Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To połączenie baśni i komedii romantycznej jest czystą magią! Wzrusza i porywa od początku do końca!
Julie Murphy, autorka Kluseczki i If the Shoe Fits. Zanim wybije północ, bestsellerów „New York Timesa”
Jasmine Guillory to niekwestionowana królowa współczesnego romansu.
vogue.com
Nikt nie wypełnia porywających romansów dowcipem i celnymi obserwacjami jak Jasmine Guillory.
elle.com
Jeden z najwyrazistszych nowych głosów w romansie.
Entertainment Weekly
CZASEM, BY KOGOŚ POZNAĆ, TRZEBA CZYTAĆ MIĘDZY WIERSZAMI.
Isabelle nie tak wyobrażała sobie dwudziestopięcioletnią siebie, gdy zaraz po studiach zaczynała karierę w branży wydawniczej. Ale dwa lata później wciąż mieszka z rodzicami i jest jedną z niewielu czarnych osób w swojej firmie. Przepracowana i marnie opłacana, wciąż rozdarta między walką o swoje a trzymaniem języka za zębami, Izzy zaczyna rozumieć, że pragnie czegoś więcej. Kiedy przypadkiem słyszy, jak jej szefowa skarży się na nieznośnego celebrytę, który nie dotrzymał terminu oddania wyczekiwanego zbioru wspomnień, Isabelle wykorzystuje swoją szansę. Wystarczy, że pojedzie do posiadłości niedoszłego pisarza w Santa Barbara i porządnie go zmotywuje. Nic trudnego, prawda? Ale Izzy szybko przekonuje się, że rzuciła się na głęboką wodę. Beau Towers to nie żaden banalny celebryta spisujący swoje skandalizujące przeżycia. Jest zblazowany, wycofany i, jak się okazuje, równie zagubiony jak Izzy. Ale jeśli ambitna dziewczyna chce osiągnąć swój cel,
musi poskromić jego opryskliwość i pomóc mu przelać trudne wspomnienia na papier. Wkrótce okazuje się, że łączy ich więcej, niż oboje się spodziewali.
Romantyczna odsłona Pięknej i Bestii pióra bestsellerowej pisarki Jasmine Guillory to historia stara jak świat… opowiedziana na nowo.
JASMINE GUILLORY to autorka bestsellewrów „New York Timesa”, w tym „The Wedding Date. Randka w ciemno”, wyróżnionego przez Reese’s Book Club „The Proposal” i „While We Were Dating”. Jej teksty pojawiały się na łamach „Wall Street Journal”, „Cosmopolitan”, „Bon Appétit” i „Time”. Często wypowiada się też na tematy okołoksiążkowe w programie „Today”. Mieszka w Oakland w Kalifornii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
Isabelle Marlowe uśmiechała się do świata, maszerując tętniącą życiem, zatłoczoną ulicą Manhattanu. Nie mogła nic na to poradzić. Wiedziała, że powinna zachować pokerową twarz i spokój pantery, udawać, że wcale nie omdlewa na myśl o pierwszym dniu w nowej pracy, ale po prostu nie była w stanie. Cieszyła się tak bardzo, że miała ochotę piszczeć. Chyba każdy by tak reagował, prawda? W Nowym Jorku wstał słoneczny lutowy dzień, zbliżała się wiosna, a Izzy za mniej więcej trzydzieści minut miała oficjalnie zostać asystentką szefowej redakcji w jednym z największych domów wydawniczych na świecie: Tale as Old as Time Publishing. Nie mogła się doczekać.
Dotarła przed czasem. Nie chciała ryzykować spóźnienia, bo do Nowego Jorku przyjeżdżała pociągiem aż z New Jersey, gdzie wciąż mieszkała w domu swoich rodziców. Dlatego, żeby zabić czas, przystanęła przed wózkiem z gorącymi napojami naprzeciwko swojego nowego biura i kupiła sobie drugi tego ranka kubek kawy. Jakimś cudem nie było kolejki.
– Dzień dobry! – zaszczebiotała. – Jestem Isabelle. Dla przyjaciół Izzy, ale w pracy pewnie powinnam przedstawiać się jako Isabelle, tak będzie bardziej profesjonalnie, prawda? W każdym razie…
– Kawy? – burknął sprzedawca.
– A! Tak, kawy, zdecydowanie. Poproszę. Z kapką mleka i bez cukru. Dziękuję!
Podał jej kubek z ponurym mruknięciem, a ona odpowiedziała promiennym uśmiechem. Nie odwzajemnił go, ale nie wzięła sobie tego do serca.
Upiła łyk. Dodał za dużo mleka, ale nic nie szkodzi! Rozejrzała się dookoła. Może powinna pokręcić się trochę po okolicy, zobaczyć, co kryją boczne uliczki, i poczekać, aż wybije dziewiąta. Gdy przyjechała tu na rozmowę o pracę, była tak zdenerwowana, że nie zarejestrowała niemal nic.
O proszę, księgarnia! O tej porze wciąż była zamknięta, ale Izzy przejrzała książki na wystawie. Większość z nich już czytała. Właśnie rzuciła pracę w księgarni, która zapewniała jej dostęp do wszystkich najnowszych tytułów – i przyjemną zniżkę. Spróbowała zajrzeć głębiej przez przyciemniane okna, żeby sprawdzić, co stało na najbliższych stołach. Dostrzegła kilka nazwisk swoich ulubionych pisarek i pisarzy. Te okładki rozpoznałaby wszędzie. Była też książka „Żyć inaczej”. Izzy odeszła z pracy w księgarni przed premierą, ale wprost nie mogła się doczekać, by ją przeczytać. Nie była pewna, kiedy to się stanie – starała się ściśle trzymać zaplanowanego budżetu, a w swojej bibliotece była na jakimś sześćdziesiątym miejscu w kolejce. W takim tempie mogła poczekać jeszcze parę dobrych miesięcy. Istniała możliwość, że złamie się wcześniej i wyda skrzętnie odkładane pieniądze.
Wyciągnęła telefon z kieszeni, żeby sprawdzić godzinę, i zobaczyła wiadomości od obojga rodziców.
Od taty:
Udanego pierwszego dnia, Isabelle!
I od mamy:
Powodzenia, kochanie!
Uśmiechnęła się do ekranu.
Dzięki!!! Już nie mogę się doczekać!
Wciąż mieszkała z rodzicami, ale już niedługo. Na razie jej pensja nie zachwycała (chociaż cieszyła się, że w ogóle coś zarabia!), więc stary pokój i dojazdy z New Jersey wydawały się najrozsądniejszym rozwiązaniem. Nie przeszkadzało jej to – w końcu świetnie dogadywała się z rodzicami. Poza tym była przekonana, że wkrótce znajdzie coś swojego.
Za dziesięć dziewiąta zdecydowała, że już czas skierować się do biura. Zerknęła na swoje odbicie w szybie okna, wygładziła ulubioną niebieską sukienkę i poprawiła poluzowaną wsuwkę we włosach. Stanęła przed drzwiami wejściowymi biura Tale as Old as Time, cyknęła sobie selfie dla rodziców i weszła do środka.
– Dzień dobry – rzuciła do ochroniarza z szerokim uśmiechem. – Jestem Isabelle Marlowe, dziś mój pierwszy dzień.
Mężczyzna odwzajemnił uśmiech.
– Cześć, Isabelle. Witamy na pokładzie. Zerknę tylko na twój dowodzik i wpuszczę cię na górę.
Po pobieżnej kontroli dokumentów i szybkim telefonie ochroniarz (który, jak wyczytała na jego identyfikatorze, miał na imię Frank) pokierował ją w stronę wind.
– Powodzenia! – rzucił na pożegnanie.
– Dziękuję! – Isabelle wzięła głęboki oddech i weszła do pierwszej windy.
Gdy dotarła na miejsce, za drzwiami czekała na nią ciemnowłosa kobieta w okularach.
– Isabelle? Cześć, jestem Rachel. Miło cię wreszcie poznać osobiście po tych wszystkich mailach. Marta przyjdzie później. Ja cię oprowadzę.
Nowa szefowa Izzy, Marta Wallace, była jedną z głównych redaktorek w TAOAT. Dziewczyna przyjęła wiadomość o jej nieobecności z pewną ulgą – podczas rozmowy Marta wydała jej się strasznie onieśmielająca, co utwierdziło ją w przekonaniu, że nie dostanie tej pracy.
Nie mogła uwierzyć, gdy kilka tygodni później zadzwonili do niej z działu kadr, i potrzeba było wielu maili, zanim przekonała się, że to wszystko dzieje się naprawdę.
W tamtym czasie była pewna, że dostanie pracę w innym wydawnictwie. Podczas stażu wzięła udział w programie mentorskim i podczas jednego ze spotkań poznała Josephine Henry, redaktorkę w Maurice, która także była czarna. Izzy zebrała się na odwagę i wysłała do niej mail z prośbą o kilka wskazówek. A Josephine zaoferowała jej znacznie więcej – zaprosiła ją na kawę, potem na lunch i przekazała wiele cennych porad, jak znaleźć pracę w branży wydawniczej. A gdy pojawił się anons, że w Maurice szukają asystenta redaktor naczelnej, Izzy natychmiast wysłała zgłoszenie. Była zdruzgotana, gdy nie dostała tej posady. Ale wkrótce potem propozycja przyszła od Marty z TAOAT, a gorzki zawód przerodził się w radość.
Izzy rozglądała się, gdy szły korytarzami, a z każdym krokiem jej oczy robiły się coraz większe. Książki były dosłownie wszędzie. Od dzieciństwa marzyła, by się nimi otaczać. Nie mogła uwierzyć, że ta pasja doprowadziła ją aż tutaj.
Rachel pokazała na boks.
– To twoje stanowisko – oznajmiła. – A biuro Marty jest tam. – Wskazała ciemne pomieszczenie nieco dalej.
W tym momencie minął je biały facet z burzą ciemnych włosów. Miał okulary i marynarkę, którą nawet niewprawne oko Izzy oceniło jako kosztowną.
– O, cześć, jesteś nową asystentką Marty? – zagadał, przystając.
Skinęła głową z uśmiechem.
– Hej, tak! Isabelle Marlowe, miło mi.
Spojrzał na nią znad okularów i odwzajemnił uśmiech.
– Gavin Ridley. Siedzę o tam – odparł, pokazując na stojące nieopodal biurko. – Do niedawna asystent Marty, a teraz młodszy redaktor.
– Ojej, gratulacje!
– Dzięki. Gdybyś miała jakieś pytania albo potrzebowała rady, to wal śmiało. Chętnie pomogę. – Pomachał do Izzy i ruszył do swojego biurka.
Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. Wszyscy, których dotychczas poznała, wydawali się bardzo mili.
Rachel poklepała stertę dokumentów leżącą na biurku Izzy.
– Masz tu trochę papierologii, tymczasową przepustkę i kilka prezentów na powitanie. Przebrnij przez to, a potem zajrzyj do mnie, to zrobimy ci zdjęcie do przepustki i odbębnimy resztę formalności.
Izzy skinęła głową i zasiadła za biurkiem.
– Jasne. Dziękuję!
Wyjęła z torby swoje ulubione pióro i zaczęła starannie wypełniać czekające na blacie formularze. Kiedy się z tym uporała, poświęciła chwilę na przyjemności. Wzięła w ręce obszerną płócienną torbę z logo Tale as Old as Time i uśmiechnęła się do niej promiennie. Nowa torba! Oczami wyobraźni widziała już, jak w weekend zabiera ją do parku, a w niej swoje notatniki, długopisy oraz laptop, i pracuje nad powieścią, którą zaczęła pisać miesiąc temu.
Sięgnęła do środka. Bidon, kubek na kawę i… o mój Boże, „Żyć inaczej”! Od miesięcy nie mogła przestać myśleć o tej książce, a teraz tak po prostu znajduje ją w torbie? Czyżby trafiła do magicznej krainy darmowej literatury?
Uśmiechnęła się od ucha do ucha i wstała, żeby poszukać Rachel. Nowy rozdział w jej życiu nie mógł zacząć się lepiej.
Dwa lata później
W poniedziałkowy poranek Izzy weszła do biura, pomachała przepustką ochroniarzowi i ruszyła do windy. Zerknęła na wyświetlacz telefonu. Od kiedy opuściła stację metra, w jej skrzynce przybyło trzynaście nowych maili. Z czego pięć od Marty. Te mogły poczekać, aż dotrze do swojego biurka. I, jeśli dobrze pójdzie, wypije przynajmniej połowę kiepskiej kawy, którą niosła w kubku, choć ten luksus nie był gwarantowany. Westchnęła ciężko, gdy winda zatrzymała się na jej piętrze, a co najmniej trzy osoby w zatłoczonej kabinie zawtórowały podobnym westchnieniem.
Po drodze do biurka ściągnęła czapkę i potrząsnęła głową, uwalniając długie warkoczyki. Czapka stanowiła tylko częściową ochronę przez trzaskającym mrozem. Luty w Nowym Jorku był przygnębiający. Nie powinno być aż tak ponuro, prawda? W końcu to ostatnie podrygi zimy! Ale ten najkrótszy miesiąc w roku ciągnął się w nieskończoność, lodowaty, smętny i wieczny.
Jej koleżanka Priya Gupta pomachała do niej, gdy Izzy minęła jej biurko. Priya też była asystentką w redakcji – zaczęła pracę w TAOAT kilka miesięcy po Izzy i wspierała Holly Moore, inną szychę wśród redaktorów. W jej pierwszym miesiącu odbyło się spotkanie, podczas którego jeden z redaktorów z rozkoszą rozwodził się nad tym, jakie to niezwykle różnorodne książki wydawali w tym sezonie. Z dwudziestu pięciu tytułów na tapecie całe trzy napisali niebiali autorzy, z których żaden nie był czarny. Izzy i Priya wymieniły wtedy znaczące spojrzenia z dwóch kątów pomieszczenia.
Od tamtego czasu trzymały się razem.
– RANY, nie mogę się doczekać przyszłego tygodnia, a ty? – zagadnęła Priya.
Izzy zamknęła oczy i uśmiechnęła się błogo.
– Kalifornia. Będzie cieplutko, a my rozłożymy się na leżakach przy basenie z dobrymi książkami i pozwolimy, żeby słońce nadało naszej skórze jeszcze głębszy odcień brązu. Taki jest plan, co nie?
Priya skinęła głową.
– No jasne, nie ma innej opcji.
Obie zdawały sobie sprawę, że to w dużej mierze fantazja. Jechały na konferencję, gdzie ich zadaniem miało być latanie w tę i we w tę z pudłami pełnymi książek i naręczami identyfikatorów oraz eskortowanie pisarzy to tu, to tam. Ale miło było pomarzyć. A poza tym asystenci rzadko mieli okazję uczestniczyć w takich konferencjach. Izzy i Priya były jedynymi, które jechały, bo autorzy przypisani ich przełożonym byli najbardziej wymagający i spodziewali się asysty od drzwi do drzwi i od rana do wieczora. Jasne, Izzy przez pół tygodnia będzie musiała się użerać z ego wielkości stadionu – jeszcze większymi niż zazwyczaj – ale cieszyła się na tę krótką chwilę odpoczynku od biura.
No i potrzebowała paru dni z dala od rodziców. Bo mieszkania z nimi miała już serdecznie dość. Kochała ich, no jasne, że tak! Ale była zmęczona tym, jak starali się wciągnąć ją do rozmowy każdego ranka i wiecznie zasypywali lawiną pytań, przez co wciąż czuła, że powinna dać im znać za każdym razem, gdy miała wrócić do domu później, zupełnie jak nastolatka. Czuła się stłamszona, sfrustrowana.
Dotarła do biurka i westchnęła ciężko. Od piątkowego wieczoru pojawiła się na nim kolejna sterta książek. Świetnie, nowy stos, przez który trzeba przebrnąć. Odepchnęła ją na bok.
Pierwszą godzinę wypełniło jej to, czym zwykle rozpoczynała tydzień: sprawdziła własne maile, przejrzała pobieżnie skrzynkę szefowej na wypadek, gdyby pojawiły się jakieś manuskrypty bądź pożary, które należało jak najszybciej ugasić, sprawdziła wyniki sprzedażowe tytułów wydanych w poprzednim tygodniu, zapewniła szereg pisarzy i agentów, że tak, Marta w końcu się do nich odezwie (co… zwykle było prawdą). Standard.
Aha, musiała też zmodyfikować wersję maila, który wysłała do Beau Towersa dwa tygodnie wcześniej. Beau Towers: kiedyś dziecięca gwiazda, syn dwojga celebrytów, najpierw był nastoletnim obiektem westchnień fanek, później typowym rozwydrzonym dzieciakiem bogatych rodziców (w portfolio klasyka gatunku: bójki w klubach, miotanie aparatami paparazzich, rozbijanie sportowych aut i tego typu wybryki). A dalej te wszystkie awantury, w które wdał się podczas pogrzebu ojca i po nim. Tabloidy rozpisywały się o tym przez dłuższy czas.
Zaraz po pogrzebie Marta zaoferowała mu hojną sumkę w zamian za napisanie wspomnień. Ale minął już ponad rok, od kiedy Beau Towers zapadł się pod ziemię. Na pewno nie umarł – jego agent od czasu do czasu przesyłał maile, w których zarzekał się, że Beau wciąż pracuje nad książką, choć termin złożenia jej w wydawnictwie już dawno minął. Ale Marta mimo to poleciła odzywać się do niego regularnie i przypominać o sobie, więc punktualnie o 9:45 co drugi poniedziałek Izzy wysyłała mu mail. Nigdy nie odpisał, więc już dawno przestała liczyć na jakąkolwiek reakcję z jego strony.
Przeczytała wiadomość, którą wysłała dwa tygodnie wcześniej. W pierwszych kilku mailach z tej serii była uprzejma, profesjonalna i szczera w prośbach o kontakt ze sobą lub z Martą, zapewnieniach, że z radością odpowie na wszelkie pytania, i propozycjach wideospotkań z potencjalnymi ghostwriterami. Odkryła chyba wszystkie możliwe sposoby na powiedzenie „Proszę, proszę, błagam, odpisz!!!” bez użycia tych konkretnych słów. Ale po wielu miesiącach posyłania tych maili w milczący eter, gdy jednocześnie w pracy wszystko stawało się coraz bardziej i bardziej stresujące, w końcu pękła.
Teraz przykry obowiązek przekuła w zabawę, mając pewność, że nikt prócz niej tego nie czyta – ani Beau Towers, ani agent Beau Towersa, ani Marta, którą zawsze dołączała do listy adresatów.
Do: Beau Towers DW: Marta Wallace, John Moore Od: Isabelle Marlowe
Dzień dobry, Panie Towers,
wesołego lutego! Luty to nie tylko najkrótszy miesiąc roku, ale także Miesiąc Historii Czarnych, Miesiąc Świadomości Zdrowia Serca w Ameryce, Narodowy Miesiąc Karmienia Ptaków oraz Narodowy Miesiąc Przekąsek! (O dwóch pierwszych wiedziałam, a dwóch ostatnich już nie – człowiek codziennie się uczy!). Mam nadzieję, że nowy miesiąc dobrze się dla Pana rozpoczął. Odzywam się, tradycyjnie, żeby o sobie przypomnieć. Jestem pełna nadziei, że pisanie idzie Panu znakomicie. Jak zwykle zapewniam, że jeśli potrzebuje Pan wsparcia w pracy, jestem do dyspozycji wirtualnie i telefonicznie o każdej porze. Proszę dać znać, jeśli możemy z Martą jakkolwiek pomóc.
Pozdrawiam serdecznie Isabelle Marlowe Asystentka redaktor naczelnej Marty Wallace
Skończyła czytać i uśmiechnęła się szelmowsko. Chyba mogła sobie pozwolić na chociaż taki niewinny sposób na poprawę humoru w tej jakże niewdzięcznej, stresującej i przytłaczającej pracy, prawda?
Ponownie przywdziała swoją wypracowaną przez ostatnie dwa lata maskę sztucznej mailowej promienności i wklepała kolejny mail do Beau Towersa:
Do: Beau Towers DW: Marta Wallace, John Moore Od: Isabelle Marlowe
Panie Towers,
czy czytał Pan ostatnio jakąś dobrą książkę? Ja w ciągu ostatnich miesięcy pochłonęłam kilka wartych polecenia zbiorów wspomnień – Michael J. Fox, Jessica Simpson i Gabrielle Union wydali niedawno naprawdę znakomite tytuły! Ludzie wciąż uparcie dają mi książki pod choinkę, mimo że pracuję w miejscu, gdzie dosłownie tonę w książkach, ale tych pozycji akurat brakowało w mojej biblioteczce i z radością i zaskoczeniem odkryłam, że całkowicie mnie pochłonęły. Na wypadek, gdyby utknął Pan na jakimś fragmencie własnych wspomnień, pomyślałam, że zaproponuję je Panu w ramach inspiracji! Z chęcią podsunę więcej tytułów i, jak zawsze, użyczę wszelkiego innego wsparcia. (Na marginesie, książka Barracka Obamy jest zdecydowanie za długa, ale ta Michelle jest świetna! Chociaż z drugiej strony, kto ważyłby się redagować słowa byłego prezydenta?). Cieszę się na Pańską odpowiedź!
Pozdrawiam serdecznie Isabelle Marlowe Asystentka redaktor naczelnej Marty Wallace
Niemal parsknęła śmiechem. Jakby spodziewała się, że nagle raczy jej odpisać. Znacznie bardziej prawdopodobne było to, że będzie mu wysyłać coraz bardziej odklejone wiadomości co dwa tygodnie aż do śmierci.
Na tę myśl posmutniała. Jak długo jeszcze była w stanie to robić?
Jej pierwszy rok w TAOAT okazał się trudny, bez wątpienia, ale wszystko wciąż było nowe i ekscytujące, a każdy dzień wypełniony entuzjazmem płynącym z obcowania z tyloma książkami, przyczyniania się do ich powstawania. Ale choć niektóre aspekty jej pracy z czasem stały się łatwiejsze, to inne bardzo się pokomplikowały, aż zaczęły ją przytłaczać. Marta zrzucała na nią coraz więcej i więcej obowiązków – więcej szczegółów do dopilnowania, manuskryptów do przeczytania i pisarzy, których należało poinstruować, pocieszyć lub uspokoić.
Te wszystkie nowe obowiązki były super, a Izzy czuła, że w większości z nich nieźle się sprawdza, ale pojawiały się zawsze jako dodatek do jej zwykłej pracy, więc czasem czuła, że po prostu tonie. A ponieważ była jedną z garstki niebiałych pracowniczek wydawnictwa, oprócz tego wszystkiego nieustannie odciągano ją od zajęć, żeby wypytać o kwestie związane z różnorodnością i inkluzywnością albo zabrać na spotkanie z tym jednym czarnym pisarzem, który miał tego dnia odwiedzić ich biuro. Musiała z uśmiechem na ustach potulnie robić to, o co ją proszono, ale wszystko razem było wyczerpujące.
A poza tym jedynym, co tak naprawdę się liczyło, było to, co o jej pracy sądziła Marta, a ta kwestia pozostawała dla Izzy zagadką. Codziennie starała się sobie przypominać, że pracuje dla genialnej redaktorki, jak wiele, obserwując i słuchając, się uczy, jak wielkie ma szczęście, że w ogóle tu pracuje. Ale choć to wszystko było prawdą, nie mniej prawdziwe było to, że z Martą pracowało się piekielnie trudno – bywała opryskliwa, nigdy serdeczna, rzadko wspierająca, a pochwały serwowała od wielkiego dzwonu. Izzy marzyła o awansie na młodszą redaktorkę, a w przyszłości – po prostu redaktorkę. Nie od razu, ale w końcu. Przecież Gavin dostał taki awans właśnie po dwóch latach, a jej do tego stażu brakowało już naprawdę niewiele. Ale Marta nawet się nie zająknęła o takiej możliwości.
Sporadycznie raczyła swoją asystentkę lakonicznym „Dobra robota”, co zawsze niesamowicie cieszyło Izzy. Po takiej pochwale pracowała ciężej przez kolejnych kilka tygodni w nadziei, że Marta to zauważy i ponownie ją doceni. Ale gdy pochwały nie przychodziły, w rozpaczy w końcu się poddawała. Pewnego razu po szczególnie oschłym mailu od Marty dotyczącym redakcji, nad którą Izzy strasznie długo ślęczała, z desperacji zaktualizowała swoje CV. Ale na tym poprzestała. Jak miała podjąć jakiekolwiek dalsze kroki, skoro nie miała pojęcia, czy w ogóle sprawdza się w swojej pracy? To był właśnie jeden z najbardziej dołujących aspektów jej sytuacji – liczyła na wsparcie, mentoring, wskazówki, które pomogłyby jej się rozwinąć, a któregoś dnia stać się redaktorką pokroju Marty.
Pragnęła redagować wszystko od najwyższej klasy beletrystyki, po zwykłe czytadła i wspomnienia. Ale nie miała pojęcia, czy czegokolwiek się uczy.
I, tak, marzyła też o napisaniu czegoś własnego, najlepiej z tej pierwszej kategorii. Ale od miesięcy spod jej palców nie wyszło ani jedno słowo.
Zaczynała się zastanawiać, czy w ogóle tu pasuje, do tej branży, do tej kariery, czy to wszystko jest dla niej. Z przykrością musiała przyznać, że praca w TAOAT zatruła jej niegdyś prostą i bezwarunkową miłość do literatury i książek. Czytanie było kiedyś jej ulubionym hobby, źródłem spokoju, błogości i szczęścia. Na książkach mogła polegać, znajdowała w nich oparcie. A teraz czytanie przypominało uciążliwą pracę domową, choć nigdy wcześniej tak go nie traktowała, nawet w szkolnych czasach. Teraz miała poczucie winy za każdym razem, gdy sięgała po lekturę dla przyjemności, bo zawsze było coś innego, co powinna czytać, kolejny manuskrypt, coś, na co czekała Marta albo pisarz, albo jego agent. Czytanie stało się stresujące.
Izzy westchnęła ciężko. Pora sięgnąć po kolejną książkę z wysokiej sterty, którą zepchnęła na skraj biurka.
Kilka minut później nadeszła Marta zajęta rozmową z Gavinem. Gdy zbliżyli się do biurka Izzy, stało się jasne, że wpadli na siebie w zeszły weekend podczas wypadu na narty. Aha, więc to dlatego w piątek oboje wyszli wcześniej.
Izzy nie potrafiła powstrzymać zazdrości, jaką czuła wobec nienapiętej i nieskomplikowanej relacji, którą z Martą miał Gavin. Chociaż sama myśl o przełożonej onieśmielała i stresowała Izzy, wciąż okropnie pragnęła jej zaimponować. Żałowała, że zupełnie nie wie, jak to zrobić.
Marta skinęła głową, mijając jej stanowisko. To serdeczniejsze powitanie niż to, które serwowała jej zazwyczaj – najczęściej zdawała się w ogóle nie zauważać Izzy. Natomiast Gavin przystanął przy jej biurku po drodze do swojego miejsca pracy.
– Hej, Isabelle. Jak minął weekend?
Izzy przywitała go uśmiechem.
– Nieźle, dzięki. A tobie? Czyżbyś był na nartach…?
Słyszała całą rozmowę – nie silili się na dyskrecję – ale uznała, że pozwoli Gavinowi trochę się pochełpić. Był nieco nadęty i lubił snuć opowieści, ale zawsze był dla niej miły – udzielił jej wielu cennych rad w kwestii pracy dla Marty i stał się dla niej kimś w rodzaju mentora, z braku zainteresowania tą rolą ze strony bezpośredniej szefowej.
Kilka miesięcy temu zastał Izzy w biurze dawno po godzinach drukującą wersję roboczą swojego manuskryptu i zapytał, czy może rzucić okiem. Trochę wstydziła się mu go pokazać – nikt wcześniej go nie czytał, a wiedziała o nim właściwie tylko Priya – ale mimo to podała mu wydrukowaną kopię. Oddał ją Izzy tydzień później, a jego komentarz sprowadził się do poklepania jej po ramieniu. Nie powinna była dopytywać, odpowiedź mogła wyczytać z jego miny, ale nie zdołała się powstrzymać.
– Fajnie, że spróbowałaś Isabelle – zaczął z rezerwą. – Ale… nie jestem pewien, czy to twoje powołanie. Widziałem, że… silisz się na błyskotliwy styl, ale… cóż… – Zawahał się. – Nie chcę cię dołować, więc może poprzestańmy na tym.
A ponieważ Izzy miała skłonność do umartwiania się, poprosiła go, żeby powiedział coś więcej, a on skwapliwie to uczynił. W najdrobniejszych szczegółach. Od tamtego czasu nie napisała ani słowa.
Teraz otrząsnęła się ze wspomnień i spróbowała skupić na tym, co Gavin opowiadał jej o stokach Vermontu, czy gdzie tam on i Marta wpadli na siebie w ten weekend.
– Aha – dodał, gdy skończył rozwodzić się nad tym, jak przejechał się wyciągiem z Jonathanem Frazenem. – Pamiętasz, jak w zeszłym tygodniu zastanawiałaś się, czy możesz liczyć na awans w tym roku? Porozmawialiśmy o tym trochę z Martą, kiedy się spotkaliśmy i… nie mów jej, że ci powiedziałem, dobrze?
Izzy nagle poczuła, że brakuje jej powietrza.
– Pewnie, że nie – zapewniła.
Uśmiechnął się, ale z tego uśmiechu wyczytała, że nie ma dla niej dobrych wieści.
– Nie w tym roku, Isabelle. Z tego, co Marta o tobie mówiła, wnioskuję, że chyba w ogóle nie.
Do oczu napłynęły jej łzy. Dlaczego to aż tak bolało? Nie zdawała sobie sprawy, jak wielką żywiła wciąż nadzieję.
– Ale wiesz, jaka ona jest – rzucił. – Trzymasz się?
Izzy nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek w biurze zobaczył, jak płacze. Zmusiła się do uśmiechu. Pogodnego, wesołego, jaki zawsze nosiła w pracy.
– No jasne, pewnie – zapewniła. – Tak, wiem, jaka jest. Dzięki, że mi powiedziałeś, Gavin.
Uśmiechnął się i ruszył do swojego biurka.
Izzy odwróciła się do monitora i pozwoliła uśmiechowi zrzednąć. Miała ochotę wybiec z biura, wyjść na dwór, żeby pokrzyczeć albo popłakać, ale było za zimno, a w łazience wszyscy usłyszeliby jej szloch. Dlatego skupiła się na nadchodzącej podróży, a myśl o niej przyniosła nieco otuchy. Potrzebowała słońca, przygody, wytchnienia. Chociaż jechała do Kalifornii tylko na kilka dni, postanowiła, że zrobi wszystko, by wyciągnąć z tej wyprawy jak najwięcej.
Izzy i Priya weszły do swojego pokoju hotelowego i spojrzały na siebie, szczerząc zęby w radosnym uśmiechu. Zza okna powitały je palmy i słońce. Oglądając Pacyfik z samolotu, gdy zniżali się do lądowania w Los Angeles, Izzy postanowiła, że bez względu na wszystko będzie się dobrze bawić.
Otworzyła walizkę, a Priya parsknęła śmiechem.
– Zdajesz sobie sprawę, że będziemy tu tylko cztery dni, prawda? A myślałam, że to ja za dużo spakowałam!
Izzy wzruszyła ramionami.
– Lubię być przygotowana. – Dobra, jasne, trochę przesadziła, ale przecież nie ma nic złego w zapewnieniu sobie różnych opcji! Ciuchy na konferencję, wszystkie ulubione piżamy, żeby mogła naprawdę się odprężyć w tym hotelowym pokoju, strój do ćwiczeń, którego wprawdzie nie założy, ale mimo to go spakowała, kilka par okularów przeciwsłonecznych z czystego optymizmu, że będzie miała szansę wyjść na dwór i doświadczyć południowokalifornijskiej pogody, a nie tylko hotelowej klimatyzacji, notatniki, które z przyzwyczajenia wszędzie ze sobą zabierała, chociaż od wielu miesięcy nie postawiła w nich nawet kropki, kilka par płaskich butów i… aha, nie, bieganie na bank sobie daruje, bo zapomniała o sneakersach. No cóż, mówi się trudno.
Rozejrzała się po pokoju i westchnęła cicho. Żałowała, że nie może być tutaj sama. Uwielbiała Priyę, ale po trzech latach mieszkania z rodzicami marzyła o kilku dniach samotności, o przestrzeni (i łazience!), której nie musiałaby z nikim dzielić.
Po popołudniu, które obie spędziły na bieganiu tam i z powrotem po hali konferencyjnej, wróciły do pokoju, żeby przebrać się na przyjęcie koktajlowe.
Izzy przeciągnęła szminką po ustach.
– Nie wiem jak ty – odezwała się Priya z promiennym uśmiechem – ale ja jestem gotowa na darmowe wino i tycie kanapeczki.
Izzy z entuzjazmem pokiwała głową.
– Zdecydowanie – odparła, zerkając na strój przyjaciółki: sukienkę w odcieniu głębokiej czerwieni, zwisające złote kolczyki i płaskie sandały w tym samym kolorze. – Mówił ci już ktoś, że jesteś oszałamiająco piękna?
Priya odrzuciła włosy, a kolczyki zadzwoniły zalotnie.
– Zabawne, właśnie miałam powiedzieć ci to samo.
Parsknęły śmiechem. Parę miesięcy temu w jakimś barze pewien ubzdryngolony typek powiedział im, każdej z osobna, że są oszałamiająco piękne, i od tej pory prawiły sobie ten komplement.
– Ale poważnie, obłędna szminka. Świetnie ci w jaskrawym różu. No i wiesz, że uwielbiam tę kieckę.
Izzy uśmiechnęła się do swojego odbicia. Ona też uwielbiała tę sukienkę. Składała się z kwadratów czerwieni i różu – Izzy przymierzyła ją bez przekonania, nie mając pewności, czy będzie jej do twarzy w tym połączeniu, ale radosny pisk, który wydała z siebie Priya, kiedy Izzy wynurzyła się z przymierzalni, przesądził sprawę. Przyjaciółka miała rację, te barwy świetnie współgrały z jej brązową skórą, szczególnie w połączeniu z jaskrawym różem szminki.
– Pomyślałam, że skoro jesteśmy w Kalifornii, dla odmiany założę coś, co nie jest czarne. – Wsunęła poluzowany warkoczyk do koka na czubku głowy i zawiesiła sobie identyfikator na szyi. No dobrze, była gotowa. – Chodź, pokażmy się tam, zanim sprzątną nam sprzed nosa najlepsze przekąski.
Na miejscu skręciły prosto do baru i natychmiast chwyciły po kieliszku taniego białego wina. Izzy odwróciła się, żeby powiedzieć Priyi, że powinny poszukać innych znajomych z TAOAT – i przekąsek – gdy niespodziewanie stanęła twarzą w twarz z Josephine Henry.
– O, Isabelle – przywitała ją Josephine. – Miło cię znowu widzieć.
– Cześć, Josephine – odpowiedziała Izzy.
Czy jej głos brzmiał naturalnie? Pewnie nie. Wiele razy, pewnie zbyt często, zastanawiała się, jak wszystko by się potoczyło, gdyby dostała posadę asystentki redakcyjnej u Josephine zamiast u Marty. O ile lepiej ta pierwsza sprawdziłaby się w roli mentorki, o ile więcej nauczyłaby się Izzy, o ile pewniej czułaby się teraz, zabierając głos i walcząc o swoje.
A może wcale nie. Kto to wiedział? Może to tylko domysły w stylu „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Ale intuicja podpowiadała jej co innego.
Izzy przełożyła kieliszek z jednej dłoni do drugiej, starając się sprawiać wrażenie odprężonej.
– Ciebie też wspaniale zobaczyć – powiedziała. – Jak się miewasz?
– Na pewno zrobi mi się lepiej, kiedy zdobędę trochę wina, wiesz, jak to jest pierwszego dnia konferencji, wiecznie zalatana, ani chwili oddechu. – Zerknęła na identyfikator Izzy. – A no tak, jesteś teraz w TAOAT. Dla kogo pracujesz?
Priya się zmyła. Izzy opowiedziała jej wszystko o swoich przejściach z Josephine.
– Dla Marty Wallace – odpowiedziała, omiatając salę szerokim gestem. – Na pewno gdzieś tu jest.
Josephine się zaśmiała.
– Oj tak, w końcu na nią wpadnę. To jest zabawne w tych konferencjach. W Nowym Jorku wszyscy pracujemy parę przecznic od siebie, a jednak potrzeba zjazdu na drugim końcu kraju, żebyśmy się w końcu spotkali.
Barman podał Josephine kieliszek, a ona przyjęła go z wdzięcznym skinieniem głowy. Izzy zaczęła się wycofywać – uznała, że jej rozmówczyni ma zamiar poszukać kogoś ważniejszego. Ale ku jej zdziwieniu Josephine przystanęła w kącie i gestem zaprosiła ją, żeby podeszła.
– Dawno cię nie widziałam. Jak tam sprawy, Isabelle?
Izzy wiedziała, jak należy odpowiedzieć na takie pytanie: powiedzieć to, co ludzie zawsze chcieli usłyszeć. Miała w tym ogromną wprawę.
– A, wszystko dobrze! Mnóstwo pracy, ale świetnie się przy niej bawię. Od dawna marzyłam o branży wydawniczej, więc strasznie się cieszę, że tu jestem!
Za każdym razem, gdy recytowała tę formułkę, okraszała ją promiennym uśmiechem i pełnym przekonania tonem, a rozmówcy zawsze odchodzili zadowoleni. Ale tym razem nie była w stanie włożyć w swój występ serca. Może mówiła to już zbyt wiele razy, albo powodem było to, co Gavin powiedział jej tydzień wcześniej, ale słowa zabrzmiały bez entuzjazmu, niemal gniewnie.
Josephine się skrzywiła.
– Uff, aż tak źle?
O nie. Z tego dołka już się nie wygrzebie. Nie chciała, by Josephine uznała ją za niewdzięczną.
– Nie chciałam, żeby to tak wyszło. To tylko…
Josephine jej przerwała.
– Oj, chyba jednak chciałaś. Daj spokój, przecież wiesz, z kim rozmawiasz, możesz być szczera.
Izzy z zaskoczenia wybuchnęła śmiechem. Josephine wyszczerzyła zęby w figlarnym uśmiechu, ale Izzy wiedziała, że naprawdę chce poznać odpowiedź.
– Radzę sobie – oświadczyła po chwili namysłu. – Jest naprawdę sporo rzeczy, które uwielbiam w tej pracy. Ale czasem bywa trudno. Z… wielu powodów.
Mina Josephine zdradzała, że to rozumie.
– Oj, bywa, bywa. – Josephine omiotła salę gestem. – Kiedy zaczynałam, byłam jedną z garstki czarnych ludzi. Teraz są nas tu może dwie garstki. – Westchnęła. – Naprawdę sądziłam, że sprawy będą wyglądały znacznie lepiej w drugiej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku.
Izzy czuła się przy niej o niebo swobodniej niż w towarzystwie Marty. Gdyby tylko… nie, nie mogła myśleć w ten sposób.
Josephine upiła łyk wina.
– Dostajesz jakieś ciekawe zajęcia? Marta ma u siebie parę naprawdę świetnych nazwisk.
Izzy odruchowo kiwnęła głową.
– To prawda, ma. Ale… – Zawahała się. Powinna skończyć ten temat. Swoje prawdziwe uczucia wobec Marty powinna zachować dla siebie. No i może Priyi. Ta branża była na zdecydowanie za mała na takie pogaduszki. – Dużo się uczę – bąknęła w końcu.
Josephine zmierzyła ją sceptycznym spojrzeniem.
– W to nie wątpię – odparła. – Szczególnie żonglowania, co?
Izzy parsknęła śmiechem.
– Oj tak. – Naprawdę powinna zmienić temat. Już i tak powiedziała za dużo. – W każdym razie nie mogę się skarżyć. Dostałam parę naprawdę cennych okazji do rozwoju.
– Mnie nie musisz ściemniać – powtórzyła Josephine. – Słuchaj, w wydawniczym grajdołku pierwsze lata bywają naprawdę trudne, ale…
Ktoś dotknął jej ramienia.
– A, Josephine, znalazłam cię. Leah Jackson tu jest, szuka cię.
Josephine się rozpromieniła.
– Dotarła! Wspaniale! – Ponownie zwróciła się do Izzy. – Isabelle, muszę lecieć, ale wrócimy do tej rozmowy, dobrze? Jeśli nie tutaj, to złapmy się na kawę albo lunch po powrocie do Nowego Jorku. Wyślę ci mail.
Izzy skinęła głową.
– Bardzo chętnie.
Zdawała sobie jednak sprawę, że nawet jeśli Josephine mówiła w tym momencie poważnie, prawdopodobieństwo, że zapamięta tę rozmowę w natłoku pracy, a tym bardziej faktycznie się z nią skontaktuje, było znikome. Ale z drugiej strony Izzy nie była pewna, czy wytrzyma kolejne kazanie o tym, że powinna tylko zacisnąć zęby i wytrzymać jeszcze trochę, że Marta by jej nie zatrudniła, gdyby nie dostrzegła, jaka jest utalentowana i bystra, że branża wydawnicza potrafi być bezwzględna, ale jeśli się zaweźmiesz i będziesz ciężko harować, sukces murowany.
Izzy odwróciła się, żeby poszukać Priyi, gdy do jej uszu dobiegł głos Marty.
– …masz na myśli moją największą zmorę?
Izzy przystanęła i upiła łyk wina, udając, że rozgląda się po sali. O czym, a właściwie o kim, mogła mówić Marta? Izzy odwróciła się nieco, żeby sprawdzić, z kim rozmawia jej szefowa. Stał przy niej Will Victor, inna redaktorska szycha w TAOAT. Izzy wyciągnęła telefon, by nie sprawiać wrażenia, że podsłuchuje.
– Zdumiewające, że gość milczy już od roku. – Will z niedowierzaniem pokręcił głową.
Marta zdrowo pociągnęła z kieliszka.
– O, grubo ponad rok! Jego agent wcisnął mi kit o tym, jak biedaczek wypruwa sobie flaki, ale on sam nie raczył się odezwać nawet słówkiem, a tym bardziej podesłać choćby skrawka, ochłapu tekstu. Więc trudno mi wierzyć w doniesienia o ciężkiej pracy.
Ano tak. Mówiła o Beau Towersie. „Moja największa zmora” zdawało się lekką przesadą – w końcu to nie Marta co dwa tygodnie marnowała czas na pisanie maili, które ignorował. Chociaż z drugiej strony to ona zaoferowała mu siedmiocyfrową sumkę za tę książkę. Ale to pewnie nie spędzało jej snu z powiek – Marcie zależało tylko na tej publikacji.
– Moja biedna asystentka musi już mieć serdecznie dość posyłania jemu i jego agentowi swoich uprzejmych, milusich maili.
Izzy uśmiechnęła się ukradkiem. Czyli Marta z pewnością dawno nie czytała jej wiadomości do Beau.
– Nie chodzi mi nawet o ten koszmarnie zawalony termin – ciągnęła Marta. – Umówmy się, tego się po nim spodziewałam. Dla takich jak on termin to tylko sugestia. Ale wszystko wskazuje na to, że szanse na powstanie tej książki są równe zeru. Pomyślałam, że może skoro jestem w LA, to sforsuję jego jaskinię, wyciągnę go na drinka i spróbuję coś wykombinować. Ale według mojej asystentki wcale go tutaj nie ma! Zaszył się w Santa Barbara! Nie chcę zrywać umowy. W ten sposób odzyskalibyśmy pieniądze, ale to nie one się tu liczą. Nie o nie tu chodzi. Chcę tej książki, Will! Czuję, jakbym utknęła z nim w martwym punkcie, a wiesz, że rzadko mi się to zdarza.
Izzy nigdy dotąd nie słyszała, żeby Marta przyznawała się do porażki. To było fascynujące.
– Na tym etapie jedynym sposobem na ugranie czegokolwiek może być informacja, że zamierzasz wycofać się z umowy – stwierdził Will. – Czasem tacy ludzie reagują tylko na groźby. Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie zatrudni sobie ghostwritera. Za duże ego? Wspominałaś mu, że nikt się nie dowie, że nie on to napisał, prawda?
Westchnienie Marty zabrzmiało niemal jak syknięcie.
– Pewnie, że tak. Nie zliczę, ile razy. Ja, moja asystentka, jego agent, wszyscy mu to mówiliśmy. Wiesz, co odpowiada? Absolutnie nic! Przysięgam, muszę posłać kogoś do jego domu, żeby wziął go z zaskoczenia i wypytał, co właściwie dzieje się z tą książką. – Zrobiła wielkie oczy. – Czekaj, jestem genialna. Tak, właśnie tego mi potrzeba. Tę sprawę da się rozwiązać tylko u źródła.
Izzy nie miała pojęcia, co ją do tego popchnęło. Nagły przypływ odwagi, grom z jasnego nieba, chwilowe zaćmienie zdrowego rozsądku, trzy łyki wina, które wzięła, przysłuchując się tej rozmowie… W każdym razie, odwróciła się i podeszła do Marty.
– Ja to zrobię – oświadczyła. – Pojadę porozmawiać z Beau Towersem.
Nie wiem, co mnie opętało, Priya! Zupełnie nagle moje usta mówiły, jakbym nie miała nad nimi kontroli. Byłam przekonana, że Marta mnie obśmieje, ale ona powiedziała tylko, że to świetny pomysł i że zawsze może na mnie liczyć.
Była noc. Izzy i Priya wróciły już do swojego pokoju i zajadały się pizzą, którą zamówiły do hotelu, a teraz popijały wódką z tonikiem. Zrobiły najazd na minibarek mimo zastraszających cen. Sytuacja była kryzysowa.
Priya pokręciła głową.
– Marta powiedziała, że zawsze może na ciebie liczyć? Kosmita przejął jej ciało, czy co?
Izzy sięgnęła po swojego drinka. Sama też nie mogła w to uwierzyć.
– Mnie też wydawało się to mało prawdopodobne, ale nie wymyśliłabym tego w najśmielszych snach, więc musiała to powiedzieć. Stwierdziła nawet, że jestem idealną osobą do tego zadania.
Priya wytrzeszczyła oczy.
– Okej, teraz zaczynam się poważnie martwić. Albo naprawdę mamy do czynienia z kosmitą w przebraniu Marty, albo to jakaś pułapka. Myślisz, że wyjdziesz z tego cało? Czy ten Beau Towers nie jest przypadkiem koszmarny?
Izzy wzięła kolejny kawałek pizzy.
– No jasne, że jest! Myślisz, że dlaczego kogokolwiek interesuje wydanie jego wspomnień? To typowy celebryta. Bójki w barach, wypadki samochodowe, co tydzień nowa aktorka albo modelka u boku, znasz ten typ. Ostatni wybryk, jaki paparazzim udało się nagrać, polegał na tym, że ten dupek nawrzeszczał na swoją matkę podczas pogrzebu ojca. Pełna klasa. Ponoć paskudnie się rozwiedli, no ale nie wiem, czy to cokolwiek usprawiedliwia.
Dlaczego właściwie zgłosiła się na ochotniczkę, żeby do niego pojechać?
Priya sięgnęła po swój telefon.
– Ano tak, jego mama to ta słynna czarna modelka. O matko, jaka ona jest piękna!
– Tak, Nina Russell. – Izzy z niezadowoleniem uświadomiła sobie, że wie o Beau Towersie zdecydowanie za dużo.
Priya siorbnęła ze swojej szklanki, przeglądając Google.
– Te zdjęcia jego rodziców razem są dziwaczne. Zupełnie do siebie nie pasowali. Jego tata był reżyserem, nie?
– Reżyserem i scenarzystą. Jim Towers – przyznała Izzy tonem ekspertki. – W każdym razie, jedyną odpowiedzią, jaką otrzymałam na moich kilkadziesiąt maili, była ta na prośbę o adres korespondencyjny, żebyśmy mogli mu posłać kosz upominkowy na święta. Tylko dlatego w ogóle wiemy, gdzie go szukać.
Priya wciąż wpatrywała się w ekran telefonu.
– O mój Boże. Isabelle Marlowe, nie wierzę, że zaserwowałaś mi tyle faktów z życia Beau Towersa, a nie raczyłaś się zająknąć na temat tego, jakie z niego ciacho! To znaczy, jeśli kręcą cię takie krzepkie wielkoludy. Bo mnie na przykład totalnie. Kogo obchodzi, czy obija komuś czasem gębę w barze, skoro tak wygląda?
Izzy parsknęła śmiechem i spojrzała na telefon, który Priya podstawiła jej pod nos.
– Znasz mnie. Ja tam wolę raczej takich w typie wychudzonego poety.
Priya zeskoczyła z łóżka i podeszła do mininbaru.
– Tak, niestety zdaję sobie z tego sprawę i doskonale wiem, dokąd cię to zaprowadziło.
Izzy miała świadomość, kogo dotyczyła ta uwaga. Wychudzony gość w typie poety, z którym umawiała się przez parę miesięcy poprzedniego lata, większość czasu grał na konsoli, zamiast pisać poezję czy… spotykać się z Izzy.
Priya złapała kolejne dwie buteleczki wódki i podała jej jedną.
– Nie wierzę, że naprawdę zamierzasz to zrobić. – Nalała wódki do szklanki i dodała tonik. – Będziesz musiała mi opowiedzieć, jak jest w Santa Barbara. Jadę tam na wesele kuzynki w przyszłym miesiącu. – Pokręciła głową. – Co to w ogóle za opcja, że w środę, kiedy my wszyscy będziemy tłoczyć się w samolocie do Nowego Jorku, ty tak po prostu pojedziesz do domu Beau Towersa i zapukasz do jego drzwi.
Izzy prychnęła z rozbawieniem.
– Brzmi absurdalnie, co? Gość olał wszystkie moje dwadzieścia dziewięć maili… tak, liczyłam… nie mówiąc o tych, które wysłała mu Marta, więc niby dlaczego miałby zareagować na dzwonek do drzwi? Zakładając, że w ogóle będzie w domu. Ale szczerze powiedziawszy, mam to gdzieś. Trafiła mi się wymówka, żeby spędzić dodatkowy dzień w Kalifornii. Może naprawdę uda mi się wygospodarować chwilę i poczytać przy basenie.
Cały dodatkowy dzień poza biurem. Na samą myśl jej serce mocniej biło z radości.
– Właśnie – odparła Priya. – A do tego Marta może czyhać na cokolwiek, co pozwoli jej wcisnąć mu ghostwritera. Jeśli cię oleje… albo co gorsza nawrzeszczy, wyjdzie na potwora. Może właśnie na to liczy Marta.
– Słuszna myśl – przyznała Izzy. – To by było bardzo w jej stylu. Znaczy się, jasne, wciąż w głębi duszy mam nadzieję, że może uda mi się zaskoczyć wszystkich i triumfalnie wrócić do Nowego Jorku z manuskryptem w ręku. Wiesz, tym manuskryptem, który Beau Towers już dawno napisał i chował przez ten cały czas, a teraz wreszcie przekaże go tylko dlatego, że to ja go do tego przekonam.
Priya parsknęła śmiechem i uniosła szklankę.
– Za to chętnie wypiję.
W środowy poranek Izzy wymeldowała się z hotelu i wyruszyła do Santa Barbara. Z początku podróż jej się dłużyła: autostrady, korki i te sprawy. Nieważne, Izzy to nie przeszkadzało. Towarzystwa dotrzymywała jej ulubiona playlista, a wypożyczone auto miało szyberdach, który natychmiast otworzyła na całą szerokość. Lecz nagle autostrada skręciła, monotonny krajobraz zniknął, a przed Izzy rozpostarł się ocean, który znalazł się tak blisko, że wydawał się niemal na wyciągnięcie ręki.
Spojrzała na jego migotliwą powierzchnię i uśmiechnęła się promiennie. Taka właśnie Kalifornia jej się marzyła.
Zjechała z autostrady i ruszyła nieco krętą trasą, jaką GPS prowadził ją do domu Beau Towersa. Wszędzie rosły palmy, w oddali piętrzyły się ogromne góry, a wszystkie budynki w zasięgu wzroku, nawet zwykłe sklepy, rumieniły się dachówkami z czerwonej terakoty. Wspinała się coraz wyżej wśród rozległych wzgórz, gdzie domy stawały się coraz większe, a w ogrodach roiło się od kaktusów i innych pokaźnych roślin odpornych na suszę. Izzy zapamiętała, żeby później zrobić zdjęcie dla Priyi – przyjaciółka miała obsesję na punkcie trzech małych sukulentów, które trzymała na swoim biurku i zdołała utrzymać przy życiu przez cały ostatni rok.
W końcu telefon oznajmił:
– Jesteś na miejscu.
Izzy zatrzymała się przed wielkim różowym domem ozdobionym stiukiem.
Sprawdziła adres, żeby upewnić się, że dobrze trafiła. Tak, wszystko się zgadzało. Budynek znacznie różnił się od jej oczekiwań, choć teraz sama nie była pewna, czego się spodziewała. Może czegoś posępnego, trochę niepokojącego, przyczajonego za zardzewiałą, skrzypiącą żelazną bramą i uschniętymi krzewami, albo czymś takim. Ale nic z tych rzeczy, ten dom przypominał wszystkie domy, które minęła po drodze: wielki, okazały, przykryty terakotowymi dachówkami, ukryty za murem porośniętym zielonymi pnączami z jasnoczerwonymi kwiatami, otoczony palmami i sukulentami. Był nawet całkiem… uroczy?
Teraz pozostało jej tylko podejść do drzwi wejściowych, zapukać i… po prostu powiedzieć, że szuka Beau Towersa? Nagle poczuła tremę, choć do tej pory była zupełnie odprężona.
Wzięła głęboki oddech. No dobrze. Raz kozie śmierć.
Wysiadła z samochodu i ruszyła pnącą się pod górę ścieżką, wspięła się po schodach z czerwonych kafelków, podeszła do dużych drewnianych drzwi frontowych i zadzwoniła. Gdy drzwi się otworzyły, Izzy przygotowała się na to, że powita ją wrzask Beau Towersa.
Ale w progu stanęła kobieta o długich ciemnych włosach i z uśmiechem na twarzy. Musiała mieć koło trzydziestki. Dziewczyna Towersa?
Wydawała się na to zbyt normalna i przyjazna, szczególnie wziąwszy pod uwagę modelki, z którymi dotąd się umawiał. Ale z drugiej strony z takimi jak on nigdy nie wiadomo.
– Cześć – rzuciła. Zerknęła na ulicę, a potem ponownie przeniosła wzrok na Izzy. – To jakaś dostawa?
Izzy zdawała sobie sprawę, że ma tylko kilka sekund, zanim kobieta zatrzaśnie jej drzwi przed nosem.
– Cześć! Nie, nie dostawa. Nazywam się Isabelle Marlowe, jestem asystentką redaktor naczelnej w wydawnictwie Tale as Old as Time i miałam nadzieję porozmawiać z Beau Towersem – wyrzuciła z siebie na jednym oddechu.
Uśmiech na twarzy kobiety zrzedł, ale mimo to wzięła wizytówkę, którą podetknęła jej Izzy. Izzy dziękowała sobie w duchu, że pamiętała, by zabrać je z konferencji.
– Pracuję dla Marty Wallace – ciągnęła. – Redaktorki zajmującej się jego zbiorem wspomnień. Jest już… troszkę po terminie i Marta poprosiła mnie, żebym porozmawiała z panem Towersem o jego książce, dowiedziała się, w czym problem, i ustaliła, jak możemy pomóc.
Kobieta pokręciła głową.
– Hej, Isabelle. Przykro mi, że przejechałaś taki szmat drogi po nic, bo nie sądzę, żeby Beau chciał z tobą porozmawiać.
Izzy tego się spodziewała.
– Mogłabyś go zapytać? Może zgodziłby się spotkać na dosłownie kilka minut? Chciałabym tylko się upewnić, że zdaje sobie sprawę, jak bardzo nam zależy na tym, żeby pokazać jego książkę światu, i że jesteśmy gotowi użyczyć mu wsparcia. Zrobimy wszystko, aby pomóc mu odnieść sukces.
Kobieta przyjrzała się Izzy, a na jej ustach błąkał się nikły uśmiech. Izzy nie była w stanie stwierdzić, co myśli. Uzmysłowiła sobie, że chociaż z góry założyła, że jej misja się nie powiedzie, teraz, gdy się tu znalazła, za wszelką cenę pragnęła dopiąć swego. Jasne, nie liczyła, że opuści to miejsce z manuskryptem, jak żartobliwie wspomniała w rozmowie z Priyą, ale zależało jej na jakimkolwiek sukcesie. Minęło tyle czasu, od kiedy ostatnio czuła, że jakiś odniosła. Chciała wejść do tego domu, porozmawiać z Beau i przekonać go do zatrudnienia ghostwritera, żeby w końcu mogli wydać tę książkę. Gdyby chociaż zdołała namówić go, żeby zaczął odpowiadać na jej maile, to już byłby przełom. Mogłaby wrócić do Nowego Jorku z tarczą i pochwalić się swoim triumfem przed Martą.
W końcu kobieta skinęła głową.
– Poczekaj tu – poprosiła, po czym odwróciła się i ruszyła długim korytarzem.
Drzwi zostawiła lekko uchylone, więc niecałą minutę później uszu Izzy dosięgnęło donośne NIE MA MOWY dobiegające z głębi domu. Ach, mityczny Beau Towers. Dokładnie tak czarujący, jak go sobie wyobraziła.
Kilka sekund później kobieta ponownie ukazała się w drzwiach.
– Próbowałam, ale Beau nie dał się przekonać – powiedziała. – Bardzo mi przykro.
Izzy uśmiechnęła się do niej. Kimkolwiek była ta kobieta, wydawała się miła. Jeśli była dziewczyną Towersa, Izzy jej współczuła.
– Dziękuję, że spróbowałaś – powiedziała. – To naprawdę wiele dla mnie znaczy. No cóż, nie szkodzi. Szanse były niewielkie, ale zawsze warto spróbować. A ja przynajmniej mam z tego miniwakacje w Santa Barbara.
Kobieta odwzajemniła uśmiech.
– O, to nie jest tak źle. Do kiedy zostajesz?
Izzy parsknęła śmiechem.
– Nie przesadzałam z tym „mini”. Przyjechałam tu prosto z konferencji w LA, a teraz mam około czterech godzin, zanim będę musiała ruszać z powrotem prosto na lotnisko. Ale wycisnę z tego czasu wszystko, co zdołam. Może zjem tacos, posiedzę na plaży. W Nowym Jorku jest teraz poniżej zera, więc zamierzam się cieszyć tą pogodą, póki mogę.
Kobieta uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Powiem ci, dokąd pójść. Znam świetną taquerię, nie przy plaży, ale niedaleko. Powiedz im, że przysłała cię Michaela, obsłużą cię, jak należy.
Izzy wyciągnęła telefon, żeby zanotować nazwę, którą podała jej kobieta.
– Dzięki – powiedziała. – Miło z twojej strony. – Wzięła głęboki oddech. – Mogłabym cię poprosić, żebyś przekazała Beau, że może do mnie napisać w sprawie swojej książki, kiedy tylko chce? Jestem asystentką, jeszcze trochę mi do ekspertki, więc może wolałby kontaktować się bezpośrednio z Martą, ale jeśli potrzebuje po prostu zachęty, paru ciepłych słów czy coś z tych rzeczy, to z radością pomogę. – Dlaczego w ogóle to powiedziała? Oj tam, i tak nie miała nic do stracenia.
Michaela znów potraktowała ją tym przeszywającym spojrzeniem. Zupełnie jakby była w stanie przejrzeć Izzy na wylot.
– Jasne – odparła. – Przekażę mu. – Wsunęła stopy w sandały leżące przy drzwiach. Sandały w lutym, bajka. – Odprowadzę cię do samochodu. I tak muszę sprawdzić skrzynkę na listy.
I pewnie chciała się upewnić, że Izzy rzeczywiście opuszcza teren posesji.
Ruszyły ścieżką w dół, a na jej końcu Michaela skręciła w stronę skrzynki. Nagle poślizgnęła się albo o coś potknęła, tak szybko, że Izzy nie zdążyła nawet wyciągnąć ręki, i upadła prosto pod jej nogi.
– O nie! – Izzy nachyliła się nad nią. – Jesteś cała?
Michaela podniosła głowę.
– Chyba skręciłam kostkę.
Izzy uklękła.
– Mogę pomóc ci wstać? Sprawdźmy, co z tą kostką.
Michaela wsparła się na Izzy i podniosła się z wysiłkiem. Z grymasem bólu usiłowała przenieść ciężar ciała na lewą nogę.
– Dasz radę dojść do drzwi? – spytała Izzy.
Michaela spróbowała zrobić krok i przystanęła.
– Pomogłabyś mi wejść do środka?
Izzy otoczyła ją ramieniem.
– Oczywiście. Powinnaś jak najszybciej przyłożyć lód.
Zaczęły bardzo powoli iść przed siebie.
– Wielkie dzięki za pomoc – odezwała się Michaela. – Nie chcę zabierać ci cennych miniwakacji.
– Przecież nie zostawiłabym cię rozłożonej na ziemi – odparła Izzy. – Tacos mogą poczekać.
W końcu dotarły do schodków, a Izzy pomogła Michaeli dokuśtykać do drzwi.
– Strasznie głupio mi o to prosić – powiedziała Michaela – ale pomogłabyś mi dotelepać się do kuchni?
– Pewnie, żaden problem. – Izzy otworzyła drzwi.
Powoli ruszyły długim korytarzem. Izzy wykorzystała okazję, żeby rozejrzeć się dyskretnie i przekonać, jak mieszka Beau Towers. Podłoga była kafelkowa, drzwi duże i drewniane (a do tego w większości zamknięte), ściany obwieszone obrazami. Hm, nie tak wyobrażała sobie jego dom. Był dużo przytulniejszy, niż się spodziewała.
W końcu dotarły do kuchni. Była jasna i ciepła, wyposażona w arsenał kosztownych przyrządów. We wnęce znajdowała się zaciszna minijadalnia z okrągłym stołem pod wielkim oknem. Izzy poprowadziła Michaelę w tamtą stronę.
– Uf, najgorsze za nami. Usiądź wygodnie i połóż kostkę wyżej. Przyniosę trochę lodu.
W drodze do lodówki ściągnęła z haczyka ścierkę kuchenną. Otworzyła zamrażalnik i wyciągnęła torebkę groszku. Dostrzegła coś krzepiącego w tym, że nawet taki bogaty gość trzymał mrożony groszek.
– Proszę. – Otuliła torebkę ścierką i podała ją Michaeli. – Przyłóż to do kostki. Daj mi chwilkę, napełnię drugą torbę lodem, żebyś mogła chłodzić z obu stron.
Michaela położyła groszek na kostce i westchnęła, po czym podniosła wzrok na Izzy.
– Powiedziałabym, że nie musisz robić tego wszystkiego, ale domyślam się, że nic bym nie wskórała, co?
Izzy pokręciła głową.
– Absolutnie nic. Cieszę się, że nawet się nie trudziłaś. Macie tu gdzieś galonowe plastikowe torby? Takie zamykane?
Michaela pokazała palcem.
– W tamtej szufladzie po prawej od zmywarki.
Izzy wyciągnęła torbę i przyjrzała się kostkarce.
– Fiu, fiu, kilka rodzajów lodu do wyboru? Idealnie. – Wcisnęła guzik, a maszyna wypluła kruszony lód prosto do plastikowej torby. – Dobrze, podłóż jedną od spodu, a drugą przyłóż od góry. Ale najpierw owiń kostkę ścierką, bo może ci się zrobić trochę za zimno. I nie zapomnij, że ten groszek posłużył za okład.
Michaela zaśmiała się pod nosem.
– Powinnam go jakoś oznaczyć, żeby to zapamiętać.
No dobrze, Izzy musiała zapytać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki