Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję tysiącletniej Dynastei
1625
Giambattista Montalto, archiprezbiter Kolegium Rzymskiego, od pięciu lat magister artium i alchemik w służbie Jego Świątobliwości Urbana VIII, bał się.
Bał się straszliwie, jak nigdy wcześniej w swoim czterdziestosześcioletnim życiu. Bał się tak, że każdy cień, każdy podniesiony głos i teatralny szept, jaki napotykał w ciasnych uliczkach biednej części Rzymu, tak bardzo różnych od dobrze znanych, jasnych alej Watykanu, powodował u niego gwałtowne przyśpieszenie oddechu i ucisk w trzewiach. Ukrywał się. A Rzym to fatalne miasto do ukrywania się.
Były wykładowca papieskiej akademii zupełnie nie znał metropolii, do której zmuszony był uciec. Nie odnajdywał się w brudnych alejkach, śmierdzących szynkowniach ani hałaśliwych burdelach, nie nawykł do wpadania w pełne brudnej wody i szczyn kałuże, unikania bogatych powozów, w których sam niedawno jeszcze wygrzewał siedzenia, ani do rozmów z ludem, na milę wyczuwającym jego uczoną włoszczyznę, gęsto przetykaną klasyczną łaciną.
Trafił do innego świata, w którym czuł się źle. I popełniał błędy.
Wiedział o tym. Był wystarczająco bystry, żeby to wiedzieć, ale za mało doświadczony, aby tego uniknąć; w konsekwencji zdawał sobie sprawę, że jego ucieczka z miasta kościelnego jest tylko odwlekaniem nieuniknionego. Rzym przetykany był donosicielami gęściej niż szlachetny jedwab srebrem, a Giambattista rzucał się w oczy choćby przez wypielęgnowane, delikatne dłonie.
Dłonie. Po raz kolejny przyłapał się na tym, że stoi pod ścianą, popychany przez przechodniów i w świetle coraz bardziej stygnącego słońca przygląda się swoim palcom, jakby teraz dopiero uświadomił sobie ich istnienie. Kiedyś to była część ciała jak każda inna – nos, nogi, plecy. Teraz stały się nienawistnym balastem, brzemieniem, który najchętniej odciąłby przy samych nadgarstkach i wrzucił do rynsztoka, po czym wrócił, natychmiast wrócił na uczelnię i nadal przeprowadzał wykłady z Libri quattuor sententiarum dla diakonów, bez rąk, ale jednak szczęśliwy, z hordą sług, którzy zastąpiliby mu tę teoretycznie niezbędną odnogę organizmu… Próbował zresztą przecież. Jego przedramiona, ukryte pod rękawami koszuli, upstrzone były bliznami od noża.
Ciemniało. Giambattista z duszą na ramieniu ruszył w stronę swojego aktualnego schronienia – pokoju w podrzędnej oberży. Dawno nie zmieniał miejsca pobytu, co potęgowało jego lęk. Zaczynało mu brakować pieniędzy, które uzyskał ze sprzedaży bogato zdobionej sutanny. Gdy doszedł na miejsce, światło dawały już tylko niesione w rękach pojedynczych przechodniów łuczywa. Na końcu ciasnej ulicy mieściła się knajpa dla kondotierów – jak zwykle dochodziły z niej odgłosy rozróby. Wszystko wydawało się zwyczajne, ale właśnie ta zwyczajność nie dawała mu spokoju. Już wchodząc po schodach na piętro, czuł, że coś jest nie tak. Zmusił się jednak do zignorowania tego przeczucia, uznając je za całkowicie nieracjonalne.
Pośpieszny rachunek sumienia, który z bijącym sercem przeprowadził między jednym a drugim skrzypnięciem stopni, niewiele mu przyniósł. Robił go już tysiące razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Próbował wszystkiego. Wertował księgi, antyczne i kościelne, szukając recept. W tajemnicy sięgnął nawet do kilku źródeł heretyckich. Nic. W końcu zdecydował się na modlitwę, po raz pierwszy od wielu lat – szczerą; gdy i ona nie pomogła, zaczął pościć i umartwiać się w tajemnicy tak, że po dziś dzień plecy piekły go na wspomnienie bicza. Po ucieczce okaleczał się dalej, ale już tylko z rozpaczy, tak samo jak z rozpaczy się upijał. Nic. Nadal to miał. Jedyny krok, jakiego nie podjął, to spowiedź, ale musiałby chyba do szczętu zgłupieć, żeby przyznać się do tego któremuś z kolegów po fachu, bo wtedy – wiadomo: loch, hiszpańskie buty i rozpalone szczypce.
W szparze pod drzwiami do swojego pokoju zauważył drżące światło świecy. Odwrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki. Za późno.
Dwóch Szwajcarów w chrzęszczących kirysach złapało go u dołu schodów i nie siląc się na delikatność, zawlekło z powrotem na piętro. Wszyscy mieszkańcy niezbyt szacownego przybytku gdzieś zniknęli, słusznie uznając, że to nie ich sprawa. Jeden z gwardzistów otworzył drzwi, a drugi wrzucił archiprezbitra do środka. Gdy pojmany pozbierał się z przeraźliwie zakurzonych desek, ujrzał wysokiego, szczupłego mężczyznę z hiszpańską bródką, opartego niedbale o jedyny względnie czysty mebel w całym pomieszczeniu: o stół. Montalto bardzo dobrze wiedział, kim jest ten człowiek, dlatego nie spojrzał mu w oczy. Po prostu zwiesił głowę.
– Giambattista, przyjacielu. Naprawdę tu żyjesz? Standard jest raczej niski – zażartował tamten, ocierając czoło wierzchem dłoni.
Nie czekał na odpowiedź.
– Nie sądziłeś chyba, że nikt nie zauważy twojego zniknięcia?
Tym razem cisza trwała na tyle długo, że klęczący na podłodze duchowny nie mógł nie odpowiedzieć.
– N…nie, wasza eminencjo. Wiedziałem, że zostanie zauważone.
– No to po co właściwie uciekałeś? Widzisz, mój drogi, jakbyś siedział cicho w swojej pracowni, nie wyściubiając z niej nosa, tak jak to robiłeś dobre pięć lat w papieskiej służbie, nikt by się tobą nie zainteresował. A tu, bach, wchodzę do kancelarii, katastrofa, panika, kłopot, bo archiprezbiter Montalto gdzieś przepadł jak kamień w wodę. Wyobraź sobie, wcale się na początku nie zaniepokoiłem. Trudno, pomyślałem, może musiał wyjechać nagle; oczywiście, nie można tak sobie wyjeżdżać bez zapowiedzi, dostanie naganę, ale to jeszcze nie powód do tragizowania. Tymczasem w stallach huczy. Uciekł do heretyków, mówią. Ma romans, mówią. A ja uspokajam: „Nie bójcie się. Zanim zdążycie zapomnieć połowę ze swoich plotek, stary Giambattista będzie tam, gdzie powinien być, czyli w swojej alchemicznej norze”. Ale mija pierwszy tydzień, drugi tydzień, trzeci… Wyobrażasz sobie, co ja tam przeżywałem, martwiąc się o ciebie?
– Jestem pewien, że wasza eminencja nie kłopotała sobie wcale głowy takim…
– Kłopotałem, archiprezbitrze. – W głosie wysokiego mężczyzny zabrzmiała stal. – Nawet nie wiesz, jak bardzo kłopotałem. Szczególnie że jak ostatni głupiec pozostawiłeś w akademii asystenta. I wiesz, co nam opowiedział?
– Luigi to bystry młodzieniec, wasza eminencjo, ale nie należy wierzyć wszystkiemu…
– Nic nam nie opowiedział, Giambattisto. Nic. Bo przez prawie pół roku przed ucieczką zamykałeś się na głucho w pracowni, nie wpuszczając nikogo i żyjąc o chlebie i wodzie, co zresztą widać po twojej posturze, bo schudłeś, mój drogi, okropnie. Dlatego w tej chwili udajemy się na akademię, żebyś podzielił się swoją pracą. Rozumiesz chyba, że Servus Servorum Dei nie może utrzymywać darmozjadów. No, zbieraj się z podłogi. Już! Straż, wiecie, dokąd idziemy!
Montalto nie miał absolutnie żadnej nadziei, kiedy strażnicy popychali go drzewcami halabard przez ciemne ulice Rzymu. Postronnego obserwatora mogła zwieść odegrana właśnie scena, ale kardynał Barberini, mimo komediowego talentu, nie miał bynajmniej wesołego usposobienia. Cechował go co prawda rozsądek, ale w historii Giambattisty nie było na niego miejsca, było za to – na czyste szaleństwo. Dlatego archiprezbiter pokornie wlókł nogę za nogą. Nie chciało mu się nawet udawać, że się opiera. Barberini, zupełnie nieadekwatnie do swojej pozycji, szedł trzy kroki za nimi.
Gdy minęli kilka przecznic, przekroczyli śmierdzący kanał, przeszli pustymi o tej porze korytarzami akademii i stanęli przed wielkimi, piwnicznymi drzwiami do jego pracowni, Giambattista zorientował się, że nie ma klucza – zgubił go dawno temu, na samym początku swojego wielkomiejskiego exodusu, zakładając zresztą, że nie będzie go więcej potrzebował. Jego pierwotny plan zakładał błyskawiczną ucieczkę, przejazd przez Toskanię i Księstwo Mediolanu do Szwajcarii, gdzie mógłby żyć między kalwinistami – jeśli nie w spokoju, to przynajmniej nie w strachu – ale rozpacz sparaliżowała go i przykuła do Rzymu silniej, niż zrobiłyby to jakiekolwiek kajdany. I właśnie ten zgubiony klucz stał się ostatnią iskrą nadziei, którą z siebie wykrzesał, a ponieważ bał się i tracił zmysły od wielu dni, nie przyszło mu do głowy, jak absurdalny jest to poryw. Powiedział prawie z ulgą:
– Nie wejdziemy do środka! Zgubiłem klucz!
– Ależ nic nie szkodzi, przyjacielu – odparł Barberini, dając znak Szwajcarom, którzy błyskawicznie wyrąbali halabardami dziurę w drzwiach i otworzyli je.
Weszli do środka. Gwardziści zabrali się za zapalanie łuczyw i kaganków, w czasie gdy Barberini grzał ręce, pocierając je o siebie, nie wiadomo po co, było przecież lato. Archiprezbiter rozglądał się po znajomym wnętrzu, jakby studiował twarz dawno niewidzianego przyjaciela. Wszystko było dokładnie tak, jak zostawił – wielkie alembiki służące mu do destylowania odczynników, ołowiane sztaby do odlewów, nawet piec alchemiczny pełen był tych samych kawałków drewna, które palił w nim kilka miesięcy wcześniej, a po stołach walały się znajome księgi i papiery. W piwnicznym oknie mrugał znajomy gwiazdozbiór Raka, który o tej porze roku był mu zawsze towarzyszem w nocnych badaniach.
– No dobrze – przerwał ciszę kardynał, władczym gestem odsyłając strażników za drzwi. – Mamy pracownię, mamy alchemika, mamy światło, jesteśmy sami. Pokaż mi z łaski swojej, co tak przerażającego odkryłeś, że nagle porzuciłeś sypialnię wyścieloną jedwabiami, żeby uciec do tego zamtuza, w którym cię, dodajmy: nie bez problemów, znaleźliśmy. Bo, przyjacielu – tu głos Barberiniego znów nabrał twardości najczystszego metalu – w to, że nie odkryłeś nic, nie uwierzę.
*
Dobrych parę godzin zajęły Barberiniemu załatwienie sprawy Montalto, powrót do swoich komnat, zrzucenie incognito, umycie się i wciągnięcie na grzbiet czerwonej kardynalskiej sutanny. Natychmiast poczuł się lepiej. Co prawda ubrania cywilne były o wiele bardziej poręczne i wygodne, jednak siła nawyków sprawiała, że pełnię siebie w sobie odczuwał dopiero w stroju duchownego; w nim realizowała się i spoczywała cała jego siła i władza. Kazał podać sobie śniadanie. Jedząc, zastanawiał się, chociaż tak naprawdę nie miał nad czym. Wiedział doskonale, co dalej. Dlatego zaraz po jedzeniu udał się do swojego wuja. Była dziewiąta rano. Na rusztowaniu przy powstającej kolumnadzie Pałacu Apostolskiego uwijali się mularze i specjaliści czuwający nad budową okazałego gmachu. Trzeba było przyznać, że Innocenty, który rozpoczął budowę, miał rozmach – nowy pałac przy placu Świętego Piotra będzie perłą w koronie katolickiego imperium.
Urban VIII nie udzielał w tych godzinach audiencji, ale Barberiniego niewiele to interesowało. Jako superintendent Państwa Kościelnego i bratanek ojca świętego miał przywilej przebywania w jego obecności o każdej porze dnia i nocy. Skorzystał z niego i tym razem, bez żadnej żenady wkraczając do papieskiej kancelarii. Zajął miejsce naprzeciwko wuja, po drugiej stronie okazałego, sekretarskiego biurka. Czekał przez chwilę, aż papież oderwie się od studiowanego dokumentu. Nie doczekał się, więc chrząknął.
– Wasza świątobliwość…
– Francesco – odezwał się w końcu Urban, nie odrywając jednak wzroku od papierów. – Mam dobre wieści. Breda kapitulowała. Filip lada moment wkroczy do Niderlandów.
– Kiedy?
– Jakiś tydzień temu. Ale widzę przecież, że coś cię trapi – dodał ojciec święty, odkładając wreszcie dokumenty i patrząc na bratanka brązowymi oczami.
– Znalazłem Montalto – zakomunikował. – Tego zaginionego archiprezbitra – dodał, widząc, że wuj nie bardzo wie, o kim mowa, po czym streścił krótko niewesołą historię.
Papież milczał chwilę.
– Długo go szukałeś. Za długo.
– Nawet mi do głowy nie przyszło, że ten kretyn zostanie w Rzymie – usprawiedliwił się Barberini. – Musiałem najpierw wykluczyć inne możliwości: kochankę, długi, dezercję…
– Nieważne. Co planujesz z nim zrobić? Pokazowy proces?
Kardynał zawahał się.
– Wuju… To będzie nieco bardziej skomplikowane – zaczął ostrożnie. – Gdyby tu chodziło o zwykłe czarowanie, przyzywanie demonów albo wróżby, to proces mógłby zadziałać, ale to jest coś gorszego. Gwarantuję, że Montalto nigdy w życiu nie miał grymuaru w ręku, w dodatku jest i zbyt naiwny, i zbyt bojaźliwy, żeby wchodzić w jakieś konszachty z szatanem. Biorąc pod uwagę wszystko, co się ostatnio dzieje, doniesienia z Lejdy, historię z Tuluzy, tego mnicha z Salonik, przekupkę spod Florencji…
– Co z nimi?
– Wydaje mi się, że to nie są ani wyznawcy szatana, ani zwykli hohsztaplerzy, szaleni alchemicy i geoci.
– Więc kim są i co doradzasz?
– Kim są? To właśnie trzeba ustalić. A doradzić mogę tylko ostrożność. Na pewno trzeba skonfiskować wszystkie aramejskie księgi…
– No tak, to jedyny czynnik wspólny. Ale na litość, Francesco, przecież to najlepszy sposób, żeby każdy, najgłupszy nawet i najpokorniejszy księżulek w Europie zaczął wertować bibliotekę. Poza tym są jeszcze heretycy, a im niczego nie zabronimy. Ani czytania po aramejsku, ani podpisywania cyrografów.
Barberini milczał. Nie miał pomysłu na żadne środki zaradcze. Szczerze mówiąc, cała ta historia go przerastała. Na szczęście nie musiał się z nią wcale borykać, a przynajmniej nie sam. Prawdziwe zmartwienie należało do mężczyzny po drugiej stronie stołu.
– Protonotariusz! – zawołał Urban po kilku minutach ciszy. Jego smutne oczy spoglądały na Barberiniego równie twardo, co dobrotliwie. Gdy tylko do komnaty wtoczył się jeden z jego sekretarzy, zakomenderował:
– Listy! – Następnie westchnął i z uśmiechem powiedział: – A ja myślałem, że to z Galileuszem będą prawdziwe problemy. Niezbadane są ścieżki boże.
W czasie gdy kałamarz rozkładał swój przenośny stolik i przygotowywał papieskie pieczęcie, Barberini zastanawiał się. I zdziwił się, kiedy usłyszał:
– Pierwszy do Muzio Vitelleschiego, drugi do generała Zakonu Kaznodziejskiego, ktokolwiek właściwie nim teraz jest.
– Wasza świątobliwość? – nie wytrzymał kardynał, kiedy protonotariusz zaczął gorączkowo pisać.
– Tak?
– Jezuici, to mogę zrozumieć, ale dominikanie…?
– Francesco. – Urban VIII się uśmiechnął, a jego oczy zmieniły wyraz i przypominały teraz wielkie źrenice wyjątkowo chytrego lisa. – Ja wiem, że pamięć o dawnych czasach szybko śniedzieje, ale nie zapominaj o jednym: jezuici, owszem, nadają się do walki z herezją tam, gdzie trzeba ozłocić kościoły i wygłosić krasomówcze kazania, ale to właśnie dominikanie są prawdziwymi Domini canes. Psami Pana.
Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego (łac. Sacrum Imperium Romanum; niem. Heiliges Römisches Reich), potocznie: Pierwsza Rzesza Niemiecka, I Rzesza (niem. Erstes Reich) lub Stara Rzesza (niem. Altes Reich) – określenie obszaru obejmującego Niemcy oraz część obszarów współczesnych Francji, Polski i Włoch, znajdującego się pod panowaniem cesarza rzymskiego i stanowiącego kontynuację cesarstwa zachodniorzymskiego.
Obecne w państwie ambicje wasali skutkowały wytworzeniem się silnej opozycji wewnętrznej, która zmusiła cesarzy do przekazania wielu monarszych kompetencji książętom. Doprowadziło to do uzależnienia większości decyzji cesarza od zgody książąt, wyrażanej na sejmie Rzeszy, oraz do zezwolenia na podziały patrymonialne w księstwach, co szybko zaowocowało atomizacją polityczną państwa, która po pewnym czasie gromadziła około trzystu państewek wasalnych (o różnym statusie).
1633
Graf Daniel von Besserer-Thalfingen stał na kamiennym tarasie swojego niewielkiego zamku, tupał przemarzniętymi nogami, zacierał co chwila ręce – i klął. W dole, pod posiadłością Oberthalfingen, między ogołoconymi z liści gruszami, zasadzonymi przez jego świętej pamięci dziada, a raczej pachołków dziada, szło wojsko. Nie był to dziwny widok w ostatnich latach. Po jego włościach bez przerwy panoszyło się jakieś wojsko, najpierw cesarskie, później palatyńskie, bawarskie, potem znowu cesarskie, wirtemberskie – co było o tyle naturalne, że znajdowali się przecież w Wirtembergii – a później znów cesarskie, nie wspominając o wolnych kompaniach, kondotierach, przewijających się tu i ówdzie Hiszpanach czy zwykłych swawolnych kupach maruderów, którzy właśnie na jego ziemiach uwidzieli sobie poszukać czegoś do zrabowania.
Miał na tyle szczęścia, że mógł pozostać w swoim zamku i pilnować chłopów – wiadomo, co konia tuczy. Jego ród wystarczająco wiele zasług oddał wysiłkowi wojennemu. Dwóch jego synów, szurzy, wuj, teść, swak i inne jabłuszka z długiej genealogicznej gałęzi Bessererów rozrzuconych było po całych Niemczech, walcząc w najróżniejszych oddziałach, od austriackich po szwedzkie, od heskich po bawarskie. Daniela łaskawie pozostawiono na swoim. Pomogło i to, że był niemłody, i to, że swoje przewojował, a nie zaszkodziło też wstawiennictwo regenta Juliusza Wirtemberskiego, który co prawda pod okupacją cesarską niewiele mógł zrobić sam, ale jednak wiedział, co i komu szepnąć. Przynajmniej dopóki nie wziął księcia Eberhardta po pachę i nie pojechał na północ, do obozu Gustawa Adolfa, w nadziei, że z papistami da się wygrać, a młody będzie miał jednak czym rządzić.
Tak więc graf został i pilnował chłopów, a przynajmniej tych ich resztek, które nie zostały połknięte przez nienażarte żołądki zaciągów dwóch walczących w imię tego samego Boga armii. Kolumna muszkieterów, najprawdopodobniej habsburskich, przemaszerowała już, kiedy znów tupnął nogami. Strzelcy szli na północ, a w powietrzu czuć było wyraźne ocieplenie, zbliżał się marzec. Marzec, czyli roztopy, wojna i cyrk na kółkach. Już od piętnastu lat.
Za rzeką wyłaniały się z mgły niewyraźne zarysy miasta Ulm.
Wśród różnorakich powodów, dla których graf, mężczyzna sześćdziesięcioletni, ale wciąż sprawny, pozostał w Oberthalfingen, był również ten, że jego zameczek strzegł wejścia do wolnego miasta Rzeszy. Po piętnastu latach wojny nikomu, ani katolikom, ani protestantom, nie zależało na kosztownym obleganiu twierdz, a posiadłość Bessererów nie była co prawda niezdobytą fortecą gwiaździstą, ale jednak stanowiła pewną przeszkodę na drodze do Dunaju i południowej Szwabii, albo w drugą stronę – na pola Saksonii i Turyngii. Dlatego protestanci, którzy zawsze mogli liczyć na drobną pomoc ze strony grafa, zostawili go w spokoju, a cesarscy nie nalegali na obsadzenie twierdzy swoją załogą, obawiając się, że graf, przyciśnięty, przystąpi do protestantów. Nawet narwany, arcykatolicki elektor Bawarii omijał Oberthalfingen ze swoimi wojskami, wiedząc, że pod jego murami znalazłby się w bardzo niezręcznej sytuacji. Ten zbalansowany układ był jednak chybotliwy jak moneta ustawiona na ostrzu rapiera i w każdej chwili któraś z jego stron mogła zmienić warunki niepisanej umowy. Ale nie dlatego graf klął.
Niepostrzeżenie podkradł się do niego ekonom, chrząkając znacząco. Nalana twarz oldenburskiego chłopa, który Bóg jeden wie skąd wziął się w Szwabii, a w dodatku niepojętym zrządzeniem losu dochrapał się funkcyjnego stanowiska, czerwieniała od wiatru.
– Zły rok, panie – odezwał się, zaciągając wyraźnie północnoniemieckim akcentem. – Zły rok. W spichlerzach mało. Dobrze, że wiosna.
Daniel nie skomentował tych rewelacji.
– A ten nie będzie lepszy, panie. Straszna klęska na północy, Wallenstein pobit jesienią, na łeb, na szyję. Mówią, że heretycy podpisali pakta z diabłem. I to dlatego.
Graf nadal nie raczył zaszczycić słów ekonoma komentarzem. Między innymi dlatego, że ekonom był idiotą, który znajdował niepojętą – i najwyraźniej nieodpartą – przyjemność w powtarzaniu rzeczy absolutnie oczywistych, o których wiadomo wszystkim. Bo wieść o listopadowej przegranej Wallensteina pod Lützen dotarła do Thalfingen już w grudniu, razem z plotkami o szatańskich praktykach protestantów, które miały rzekomo zapewnić im zwycięstwo. Nie wspominając o tym, że ekonom, z bliżej dla nikogo niezrozumiałych powodów upierający się przy papizmie, od sześciu lat konsekwentnie nie chciał pogodzić się z faktem, że jego pan jest luteraninem i rozważa wywalenie go na zbity pysk za każdym razem, kiedy tamten powtarza: „Biada, panie, heretycy! Biada!”. Bydlę z północy znało się jednak doskonale na swoim fachu i między innymi dlatego nadal grzało miejsce w zameczku grafa. Bez niego w spichlerzach nie byłoby mało – nie byłoby w nich nic. Tak jak w Aulendorfie, do którego Daniel po cichu wysłał niedawno dziesięć beczek podpsutej już wskutek długiego składowania pszenicy.
– Biada, panie. Straszne czasy. Ten rok nie będzie lepszy – zakończył nieskomplikowany monolog ekonom, pokręcił głową, niezrażony brakiem jakiejkolwiek reakcji i odszedł. Najwyraźniej jego potrzeba ekspresji została w zupełności zaspokojona.
Pan na Oberhalfingen nie ruszał się z miejsca. Rozglądał się po okolicy, klął, tupał i rozmyślał. Nie potrzebował chłopskiej mądrości, żeby wiedzieć, że ten rok nie będzie lepszy. Jeszcze nie pojawiły się pierwsze pąki na drzewach, a już zapowiadał się źle. Choćby z uwagi na niespodziewanych gości.
Niedługo po Nowym Roku przyjechał Eriksson. Doprawdy, serce rosło w Danielu na myśl o wywiadzie Jego Wysokości Króla Szwecji, kiedy dumał, jak szybko zwąchali tę okropną historię i zjawili się tutaj, w Szwabii, na południu Niemiec, tuż obok włości Maksymiliana Bawarskiego, który – gdyby dowiedział się, że graf gości Szwedów – nie wahałby się długo, a choćby i zimą przedarłby się do Thalfingen i nie zostawił z grafostwa kamienia na kamieniu. Był to powód, dla którego Besserer nie przyjął ze zbytnim entuzjazmem widoku niebieskich płaszczy nordyckich dragonów, choć kazał otworzyć bramę i wprowadzić niewielki oddział na dziedziniec. Nie dał też nic po sobie poznać, gdy z rosłego, zadbanego rumaka, któremu widać nie żałowano saskiego owsa, zeskoczył długowłosy szwedzki oficer z blond bródką i odgarnąwszy płaszcz, przywitał się i przedstawił grzecznie:
– Stefan Eriksson, panie, do usług. Przybywam z poselstwem od generała Scharffensteina.
– Graf von Besserer-Thalfingen. – Daniel ukłonił się dwornie. – Proponuję zejść z dziedzińca. Proszę wybaczyć obcesowość, jednak sugeruję też, aby pana ludzie nie kręcili się po okolicy, a zostali w zamku. Widok szwedzkich żołdaków może podziałać drażniąco na okoliczne garnizony cesarskie.
Eriksson w odpowiedzi skinął poważnie głową, wydał szybkie dyspozycje, zawołał swojego pachołka i jeszcze jednego oficera i udał się za panem domu. Graf ugościł ich wtedy jak należało, kazał podać pieczeń z dzika i kuropatwy, które czasami udawało się jego myśliwym ocalić przed kłusownikami litościwym strzałem z rusznicy. Tymczasem Szwedzi nabrali wody w usta i nie chcieli wyjawić konkretnego powodu swojej wizyty, upewniając Daniela, że jest on delikatny. W końcu jednak, gdy współgrające z jego niepokojem światło kominka, migoczące na portretach dziesięciu pokoleń Bessererów, szlachciców, grafów, burmistrzów i pułkowników, zaczęło przygasać, Eriksson przeszedł do rzeczy.
– Panie, przybywamy z bardzo daleka, aż z obozu Jego Wysokości Gustawa Adolfa pod Lipskiem, gdzie łaskawie gości go elektor Jan Jerzy. Jestem adiutantem generała Scharffensteina, który nakazał oddać w pańskie ręce ten oto list – powiedział, wyciągając w stronę grafa zapieczętowaną kopertę.
– Jeśli łaska, panie poruczniku, wolałbym usłyszeć, o co chodzi, od pana.
– Obawiam się, że jako drobny oficer nie jestem wtajemniczony w plany jego ekscelencji generała i nie mogę udzielić panu satysfakcjonujących informacji. Jeśli dobrze zrozumiałem, generał żywi pewne plany matrymonialne w stosunku do pana rodziny. Nie wątpię, że wszystkiego dowie się pan z listu – odpowiedział tamten dwornie i wrócił do kontemplacji swojego kielicha z winem.
Graf westchnął i odpieczętował pismo. Dużo w nim było grzecznościowych formułek, wychwalania zasług grafa dla protestantów (Danielowi włosy się jeżyły na karku, gdy pomyślał o konsekwencjach przechwycenia tego listu przez szpiegów Maksymiliana, a przecież Scharffenstein był też zdrajcą Cesarstwa), sporo utyskiwań na wojnę. Dopiero w ostatnich akapitach generał przechodził do rzeczy, informując, że ma syna w wieku kwalifikującym go do żeniaczki i że graf uczyniłby mu niewiarygodną radość i ukontentował go wielce, gdyby zgodził się pożenić go ze swoją najmłodszą córką. Posagu generał łaskawie nie wymaga. Propozycja wydawała się jasna i kusząca.
Trzeba przyznać, że pretekst był rewelacyjny. Bóg nie pozostaje obojętny na potrzeby swoich wiernych i świadom tego, że trwa wojna, nie omieszkał na nią wpłynąć: od parunastu lat w Niemczech rodzili się głównie synowie. Synowie, którzy mieli wyrosnąć, wyuczyć się wojennego rzemiosła i maszerować od źródeł Renu po ujście Łaby; synowie, którzy nie mieli prząść i rodzić, a pruć i zabijać. Córek na wydaniu w całym Cesarstwie było tyle co nic. Nawet najstarsze, najpłodniejsze rody, takie jak Ascaniowie czy Badeńczycy, miały panieńskie deficyty. Tylko chłopek – jak zwykle – nie brakowało, lecz przecież nie po to Bóg stworzył szlachtę, aby mieszać ją z pospólstwem. W konsekwencji dochodziło do mezaliansów, które jeszcze dwadzieścia lat wcześniej były nie do pomyślenia – drobni książęta bez oporów żenili się z córami zwykłych rycerzy, a niejedna rodzina z podupadłej, ale szczycącej się imponującym drzewem genealogicznym szlachty wżeniła się korzystnie w rody hrabiowskie i książęce. Jedynie w sferach najwyższych, między książętami Rzeszy i elektorami nie łamano dawnych zwyczajów. Dlatego szwedzki generał, persona bardzo poważana w swoim kraju, proszący o córkę drobnego niemieckiego szlachcica nie był niczym dziwnym. W dodatku Katarzyna miała już siedemnaście lat i była najwyższa pora ją wydać. Wojenna zawierucha w naturalny sposób usprawiedliwiała też obecność szwadronu dragonów – gdyby graf Daniel się zgodził, dziewczę należałoby bezpiecznie odeskortować do Saksonii. Graf Daniel jednak się nie zgodził, bo za stary był, aby nie czuć pisma nosem.
– Panie Eriksson – odezwał się ostrożnie, gdy dwukrotnie uważnie przeczytał list. – Odpowiedzi na to pismo nie mogę dać od razu. Potrzebuję przynajmniej miesiąca.
Szwed miał już gotową odpowiedź:
– Czy możemy wobec tego liczyć na pańską gościnę? Lada dzień dotrze nasz tabor, a po furaż chodzić będziemy daleko na północ, aby nie ściągać na pana kłopotów.
Besserer zawahał się. Po chwili dotarło do niego jednak, że dragonów, zaprawionych w bojach zuchów, było co najmniej trzydziestu – obsada jego zamku składała się zaś z podłych dwudziestu wojaków, którzy od paru dobrych lat obrastali w tłuszcz na murach, oraz garstki lekko uzbrojonych strzelców pilnujących na co dzień wsi przed napaściami hord żołdactwa służącego jednej i drugiej stronie walczącej w tej nieszczęsnej wojnie. Nie pomyślał o tym wcześniej, wiedziony mimowolną sympatią do Szwedów i równie mimowolną niechęcią do Ferdynanda Habsburga.
Kiełkujące w nim przypuszczenie, że bynajmniej nie chodzi o mariaż, wyrosło teraz w kwitnącą bylinę, sypiącą owocami podejrzeń na prawo i lewo. Eriksson – wbrew temu, co twierdził – nie był żadnym adiutantem. Człowiek ten, mimo wyszukanych manier, miał zimne, stalowe oczy mordercy i szubrawca, zachowywał się o wiele zbyt władczo jak na sługę w stopniu porucznika, a w dodatku bogaty i bardzo regularny rynsztunek i przyodziewek zarówno jego, jak i jego żołnierzy zdradzał, że do zamku grafa nie zawitali zwykli dragoni, a przedstawiciele sił specjalnych Gustawa Adolfa, Livgardet, o których słyszało się bardzo dobre rzeczy od protestantów i o wiele gorsze od katolików. I chociaż Daniel sprzyjał tym pierwszym, wiedział, że musi być ostrożny. Szczególnie że – o czym Eriksson ani jego przełożeni zapewne nie wiedzieli – jego krewny z Bessererów, służący pod szwedzkimi proporcami, bratał się serdecznie z Gustawem Scharffensteinem, czyli właśnie potencjalnym zięciem Daniela, i z żalem doniósł całkiem niedawno, że jego przyjaciel walczy o życie, ranny pod Lützen. I chociaż graf nie wątpił, że gdyby posłał córkę z przystojnym oficerem na północ, mariaż dla zachowania pozorów doszedłby do skutku, choćby i pan młody był na łożu śmierci, to wiedział też, że nie o to musi tutaj chodzić. Wpraszający się Eriksson dał mu na to ostateczny dowód – czyniąc aluzje, że bez Katarzyny się stąd nie ruszy.
Zgodził się więc, bo cóż innego miał robić?
Od tamtego czasu po zamku wałęsali się szwedzcy kawalerzyści, coraz bardziej tracąc cierpliwość. I chociaż faktycznie zazwyczaj dbali sami o siebie i nie zużywali zamkowych zapasów (nie licząc samego Erikssona, który bez zbędnych ceregieli korzystał z gościny grafa), to ich obecność, choćby z uwagi na polityczne zawirowania, mocno Daniela niepokoiła. Szczególnie że raptem tydzień później przyjechali kolejni goście, jeszcze bardziej niespodziewani. Graf przypomniał to sobie, gdy wciąż lustrował horyzont z tarasu. Znów zaklął, tupiąc nogami.
Z Holendrami w Niemczech jest ten kłopot, że nie tylko nie mają pojęcia na temat panujących tu zwyczajów, ale w dodatku – uważając się za nie wiadomo kogo – wywyższają się niemiłosiernie nad miejscowych. Podobne problemy są z akademikami, niezależnie od narodowości i afiliacji. Wniosek z tego, że holenderscy akademicy musieli być szczególnie uciążliwi. Dlatego gdy w murach zamku grafa zjawiło się dwóch z nich, przedstawiających się jako emisariusze uniwersytetu w Lejdzie, w dodatku razem ze zgrają westfalskich najemników z Cleve, Bergu albo Lippe, Daniel zaniepokoił się nie na żarty. Nie widząc jednak innego wyjścia, robił dobrą minę do złej gry i zaprosił przewodników specyficznej kawalkady na kolację, udając, że obecność niebiesko odzianych dragonów jest czymś najzupełniej naturalnym w tej części Niemiec.
W kolacji brali udział Besserer, obydwaj uczeni oraz dowódca ich eskorty, tytułujący się złowrogo brzmiącym nazwiskiem Krauze*. O ile Holendrzy, obleczeni w wystawne, ale proste sukienne surduty z kryzami prosto z geldryjskich przędzalni sprawiali wrażenie stosunkowo nieszkodliwych, o tyle kondotier natychmiast zrobił na Danielu złe wrażenie. Było to indywiduum ponure, o ciężkiej, zachodniej urodzie, z krzaczastymi brwiami, wielką brodą, krótko obciętymi włosami i obowiązkową blizną na policzku, która jednak nie wyglądała, jakby zgodnie z obowiązującą wśród najemników modą zrobił ją sobie specjalnie. Do kolacji nie rozstał się z mieczem, które to chamstwo doprowadzało pana domu do szału, a chociaż spod zdjętej paskowej zbroi wychynął całkiem porządny przyodziewek, widać było, że nie jest to strój galowy.
– Jak już wspomnieliśmy – odezwał się jeden z Holendrów, brunet, charakterystycznie gardłując głoski, co dla północnych Niemców było do zniesienia, jednak tutaj, na południu, raziło wręcz okropnie – przybywamy z uniwersytetu w Lejdzie, mamy więc za sobą bardzo długą drogę. Zazwyczaj nie ruszamy się dalej niż na jarmark do Rotterdamu – zażartował, ale Danielowi wcale nie było do śmiechu, więc zmusił się tylko do uprzejmego grymasu. – Jak już wspomnieliśmy, jestem magister Pieter van der Elzeveir, mój młodszy towarzysz zaś to bakałarz Christoph Euwe – podjął, nie wiadomo po co powtarzając to, co mówił już na dziedzińcu. – Zapewne musi być pan bardzo ciekawy, w jakim celu tutaj przybyliśmy. Otóż przybyliśmy w bardzo ważnej sprawie, którą chcielibyśmy załatwić możliwie jak najszybciej i najsprawniej. Sprawa ta jest najwyższej wagi.
– Przybyliście w sprawie, tak, tak, to już wiem. A co to za sprawa, mianowicie?
– Chcemy zabrać pańską córkę na studia na naszym uniwersytecie – odparł blondyn, Euwe, odzywając się po raz pierwszy od rozpoczęcia wieczerzy.
Van der Elzeveir spiorunował go wzrokiem.
– Rozumiem – powiedział graf i pokiwał głową, chociaż nic nie rozumiał. – A jeśli wolno wiedzieć, dlaczego ze wszystkich panien w Niemczech uwidzieli sobie panowie akurat moją córkę? I skąd dziwaczny pomysł, żeby posyłać dziewczynę na nauki? – zwrócił się do Euwego, nie pytając nawet, o którą im chodzi, bo nietrudno było się domyślić, że o Katarzynę, a nie zamężną od dwóch lat i ciężarną Reginę, która nie miała na koncie tak upiornych wyczynów, jak jej młodsza siostra.
Tamten złożył usta w ciup i podkręcił wąsa, całą swoją postawą starając się dać do zrozumienia, że jest ważny i wszystko wie, ale nie powie. Daniel zezłościł się nie na żarty.
– Panowie uczeni, nie chciałbym być nieuprzejmy ani zbyt obcesowy, jednak albo panowie natychmiast wytłumaczą mi, co tu robią, albo będę zmuszony poprosić panów o opuszczenie moich włości.
Van der Elzeveir jakby się zakłopotał.
– Mamy podstawy sądzić, że pana córka ma pewne wyjątkowe talenta, które bardzo nas interesują. Czy mógłby nam pan opowiedzieć, co dokładnie stało się tutaj pod koniec zeszłego roku? Właśnie na podstawie plotek o tych wydarzeniach tutaj dotarliśmy.
– Nie, nie mógłbym. Proszę jasno postawić sprawę. – Daniel zadrżał w duchu na myśl, jak szybko musi wieść bieżyć, skoro plotki na temat listopada dotarły nie tylko do szwedzkiego wywiadu, lecz także do dalekiej Republiki Siedmiu Prowincji.
– Uważamy, że pana córka ma pewne zdolności, mogące pomóc w rozwoju nowej dziedziny alchemii…
– Czyli co?
– …nowej dziedziny alchemii, która powstała na naszym uniwersytecie. – W głosie Elzeveira pobrzmiała duma. – Polega na świadomej modyfikacji struktury eteru. Nic więcej nie mogę, niestety, zdradzić, ale gwarantuję, że jest to fascynujące zagadnienie naukowe.
Graf nie wiedział, co odpowiedzieć, więc milczał. Przynajmniej stawiali sprawę jasno, o ile to, co mówili, można było nazwać jasnym.
– Jak wspomniałem, pańska córka wydaje się mieć szczególne zdolności w interesującym nas zakresie. Na naszym uniwersytecie oczywiście nie mogą studiować kobiety, jednak trafiłaby pod specjalną opiekę naszego przełożonego, profesora de Bure. Być może doda nam wiarygodności fakt, że profesor de Bure jest bliskim krewnym żony Jana Kalwina, a także koresponduje ze znanym panu zapewne profesorem Andreae, wykładowcą na uniwersytecie w Tybindze, który przyjął nas raptem dwa dni temu w Würzburgu. Mam zresztą list, który wszystko panu wyjaśni, razem z rekomendacją – to mówiąc, Holender podał grafowi papier dotyczący jego córki.
Daniel von Besserer przypominał sobie to wszystko. Nadal klął, tupiąc. Porządnie już przemarzł, jednak wcale nie miał ochoty wracać do środka, gdzie zaraz spotkałby albo Erikssona, albo któregoś z Holendrów. Nie miał ochoty też oglądać obozowiska najemników, którzy rozbili namioty u podnóża wzniesienia, na którym leżał jego zameczek, i obżerali wszystkie okoliczne wsie. Daniel pozwolił im na popas, bo liczył, że niemieccy żołdacy nie wywołają takiej sensacji jak szwedzcy i przy odrobinie niezbędnego w życiu szczęścia żaden cesarski urzędnik ani oficer nie pofatyguje się sprawdzić, co właściwie dzieje się w Thalfingen, ale już tego żałował. Niderlandczycy co prawda zapewniali, że ich eskorta nie będzie sprawiać problemów, jednak w przeciwieństwie do Szwedów kondotierzy okazali się niezbyt karni. Już kilka razy przychodzili do grafa chłopi, oburzeni, że goście jaśnie pana biorą furaż z okolicznych wsi. I chociaż wypady Westfalczyków udało się powstrzymać żelazną ręką Krauzego i jawną groźbą ze strony Erikssona, który ewidentnie starał się utrzymać gospodarza w dobrym nastroju, graf w każdej chwili spodziewał się rozróby. Szczególnie że Szwedzi byli luteranami, najemnicy – kalwinistami, a teraz miał na głowie jeszcze i papistów. Zaklął i zatupał ponownie.
Papiści przyjechali ostatni, już w połowie lutego. Dziesięciu zakonników. Przynajmniej tak się przedstawili, bo Daniel nie poznałby w nich braci zakonnych. Ze stereotypowymi mnichami łączyły ich tylko różańce przeciągnięte przez pasy. W habitach było dwóch – czarny i biały, szatan i anioł. Pozostałych ośmiu miało kirysy, rapiery, rusznice, w bandolierach nosili pistolety, a na nadgarstkach nieustannie tliły się zawinięte wokół nich lonty. Wszyscy byli ostrzyżeni krótko, ogoleni równo i sprawiali groteskowe wrażenie trybunału teologów, których ktoś przebrał za żołnierzy. O ile Holendrów czy Szwedów Daniel potrafił rozgryźć i zaakceptować, o tyle tych rycerzy się bał; nie sądził, że tacy istnieją. Nie słyszał nigdy o regule, która nakazywała nosić przy koniach naładowane muszkiety, ani o takiej, która wymuszała na sługach Bożych noszenie zbroi z czterodzielnym, czarnym krzyżem na piersi. Bał się papistów, a tych bał się szczególnie. Zwłaszcza że w zamku miał holenderskich heretyków i szwedzkich żołdaków, a znajdował się, chociaż de iure był poddanym księcia Wirtembergii, na terenach miłościwie panującego Ferdynanda Habsburga, arcykatolickiego cesarza rzymskiego, króla Niemiec.
Dominikanie – bo okazało się, że byli to dominikanie – o dziwo nie żywili złych zamiarów, a przynajmniej nie okazywali jawnej wrogości. Nie spojrzeli nawet z ukosa na pozostałych gości. Poprosili tylko pilnie o widzenie z panem na zamku. Nie widząc innego wyjścia, Daniel po raz trzeci zaprosił gości na wieczerzę. Wszak Bóg umiłował trójcę.
Zjawiło się dwóch – tych w habitach.
– Jaśnie panie – odezwał się wyższy, w białym stroju, krótko ostrzyżony blondyn z niepokojącą, gładką twarzą, sprawiającą paradoksalnie dobre wrażenie na grafie. To oblicze należało do człowieka, który wiedział więcej, niż chciał, i musiał dźwigać to brzemię. – Jesteśmy wysłannikami jego świątobliwości Serafina Secchiego, generała zakonu kaznodziejów, do którego należę. Nazywam się brat Eugen Tilenheim i pochodzę z Norymbergi. Towarzyszy mi – tu dominikanin wskazał czarno ubranego południowca, Hiszpana lub Włocha – brat Bernard de Hoyos, jezuita. Przybywamy w sprawie niecierpiącej zwłoki, którą chciałbym panu teraz wyłuszczyć. – Doszły do nas informacje ze źródeł – ciągnął, nie pozwalając grafowi dość do głosu – które nie dają nam możliwości tego zagadnienia zlekceważyć, że pańska córka Katarzyna może być naznaczona szczególną łaską bądź, zależnie od perspektywy, przekleństwem. Mówiąc wprost, przybyliśmy tu właśnie po nią. Zdaję sobie sprawę, że z uwagi na pańskie oczywiste sympatie polityczne nie uśmiecha się panu oddanie dziewczyny w nasze ręce, jednak mogę osobiście zapewnić, że nie stanie jej się krzywda i nie zostanie oddana pod żaden sąd, co listem, który przewożę, gwarantuje łaskawie panujący cesarz Ferdynand.
– Z uwagi na delikatny charakter naszej misji – mówił dalej dominikanin, najwyraźniej nadal niezainteresowany tym, co graf ma do powiedzenia – przemilczymy taktownie obecność szwedzkiej załogi w pana twierdzy, chociaż nie umknęła ona naszej uwadze. Nie chcemy też wiedzieć, co robi pod murami Oberthalfingen zgraja bezbożnych kondotierów, nie ciekawią nas perypetie wojenne ani polityka. Interesuje nas wiara i Kościół, a pana córka może być dla nich ogromną szansą. Podkreślam: nie zagrożeniem, a szansą. Dlatego też przybyliśmy tu w dobrej woli, bez zbrojnej eskorty ponad tę niezbędną w dzisiejszych czasach, licząc, że przemówimy panu do rozsądku i obejdzie się bez gwałtu. Obiecujemy też, że korzystając z pańskiej gościny, której, notabene, jest pan zmuszony nam udzielić z uwagi na glejt cesarski, nie będziemy wchodzić w drogę pańskim pozostałym gościom. Pozwolę sobie jednak podkreślić, że bez pańskiej córki nie ruszymy się stąd ani na krok.
Gdy wreszcie przerwał, graf był tak oszołomiony bezczelnymi groźbami, kierowanymi pod jego adresem w jego zamku, że nie mógł znaleźć słów. Zakonnicy niewiele się tym przejęli. Po prostu poprosili o skierowanie ich do komnaty. Wspólnej. Jak sami zaznaczyli, nie potrzebowali luksusów.
Od tamtego czasu w zamku zapanowała przedziwna homeostaza, podszyta wzajemną nieufnością. Do wieczerzy siadali wszyscy goście razem z panem domu, ekonomem, córami von Thalfingen i paroma dwórkami, które zdołały się uchować. Paradoksalnie wszystkie trzy grupki, pozornie niedobrane i wrogie, przypadły sobie do gustu. Holendrzy uwielbiali teologiczno-alchemiczne dysputy z zakonnikami, którym z ciekawością przysłuchiwał się także sam graf, zainteresowany nieco nauką. Z kolei Eriksson, potwierdzając przypuszczenia, że nie może być zwykłym adiutantem, okazał się doskonałym kompanem i uroczym dżentelmenem, kradnącym serca zarówno rozmówcom, jak i rozmówczyniom. Nawet najemnik Krauze, nieodstępujący naukowców na krok, najwyraźniej związany z nimi kontraktem, zdawał się rozluźniać, przez co opowiadał czasem wojenne historie. W powietrzu wisiała jednak groźna aura sprzeczności interesów. I gdy naburmuszony graf spoglądał ukradkiem na gości, widział wyraźnie, że pod pozorem wesołości i wymuszonej przyjaźni, związanej z tym, że zamknięto ich wbrew woli w jednym miejscu, jedni na drugich zerkają wilkiem. Zachowywali pozory ogłady i cywilizowania, tyle tylko, że najwyraźniej nikt nie zamierzał ustąpić i wynieść się z zamku bez Katarzyny. A Katarzyna siedziała pośrodku stołu, śmiała się z dowcipów Erikssona, uważnie słuchała naukowców i – jak to najmłodsza córka – wdzięczyła się perłowymi ząbkami, dziewczęcą wciąż figurą, długimi blond włosami i zadartym noskiem, nie mając pojęcia, co się dookoła niej właściwie rozgrywa.
Gorzej było na dole, w stajniach, koszarach, na dziedzińcu, przy studni i wszędzie tam, gdzie kręcili się zbrojni zakonnicy, szwedzcy dragoni i westfalscy najemnicy. Na szczęście żołnierze słuchali tłumiącego gorące głowy Erikssona bez chwili wahania, knechci mieli swoją ostrogę w postaci Krauzego, a dominikanie – jeśli akurat nie zwietrzyli okazji do nawrócenia heretyka albo wytknięcia komuś grzechu – poświęcali się kontemplacji teodycei. Dzięki temu nie dochodziło do przelewu krwi. A jednak bijatyki i kłótnie były na porządku dziennym, jak wtedy, gdy Szwedzi wraz z najemnikami wzięli się do gwałcenia dziewki stajennej, której w sukurs przyszli zakonnicy, albo gdy zakonnicy wespół z najemnikami próbowali odebrać Szwedom chleby, które ci przywieźli w ramach furażu – jedni twierdząc, że chleb jest kradziony i nie godzi się go spożywać, a drudzy po prostu chcąc się nażreć.
Atmosfera w zameczku, jeszcze parę miesięcy temu będącym oazą spokoju na oceanie wojennego szaleństwa, gęstniała z dnia na dzień. Tymczasem graf nie miał pojęcia, co robić. Jasnym było dla niego, że ani szwedzkim oszustom, ani holenderskim hochsztaplerom, ani katolickim heretykom córki nie odda – dlatego zwodził wszystkich, rzucając na przemian delikatne aluzje i jawne deklaracje, które następnego dnia odwoływał. Nie opowiedział też dokładnie żadnej ze stron przebiegu listopadowego koszmaru. Miał wielką ochotę poszczuć na siebie trzy kompanie, co nie stanowiłoby szczególnego problemu, ale obawiał się, że przy okazji cały zamek pójdzie z dymem.
Kiedy chciał mieć chwilę spokoju, wychodził na taras, na którym było zbyt zimno, żeby ścigali go Eriksson, Elzeveir czy Tilenheim. Wtedy mógł odpocząć. A raczej mógłby, gdyby nie klął i nie tupał. A klął i tupał tak, jakby od tego wojna i cała ta niepojęta historia miały się skończyć.
*Krauze (niem.) – zadraśnięcie (przyp. red).
Psy Pana
Copyright © by Marcin Świątkowski 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023
Redakcja – Paulina Stoparek
Korekta – Tomasz P. Bocheński / WIELE KROPEK, Kornelia Dąbrowska
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – Bogna Gawrońska
Mapa – Marcin Karaś
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2023
ISBN epub: 9788382106084
ISBN mobi: 9788382106091
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl