Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
77 osób interesuje się tą książką
Wojna, magia i decyzje, które złamią serca.
Wielki finał serii Psy Pana.
Finałowy tom kultowych Psów Pana nadciąga jak szarża, atakując zarówno bronią konwencjonalną, jak i złowrogą melodią nagromadzonej magii. Do gry o warownie i księstewka przystępują Sjungonderowie, Śpiewcy zła, bijący się jak lwy pod szwedzkim sztandarem. A za królem Szwecji stoi nie tylko potęga taktycznego geniuszu i wyszkolonej armii, ale przede wszystkim siła pieniądza… W samym oku cyklonu Erquicia w najmniej oczekiwanym momencie sięgnie po zakazaną wiedzę, a lawirujący między polami zaciekłych bitew Schenk stanie wobec wyboru, komu i czemu chce pozostać wierny. Czy ktokolwiek jednak może jeszcze ujarzmić wiatr, który zasiała Katarzyna?
Zobaczyła to: jaźnie bez zakotwiczenia, wyjące wniebogłosy do melodii pustych sfer eteru. Mogła je podnosić i zbierać, kraść, chować i rosła dzięki temu jak młode drzewko, a one, nieświadome niczego, tam, po drugiej stronie, budziły się z krzykiem…
Czwarta część serii złamie niejedno serce. Najsilniejsza, nawet na wojnie, pozostaje bowiem zawsze ta sama siła, czasem niespodziewana i niepozorna, lecz potrafiąca nas dosięgnąć przez wszystkie mury i zatrzaśnięte bramy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie możesz szybko podróżować, kiedy w pobliżu znajdują się wrogowie.
Przyjdzie wam usłyszeć
O czynach krwawych, wszetecznych, wyrodnych,
O chłostach trafu […]
Szekspir, Hamlet (tł. J. Paszkowski)
1634
Suknia była oszałamiająca, ale cóż z tego?
Leżąca na łóżku bogata kreacja była dziełem jednego z nadwornych krawców elektora Saksonii. Katarzyna specjalnie posłała po nią do Drezna, chcąc zrobić jak najlepsze wrażenie podczas wizyty w Hesji. Teraz jednak, po dwóch tygodniach w Kassel, zielona, wyszywana srebrem tkanina kojarzyła jej się tylko źle. Westchnęła w duchu, ubrała się i wyszła na taras pałacu dynastii heskiej, rozmyślając ponuro o tym, że powinna raczej nosić zbroję.
Był jeden z tych ostatnich dni maja, kiedy wiosenne słońce zaczyna już być letnim, omiatając wszystko naokoło ciężkimi, białosrebrnymi promieniami, budzącymi do życia kalejdoskop muśnięć światła kontrastujących z nieśmiałymi cieniami. Między zielonymi liśćmi wibrowały drobne igły blasku, kwitnące pola kąpały się w jego pełnym przepychu, a budynki Kassel oślepiały białymi fasadami. Powietrze niosło zapach bzu, kasztanowca i ciepłej, czystej wody rzeki Fuldy.
Miasto bardzo podobało się Katarzynie. Regularne i uporządkowane, otoczone potężnymi fortyfikacjami utrzymywanymi w perfekcyjnym stanie, zdawało się realizować ideał niemieckiego budownictwa: było silną twierdzą i jednocześnie doskonałym miejscem do życia. Niezdobyte od trzydziestu lat, pełne zadowolonych z życia mieszczan i zdobnie ubranych arystokratów, którzy nigdy nie zaznali pożarów, szabru i gwałtów. Na rogatkach stała solidnie uzbrojona i kompetentna milicja miejska, a na ulicach panował ład i porządek. Malowane wapnem i poprzecinane fachwerkami fasady domów tworzyły uroczą, geometryczną układankę, z której tu i ówdzie wystrzelała iglica kościoła. Nawet pałac heskich landgrafów, choć dość skromny i będący raczej budowlą obronną niż reprezentacyjną, robił wrażenie doskonale utrzymanej twierdzy.
Dziewczyna jednak nie kontemplowała ani wiosny, ani panoramy Kassel. Wpadała w modus i rozpaczliwie usiłowała z niego wyjść, aby przygotować się na czekającą ją rozmowę. Niestety, im bardziej się skupiała, tym bardziej wszystko i wszyscy wydawali jej się miałcy i nieciekawi, a dłonie same układały się w skomplikowane kształty, gotowe do poszukiwań struktur. Walczyła bezskutecznie kilka minut. W końcu zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością; wyrwał ją z tego stanu dopiero heski majordom, dotykając delikatnie jej ramienia.
– Jaśnie pani. – Skłonił się uprzejmie. – Jej miłość regentka prosi – powiedział, gdy Katarzyna popatrzyła na niego nieprzytomnym wzrokiem. Nie miała pojęcia, jak długo stał za nią.
Kiedy prowadził ją korytarzami zamku do komnaty Amalii Elżbiety, otrząsnęła się trochę. Znów spochmurniała. Nie miała najmniejszej ochoty na kolejną kolację, z której nic nie wyniknie.
Od dwóch tygodni czekała na rozwój sytuacji. Ciągano ją po wystawnych wieczerzach z rajcami i członkami rady regencyjnej, pokazywano ogrody i umocnienia miejskie, zapraszano jako towarzystwo do polowań. Oczywiście, gdy przekornie zażyczyła sobie strzelby, wywołała skandal i zgorszenie. Słowem, marnowała czas. I chociaż w pewnym sensie nie miała nic przeciwko takim wakacjom, wiedziała, że Amalia Elżbieta nie zaprosiła jej tutaj bez powodu, i Katarzyna bardzo chciała już ten powód poznać. Szczególnie że niecierpliwe usposobienie w połączeniu z chęcią działania i nikłym zainteresowaniem ludźmi, które nieustannie jej ostatnio towarzyszyło, musiało w końcu doprowadzić do tego, że kogoś śmiertelnie obrazi. Ponieważ zaś zdecydowała się przyjechać do Hesji sama, jedynie z niewielką eskortą, czuła się w dodatku osamotniona.
Amalia Elżbieta już w liście z kwietnia dała do zrozumienia, że nie zamierza obwiniać jej za śmierć męża, jednak reszta rady regencyjnej była bardziej sentymentalna i odnosiła się do Katarzyny dość wrogo. Szczególnie generał von Geyso, zawsze popierany przez swojego kamrata, Petera Melandera, gotowy był rzucać pod adresem dziewczyny różnorakie oskarżenia, utrudniając jakiekolwiek negocjacje na dowolny temat. Katarzyna nie umiałaby już zliczyć, ile razy słyszała wyrzuty obu generałów na temat przegranej przez nich bitwy pod Würzburgiem. Oskarżali ją – częściowo wprost, częściowo za sprawą niedyskretnych aluzji – o czarodziejstwo, morderstwo, rewolucjonizm, polityczne wichrzycielstwo i niedorosłość. Z kolei księżna-regentka utrzymywała w stosunku do niej chłodny dystans, zdając się popierać swoich dowódców. Przez całą wizytę odzywała się do Katarzyny rzadko, a jeśli już, to tylko gdy rozmowa dotyczyła rzeczy błahych i nieistotnych.
Majordom doprowadził ją do sali jadalnej, której wystrój znała już na pamięć. Było to duże, tapetowane na lazurowo pomieszczenie, obwieszone portretami dawnych książąt heskich, oświetlone rzęsiście złotymi kandelabrami. Chociaż zdawało się wygodne i przytulne, kojarzyło się Katarzynie głównie z niekończącymi się utarczkami. Dlatego teraz, zanim przekroczyła próg, poprawiła suknię i kolię, wzięła głęboki wdech i dopiero wtedy weszła do środka. Zaskoczono ją jednak.
Przy stole nie było ani Petera Melandera, ani Jana von Geyso. W istocie, zasiadało przy nim tylko dwóch mężczyzn – pięcioletni syn Amalii Elżbiety, noszący imię swojego ojca, oraz znany już Katarzynie i życzliwy jej Aleksander von Barby. Poza tym zdobione krzesła zajęły głównie dwórki księżnej-regentki. Kilka pozostawało pustych. Zdziwiona Katarzyna usiadła posłusznie na miejscu wskazanym przez majordoma, czyli naprzeciwko Amalii. Była to kobieta około trzydziestki, drobnej postury. W okrągłej twarzy czaiły się już pierwsze oznaki starzenia, ale wciąż pozostawała bardzo piękna – szeroko rozstawione oczy w kształcie migdałów, otoczone równymi brwiami, błyskały wesołą zielenią, a wąskie, drobne usta znamionowały szlachetne pochodzenie. Była w zaawansowanej ciąży – narodzone z niej dziecko miało być ostatnim, pogrobowym potomkiem Wilhelma Maga. Może właśnie przez to, a może przez kłopotliwe obowiązki regentki albo ostentacyjnie noszoną żałobę, wydawała się wyczerpana. Objawiało się to przede wszystkim śmiertelną powagą, niezakłóconą uśmiechem innym niż blady i przelotny.
Gdy podano do stołu, zaczęły się niefrasobliwe rozmowy. Dwórki paplały trzy po trzy o modzie i towarzyskich plotkach, a Aleksander von Barby usługiwał księżnej i zabawiał towarzystwo anegdotami ze swoich licznych dyplomatycznych podróży. Amalia tymczasem świdrowała Katarzynę wzrokiem. Katarzyna, chociaż była głodna, jadła powściągliwie, zakłopotana tym, że ktoś tak bezczelnie się na nią gapi. Zastanawiała się nad absencją generałów i pozostałych szlachciców z rady regencyjnej, ale ponieważ księżna siedziała na drugim końcu stołu, nie bardzo miała jak o to zapytać bez ściągania na siebie uwagi wszystkich obecnych.
Towarzystwo robiło się coraz weselsze, ponieważ dwórki Amalii nie żałowały sobie wina. Katarzyna zauważyła, że ciężarna gospodyni pije niewiele, i poszła za jej przykładem. W czasie kiedy dziewczęta naokoło szczebiotały bezmyślnie, a młody Wilhelm kręcił się niespokojnie na krześle, znudzony posiłkiem, obie księżne patrzyły na siebie uważnie. W końcu, już po deserze, podanym we francuskim, nowomodnym stylu, Amalia odłożyła gwałtownie widelec, jakby się zniecierpliwiła, i powiedziała:
– Dziękuję państwu za towarzystwo. Proponuję się teraz odświeżyć. A panią – zwróciła się do Katarzyny – zapraszam na kielich wina, bo odnoszę wrażenie, że jest pani wciąż spragniona.
Kiwnęła dłonią na majordoma i kolacja się zakończyła.
Szurgot odsuwanych krzeseł i podziękowania za wspólny posiłek zamaskowały nieco zaskoczenie Katarzyny, która nie spodziewała się po tym wieczorze niczego nowego, a już na pewno nie takiego zaproszenia. Zastanawiała się, czy uraziła kogoś, nie pijąc? Posłusznie jednak udała się do swoich komnat i umyła ręce i twarz. Lokaj zjawił się po paru minutach, aby zaprowadzić ją do Amalii Elżbiety.
Księżna przyjęła ją w niewielkiej, skromnej komnacie, przylegającej – o ile Katarzyna się orientowała – do jej prywatnych pomieszczeń. Przez otwarte okna wpadały do pokoju powiewy wiosennego, wieczornego powietrza. Salka była skromnie umeblowana i ozdobiona jednym obrazem, przedstawiającym jakąś bitwę. Centralny punkt pomieszczenia stanowił ogromny, zawalony papierami i pergaminem stół, przy którym siedziała gospodyni. Obok niej stała taca z dwoma kielichami. Majordom ukłonił się nisko i zniknął, zostawiając Katarzynę w drzwiach. Amalia Elżbieta, czytająca jakieś pismo, spojrzała przelotem na dziewczynę.
Dotychczas odnosiła się do Katarzyny z pełną dystansu, arystokratyczną rezerwą, charakterystyczną dla sytuacji delikatnych dyplomatycznie, gdy w interesie żadnej ze stron nie leży przedwczesne ujawnianie swoich intencji. Tym bardziej zaskoczyła dziewczynę: odłożyła czytany dokument, uśmiechnęła się do niej i rzuciła całkowicie bezceremonialnie, wskazując krzesło:
– O, jesteś! Wspaniale, siadaj!
Katarzyna była tak zaskoczona, że nie ruszyła się z miejsca. Amalia w tym czasie zdążyła nalać jej wina i spojrzała na nią wyczekująco. Dziewczyna posłusznie podeszła do stołu i przyjęła kielich.
– No, to za babskie rządy! – Księżna zaśmiała się i wychyliła swój trunek jednym haustem.
Jej gościni, onieśmielona, nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale posłusznie zamoczyła usta w kielichu. Usiadła. Amalia wypuściła głośno powietrze, unosząc z ostentacją brwi.
– Po pierwsze – zaczęła – przepraszam cię za kretynów z mojej rady regencyjnej. Niestety, na razie muszę się z nimi użerać. Połowę już rozesłałam po świecie z jakimiś głupimi listami, ale dopiero teraz udało mi się wyekspediować Geyso i Melandera z zasięgu wzroku. Prędzej czy później pozbędę się ich na amen, ale na razie są mi potrzebni.
Zszokowana Katarzyna tego nie skomentowała. Tak skandaliczne i bezwstydne odejście od jakiegokolwiek ceremoniału w realiach Rzeszy dozwolone było właściwie jedynie w gronie najbliższej rodziny i przyjaciół, a i to rzadko – Amalia jednak nie wydawała się ani trochę zakłopotana. Przeciwnie, bez usztywniającej kręgosłup i obyczaje pozy, obliczonej na pożytek dworu, mówiła zupełnie naturalnie, szczebiocząc trochę jak Blanchefleur. Katarzyna uświadomiła sobie, że pierwszy raz od dwóch tygodni słyszała ją śmiejącą się.
– Cieszę się, że przyjęłaś moje zaproszenie, byłam pełna obaw, że nie przyjedziesz, z uwagi na twój konflikt z moim świętej pamięci mężem.
– Jeśli o to chodzi… – zakłopotała się Katarzyna, ale Amalia przerwała jej bezczelnie.
– Nie przejmuj się tym. – Machnęła dłonią. – Wilhelm był dobrym mężem i ojcem, świetnym generałem, ale jego ambicją można było obdzielić pięciu chłopa. Gdyby ciągnął dalej swoje gierki, dla mojego syna nic by z Hesji nie zostało.
– Dlaczego tak sądzisz? – Dziewczynę zaintrygowała ta bezpardonowa opinia.
– Bo chciał za dużo i za szybko. Łapał za ogon mnóstwo srok, ale żadnej nie udawało mu się wsadzić do klatki. Westfalia, Schweinfurt, Fulda, Moguncja, zachciewało mu się i Bergu, wszystko pod protektoratem szwedzkim. A co może w Rzeszy Gustaw August? Oczywiście, co mu się tylko zamarzy – odpowiedziała sama sobie – tak długo, jak kontroluje dane terytorium. A co później? Myślisz, że cesarz chętnie odda książętom ziemie, które zajęli wspólnie z Hornem i Banérem? Niedoczekanie!
– Więc myślisz, że katolicy wygrają wojnę?
– Nie bądź naiwna – żachnęła się księżna-regentka. – Wygrają czy przegrają, cesarz pozostanie cesarzem. A to on przyznaje przywileje i ziemie w obrębie Rzeszy. O czym przecież doskonale wiesz, bo nie bez powodu chyba wysłałaś swojego dominikanina do Wiednia?
– Skąd o tym wiesz? – Zaskoczona Katarzyna najeżyła się jak kotka.
– Wilhelm zostawił mi doskonały wywiad. – Amalia uśmiechnęła się uprzejmie. – I tobie również polecam zainwestować w tę formę, ekhm, zdobywania informacji. Nie wiem, co prawda, jaką misję powierzyłaś zakonnikowi, ale czy to nie oczywiste? Każdy książę czy księżna Rzeszy, którzy złapią chociaż trochę ziemi w ręce, biegną do Habsburgów prosić o legitymizację podboju. Bez niej prędzej czy później ktoś ten uszczknięty skrawek odbierze, zasłaniając się cesarskim autorytetem i prawem. A uzyskać coś od cesarza nie jest łatwo… Ciekawa jestem, co zaoferujesz mu w zamian za zdobycze?
– Nie sądzę, żeby było to specjalnie istotne – odparła chłodno dziewczyna, zdecydowana nie dać się złapać na lep pozornej przyjaźni i otwartości.
W odpowiedzi Amalia się zaśmiała.
– Oczywiście! Winszuję przezorności. Nie masz żadnych powodów, żeby mi ufać, chociaż życzę ci wyłącznie dobrze. Abstrahując już od pewnej solidarności, hm, doświadczeń, sam fakt, że w centralnej Rzeszy są dwie księżne, a nie jedna, pomaga na zasadzie precedensu usprawiedliwić moje rządy. Nawet sobie nie wyobrażasz, ilu kretynów próbowało już podważyć testament Wilhelma i odebrać mi status regentki, tylko dlatego, że jestem kobietą. – W jej głosie pobrzmiała nuta frustracji.
– Chyba jednak sobie wyobrażam. – Katarzyna przyłączyła się do gorzkiej refleksji, bo faktycznie to doświadczenie nie było jej obce. – W moim wypadku jednak władzy nie ma kto podważać.
– W istocie, w końcu nikt ci jej nie dał, sama ją sobie wzięłaś, co, nie ukrywam, bardzo mi imponuje – przyznała wprost Amalia – i jest jednym z powodów, dla których mam dla ciebie mnóstwo sympatii. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli chodzi o centralne Niemcy, zostałyśmy rywalkami. Słyszałaś już o bitwie?
– Owszem – odpowiedziała Katarzyna. Wieść o wielkiej, przegranej przez Gustawa Adolfa bitwie na Śląsku była plotką, którą od tygodnia żyli wszyscy.
– Więc wiesz – rzekła Amalia – że Szwedzi dostali po dupach, i to między innymi przez brak mojej armii w polu. To stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji, bo Gustaw Adolf prawdopodobnie jest na mnie wściekły, mimo że wyraźnie dałam mu do zrozumienia, że w tym roku nie może liczyć na wsparcie wojsk heskich. Na karku mam też swoich upierdliwych powinowatych z Darmstadt, którzy nie tylko okupują prawnie należne mi ziemie, ale jeszcze czyhają na Kassel. W związku z tym wolałabym nie pchać się w konflikt również z tobą. Zwróć uwagę, że stawiam sprawę wprost, żeby udowodnić ci szczerość swoich intencji. Równie wprost mówię: nie oddam ci Fuldy. Okupowaliśmy biskupstwo od dziesięciu lat i jest de facto częścią Hesji, a ja mam co prawda mniejsze ambicje niż Wilhelm, ale też nie zamierzam zmarnować jego osiągnięć. W zamian za bezkonfliktowe wycofanie się stamtąd oferuję święty spokój. Do pozostałych włości, które zajęłaś, nie roszczę sobie żadnych praw. Miałam jeszcze chrapkę na Schweinfurt, ale tam już dawno siedzi Oxenstierna, więc i tak nie do nas należy decyzja.
Katarzyna kiwnęła głową na znak, że zrozumiała. Zapadła chwila milczenia.
– Co odpowiesz?
– Muszę to, rzecz jasna, przemyśleć.
– Rzecz jasna – parsknęła Amalia. – Ale nie przemyśliwuj zbyt długo, bo to wyjątkowo korzystna oferta.
W istocie, była to bardzo korzystna oferta i Katarzyna zdecydowała się ją przyjąć już w trakcie jej wygłaszania. Nie chciała jednak odsłaniać wszystkich kart zbyt wcześnie. Nagła szczerość i otwartość Amalii Elżbiety wydały jej się podejrzane i niepokojące. Jeszcze bardziej zaskoczyła ją reszta wieczoru, którą spędziły na dyskusjach o polityce, zarządzaniu, reformach armii i tym podobnych, zupełnie jakby były mężczyznami. Na koniec, grubo już po północy, księżna-regentka zaprosiła ją na oględziny fortyfikacji Kassel następnego dnia, na co Katarzyna chętnie przystała, licząc na kontynuację rozmowy. Mimo podejrzeń i nieufności, Amalia ujmowała ją szczerością i ogromem wiedzy na tematy związane z rządzeniem państwem.
Spotkały się późnym rankiem na blankach twierdzy. Tym razem audiencja była o wiele mniej prywatna – parę kroków za nimi nieustannie kręcili się i gięli dworacy, dwórki i wojskowi, nie odstępujący regentki na krok. Amalia Elżbieta jednak bez żadnej żenady kazała im stanąć z dala od niej i Katarzyny, najwyraźniej po to, żeby mogły spokojnie porozmawiać. Kapitan z heskiego korpusu próbował im opowiadać o kolubrynach i notszlangach, wskazując na kolejne mosiężne potwory, ale zauważył szybko, że księżnych nie interesują wielkie armaty, więc roztropnie wycofał się na odległość głosu. Zostały same.
Amalia oparła się na blankach muru, patrząc z niewielkiej wysokości na rozciągające się poniżej miasto. Brzuch przeszkadzał jej w ułożeniu się wygodnie.
– Nienawidzę być w ciąży – warknęła, prostując się. – Kocham synów i córki, ale ciąże są okropne. Jestem wtedy rozlazła, powolna, wszystko mnie denerwuje. Dobrze, że to już ostatnia. Ty nie masz dzieci, prawda?
Katarzyna pokręciła głową. Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dwóch lat i niezbyt szczęśliwe doświadczenia seksualne, ani jej w głowie było się rozmnażać, choć liczyła się z tą ewentualnością.
– Nie wiem, czy ci zazdrościć, czy współczuć. – Amalia uśmiechnęła się, opierając się znów o mur, tym razem tyłem. – Rodzenie jest okropne. Ale dzieci motywują. Pchają cię do przodu. Jeśli nie dzieci, to co zmusza cię do robienia tego, co robisz?
– Nie mam pojęcia – odparła opryskliwie dziewczyna, nieprzywykła do pytań stawianych wprost.
– Oczywiście, że masz – powiedziała równie chłodno księżna. – Naprawdę sądzisz, że uwierzę, że podbiłaś całą Frankonię bez przemyślenia, po co to robisz? Przecież to absurd.
– Akurat zdobycie Frankonii – Katarzyna, wiedziona impulsem, zdecydowała się na chwilę szczerości – odbyło się prawie przypadkiem. Ale tak, masz rację, mam bardzo silną motywację. Nie lubię być bezradna.
– Tylko tyle? – Amalia założyła ręce na piersiach i zmierzyła ją uważnym spojrzeniem. Po chwili pokręciła głową. – Niee, tu musi być coś więcej.
– Może ujmę to inaczej: nienawidzę, kiedy rozstawiają mnie po kątach. Uwierz mi, że to wystarczy.
– Najwyraźniej. – Księżna przechyliła głowę w bok. – A jednak nadal mam wrażenie, że jest w tobie coś więcej, niż chcesz pokazać.
– Nawet jeśli – Katarzyna wzruszyła ramionami – to sam fakt, że nie chcę tego pokazywać, powinien dać ci do myślenia.
Amalia zachichotała.
– Racja. To było wścibskie. Już się nie wtrącam. Jestem po ludzku, bez żadnych politycznych podtekstów, ciekawa. Jesteś o połowę młodsza ode mnie, a narobiłaś już więcej szumu, niż mi się udało przez całe życie. To chyba naturalne, że chcę się o tobie dowiedzieć czegoś więcej.
– Niewiele tu do dowiadywania się. Jeszcze dwa lata temu nigdy nie opuściłam Szwabii. A dopiero co oglądałam wodowanie galeonów w Amsterdamie. Zabawne, prawda?
Rozmowa potoczyła się dalej. Mimo podejrzliwości i nieufności opór Katarzyny zaczynał topnieć. Amalia była dla niej cierpliwa i wyrozumiała jak starsza siostra, a także udzielała jej rad, w których trudno było nie rozpoznać mądrości i szczerych intencji. Trzydziestoletnia księżna okazywała się mieć wyjątkowo dużo interesujących przemyśleń na temat tego, jak działa świat, w jakim się obie znalazły, a zwłaszcza na temat tego, jak funkcjonują w nim kobiety.
– Przede wszystkim – mówiła później, udając, że pilnie obserwuje musztrę artylerzystów – męczy mnie to, że nie mogę dać swoim poddanym do zrozumienia, że wydaję im polecenia. O wszystko muszę prosić, wszystko sugerować, inaczej stają okoniem, bo jakże to, baba im rozkazuje? Niektórym członkom mojej rady regencyjnej, zwłaszcza wojskowym, nie wiedzieć czemu wydaje się, że mają coś do powiedzenia. Nie wyprowadzam ich z błędu, ale to męczące.
– Ja nie mam takiego problemu.
– Bo twoja świta, o ile mi wiadomo, służy ci albo z lojalności, albo za pieniądze. To te grupy podwładnych, które nie zadają pytań i nie kwestionują rozkazów. Prędzej czy później skonstruujesz sobie taki dwór, gdzie zjawią się mężczyźni żądni twojej pozycji, zapamiętaj sobie moje słowa. Ja sama przecież, gdyby nie testament mojego męża, nie miałabym najmniejszych szans na przejęcie władzy w Hesji, a wtedy przepadłaby pod rządami durnych biurokratów i żołnierzy niewidzących dalej niż czubek włóczni, tak jak się to stało z Wirtembergią.
– Przecież Eberhard odzyskał Wirtembergię.
– Tak, kosztem całkowitego podporządkowania się Habsburgom. Poza tym to, co mu zwrócono, niewiele przypomina księstwo jego ojca. Kraj jest w ruinie. Rządzenie rozkradzionym spłachetkiem ziemi to bardziej katorga niż przywilej.
– Trudno się nie zgodzić. Widziałam, co się stało z księciem Fryzji.
– Ulrykiem? Fakt, biedny człowiek. W każdym tego słowa znaczeniu. A skoro przy tym jesteśmy…
– Jeśli chcesz zapytać, skąd biorę pieniądze – przerwała jej Katarzyna – to kolejna sprawa, która nie jest twoją sprawą.
– A jednak, przyznasz, jest to dość intrygujące. Przybłęda znikąd, wybacz szczerość, najmuje nagle z dnia na dzień pięciotysięczną armię, i to za takie pieniądze, że nie da się nawet umieścić w jej szeregach szpiega… Po czym ta armia rozrasta się do ośmiu, dziewięciu tysięcy ludzi, jeśli liczyć wojska Hohenlohów, których tak sprytnie twój generał okręcił wokół palca.
Katarzyna nie skomentowała, udając, że skupia się na prezentujących broń żołnierzach.
– Choć jestem ciekawa, nie zamierzam drążyć tematu – kontynuowała Amalia. – Ale nie spodziewaj się, że wszyscy w Niemczech będą tak wyrozumiali. Bogactwo i potęga są jak owoce: przyciągają muchy. A są w tym kraju muchy, na które i armaty nie wystarczy.
– Masz na myśli cesarza?
– Cesarza i króla Szwecji, rzecz jasna. Mam nadzieję, że oczekujesz ich zainteresowania. Bo musi się pojawić. Kiedy wrócisz do swojego Würzburga i twoja władza trochę okrzepnie, będziesz musiała bardzo ostrożnie lawirować między tą dwójką, szczególnie że z ich perspektywy jesteś absolutnie bezcenna.
– Bez przesady, Frankonia nie jest aż tak istotna.
Artylerzyści skończyli musztrę i prezentowali proces ładowania kolubryny. Pocili się i uwijali jak dzikie kuny, usiłując zaprezentować się jak najlepiej, i zdawali się zupełnie nie przejmować, że ani władczyni, ani gościni nic a nic nie obchodzi ich wypolerowana armata.
– Nie chodzi mi o ziemie, które zajęłaś, tylko o ciebie osobiście. Myślisz, że twoje wyczyny z Nadrenii przeszły bez echa? Wszyscy szpiedzy i alchemicy w cesarstwie starają się ustalić, jak można powtórzyć to, co zrobiłaś pod Heidelbergiem i Ladenburgiem. Wiem jednak, że nikomu się to nie udaje… a to oznacza, że posiadasz pewne unikatowe umiejętności, które w rozumieniu władców nie powinny zostawać unikatowe.
– Myślę, że przesadzasz – mruknęła Katarzyna. – Nie ja pierwsza zdobywałam twierdze.
Amalia popatrzyła na nią i przekrzywiła głowę, jakby nie mogła się nadziwić naiwności dziewczyny. W końcu kiwnęła dłonią na stojącego w oddaleniu oficjela, który natychmiast do nich podbiegł.
– To jest mój podskarbi, baron Albert von Rau von Holzhausen. Panie baronie, mamy do pana drobne pytanie. – Księżna-regentka uśmiechnęła się uroczo do starszego mężczyzny. – Ile kosztuje ta armata? – Wskazała palcem na olbrzymią kolubrynę.
– Około tysiąca sztuk złota, wasza książęca mość. Teraz zapewne więcej, biorąc pod uwagę ceny brązu.
– A ile uposażenia pobiera załoga?
– Siedemdziesiąt pięć dukatów rocznie, wasza miłość. Na głowę.
– A ile takich armat mamy w zamku?
– Kolubryn powyżej dwóch ton? Siedem, wasza książęca mość.
– A ile kosztują proch i kule do nich?
– Zakładając jedynie próbne strzelania? Około stu dukatów rocznie.
– Czyli ile rocznie nas kosztuje utrzymanie tych armat, nie licząc produkcji?
Podskarbi liczył chwilę w pamięci.
– Jeśli policzyć też koszt lawet, akcesoriów, konserwacji, napraw i magazynowania, to niespełna dwa tysiące.
– Dziękuję, panie baronie, za wyczerpujące wyjaśnienia.
Mężczyzna skłonił się uprzejmie i wycofał z powrotem do grupy dworaków. Amalia spojrzała wymownie na dziewczynę.
– Rozumiesz już, co mam na myśli? Utrzymanie twierdzy kosztuje fortunę, Katarzyno, i opłaca się jedynie przy założeniu, że jej potencjalne oblężenie będzie nieudane albo wykrwawi przeciwnika. A ty zjawiasz się nagle pod jej murami, rach-ciach i wchodzisz do środka. Równie dobrze mogłaś wejść Maksymilianowi Bawarskiemu do skarbca i wynieść stamtąd tysiące dukatów. Ferdynand albo Gustaw Adolf zwąchają szybko okazję do zaoszczędzenia ton złota i jeśli nie odkryją, jak powtórzyć twoje wyczyny, będą chcieli przeciągnąć cię na swoją stronę. Albo wyeliminować.
– Niedoczekanie – odpowiedziała złowrogo Katarzyna, opierając się o blanki twierdzy. – Nie zamierzam brać aktywnego udziału w tej wojnie.
– Jeżeli ty nie przyjdziesz do wojny, to wojna przyjdzie do ciebie. – Amalia Elżbieta wzruszyła ramionami. – Zapamiętaj moje słowa, bo wspomnisz je w ciężkich chwilach.
– Wam – Katarzyna wskazała miasto pod nimi – jakoś udało się tego uniknąć.
– Tylko dlatego, że od początku interwencji szwedzkiej mój mąż ciągał swoją armię za Gustawem Adolfem na każde zawołanie. Te czasy się skończyły i szczerze mówiąc, już szykuję się na reakcję Szwedów. Na szczęście w tym momencie mają ciekawsze rzeczy do roboty. Ale w ogóle mnie nie zdziwi, jeśli któregoś dnia pod bramą ujrzę złote lwy na sztandarach.
– To co, według ciebie, powinnam zrobić?
– Nie mam pojęcia. Skąd miałabym wiedzieć? Na pewno musisz ostrożnie lawirować między jednymi a drugimi, zakładając, że w ogóle zostawią ci na to miejsce. No i dobrze by było dogadać się co do Fuldy, nie uważasz? – Księżna-regentka uśmiechnęła się rozbrajająco.
Katarzyna wahała się chwilę, patrząc na baby piorące bieliznę w płynącej pod murami rzece. Wiedziała, że powinna negocjować, ale najzwyczajniej na świecie nie miała do tego siły ani cierpliwości. W dodatku życzliwe i bezceremonialne usposobienie Amalii Elżbiety zupełnie ją rozbrajało, sprawiając, że trudno jej było myśleć o interesach, które i tak niewiele ją obchodziły.
– Weź sobie tę Fuldę. Niepotrzebna mi ta ziemia do niczego, nawet nie planowałam jej zajmować. Chciałabym tylko kupować stamtąd proch bez ograniczeń.
– Żaden problem, fuldyjskie manufaktury i tak są prywatne. Nie kontroluję produkcji, a granicy przed tobą zamykać nie będę.
– W takim razie jeszcze dzisiaj wyślę do Hanowa list, żeby wycofał stamtąd żołnierzy.
– Rozsądna decyzja. – Zadowolona księżna-regentka nie zdołała schować chytrego uśmieszku.
Zamilkły na chwilę. Prezentacja armat się skończyła i żołnierze wraz z oficerami stali bezczynnie, czekając grzecznie, aż Amalia pozwoli im się oddalić. Dwór, odstawiony na bok, przebierał niecierpliwie nogami, chcąc już wrócić do swoich spraw i intryg. Księżnej ani odrobinę to nie obchodziło. Oparta niedbale o mur, obserwowała Katarzynę uważnie.
– Wiesz – przerwała w końcu milczenie – myślę, że jeśli dobrze to rozegrasz, może ci się udać wyjść na całej tej historii na swoje. Ja w ciebie wierzę. I dlatego dam ci osobistą gwarancję, że tak długo, jak rządzisz we Frankonii, ze strony Hesji nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Zwróć uwagę, że nie obiecuję niczego więcej, ani niczego mniej: ale święty spokój jest czasem cenniejszy niż aktywne wsparcie.
– Dziękuję. Ale nie udawaj, że to przez sympatię. Wiem przecież, że masz w tym swój interes.
– Oczywiście, że mam. To polityka, nie jasełka. Ale wbrew pozorom, polityka nie wyklucza sympatii.
– Chciałabym w to wierzyć – mruknęła Katarzyna, patrząc na południe, gdzie daleko, między sześcioma wzgórzami, spoczywał Würzburg, miasto, z którym chcąc nie chcąc związała się na dobre.
– Heeej ho! Heeej ho! Heeeeej… ho!
Wielki, kilkusetkilogramowy zwornik podniósł się powoli na wielokrążku i powędrował w górę, aby po paru kolejnych pociągnięciach liny trafić dokładnie tam, gdzie powinien, czyli na szczyt łuku bramnego. Spoceni robotnicy rzucili sznury, a Schenk podziwiał zwieńczone w ten sposób dzieło.
Pomysł zebrania podatku obronnego okazał się doskonały. Zmęczona ciągłymi napadami i bezprawiem ludność Frankonii chętnie płaciła swoje, jeśli widziała, że pieniądze faktycznie idą na fortyfikacje i załogi, a Schenk i Hanow pilnowali tego osobiście. W efekcie wschodnia brama Würzburga, najpierw ustawiona z prowizorycznie ociosanych pni, szybko doczekała się przebudowy w porządną, kamienną konstrukcję, którą była przed zburzeniem. Najemnik oceniał, że wystarczy parę tygodni, aby zaplanowana baszta stanęła nad nią mocno i zaczęła swoją wierną, stabilną służbę jako strażnica metropolii.
– Podkanclerzu, zapraszam serdecznie na obiad – odezwał się do Schenka stojący obok niego radca odpowiedzialny za budowę.
– Pan wybaczy, panie rajco, ale niestety wzywano mnie wcześniej do twierdzy – wymówił się grzecznie i zgodnie z prawdą Schenk. Pożegnał się z towarzystwem i ruszył na drugą stronę rzeki, do Marienbergu.
Nie był oczywiście żadnym podkanclerzem. Co prawda nie traktowano go już jak więźnia, ale też i nie piastował żadnego oficjalnego stanowiska. Po prostu kiedy w połowie kwietnia Katarzyna wpadła jak burza do Würzburga, mianowała Hanowa kanclerzem książęcym. Schenka zaś zaczęli tak nazywać mieszczanie, bo jakoś musieli się do niego zwracać. Po imieniu nie wypadało, skoro w jego rękach pozostawała spora władza, a tytułu nie miał. Zgadzał się więc na to, choć śmieszne mu się to wydawało, bo po pierwsze jaki tam z niego podkanclerz, a po drugie – gdyby spróbował podpisać jakiś dokument w imieniu nowej księżnej Frankonii, Hanow urwałby mu chyba rękę. A przecież właśnie do podpisywania służą kanclerze.
Zjawienie się dziewczyny wywołało o wiele więcej zamieszania, niż to związane z nominacją. Wiązało się głównie z tym, że bez żadnej litości robiła porządki po swojemu, nie bacząc na pracę, którą Hanow i Schenk włożyli w doprowadzenie jej włości do porządku. Na szczęście została w mieście raptem kilka dni i pojechała dalej, do Hesji, pozostawiając im brudną robotę, w której obaj zaczęli nawet gustować. Mimo obaw Schenka nie tylko nie kazała skrócić go o głowę, ale właściwie w ogóle się nim nie przejęła. Fuknęła na jego widok, owszem, ale kiedy Hanow zaczął wygłaszać płomienną mowę obronną w jego imieniu, przerwała mu w połowie, machnęła ręką i powiedziała: „rób, co chcesz”.
Teraz, gdy Schenk przechodził przez most, słuchając trelu ptaków i lustrując obrośnięte drzewami stoki wzgórza, na którym stał Marienberg, przypomniał sobie to „rób, co chcesz” i spochmurniał. Cieszył się oczywiście, że nie trafił na szafot, ale w jego głowie isenburska zdrada urosła do rangi gargantuicznej podłości, śmiertelnego grzechu i największej zbrodni jego życia. Fakt, że Katarzyna przejmowała się nią tak mało, ubódł jego miłość własną w miejsce, którego najmniej się spodziewał. Okazało się bowiem, że nie był wcale tak ważny, jak sądził. Nosił się z tym żalem przez parę tygodni, ale szybko mu przeszło – miał po prostu za dużo roboty, żeby martwić się takimi głupotami.
Dziewczyna dała im jasne wytyczne: zaciągnąć więcej wojska, ufortyfikować okoliczne miasta, ustabilizować granice, zabezpieczyć zasoby wiridium. Następnie zostawiła im skrzynkę złota i zniknęła, znów porzucając ich z całym burdelem, w który Schenk nurkował teraz po uszy.
Najprościej było z zielonymi kamieniami: kopalnię na wschodzie po prostu zatopili, tworząc piękny zalew, a to, co udało się znaleźć w mieście, wraz z olbrzymim kryształem Andreaego, schował gdzieś Hanow. Cała reszta nie była już tak łatwa.
Ich wielkim atutem było to, że drobni władcy chętnie wchodzili z nimi w sojusz, bo wiedzieli, że potężniejsze siły najprawdopodobniej zajmą ich ziemie ogniem i mieczem. Chociaż sądy Rzeszy gwarantowały ich odzyskanie, to należało się wówczas liczyć z długotrwałą okupacją. Mieli więc sukcesy: Katarzynę za swoją suzerenkę uznali książęta Hennenberg i część książąt Hanau, a Rothenburg podpisał z nimi pakt, co było szczególnie cenne, bo unikali kłopotliwego rozbicia ziem przez wolne miasto Rzeszy.
Polityczna pustka, jaka powstała po ziemiach Księstwa Różanego Krzyża, musiała zostać zapełniona. Każdy okoliczny władca, który się liczył, chętnie wykroiłby z tego ciasta kawałek dla siebie – i tylko ślepy traf sprawił, że wojska Katarzyny zjawiły się na miejscu dokładnie wtedy, kiedy było trzeba, to znaczy zanim reszta zorientowała się, że jest interes do zrobienia. Zresztą status księstwa był szalenie niepewny. Formalnie rzecz biorąc, były to wciąż ziemie biskupstw Würzburga i Bambergu, choć z wakującymi tronami biskupimi. Każdy, kogo cesarz wyznaczy oficjalnie jako ich następców, będzie potencjalnym pretendentem do ich przejęcia. Jedynym sposobem, aby do tego nie dopuścić, było szybko ugruntować władzę Katarzyny i zmusić Rzeszę do uznania stanu de facto, o czym wszyscy zainteresowani doskonale wiedzieli. Tymczasem o ile w rejonie Würzburga, Bambergu i Kitzingen wszystko zaczynało chodzić jak w zegarku, południe księstwa stanowiło nieustanne źródło zmartwień.
Tamtejsza granica żarłocznego, nowego księstwa wrzała: część ziem, które zajęli wespół z Hohenlohami, stanowiła fragment grafostwa Dolnego Bayeruthu, a więc, technicznie rzecz biorąc, własność rodu Hohenzollernów. Nikt z władców w Berlinie co prawda nie przejął się specjalnie, że ktoś-tam na drugim końcu Niemiec zajmuje ich marginalnie ważne włości, ale lokalni władycy mieli z tym ogromny problem, wierni swoim seniorom. Dlatego, zdaniem Schenka, należało się z Bayeruthu wycofać, ale jakoś to nie wychodziło: za każdym razem, kiedy to sugerował, wybuchały w rejonie nowe niepokoje, które należało stłumić, żeby nie wyszli na słabeuszy. Zza każdej granicy bowiem obserwowały ich czujnie armie sąsiadów, gotowe wkroczyć do Frankonii, gdy tylko będzie okazja.
Kiedy Schenk przekroczył most, znalazł się na drodze do zamku, wzdłuż której budowano nowe domy i gospody – część była już zamieszkała, a z kominów raźno buchał dym. Würzburg mógł się poszczycić olbrzymim napływem mieszkańców, zaś w obrębie murów po północnej stronie rzeki nie mieściły się już nowe budowle. Ten migracyjny szał był pobocznym efektem zupełnie innego zjawiska: niemal całkowitego zaniku ordaliów i polowań na czarownice. Okoliczna ludność dawno przestała się bać czarów, z którymi oswoili ich różokrzyżowcy, a wszystko, co złe, okoliczni chłopi i mieszczanie zwalali właśnie na nich, choć tamci nauczyli ich minimum tolerancji. W efekcie po całych środkowych Niemczech zdążyła ponieść się fama, że Würzburg jest miastem wyrozumiałym i bezpiecznym, a nowa władczyni pozostaje neutralna w toczącej kraj wojnie. Zaowocowało to napływem różnego rodzaju osadników – od rzemieślników i kupców po zbiedniałych alchemików i szarlatanów. Ci ostatni obskoczyli Schenka, gdy tylko postawił nogę na brukowanej drodze, próbując sprzedać mu magiczne talizmany i driakwie, ale odpędził ich tylko machnięciem ręki i skierował się do Marienbergu.
Hanow czekał na niego w sali rycerskiej, która stała się centrum dowodzenia księstwa. Byli tam również urzędnicy, powołani przez nich w imieniu Katarzyny: skarbnik, kamerling, referendarz, instygator oraz burmistrz Würzburga, którym został po długich namowach radca Wittgenstein. Wszyscy jednak byli właśnie zajęci żegnaniem się, bowiem posiedzenie rady najwyraźniej się skończyło.
– O, Gottfried, jesteś – przywitał go Hanow. – Spóźniłeś się.
– Nadzorowałem ułożenie zwornika we wschodniej bramie. Za tydzień będzie gotowa.
– I bardzo dobrze. Siadaj, musimy pogadać. – Hanow pokazał mu krzesło.
Schenk posłusznie usiadł i nalał sobie wina, nie zwracając uwagi na opuszczających pomieszczenie urzędników. Zdążył się zgrzać na drodze do zamku – robiło się naprawdę ciepło – więc wypił ze smakiem. Nie krępował się już zupełnie obecnością Augusta, bo użeranie się z administracją zbliżyło ich na tyle, że zdążyli się zaprzyjaźnić.
– Masz ochotę na małą wycieczkę? – zapytał go dawny pułkownik, a teraz kanclerz i generał.
– Wycieczkę? Dokąd?
– Otóż, wyobraź sobie, dostałem gońca od Katarzyny. – Wskazał palcem jeden z papierów na stole. – Mamy niezwłocznie wycofać wszystkie oddziały z Fuldy i oddać ją bez gadania Hesom. Razem z przyległymi ziemiami.
– I po to jechała do tej Hesji? Żeby oddać im czwartą część tego, co zajęła? – Schenk się skrzywił.
– Ja w to nie wnikam, bo polityka mnie nie obchodzi. Natomiast zwróć uwagę, że tych ośmiuset ludzi z Fuldy bardzo się przyda na granicy z Bawarią.
– To fakt. Ale wspominałeś coś o wycieczce? Mam po nich jechać?
– Wprost przeciwnie, masz jechać z nimi. Na południe. I ze mną zresztą też. Od siedzenia w tym zamku dostanę skrofułów.
– Zostawimy tu wszystko? Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
– Kiedyś w końcu będziemy musieli. Jakoś się sprawy toczą, a to będzie szybka eskapada. Odprowadzimy oddział do Neustadt, powęszymy chwilę i wrócimy. Przy okazji zobaczymy, czy bez nas księstwo się zawali. Nazwij to próbnym zniknięciem, jeśli chcesz.
Schenk uśmiechnął się pod nosem. W istocie, też zaczynał mieć dość Würzburga i chciał ruszyć się gdziekolwiek. Jeśli była okazja – czemu nie?
– No dobrze, namówiłeś mnie. – Zaśmiał się. – Kiedy ruszamy?
– Godzinę temu posłałem gońca do Fuldy. Podróż zajmie mu dzień, pakowanie wojska kolejny, przemarsz tutaj dwa dni. Myślę, że za pięć dni. Załatw wszystko, co masz do załatwienia, nie będzie nas pewnie z tydzień.
Schenkowi nie trzeba było powtarzać. Jeszcze tego samego dnia zaczął wydawanie długiej listy dyspozycji, które przekazywał różnorakim urzędnikom, kupcom i żołnierzom. Musiał dopilnować załadunku i wyładunku towarów spływających do książęcych magazynów, egzekucji praw i wyroków, poboru podatków i nadania przywilejów, ustawiania maszyn w powstającej właśnie mennicy, w której zamierzali bić monetę, a także posłania listów i rozkazów do zarządców w promieniu wielu kilometrów. Słowem, spędził czas przed wyjazdem nad wyraz aktywnie – udało mu się jednak dopiąć wszystko, co chciał. Dlatego gdy pod murami miasta rozbił się obóz liczącego niemal tysiąc dusz oddziału, był w zasadzie gotowy do wyjazdu.
Wyruszyli o świcie na czele długiej kolumny wojska, odprowadzani nieco przestraszonymi spojrzeniami mieszczan. Wraz z nimi jechał dowódca oddziału z Fuldy, wielki, o głowę przewyższający i Hanowa, i Schenka czterdziestolatek. Szeroki w barach, postawny kapitan nazywał się Egon Knapp i był jednym z najstarszych i najbardziej zasłużonych najemników w korpusie, który Katarzyna przyprowadziła z Fryzji. Widział wszystkie wielkie batalie i kampanie wielkiej wojny, włącznie ze słynnymi bitwami pod Breitenfield i Höchst. Plotka głosiła, że walczył nawet pod Białą Górą. Było to mało prawdopodobne, choć możliwe. Ze wszystkich tych starć i niezliczonych potyczek wychodził względnie bez szwanku, ranny tylko kilka razy i to lekko, więc zaskarbił sobie wielki szacunek towarzyszy, szczególnie że zasłynął jako sprawny i doświadczony dowódca. Jakby tego było mało, zaczynał swoją karierę jako pospolity pikinier, więc świetnie rozumiał potrzeby prostych żołnierzy. Gdyby nie to, że pochodził z pomorskich chłopów i nawet nie umiał czytać, awansowałby już pewnie na pułkownika albo i generała.
Schenk jechał na swojej wiernej klaczy, Burzy, która nadal była jego własnością, chociaż trzykrotnie mu ją odbierano. Za każdym razem jednak pamiętał, aby upomnieć się o zwrot jedynego zwierzęcia w swoim życiu, do którego się przywiązał. Burza zdawała się nie narzekać – choć wytresowano ją na konia bojowego, nieśpieszno jej wcale było do potyczek, których jej pan unikał, a w dodatku na każdym prawie postoju dostawała od niego jabłko albo buraka. Teraz też parskała wesoło i strzygła uszami, przyzwyczajona do luźnej dyscypliny, a niedaleko za miastem pozwoliła sobie nawet na wierzgnięcie.
– Zrobiłbyś coś z tym koniem – rzucił Hanow, widząc, jak Schenk zachwiał się w siodle. – Kapryśna jest.
– Bawi się tylko – odparł młodzieniec, nieco urażony.
– Ano, panie, koń jak marzenie – odezwał się nagle ich towarzysz, Knapp, rozparty niedbale w łęku siodła spoczywającego na potężnym, pociągowym srokaczu. – Ale kapryśny w istocie. Do boju bym na takim nie szedł.
– Jest doskonale wyszkolona – odpowiedział z godnością Schenk, klepiąc klacz po szyi. – W tumulcie sprawdza się wybitnie. Poza tym zwracam uwagę, kapitanie, że nie idziemy w bój, tylko na wycieczkę.
– Ano, może i na wycieczkę, ale w takich parszywych czasach nigdy człowiek nie wie, czy rano nie trzeba miecza na wieczór ostrzyć.
– Obyś nie wykrakał, tfu, tfu, na zły urok – odrzekł z urazą Hanow i splunął przez ramię. – Nie będziemy się pchali w żadne kłopoty.
– Gdybyś, generale, powiedział – westchnął Knapp – „ale mi, kurwa, ckno do bitki, obyśmy wroga spotkali rychło”, to byłby spokój jak amen w pacierzu. Ale skoro mówisz, że nie chcesz kłopotów, to na pewno się coś pierdolnie. Bo prawda jest taka, że żołnierzowi zawsze wiatr w oczy i im bardziej mu się śpieszy do piwa i obłapki, tym mniejsza szansa, że na końcu szlaku jest gospoda i dziewczyny. Taki już jest porządek rzeczy na wojnie. Każę ludziom broń naszykować.
– Każ. Ale kłopotów i tak nie szukamy.
– Nie ma po co, znajdą nas same – odparł kapitan kwaśno, spiął konia i ruszył na tył kolumny, aby wydać dyspozycje.
Hanow i Schenk jechali chwilę w milczeniu.
– Ech, ten Knapp. Mam nadzieję, że nie wykrakał – westchnął w końcu Hanow, żeby zagaić rozmowę.
– Trudno zaprzeczyć, że ma trochę racji. Jedziemy w niespokojny rejon.
– Optymiści jebani – zeźlił się generał. – Jeszcze wykracz, że mi koń wejdzie w borsuczą norę.
– Na gościńcu?
– No to że deszcz lunie.
Schenk odruchowo spojrzał na horyzont i natychmiast zauważył, że po ich lewej stronie na widnokręgu w istocie kotłują się chmury. A wiatr wiał wschodni. Zostawił jednak tę obserwację dla siebie i zamilkł.
*
Wbrew czarnym wizjom, które roztoczył przed nimi Knapp, pierwszy etap przemarszu przebiegł bezproblemowo. Spięci, forsując nieco żołnierzy, późnym wieczorem dotarli do Waldenburga, gdzie z honorami przyjął ich Grzegorz Fryderyk Hohenlohe. Armia rozbiła marszowy obóz za murami niewielkiego zameczku, siedziby seniora prastarej rodziny. Książę ugościł ich po szlachecku, ale wydawał się zmęczony; rychło wyjaśnił, że od paru tygodni niemal codziennie ugania się po całym Bayeruth za podjazdami, które zjawiają się zza południowej granicy i łupią zajęte przez najemników wioski. Wskutek tego chłopi i drobna szlachta, nie czując się bezpiecznie, nie chcą płacić podatków ani książętom, ani poborcom.
– Musimy koniecznie ustalić tę granicę na stałe – Grzegorz Fryderyk kręcił głową w czasie kolacji – bo moi ludzie niedługo już tak pociągną. Nie boimy się bitew, ale takie latanie jak kot z pęcherzem pożera i czas, i zasoby, i morale.
– Dlatego przyprowadziliśmy posiłki – zauważył uprzejmie Hanow znad kuropatwy.
– I chwała wam za to. Obawiam się jednak, że nawet tych ośmiuset ludzi może być za mało.
– Wśród nich jest piętnastu eteromantów.
– To wiele ułatwi, jeśli prawdą jest wszystko, co o nich mówiliście – zgodził się książę.
Rano okazało się, że w nocy w istocie lunął deszcz, który o świcie nadal siąpił i co jakiś czas zacinał mocniej. Drogi rozmokły, podobnie jak namioty. Żołnierze, rozleniwieni spokojną służbą w Fuldzie, zbierali się do marszu tak niechętnie i ospale, że paru sierżantów musiało sięgnąć po środki perswazji w postaci kijów. Schenk, patrząc na to, był nieco zawstydzony, bo obok niego Grzegorz Fryderyk z dezaprobatą ściągał brwi. Młodzieniec wiedział, co tamten sobie myśli – niewiele warte takie posiłki. Obiecał sobie, że przy następnej okazji dokona przeglądu wojsk w Würzburgu, żeby nie doprowadziły się do takiego samego stanu.
Gdy kolumna ruszyła w końcu do Neustadt, był już późny ranek, więc wszyscy mieli kiepskie humory. Nie poprawiała ich ulewa, która rozkręciła się na dobre, więc jechali ponurzy i w milczeniu. Na szczęście pozostała im końcówka drogi. Przed południem zobaczyli miasto, leżące na rozległej równinie i przecięte burą, wezbraną wstęgą rzeki Aisch. Niestety, parotysięczna mieścina nie miała budynków, w których można by zakwaterować aż tylu żołnierzy, więc piechota, klnąc na czym świat stoi, musiała znów rozbić namioty w błocie.
Burmistrz miasta, nieciekawy, chudy jak tyka kupiec, nie mógł się nacieszyć, że do jego bram zawitała tak pokaźna siła. Zaprosił ich do ratusza, gdzie pozwolono im się osuszyć i podano grzane piwo, które przyjęli z wdzięcznością. Dopiero wtedy zaczęli indagację urzędnika, chciwie wystawiając się do ognia w biednie ozdobionym kominku sali reprezentacyjnej.
– Czy może nam pan powiedzieć, panie burmistrzu, co to za wojsko hula po pana ziemiach?
– Bogiem a prawdą, to w pobliżu miasta hula rzadko. Ale na wschodzie, aż do Norymbergi, w lasach Wildenbach, jest dzicz. Gdzie się nie udać, tam jacyś konni napadają i rabują. Mało która wioska stoi jeszcze w całości, a to, co stoi, okradzione jest do cna. Mam nadzieję, że panowie na to coś poradzą. Mam trzydziestu strażników miejskich i tyle, a ich książęce mości Hohenlohowie raz są na miejscu, a raz ich nie ma.
– Postaramy się. Czy powie pan coś więcej? – Schenk udał, że nie zauważył, że tamten w zasadzie nie odpowiedział na pytanie. – Na przykład czyi to żołnierze?
– Nie mam pojęcia, niestety. Sztandarów nie noszą.
– Nic dziwnego, podjazdom nie daje się znaków. Ale musieliście chyba wziąć jakichś jeńców? Chłopi coś mówili?
– Panie podkanclerzu! My się cieszymy, jak nam się uda ich od murów odeprzeć. Gdzie nam tam jeńców łapać.
Hanow z Schenkiem popatrzyli na siebie, trochę rozczarowani, i zostawili bezużytecznego burmistrza z jego sprawami. Jeden z rajców udzielił im i Knappowi gościny w swoim domu, gdzie się udali. Miasto było tak biedne, że radca nie miał nawet kucharki – gotowała jego żona. Trzeba jednak przyznać, że robiła to po mistrzowsku. Pulchna mieszczka przygotowała im kapustę z kaszą, dziczyznę, twaróg z miodem, kaczkę i piwo, a wszystko, co podała, było pyszne i przyszykowane w tak tradycyjny niemiecki sposób, że każdemu z trzech mężczyzn przez moment stanął w oczach kraj lat dziecinnych, mimo że pochodzili z różnych zakątków cesarstwa. Schenk był bowiem Westfalczykiem, Hanow – Sasem, a Knapp urodził się na Pomorzu.
– No to co? – Pomorzanin zatarł ręce, gdy opróżnił ostatnią miskę i wypił ostatni kufel piwa. – Podjeździk?
– O tej porze? – mruknął niechętnie Schenk.
– W taką pogodę? – zawtórował mu ponuro Hanow.
– Eeej, panowie! – zirytował się stary wiarus. – Co wy, kurwa, jaja wam uschły? Papucie chcecie i śniadanie do łóżka? Zgnuśnieliście w tym Marienbergu na amen, widzę. A kiedy niby lza iść na przeszpiegi, jak nie o zmroku, kiedy koń własnego chwosta nie zobaczy, jak do tyłu spojrzy? A deszcz, baczcie, ślady zaciera. Zapomnieliście, jak się w wojsko bawi?
Hanow i Schenk spuścili głowy jak pokorne uczniaki. Przywykli chyba nieco za bardzo do spania w pierzynach z pełnymi brzuchami – ale z drugiej strony, kto by nie korzystał? Niemniej Knapp miał rację.
– Ja pójdę – powiedział Schenk, wstając. – I tak nie możemy posłać wszystkich trzech dowódców naraz.
– Co racja, to racja – zgodził się Hanow. – To ja, żeby nie było, wymusztruję piechotę. Niech się rozruszają, najwyższa pora.
W bardziej bojowych nastrojach, rozgrzani i najedzeni, okutani w przeciwdeszczowe peleryny natarte woskiem, które zorganizował im rajca, ruszyli do obozu. Kazali siodłać konie, a Knapp osobiście wybrał dwudziestu dragonów z niewielkiego oddziału kawalerzystów, który wchodził w skład korpusu. Na wszelki wypadek zabrali też jednego eteromantę, smagłego francuza nazwiskiem Guerin. Wyruszyli, nie zwlekając – zaczynało zmierzchać. Gdy tylko wyjechali z obozu, usłyszeli za plecami, że Hanow nakazał grać na alarm. Żołnierze uśmiechali się pod nosem – lepszy już był podjazd niż musztra w błocku i deszczu.
Zgodnie ze wskazaniami burmistrza ruszyli na wschód. Knapp prowadził ich zręcznie, choć nie znał okolicy, ale nawet gdyby znał, i tak wlekliby się jak wóz z cegłami. Cała równina poprzecinana była licznymi dopływami Aisch, a także kanałami melioracyjnymi, które przekopano, aby nawodnić wiecznie spragnione pola uprawne. Wszystkie te rzeczki i kanaliki miały najwyżej dwa metry szerokości, ale były wezbrane i rwące przez deszcz. Nie chcieli po ciemku ryzykować przekraczania ich w bród, szczególnie że niektóre z nich okazywały się bardzo głębokie, co stwierdzali za pomocą drzewca lancy. Jazda szła im jak krew z nosa, bo każdy taki ściek musieli objeżdżać, aż znaleźli jego koniec albo mostek. Co rusz ktoś pakował się w błoto, w którym grzęzły kopyta niezadowolonych koni. Po paru kilometrach mieli serdecznie dość. Schenk wyobrażał sobie, że operowanie wojskiem w takim terenie musiało być absolutnym koszmarem – nie dziwił się wcale, że tajemniczym grasantom było nieśpieszno w pobliże miasta.
W kilku chłopskich siołach, które minęli, nikt nie udzielił im sensownych informacji poza kierowaniem ich coraz bardziej na wschód, co też uczynili. Na szczęście rychło teren stał się znośniejszy – znaleźli nawet nie do końca rozmokłą drogę, prowadzącą do lasu, który burmistrz nazwał lasem Wildenbach. Ruszyli ostrożnie gościńcem, bo wjeżdżanie w nocy między drzewa byłoby samobójstwem, tym bardziej że deszcz zagęszczał tylko ciemności. Od nieustannego szumu kropel zaczynało dzwonić w uszach.
Szybko dojechali do niewielkiej, może czterorodzinnej wioski. Nawet po ciemku widać było, że kiepsko przędzie – płoty wisiały na żerdziach, zniszczone i poprzewracane, jedna z chat szczerzyła się spalonymi kalenicami, a przestraszone światełka w oknach ledwo się tliły. Załomotali do drzwi największego gospodarstwa i nie czekali nawet minuty, kiedy otworzył im przerażony kmieć. Uświadomili go, że nie tylko nie zamierzają brać spyży, ale wręcz szukają tych, którzy zwykle po nią przyjeżdżali. Chłop wyraźnie się uspokoił.
– Ano, panie, przyjeżdżają raz w tygodniu, czasem i dwa, i pry, oddać to, tamto, owamto, bo potrzebują. To z tego wojska, co na skraju lasu stoi.
– Jakie to wojsko, wiesz?
– Ano, nie wim. Ale wim, którędy chodzą patrole. – Bystry kmieć zrozumiał doskonale, o co im chodzi, a oczy aż zabłysły mu na myśl o zemszczeniu się na oprawcach.
Na imię miał Egon, tak samo jak Knapp, i nie wiedzieć czemu kapitan zeźlił się z tego powodu, więc zwracali się do niego po prostu „chłopie” albo „ty”. Jeden z drobniejszych kawalerzystów wziął go na swoje siodło i pojechali dalej przez las. Wychowany w okolicy gospodarz znał ją jak własną kieszeń i gładko poprowadził ich wygodnymi ścieżkami, tak że znacząco przyśpieszyli – i dobrze, bo księżyc zataczał coraz większy krąg między deszczowymi chmurami. W końcu ich nowy przewodnik nakazał im zsiąść z koni i być cicho, po czym zaprowadził ich do niewielkiej przesieki, gdzie przy sporym, osłoniętym gałęziami ognisku grzało się trzech żołdaków, najwyraźniej stojących na warcie. Nie wywiązywali się z tego zadania zbyt skutecznie, bo kulili się z zimna w swoim szałasie, kompletnie nie zwracając uwagi na otoczenie.
– Ci tutaj – szepnął im Egon – pilnują traktu do Bronn. Droga jest tam, zara za nimi, za tymi brzózkami. Zmieniają się dopiero nad ranem. Z pińcet kroków dalej jest już obóz.
– Dobra. Zaczekaj tu, a my się nimi zajmiemy.
Knapp wydał kilka szybkich rozkazów swoim żołnierzom. Nie trzeba było nawet ściszać głosu, bo i tak zupełnie nikły w szumie deszczu. Schenk obnażył rapier, który kupił w Würzburgu i od tamtego czasu nie użył; poczuł, że przyśpiesza mu puls. Nie było mu jednak dane wziąć udziału w walce. Ledwo zdążył zorientować się, co się dzieje, kiedy kapitan dał znak, a ośmiu żołnierzy błyskawicznie podkradło się do wartowników i rzuciło się na nich jednocześnie, sprawnie obezwładniając.
Związali przestraszonych jeńców i zmusili do uklęknięcia w deszczu pośrodku przesieki. Jeden z nich syczał z bólu, bo w czasie szamotaniny wpadł do ogniska i poparzył sobie ramię. W podłym świetle deszczowej nocy Schenk widział trzy przerażone, wąsate twarze ludzi, którzy jeszcze rano byli pełni życia, a teraz patrzyli w oczy śmierci. Po czołach ciekły im strugi deszczu. Miał dość śledczego doświadczenia, żeby wiedzieć, że ci mężczyźni nie będą stawiać wielkiego oporu.
– Co to za wojsko? Do jakiego oddziału należycie?
– Cesarskie – odpowiedział szybko środkowy jeniec, zaciągając wyraźnym bawarskim akcentem, tak że ledwo dało się go zrozumieć. – My proste szwoleżery, knechci, jako i wy.
– Kto jest waszym dowódcą?
– Baron von Gera.
– A jego dowódcą?
– Książę Maksymilian.
– Ej, bujasz – warknął Knapp, łapiąc tamtego za kołnierz. – Co by miał tu robić Maksymilian, skoro gania się z Gustawem Adolfem po Śląsku?
– Prawdę mówię, przysięgam!
– Ilu was jest?
– Mrowie luda i koni, panie, ale liczby nie znam.
Zastanawiali się przez chwilę, czy nie wziąć ich na bardziej szczegółowe spytki, doszli jednak do wniosku, że to nie ma sensu – szeregowi knechci nie mogli wiedzieć za wiele. Uznali też, że nie ma po co ich mordować, bo nie byli nawet pewni, czy armia, do której się zakradają, ma w ogóle wrogie zamiary. Zamiast tego dali im w łeb i napoili wódką, starym sposobem odbierając jakąkolwiek wiarygodność.
– Przydałoby się złapać jakiegoś oficera – mruknął Schenk, gdy skończyli z jeńcami.
– No to złapmy – powiedział wesoło Knapp, odgarniając z twarzy mokre, czarne włosy. Kapelusze i peleryny nic już nie dawały; wszyscy byli przemoczeni do suchej nitki i drżeli z zimna.
– Mówisz, jakby to było takie proste.
– To ty nie wiesz, jak się łapie oficerów? Oj, młody, taki srogi wojak, a gówno widziałeś, a raczej właśnie nie widziałeś – podsumował kapitan. – Chodź, pokażę ci, jak się łapie oficera.
Chwilę porozmawiał z Egonem-chłopem, ku zdziwieniu Schenka wypytując go o to, gdzie w pobliskim obozie są latryny. Najemnik nie podejrzewał go o zamiłowanie do gówna, więc nie mógł powstrzymać się z pytaniem, po co mu ta wiedza.
– Zobaczysz w swoim czasie – odpowiedział tylko tamten.
Chłop nie chciał iść z nimi dalej, bo bał się schwytania, puścili go więc z powrotem do domu. Sami doszli do traktu, który im wskazał, i zgodnie z jego słowami zobaczyli w oddali ognie płonące w obozie – sądząc po ich rozstawie, dość sporym.
– Ilu tam może ich być?
– Tak na oko? Od pięciu do dziesięciu pułków.
– Dużo.
– A co, boisz się?
– Przecież w tysiącosobowym obozie mogą nas złapać tak samo skutecznie jak w pięć razy większym. Po prostu zastanawiam się, co tu robi dziesięć tysięcy elektorskiego wojska.
– Przecież powiedziałem „pięć do dziesięciu”, a nie „dziesięć”.
– Wiesz, o co mi chodzi.
Zostawili konie pod strażą połowy ludzi i ruszyli dalej. Zamilkli, skradając się między drzewami wzdłuż opustoszałego traktu. W końcu zbliżyli się na tyle, że widzieli już wyraźnie przyświecające sobie pochodniami warty na skraju obozowiska, i odbili na południe, tak jak im kazał Egon. Wyszli na otwartą przestrzeń, ale nie przejmowali się tym, bo ciemno było jak w czeluściach piekielnych – deszcz padał, padał i nie chciał przestać. Ostatecznie dotarli do południowego skraju zbiorowiska namiotów. W istocie znajdował się tam ciemniejszy kąt, gdzie żołnierze załatwiali potrzeby fizjologiczne. Były to po prostu wykopane rowy, między którymi nieustannie się ktoś kręcił. Śmierdziało niemożebnie, ale to działało na ich korzyść – wartownicy trzymali się po zawietrznej, czyli z drugiej strony latryn. Podkradli się ostrożnie do samego brzegu jednego z rowów. Najwyżej dziesięć metrów od nich ktoś srał, pierdząc przy tym tak donośnie, że dźwięki przebijały nawet szum ulewy.
– Patrz – wyszeptał do niego Knapp, wskazując coś palcem. – Widzisz tę budę z boku? To latryna oficerska.
Schenk nagle zrozumiał, co tamten ma na myśli.
– No tak. – Uśmiechnął się pod nosem. – Nie będą przecież paniska srać z motłochem.
Podkradli się jeszcze bliżej, do niewielkiej, drewnianej budki, w której były trzy miejsca do załatwiania się. Podeszli we czterech i jeśli ktoś ich by tu przyłapał, mogliby udawać, że zabłądzili między latrynami. Czuli się więc całkiem bezpiecznie mimo bliskości potencjalnie wrogiego obozu. Nie czekali długo, schowani za deskami, gdy zjawił się jakiś żołnierz, przytrzymując rondo wielkiego kapelusza i przyświecając sobie oszkloną latarnią. Zmierzał prosto do drewnianego budyneczku. Gdy tylko wszedł pod dach, odetchnął z ulgą i otrzepał kapelusz, klnąc pod nosem. Zaczekali, aż spuści spodnie i kucnie nad dziurą w deskach, wypadli jak grom z jasnego nieba zza tylnej ściany budki, dali mu w łeb i nie kłopocząc się nawet zapinaniem mu spodni, zaciągnęli przez błoto w tył. Schenk rzucił jednak okiem na latarnię, którą odstawił tamten: była mosiężna, nie drewniana ani blaszana, co znaczyło, że schwytali kogoś bogatego. Jeszcze bardziej świadczył o tym fakt, że odzienie oficera lśniło połyskiem charakterystycznym dla jedwabiu. Knapp zarzucił sobie jeńca na plecy i ruszyli szybko z powrotem do lasu, wiedząc, że tym razem trudniej byłoby im się wyłgać.
– Żyje? – zapytał młodzieniec, gdy tylko ukryli się między drzewami.
– Żyje, co ma nie żyć.
– Dobra, weźmy go do miasta. Nie będziemy dłużej moknąć.
Powrót do Neustadt, teraz, gdy znali już najłatwiejszą drogę, nie przysparzał specjalnych problemów, zwłaszcza że chmury się rozrzedziły, a ulewa zmieniła w drobną mżawkę. Śpieszyli się, więc nie obejrzeli nawet uważnie swojego cennego jeńca. Ten jednak zaczął się budzić, a zatem należało stanąć i go związać. Kiedy ściągnęli go z konia, zobaczyli, że jest to starszy mężczyzna z długą, kozią bródką i olbrzymim siwym wąsiskiem. Nie miał prawego oka i nie nosił przepaski, więc jego twarz straszyła makabrycznym, obnażonym oczodołem. Wtem jeden z kawalerzystów się odezwał:
– Panie kapitanie… Ja go znam. Służyłem pod nim w armii duńskiej króla Chrystiana.
– No i? Kto to jest, oficer?
– Kapitanie… To jest Holk. Generał Henryk Holk.
Knapp i Schenk popatrzyli na siebie w popłochu. Generał kawalerii hrabiego von Wallensteina, największego marszałka cesarstwa, właśnie zaczynał jęczeć i otwierać oko.
Śpiewcy zła
Copyright © by Marcin Świątkowski 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Magdalena Świerczek-Gryboś,
Korekta – Dominika Kowalska, Paulina Stoparek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – Tomasz Ryger
Mapa – Marcin Karaś
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2025
ISBN mobi: 9788383308142
ISBN epub: 9788383308159
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Martyna Całusińska, Ola Doligalska, Magdalena Ignaciuk-Rakowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce i it: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl