Burzycielka twierdz (Psy Pana #3) - Marcin Świątkowski - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Burzycielka twierdz (Psy Pana #3) ebook i audiobook

Świątkowski Marcin

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Bitewne widowisko i zaskakujące zwroty akcji!

Potężne twierdze, w których możni strzegą władzy i wpływów, staną w obliczu siły gwałtownej i nieokiełznanej. Jak mawiają stetryczali mędrcy: kobieta i tajemna magia to przepis na katastrofę. Pytanie tylko, jak wielką… i dla kogo.

Na usiłującego przetrwać w nowej rzeczywistości wewnątrz bariery Schenka po raz pierwszy spada konieczność bycia odpowiedzialnym za innych. Podążający wiernie za Katarzyną, lecz uwikłany w przeszłość i starzejący się Erquicia trafia na trop potężnego sekretu.

Sama adeptka sztuk tajemnych, niesiona młodzieńczą zapalczywością, przystępuje do politycznej rozgrywki. Wszyscy stają przed wyborami, które zadecydują o ich przyszłości.

Trzeci tom świetnie przyjętych Psów Pana to nie tylko bitewne widowisko, ale i zaskakujące zwroty akcji, a w bohaterach nadzieja nieustannie mierzy się z lękami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 11 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,6 (83 oceny)
59
18
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wielgoszewski

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham
00
Magusha

Nie oderwiesz się od lektury

wciąż, wciąga, choć to już trzeci tom
00
Tycjan

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna już trylogia, a mam nadzieję, że jeszcze długo na tym się nie skończy. Cieszę się, że któregoś dnia zainteresował mnie opis pierwszego tomu.
00
nowaklukasz83

Nie oderwiesz się od lektury

i znowu trzeba czekać na kolejny to chociaż historia świetna lekko się czyta
00
asiuleczekmalutki

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zawiodłam się, ta część równie dobra jak poprzednie i już nie mogę się doczekać aż będzie dostępna ostatnia część.
00

Popularność




Jeśli zdobędziesz księgę czarów, musisz jej użyć, aby nauczyć się zaklęcia.

Dedykuję Miroslavovi Markowi, twórcy strony genealogy.euweb.cz, który zapewne nigdy się o tym nie dowie

Rozdział I

1634

Stała na blankach swojego zamku.

No, nie do końca swojego.

Włosy Katarzyny rozwiał podmuch ciepłego, wiosennego wiatru, nadciągającego znad fryzyjskiej równiny w stronę znajdującego się niedaleko za horyzontem Morza Północnego. Zebrała rozsypane kosmyki i odwróciła się, żeby poczuć go również na twarzy – pachniał słońcem. W północnych Niemczech zaczynała się wiosna, a więc wojna znów miała rozkręcić swoje koła zamachowe i tryby.

Stara zasada mówiła, że jeżeli kampania jednego roku była leniwa, to kolejna będzie obfitować w wielkie operacje, co wynikało ze zwykłej ekonomii sił. Tymczasem wojna minionego roku, rozpoczęta bitwą pod Herbstein i przerwana brutalnie pojawieniem się Bani, była wyjątkowo niemrawa. Co za tym idzie, w nadchodzących miesiącach należało się spodziewać czystego chaosu, a Katarzyna zamierzała władować się w sam jego środek.

„Dobrze, że Dodo jednak nie okazał się takim problemem” – pomyślała z ironią, uśmiechając się pod nosem.

Tych pięć miesięcy spędzonych we Fryzji było trudnym czasem, z jednej strony obfitującym w wydarzenia, a z drugiej – zaskakująco nudnym. Poruszali się w niewielkim konwoju, złożonym z Katarzyny, Blanchefleur, braci Wittelsbachów, Erquicii i Cunaeusa, a także kilkudziesięciu orańskich żołnierzy, których użyczyła Karolowi Ludwikowi von Naybor, i do księstwa dotarli w listopadzie. Okazało się wówczas, że w istocie we Fryzji panuje, jak się malowniczo wyraził Staats, „burdel na kółkach”. Jedynym miejscem pozostającym pod kontrolą księcia Ulryka z rodu Cirksenów pozostawała silnie ufortyfikowana stolica, położona na brzegu Morza Północnego: Emden. Było to smutne, małe miasto, zbudowane naokoło pokaźnego pałacu, książę zaś okazał się smutnym, małym człowiekiem, znajdującym przesadne upodobanie w alkoholu i ucztach.

Gdy Katarzyna wraz z Wittelsbachami stanęli przed nim i przedstawili mu swoją sprawę, miał już mocno w czubie, chociaż było dopiero południe. Popatrzył na nich podkrążonymi oczami i machnął ręką.

– Róbcie, co chcecie. I tak nie mam żadnej kontroli nad tym, co się dzieje poza Emden. – Wzruszył ramionami. – Jeśli dogadacie się z Dodo, możecie sobie tutaj szkolić i rzymski legion. Od samego miasta uprzejmie proszę się trzymać z daleka i dać mi święty spokój, a poza nim: hulaj dusza.

– Nie chciałbyś chociaż spróbować odzyskać swojego księstwa? – nie wytrzymała Katarzyna. Bolało ją, jak stoczył się człowiek, który bądź co bądź był Księciem Rzeszy.

Ulryk w odpowiedzi tylko roześmiał się chrapliwie.

– W dupie je mam. Mój starszy brat próbował. Gallas zastrzelił go jak psa. Mnie jeszcze życie miłe. Fryzja jest ziemią najemników i zostanie nią, dopóki ta zasrana wojna się nie skończy. Pogódźcie się z tym, tak jak ja się pogodziłem. Chcecie coś jeszcze?

– Gdzie znajdziemy mości Innhausena?

– W jego rodowym zamku. Piętnaście mil na północ stąd. Przy bramie was pokierują. Jeśli to wszystko, dajcie mi święty spokój i fora z Emden, zanim zaczną was tu szukać takie armie, które faktycznie mogą je zdobyć.

Ukłonili się grzecznie i opuścili miasto, skoro dano im wyraźnie do zrozumienia, że nie są w nim mile widziani. Dla wygody porzucili ekwipaże – powozy zależne były od dróg i gościńców, a tak się składało, że wszyscy, włącznie z damami, potrafili jeździć konno. Katarzyna, w zdobionym damskim siodle na miarę, dosiadała swojego poczciwego Siwka. W czasie półrocznego popasu w Niderlandach nabrał masy, troskliwie pielęgnowany przez orańskich stajennych, i okazał się wcale mocnym, ładnym koniem, choć trudno było nazwać go zwierzęciem rasowym.

– Nie sądziłam, że jakiś władca może upaść tak nisko – powiedziała, gdy tylko opuścili mury Emden. Strażnicy miejscy skierowali ich w stronę zamku Lütetsburg.

– Bo niewiele widziałaś – mruknął Erquicia, który robił się coraz bardziej cyniczny i zgryźliwy. – Fryzja nigdy nie miała łatwo. Tak jak wspominał Staats, jest w zasadzie pozbawiona jakichkolwiek bogactw, a sąsiedztwo Niderlandów z jednej strony i miast Hanzy z drugiej odbiera jej portom wszelkie znaczenie. Z kolei Cirksenowie nigdy nie słynęli jako dobrzy władcy, a jak już się trafił taki, co chciał rządzić ku chwale, to zwykle marnie kończył.

– Ale w takim razie dlaczego nikt po prostu nie zajął tych ziem?

– Słyszałaś, zajęli. Najemnicy. Jeśli chodzi ci o inkorporację do innego księstwa, to powinnaś wiedzieć lepiej ode mnie, że gwarantem granic w Rzeszy jest cesarz. Dopóki on nie zdecyduje inaczej, nikt nie może wchłonąć w swoje granice nawet piędzi ziemi. A Fryzja musi radzić sobie sama.

– Chciałbym – wtrącił się gorzko Karol – żeby cesarz tak mocno respektował również granice mojego księstwa.

– Wybacz, książę, nie chciałem cię urazić.

– Wiem przecież. Ale ironiczne wydaje mi się, jak wybiórcze są prawa Rzeszy, kiedy za ich łamaniem stoi ktoś, kto je ustanawia.

Katarzyna się zamyśliła. Prawie nie słyszała pomstującego na Habsburgów Ruperta. Stanowiło to jego ukochaną rozrywkę, której oddawał się przy każdej okazji. Tylko wtedy bowiem starszy brat nie upominał go za używanie koszarowego języka.

Szybko zrozumiała, dlaczego ziemie, przez które jechali, nie stanowiły specjalnej pokusy dla żadnego z okolicznych władyków. Fryzja okazała się płaska i nudna, a rozsypane na szerokich polach kępy ogołoconych z liści drzew tylko wzmagały wrażenie pustki. Droga była rozmokła i podziurawiona, a mijane przez nich opłotki i wsie przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy: małe, biedne chaty budowane z byle jakich bali, często uszkodzone, wyglądały, jakby miały się niedługo rozsypać. Im bardziej zbliżali się do morza, żywiącego okoliczną ludność, tym było dostatniej, ale nadal bieda aż piszczała. W kształtowaniu ponurego krajobrazu pomagała listopadowa pogoda – hulał lodowaty wiatr i padał deszcz ze śniegiem, przez który wszystko nabierało barwy burej, szarej lub w najlepszym wypadku brązowej. Ponadto w każdej większej wiosce obozowali najemni żołnierze i mierzyli ich podejrzliwymi spojrzeniami spod kapturów – trzymali się z daleka tylko dzięki obecności orańskich arkebuzerów.

Nietrudno było poznać, że zbliżają się do celu, ponieważ przy drodze kręciło się coraz więcej knechtów. Gdy zamek Lütetsburg znalazł się w zasięgu wzroku, mijali już tylko chaty zajęte przez żołnierzy i kawaleryjskie stajnie pełne bojowych rumaków.

– Co oni wszyscy jedzą? – zapytała Blanchefleur, gdy minęli kolejny oddział dragonów, musztrowany akurat przez sierżanta.

– To, co ukradną albo kupią – popędził z odpowiedzią Rupert, nieodstępujący jej na krok. – Ale raczej kupią. Żołnierstwo nie jest głupie, wiedzą, że jeśli dzisiaj zabiorą całe żarcie, jutro będą głodować. Natomiast z pewnością nie płacą tubylcom uczciwych cen. Jeśli ktoś za bardzo się targuje, dostaje po pysku.

– Nieprzyjemny zwyczaj.

– Żołnierze to nieprzyjemni ludzie.

– Nie wszyscy. – Fleur uśmiechnęła się do niego, na co Katarzyna zareagowała wywróceniem oczami.

Sam Lütetsburg był średniowieczną budowlą, przebudowaną na oko sto lat wcześniej. Na teren kompleksu wjeżdżało się przez zamek niski, składający się z trzech przysadzistych skrzydeł, otaczających obszerny plac ze studnią. Za dziedzińcem pyszniła się szeroka, choć brudna i zaniedbana fosa, pośrodku której wyrastały baszta mostowa i zamek właściwy: kwadratowy, przysadzisty burg, wysoki na trzy piętra, ze spadzistymi dachami i przybrudzoną elewacją. Za budynkiem widniały niewyraźne zarysy Hage i Norden, dwóch pobliskich miasteczek. Obszerne ogrody naokoło posiadłości zostały zaorane pod pola uprawne lub zajęte przez namioty i pola ćwiczebne.

Choć niewielki, zamek żył własnym życiem. Gdy zatrzymali się na dziedzińcu, momentalnie stali się zawalidrogami. W tę i we w tę maszerowały oddziały najemników, kręcili się gońcy i kupcy, robotnicy nosili worki i skrzynie, płatnerze rytmicznie kuli młotami w krużgankach. Zanim Katarzyna zdążyła się zorientować w tym chaosie, podszedł do nich ubrany po żołniersku, wysoki mężczyzna w średnim wieku, z długimi, trefionymi włosami barwy sadzy i imponującą hiszpańską brodą. Miał nieprzyjemną, podłużną twarz z bardzo wysokimi łukami brwiowymi, przez co wyglądał, jakby był cały czas zdziwiony. Złapał konia Blanchefleur za uzdę i poklepał zwierzę po szyi.

– No, no – zawołał. Zadarł głowę i przyjrzał się wszystkim po kolei. – Gości w holenderskiej eskorcie tośmy tu jeszcze nie mieli! Wielcem ciekaw, kim waszmościowie i waćpanny są?

– A ty to?

– A tak się składa, że pan na tych włościach.

Bracia Wittelsbachowie zsiedli z koni. Żołnierze pozostali w siodłach, podejrzliwie zerkając na otaczających ich najemników.

– Hrabia Innhausen, jak mniemam? – zapytał tamtego Karol.

– Jak żywy. A pan to kto? – odparł obcesowo Dodo.

– Karol Wittelsbach, a to mój brat Rupert. – Książęta się skłonili. – Nasze towarzyszki podróży to grafina Katarzyna von Besserer zu Thalfingen oraz jej dwórka Blanchefleur von Barby.

Dodo zmrużył oczy i popatrzył przeciągle na młodych władców.

– No, gość w dom, Bóg w dom, jak mawiają, chociaż jak mi mamusia miła, takich chujowych gości to dawno nie miałem – rzucił bezczelnie. – Rozgośćcie się, ale nie za bardzo, bo długo tu nie zostaniecie. Przyjmę was za pół godziny. Na zamku, bo pizga, ale potem jazda stąd.

Odwrócił się na pięcie i odszedł. Rupert natychmiast sięg­nął do pasa, już gotowy się szarpać, ale mniej narwany Karol w porę chwycił młodszego brata za ramię i pokręcił ostrzegawczo głową. Podszedł do Katarzyny, nadal siedzącej na Siwku.

– Nie było to zbyt przyjemne powitanie, co? Może lepiej zostańcie na zewnątrz?

– Spierdalaj. – Katarzyna uśmiechnęła się do niego uroczo. – Sam sobie zostań.

– Brak manier jest najwyraźniej zaraźliwy – mruknął ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, że trafił w czułą strunę.

W zamku pozwolono im zdjąć płaszcze i peleryny oraz ogrzać się przy kominku, podano też cienkie, kwaśne wino. Następnie zostawiono ich w sali rycerskiej, obwieszonej herbami i portretami niezliczonych Innhausenów zu Knyp­hausenów z różnych linii. Nudzili się i grzali przy ogniu, czekając na gospodarza. Zjawił się nie po półgodzinie, tylko po półtorej godziny, akurat wtedy, kiedy Karol perswadował:

– Spróbujmy to załatwić na spokojnie. Ewidentnie nie jest przyjazny, ale na pewno da się z nim dogadać.

– No, dobra, przepraszam, że musieliście czekać, ale nadzorowałem wywóz gnoju – zawołał hrabia prosto z drzwi. – Czego chcecie?

Wszyscy milczeli. Każde z nich uzyskało bogate wykształcenie w zakresie obyczaju i etykiety, więc tak chamska impertynencja wybijała ich z równowagi, sprawiając, że nie mieli pojęcia, jak zareagować. Karol wyglądał na zszokowanego, Rupert aż się gotował, a Katarzynę zupełnie zatkało. Erquicia, Cunaeus i von Barby, jako niedecyzyjni, trzymali się z tyłu.

– No, co tam, zapomnieliście języka w gębie? Czego tu chcecie, pytam się grzecznie, umiecie przecież po niemiecku?

– Ekhm – odchrząknął w końcu Karol. – Po pierwsze, chcieliśmy przywitać hrabię, bośmy o tobie słyszeli jako o sławnym żołnierzu…

– Po diabła przyjechaliście do Lütetsburg, pókim cierpliwy?

– Szukamy miejsca – wtrąciła się oschle Katarzyna – w którym możemy przeprowadzić zaciąg. Liczyliśmy, że znajdziemy je na kontrolowanych przez hrabiego ziemiach, nie za darmo, oczywiście.

– Nie za darmo – parsknął Dodo. – A co, jeśli łaska, zamierzacie mi zaoferować w zamian? – Teatralnie wykrzywił twarz w przymilnym uśmiechu.

– Złoto, oczywiście. Możemy też wspomóc hrabiego w utrzymaniu kontroli nad ziemiami księstwa…

– W utrzymaniu kontroli, ahaaa – małpował ją, przeciągając głoski.

– …oraz chętnie wynajmiemy część ludzi hrabiego.

– Chętnie wynajmiecie, powiadacie? – Innhausen dalej odgrywał komedię, najwyraźniej dobrze się bawiąc. Katarzyna wiedziała już, że nie dogadają się z tym człowiekiem, ale była tak wytrącona z równowagi, że nie miała pomysłu, jak skończyć rozmowę. – To może od razu dorzucicie borsuka?

– Słucham? – zdumiała się. – Jakiego borsuka?

– Tego, co chujem w bramy stuka – odparł tamten śmiertelnie poważnym tonem.

– Panie hrabio, prosimy o rozsądek… – żachnął się Karol, ale najemnik nie dał mu skończyć.

– Rozsądek? Rozsądny to był Mansfeld, kiedy zrobił w wała waszego ojczulka w czasie kampanii praskiej. Zwykł mawiać, że Wittelsbachowie wypadli świni spod ogona, i ja wierzę głęboko w to dziedzictwo. Niepotrzebni mi tutaj małoletni wichrzyciele i niedorosłe pannice, więc w ramach kontroferty proponuję wam wypierdalanie w podskokach z mojego domu.

Rupert poczerwieniał jeszcze bardziej, wyszarpnął zza pasa rękawicę, cisnął nią w pierś wodza kondotierów i podszedł na krok od niego. Był o głowę niższy.

– Stawaj, śmieciu! Nie będziesz bezkarnie lżył pamięci mego ojca!

– Z tobą? – rzucił Innhausen ze śmiechem. – Spadaj, gówniarzu, bo zawołam sierżanta, żeby ci dupę wypłazował! Straa…

Wołanie uwięzło mu w gardle, kiedy Rupert, straciwszy resztę kontroli nad sobą, cofnął się o krok, płynnie wyszarpnął z pochwy rapier i jednym sztychem wsadził go tamtemu aż po rękojeść w pierś, przekłuwając go jak kurczaka na rożen. Dodo zamarł z ustami rozwartymi do krzyku i szeroko otwartymi oczami, zastygłymi w wyrazie zdumienia. Złapał ostrze, które przebiło jego serce, ale jeszcze zanim mięśnie nóg zmiękły, Rupert wprawnym ruchem wyszarpnął klingę z ciała hrabiego. Najemnik runął na ziemię jak worek kartofli i spoczął w nienaturalnej pozie z wykręconymi nogami i rozrzuconymi rękami. Jedna z nich wpadła do kominka. Na posadzkę trysnęła krew. Rupert splunął na trupa z bezbrzeżną pogardą.

– Rupert, do kurwy nędzy – westchnął Karol Ludwik, a w jego głosie słychać było naganę, ale niewielką i podszytą raczej miłością niż gniewem.

– No co? – Tamten rozłożył ręce. – Miałem stać i słuchać, jak obraża ojca?

– Nie, ale…

Wrzawa przykuła uwagę. Do pomieszczenia wpadło trzech żołnierzy. Gdy tylko zobaczyli trupa Innhausena, wyszarpnęli miecze z pochew. To samo zrobili Karol i Erquicia. Cunaeus i dziewczęta nie nosili broni.

– Kurwa mać – westchnął na widok trupa ten, który prowadził patrol: wysoki blondyn z niebieskimi oczami, dziwną modą ogolony zupełnie na gładko. – Naprawdę wolałbym, żeby ktoś inny pomścił tę świnię, ale skoro już się tak złożyło… – Podniósł broń.

– Czekaj! – Katarzyna wystąpiła naprzód. – Ile Innhausen ci płacił?

– Sześćdziesiąt dukatów rocznie.

– Dam sto.

Młodzieniec uśmiechnął się i natychmiast opuścił miecz. Znacząco wskazał głową do tyłu, na dwóch jego towarzyszy.

– To samo – złapała w mig Katarzyna. – O połowę większy żołd tak długo, jak zostaniecie u mnie na służbie.

– To się nazywa miły początek znajomości – skonstatował z zadowoleniem blondyn, chowając miecz. – Wyciągnijcie go z tego kominka, bo zaczyna się przypiekać. – Wskazał swoim podwładnym trupa. – Nazywam się August von Hanow, pułkownik, do usług jaśnie pani. A moja nowa pracodawczyni to…?

*

„Od tamtego momentu wszystko poszło jak z płatka” – Katarzyna uśmiechnęła się do wspomnień. Teraz, niemal pół roku później, stała na blankach zajętego siłą zamku Innhausena i patrzyła na zbierającą się pod jego murami armię. Wcześniej nie miała tego w planach, ale wszystkim najemnikom we Fryzji zaoferowała atrakcyjne warunki, a co ważniejsze, szybko okazała się wypłacalna, nawet zimą, co w realiach wojennych było sensacją graniczącą z dziwem natury. W ten sposób zebrała pod swoją komendą cztery i pół tysiąca żołnierzy, w tym ośmiuset konnych. Ci, którzy nie chcieli oddać się pod komendę kobiety lub wietrzyli podstęp, trzymali się z dala od Lütetsburgu, pomni losu Innhausena.

Sformowany w ten sposób oddział miał stanowić cenne wsparcie dla ich kampanii, a przede wszystkim – osobistą, bezwzględnie wierną armię Katarzyny. Nie była to, rzecz jasna, siła zmieniająca losy wojny i oczywiście byli wierni tylko do czasu otrzymania lepszej oferty, ale dbała o to, żeby nikt nie dał rady takiej złożyć. Jej trzydzieści tysięcy guldenów szybko stopniało, lecz teraz, gdy byli we Fryzji, gdzie nikogo nie obchodziły rachunki i akredytywy, transformowała sobie tyle złota, ile potrzebowała… i nie przejmowałaby się pytaniami, skąd biorą się te pieniądze, nawet gdyby ktoś je zadawał.

Przede wszystkim jednak stała się częściowo niezależna od łaski i niełaski Karola Ludwika, na czym szczególnie jej zależało. Zdążyli się co prawda zaprzyjaźnić, ale nauczyła się już tego i owego o tym, jak mężczyźni traktują składane kobietom obietnice i deklaracje. Plan dojrzewał, kwitł i dawał plony, a wszystko składało się na jej korzyść i nie zamierzała tej okazji zaprzepaścić.

Podczas rozmyślań usłyszała kroki za plecami. Odwróciła się i zobaczyła Blanchefleur, śliczną jak obrazek. Uśmiechnęła się do niej szeroko, bo była w dobrym humorze. Dwórka odwzajemniła uśmiech i ściągnęła z ramion szal, bo poczuła ten sam ciepły wiatr, w którym grzała się Katarzyna. Stanęła obok niej na skraju muru.

– Twój kochaś – odezwała się po chwili – kazał przekazać, że pojutrze wojsko będzie gotowe do wymarszu.

Katarzyna się skrzywiła. Fleur, mówiąc o „kochasiu”, odnosiła się do tego, że August von Hanow, który został dowódcą jej armijki, od dłuższego czasu się do niej zalecał. Dziewczyna początkowo w ogóle tego nie dostrzegała, a kiedy dostrzegła, starała się ignorować go, jak mogła, ale plotki oczywiście żyły własnym życiem.

– Z kolei mój kochaś – ciągnęła dwórka, uśmiechając się ciepło – poprosił, żebyś zeszła na dziedziniec, bo chce jeszcze raz wymusztrować Pierwszą i Drugą.

– To już oficjalne? – Dziewczyna zerknęła na przyjaciółkę z ukosa.

– Gdyby było oficjalne, pierwsza byś się o tym dowiedziała. Rupert twierdzi, że muszą najpierw odzyskać ziemię i honor i takie tam inne. Typowe męskie biadolenie.

Katarzyna zaśmiała się serdecznie. Romans von Barby z Rupertem Reńskim, od początku oczywisty dla wszystkich, wszedł we Fryzji w fazę niemalże fanatycznej miłości. Początkowo nie podobało się to Katarzynie jako preceptorce dziewczyny, ale zorientowała się, że młody książę nie tylko darzy jej dwórkę bezgraniczną czcią, lecz także robi to całkowicie szczerze i z całego młodzieńczego serca – machnęła więc ręką, uznając, że Blanchefleur naprawdę mogła trafić gorzej. W kategoriach krwi była to lepsza partia, niż mogłaby kiedykolwiek marzyć, siedząc w Isenburgu albo Zweibrücken, a gdyby bracia odbili Palatynat, taki mariaż stanowiłby dla niej niebotyczny awans społeczny. W dodatku młodszy brat Karola, w przeciwieństwie do samego spadkobiercy Zimowego Króla, mógł sobie na to pozwolić z perspektywy politycznej. Problem w tym, że Rupert uparcie nie chciał się oświadczyć, przekonany najwyraźniej, że jako książę bez ziemi nie ma moralnego prawa nikogo prosić o rękę.

– Chodźmy zatem. – W ramach zamiennika Fleur podała własną rękę. – Obejrzymy sobie po raz ostatni naszego asa w rękawie.

Zeszły po długich kręconych schodach na sam dół budynku, przekroczyły most i przeszły przez basztę, która się na nim znajdowała, po czym dotarły na dziedziniec. Tam, w istocie, w dziesięciu szeregach po niemal dwa tuziny ludzi stały dwie setki magów. Dowodzący nimi Rupert łaził w tę i we w tę wzdłuż pierwszego szeregu i opieprzał każdego, który stał krzywo, garbił się albo nie wyglądał wystarczająco bojowo.

Wyszkolenie tak wielkiej liczby eteromantów okazało się nie lada wyzwaniem. Kilkanaście dni po przejęciu zamku zaczęła do niego spływać horda przysyłanych przez van Staatsa alchemików, najemników i cyrkowych błaznów, kmiecych synów z talentem i szlachciców bez majątku, angielskich wygnańców i holenderskich wykidajłów, dezerterów ze szwedzkiej armii i dominikańskich renegatów, rozbójników umiejących rzucić dwa efekty na krzyż oraz zwykłych szubrawców i morderców, którzy czekali w więzieniach na wyroki za czary, wyciągniętych z twierdz za sprawą fantastycznych kontaktów amsterdamskiego przedsiębiorcy. Trafiło się paru Francuzów, jeden Polak, a nawet Maur.

Było ich tak wielu, że Katarzyna najpierw zdecydowała się zwiększyć planowany oddział z jednej do dwóch kompanii, a następnie zmuszeni byli zamknąć zaciąg. Biorąc pod uwagę absurdalnie duże pieniądze, jakie oferowała Katarzyna – sto dukatów rocznie, a więc zarobki oficera, i to o wysokiej szarży – w gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego. Nowych wojaków zakwaterowano w niskim zamku, wywaliwszy stamtąd protestujących sztabowców i kawalerzystów.

Gdy Erquicia, który miał objąć komendę nad powstającą magiczną kompanią, stanął naprzeciw nich, okazał się zupełnie bezradny – był agentem wywiadu i duchownym, nie wojskowym. Na szczęście w sukurs przyszedł mu Rupert, który dzięki szwendaniu się od dziewiątego roku życia za holenderskimi i angielskimi generałami był już, mimo młodego wieku, wybitnym oficerem. Pierwszy miesiąc szkolenia poświęcili zatem na zrobienie z tej zbieraniny w miarę karnego oddziału, z czym Wittelsbach poradził sobie doskonale za pomocą wrzasku, kija, chłosty, przeciągania rekrutów przez błoto i innych niezbyt przyjaznych środków perswazji.

W tym samym czasie Katarzyna z Erquicią doszli do wniosku, że uczenie tych ludzi wysublimowanych, alchemicznych niuansów eteromancji nie ma żadnego sensu. Konsultując się nieustannie z wojskowymi, opracowali listę kilku efektów bojowych, które każdy żołnierz musiał opanować do perfekcji. I tutaj objawił się znów geniusz młodego księcia. Gdy tylko rozpoczęli szkolenie magiczne, Rupert zwrócił uwagę, że to kompletnie bez sensu, żeby żołnierze grzebali po kieszeniach za każdym razem, kiedy potrzebują reagentu.

– Przecież tłumaczyliśmy ci już – irytował się Erquicia – że nie mogą mieć reagentów nieustannie przy ciele, bo istnieje wtedy ryzyko, że reagent skoliduje z innym efektem.

– Chwila. Przecież oni mają znać tylko dziesięć efektów, tak?

– Konkretnie to jedenaście, ale tak.

– Czy któreś reagenty z tej listy się ze sobą pokrywają?

– Nie…

– No to w czym problem? Nawet jeśli jeden z drugim debil będzie miał na palcu żelazny pierścień i zarazem znał efekt, który po użyciu zmieni go w żabę, to przecież nie jest aż tak głupi, żeby go używać, nosząc ten pierścień. A jeśli jest aż takim imbecylem, to nie zasługuje, żeby być żołnierzem w mojej kompanii. Zrozum, grzebanie po kieszeniach i sakwach to najgorszy czynnik spowalniający to całe abrakadabra, poza tym nie mogą tego robić synchronicznie.

Były dominikanin nie miał innego wyjścia, jak przyznać młodemu oficerowi rację. W następstwie tej rozmowy w zamku zatrudniono jubilera, podkupionego z warsztatu w Emden. Rzemieślnik pracował ciężko przez miesiąc z dwoma pachołkami, żeby wyposażyć całą kompanię, ale udało się: na początku lutego każdy z żołnierzy nosił na palcach złoty, srebrny, miedziany, żelazny i cynowy pierścień, dzięki czemu mogli rzucać w dowolnym momencie pięć z jedenastu efektów z listy.

– A niech mi któryś te pierścienie sprzeda albo przehula – darł się na nich Rupert, gdy kwatermistrz rozdawał bojową biżuterię – to wyrwę mu nogi z dupy i nakarmię nimi resztę!

To jednak nie był koniec rewolucji, którą wprowadzili w uzbrojeniu magików. Na kolejny pomysł wpadła Katarzyna w trakcie ćwiczeń z Erquicią – sama bowiem nie próżnowała i brała od renegata prywatne lekcje eteromancji, gdy tylko tamten nie był zajęty szkoleniem oddziału. Hiszpan okazał się niesamowicie doświadczonym praktykiem – dawał jej dziesiątki cennych rad, co w połączeniu z wrodzoną intuicją zrobiło z niej groźną przeciwniczkę. Zauważyła jednak u siebie problem podobny do tego, z którym zmagali się żołnierze – nie zawsze miała pod ręką potrzebne reagenty, co ograniczało jej możliwości. Zasugerowała więc młodemu dowódcy, żeby skonstruować rodzaj tabliczki lub skrzynki, w której żołnierze umieściliby niezbędne reagenty.

Rupert zapalił się do tego pomysłu, ale uznał, że tabliczki będą niepraktyczne. Nakazał natomiast wykonać dla eteromantów karwasze z cielęcej skóry, w których rzemieślnicy osadzili fragmenty najczęściej używanych reagentów. Dzięki temu magicy mogli rzucać zaklęcia o wiele szybciej, dotykając lewą ręką materiałów umieszczonych na prawej. Wywołało to gwałtowne protesty żołnierzy, nosząc bowiem nieustannie skórę, nie mogli rzucać jednego z najpopularniejszych efektów służących do oszukiwania w karty, ale książę szybko ich uciszył, argumentując, że po pierwsze, nie muszą przecież nosić karwaszy cały czas, a po drugie, mogą po prostu grać uczciwie. Niewiele to również dało Katarzynie, bo tak powstały ćwierćpancerz był strasznie brzydki i nie miała najmniejszej ochoty go nosić. Wykonano jednak jeden i dla niej, na wypadek, gdyby miał się przydać. Nigdy go nie włożyła.

Tak wyposażone dwie kompanie eteromantów okazały się – przynajmniej na placu ćwiczeń – morderczą bronią. Sam Erquicia przyznał, że rzucali efekty płynniej i skuteczniej niż jakikolwiek oddział, który w życiu widział. Teraz, gdy Katarzyna na nich patrzyła, była dumna z tego, co udało się osiągnąć. Pod sztandarem z herbem rodowym Bessererów, srebrnym kielichem na czarnym tle, stało na baczność dwustu gotowych do walki eteromantów. Każdy z nich miał na lewej ręce swoje pierścienie, a na prawej – karwasze z reagentami, każdy też miał przy pasie lekko zakrzywiony miecz nazywany dusakiem i – jak miała nadzieję – mniej więcej wiedział, którą stroną się tnie. Dwie kompanie, nazywane po prostu „Pierwszą” i „Drugą”, miały również swoich podoficerów i oficerów. Innymi słowy – wojsko jak się patrzy. A przy tym, co było dla wciąż wzdrygającej się na wspomnienie szwedzkich sjungonderów dziewczyny wyjątkowo ważne, nie robili wcale ponurego wrażenia. Rupert, zgodnie z niderlandzką szkołą dowodzenia, nie wymagał od podkomendnych jednolitego umundurowania i pozwalał im obwieszać się amuletami i maskotkami, przez co przypominali papuzią zgraję, mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy.

Gdy Rupert zobaczył, że Katarzyna wraz z Blanchefleur dotarły na plac ćwiczeń, skłonił się im grzecznie i zaczął wydawać komendy. Na początek banały: w prawo, w lewo zwrot, marsz, stać, gotuj broń. Oddział działał jak w zegarku. Katarzyna wiedziała jednak, że prawdziwy popis zacznie się, kiedy padną komendy dotyczące efektów.

– Zooorza! – wrzasnął Rupert.

Podoficerowie powtórzyli po nim i dwieście rąk wznios­ło się, by postawić nad dziedzińcem pomarańczowo zabarwioną, przejrzystą barierę, podobną do tej, której używali Szwedzi, lecz opartej na innym efekcie.

– Ściaaana!

Kompanie wysłały w powietrze strumienie zagęszczonego powietrza zatrzymujące strzały, a skierowane do przodu – również lekkie kule muszkietowe. Był to autorski pomysł Katarzyny. Nagły ruch powietrza wzbił kurzawę na placu, aż dziewczęta musiały zasłonić twarze rękawami.

– Sieeepacz!

Najemnicy dobyli mieczy, drugą ręką rozsypując dobyty z kieszeni piasek; ostrza stały się lekkie jak z drewna. Zrobili kilka wypadów.

– Śleeepak!

Katarzyna zamknęła szybko oczy, żeby osłonić je przed gwałtownym błyskiem, mającym oślepiać przeciwnika. Dwa ostatnie efekty były nieco ulepszonym spadkiem po mędrcach zakonu dominikanów.

Musztra trwała jeszcze chwilę, podczas której w dziewczynie rosło podniecenie. Elitarna jednostka była karna i sprawna. W końcu Rupert uznał, że dość już ich zmęczył.

– Macie być gotowi do wymarszu w ciągu pół godziny! I niech który kutas mi nie zdąży, to popamięta mnie do końca życia! Wypierdalać do koszar!

Eteromanci ruszyli w stronę zabudowań, a książę odwrócił się i skłonił głęboko dziewczętom. Blanchefleur zaklas­kała radośnie w dłonie.

– To robi niesamowite wrażenie, Rupercie – powiedziała Katarzyna, gdy podał jej ramię i skierowali się w stronę zamku. – Myślę, że będą niepokonani.

– Chciałbym, uwierz mi – zachmurzył się młody oficer – ale nie ma czegoś takiego, jak niepokonani żołnierze. To, że ładnie prezentują się na placu, nie znaczy, że równie dobrze sprawią się w boju. Wielu z nich nigdy nikogo nie zabiło. Starałem się morderców i najemników ustawiać w pierwszych rzędach, ale to żadna gwarancja. Poza tym będą zupełnie bezbronni wobec szarży kawalerii. Tak jak wspominałem, będę potrzebował…

– …nieustannej eskorty przynajmniej trzech kompanii pikinierów, tak, powtarzałeś to ze sto razy, a ja sto razy ci odpowiadałam, że ją dostaniesz.

– Poza tym niepokoją mnie dostawy reagentów. To są rzadkie rzeczy, trudno było zdobyć je nawet tutaj, a w głębi kraju będzie jeszcze gorzej.

– Staram się zapełnić magazyn. Nie ma co się martwić na zapas.

– Martwienie się na zapas to najważniejszy element każdej dobrej strategii.

Dotarli do kuchni, gdzie do obiadu zasiadał właśnie Erquicia.

– I jak sprawują się nasi żołnierze? – zapytał Hiszpan.

– Doskonale. Były jakieś wieści od Karola?

– Nic, więc prawdopodobnie wszystko przebiega zgodnie z planem, Szkoci powinni już tutaj maszerować. Jutro, najpóźniej pojutrze tu będą.

– Wyruszamy natychmiast? Nie będą musieli odpocząć? – Katarzyna zwróciła się do Ruperta.

– Niech ich ręka boska broni. Odpoczywający highlanderzy to najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić temu biednemu krajowi. W ciągu paru dni zdążą zrujnować całą okolicę, nie można ich nawet na sekundę spuścić ze smyczy. – Skrzywił się. – Pewnie dlatego są takimi dobrymi żołnierzami.

– Dostałaś też kolejny list od Elzeviera – rzucił Erquicia między dwiema łyżkami zupy.

– O Boże, czy on się kiedyś ode mnie odczepi?

– Może to coś ważnego?

– Przecież wiemy dokładnie, o co mu chodzi. A poza tym jest drukarzem, co może mieć ważnego do powiedzenia? – Dziewczyna wzruszyła ramionami i zajęła się potrawką.

Burzycielka twierdz

Copyright © by Marcin Świątkowski 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024

Redakcja – Magdalena Świerczek-Gryboś,

Korekta – Dominika Kowalska, Kornelia Dąbrowska

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc, Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Grafika na okładce – Tomasz Ryger

Mapa – Marcin Karaś

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2024

ISBN mobi: 9788383303727

ISBN epub: 9788383303734

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska

Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja:Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl