Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seks, władza, przemoc, pasja, samotność, odkrywanie siebie, starzenie się: Nicole Krauss mistrzowsko ukazuje absurd, a czasem głęboką prawdę kryjąca się w codziennych dramatach, które pozwalają nam w pełni doświadczać życia. Opisuje rzeczywistość przepełnioną apatią, nostalgią i zmęczeniem, ujawnia nierozerwalny splot ludzkich sił i słabości. Szuka odpowiedzi na pytania o tożsamość – również tę religijną, o istotę relacji między dziećmi a rodzicami, o paradoks upragnionej, choć często gorzkiej, samotności. Rozpina literacki most między Nowym Jorkiem a Tel Awiwem i bawi się z czytelnikiem – raz leżymy na słonecznej izraelskiej plaży, by za chwilę znaleźć się w dystopijnej Ameryce. Niestworzone historie mieszają się tu z prozą życia, a kolejne opowiadania subtelnie ze sobą rezonują.
Z językową elegancją i literackim wyczuciem Krauss wprowadza nas w świat rozwiedzionych kobiet, samotnych mężczyzn, oddanych przyjaciół, wielopokoleniowych rodzin, banitów z wyboru i z przeznaczenia. A nad wszystkimi bohaterami unosi się pełne lęku pytanie: czy przestanę być człowiekiem, którym byłem od zawsze?
„Nicole Krauss, jedna z najwybitniejszych współczesnych pisarek, nigdy nie wahała się zadawać ważnych pytań. Jednak jak dowodzi ten imponujący zbiór opowiadań, jej talent nie polega jedynie na umiejętności brania życia pod lupę, lecz także na tym, że potrafi ona skłonić czytelnika, by zrobił dokładnie to samo.” Alice Fishburn, „Financial Times”
„Olśniewający popis artystycznej siły […]. Te opowiadania – na przemian powściągliwe i tryskające energią, zdyscyplinowane i rozbuchane – odznaczają się wyjątkową przenikliwością i olśniewają momentami autentycznego piękna. Wywołują salwy szczerego śmiechu, skłaniają do głębokiej refleksji, zachwycają i niepokoją w równej mierze. Radość i smutek przeplatają się tu w idealnych proporcjach.” Priscilla Gilman, „Boston Globe”
„Uchwycony przez Krauss zniuansowany obraz seksu i miłości, intymności i współzależności dzięki swej psychologicznej głębi i intelektualnej dyscyplinie przywołuje na myśl twórczość Natalii Ginzburg. Opowiadania Krauss pokazują bohaterów w chwilach, kiedy są najbardziej głodni doświadczeń i otwarci na nowe możliwości – a ta otwartość przekłada się na samą narrację, zbyt żywą i dynamiczną, by mogła zadowolić się gładkimi fabułami, prostymi rozwiązaniami i łatwymi odpowiedziami.” Molly Antopol, „New York Times Book Review”
„Czytając „Być człowiekiem”, obcujemy z zaskakującym, prowokacyjnym sposobem myślenia Krauss i jej niezwykłą wyobraźnią, która nieustannie eksploruje granice literatury, czasu, miłości […]. To doprawdy zbiór pełen cudów.” Julie Buntin, „San Francisco Chronicle”
„„Być człowiekiem” to popis liryzmu i precyzji – a co ważniejsze, dociekliwości i bezkompromisowości Krauss.” Lily Meyer, National Public Radio
„Realizm tych opowiadań, zabarwiony głęboką refleksją, budzi skojarzenia z prozą Particka Modiano. Pomysłowe podejście do kompozycji i perspektywy, motywy miłości, seksu, macierzyństwa i podróży to elementy przewijające się przez cały ten wyjątkowy zbiór. I choć wszystkie te historie przenika aura tajemniczości, najwięcej uwagi zdaje się Krauss poświęcać koncepcji miłości jako związku dwojga ludzi. W jej opowiadaniach niczym refren powraca wizja niezależnej kobiety, ale także problem utraty bliskiej osoby.” „Chicago Review of Books”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej rdzeniem, nerwem, pulsem. Precyzyjne i gęste, znakomicie opisują rzeczywistość (a czasem nadrzeczywistość), chwytają historie i obrazy. Dla literatury są tym, czym jazz dla muzyki.
W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.
Dotychczas ukazały się:
Carson McCullers, Komu ukazał się wiatr? Opowiadania zebrane
Deesha Philyaw, Sekretne życie pobożnych kobiet
John Cheever, Wizja świata. Opowiadania wybrane
Lucia Berlin, Instrukcja dla pań sprzątających
Breece D’J Pancake, Trylobity. Opowiadania zebrane
Kolejna książki w serii:
Loorie Moore, Ptaki Ameryki
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego To Be a Man. Stories
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Obraz na okładce: Kathryn Mecca, School Girls No. 2, olej na płótnie, 2017
Copyright © 2020 by Nicole Krauss
Polish translation rights arranged with Melanie Jackson Agency, LLC through AJA Anna Jarota Agency
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Zofia Szachnowska-Olesiejuk, 2024
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Alicja Binik
Konsultacja hebrajska Piotr Paziński
Korekta Beata Marzec / d2d.pl, Kinga Kosiba / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-917-3
Dla Sashy i Cy’a
Minęło trzydzieści lat, odkąd ostatni raz widziałam Sorayę. Przez ten czas próbowałam ją odszukać tylko raz. Myślę, że bałam się tego spotkania, bałam się spróbować ją zrozumieć – teraz, kiedy byłam starsza, pewnie by mi się to udało – co, jak mniemam, jest równoznaczne z przyznaniem się do strachu przed samą sobą, przed tym, co mogłabym odkryć pod powierzchnią. Lata mijały, a ja myślałam o niej coraz rzadziej. Poszłam na studia, najpierw licencjackie, potem magisterskie, wyszłam za mąż wcześniej, niż się spodziewałam, i urodziłam dwie córki, rok po roku. Jeśli Soraya w ogóle przychodziła mi na myśl, była niczym migotliwy obraz z przeszłości w chaotycznym ciągu skojarzeń i znikała równie szybko, jak się pojawiała.
Poznałyśmy się, kiedy miałam trzynaście lat i na rok przyjechałam z rodziną do Szwajcarii. „Spodziewaj się najgorszego” – tak mogłoby brzmieć nasze rodzinne motto, gdyby nie to, że ojciec wyraźnie nas pouczał, byśmy zawsze postępowali w myśl zasady: „Nie ufaj nikomu, podejrzewaj każdego”. Żyliśmy nad przepaścią, choć nasz imponujący dom tego nie zdradzał. Nawet w Ameryce pozostawaliśmy europejskimi Żydami, co oznaczało, że przywykliśmy do katastrof – zdarzały się w przeszłości i w każdej chwili znów jakaś mogła się przytrafić. Rodzice bez przerwy się kłócili, a ich małżeństwo było wiecznie na granicy rozpadu. Do tego wisiało nad nami widmo bankructwa: ciągłe słyszeliśmy, że wkrótce trzeba będzie sprzedać dom. Kłopoty finansowe zaczęły się w momencie, kiedy ojciec wypisał się z rodzinnego interesu po latach dzikich awantur z dziadkiem, które odbywały się dzień w dzień. Gdy postanowił podjąć przerwaną naukę, miałam dwa lata, brat cztery, a siostry jeszcze nie było na świecie. Po wstępnych kursach medycznych dostał się na medycynę na Uniwersytecie Columbia, a potem rozpoczął rezydenturę na oddziale chirurgii ortopedycznej w szpitalu HSS, w którym przeprowadzano specjalistyczne operacje, choć nie do końca wiedzieliśmy jakie. W ciągu tych jedenastu lat praktyki zaliczył setki nocnych dyżurów na oddziale urazowym, przez który przetoczyła się makabryczna parada ofiar: przyjmował ludzi z wypadków samochodowych i motocyklowych, a raz zdarzyła mu się nawet katastrofa lotnicza, kiedy to lecący do Bogoty samolot linii Avianca nagle zaczął pikować i rozbił się o wzgórze w Cove Neck. Być może ojciec uczepił się zabobonnej nadziei, że wszystkie te nocne konfrontacje z tragedią uchronią przed nią jego rodzinę. Ale pewnego październikowego popołudnia, w czasie burzy, na rogu Pierwszej Alei i Pięćdziesiątej Ulicy moją babcię potrąciła rozpędzona furgonetka, co spowodowało wylew krwi do mózgu. Kiedy ojciec dotarł do szpitala Bellevue, jego matka leżała na noszach w izbie przyjęć. Zdążyła jeszcze ścisnąć go za rękę, po czym zapadła w śpiączkę. Zmarła sześć tygodni później. Niecały rok po jej śmierci ojciec zakończył rezydenturę i całą rodziną przeprowadziliśmy się do Szwajcarii, gdzie rozpoczął roczny staż specjalistyczny na oddziale chirurgii urazowej.
Fakt, że Szwajcaria – neutralna, alpejska, uporządkowana – ma najlepszy instytut traumatologii na świecie, wydaje się dość paradoksalny. W tamtym czasie panowała w tym kraju raczej atmosfera sanatorium albo szpitala psychiatrycznego. Tyle że zamiast miękkich, wyściełanych ścian był śnieg, który od wieków łagodził i tłumił wszystko wokół, aż w końcu Szwajcarzy instynktownie zaczęli tłumić samych siebie. I może właśnie o to chodziło: kraj z wyjątkową obsesją na punkcie kontrolowanego dystansu i przestrzegania zasad, konstruowania mechanizmów zegarowych i punktualności pociągów najwyraźniej miał wyjątkowe predyspozycje do ratowania ciała roztrzaskanego na kawałki. Z kolei to, że Szwajcaria jest krajem wielojęzycznym, przyniosło mnie i mojemu bratu nieoczekiwane wybawienie od naszego ponurego życia rodzinnego. Instytut znajdował się w Bazylei, gdzie mówiono gwarą alemańską, jednak matka uważała, że powinniśmy kontynuować naukę języka francuskiego. Dialekt alemański tylko nieznacznie różni się od niemieckiego, a nam kazano trzymać się z daleka od wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z niemieckim, językiem naszej babci od strony mamy, której całą rodzinę wymordowali naziści. Dlatego posłano nas do Ecole Internationale w Genewie. Brat zamieszkał w internacie na terenie szkoły, ale ja, ponieważ skończyłam dopiero trzynaście lat, byłam na to za mała. By uchronić mnie przed niemieckim i wszelkimi związanymi z nim traumami, znaleziono dla mnie lokum na przedmieściach Genewy. I tak we wrześniu 1987 roku zamieszkałam na pensji u nauczycielki zastępczej języka angielskiego, pani Elderfield. Miała farbowane włosy w kolorze słomy i rumiane policzki typowe dla osoby wychowanej w wilgotnym klimacie, lecz mimo to wyglądała staro.
Tuż pod oknem mojej niewielkiej sypialni rosła jabłoń. W dniu, gdy przyjechałam, na ziemi pełno było czerwonych jabłek, gnijących w jesiennym słońcu. W pokoju znajdowały się małe biurko, fotel i łóżko, na którym leżał w nogach złożony w kostkę szary wełniany koc wojskowy, tak stary, że mógł pochodzić jeszcze z czasów wojny. Podłogę pokrywał brązowy dywan, mocno poprzecierany pod drzwiami.
Dwie pozostałe lokatorki, osiemnastolatki, dostały pokój na końcu korytarza. Zajmowane przez nas trzy wąskie łóżka należały kiedyś do synów pani Elderfield, którzy dorośli i wyprowadzili się na długo przed naszym przyjazdem. Gospodyni nie miała żadnych fotografii swoich chłopców, więc nigdy nie dowiedziałyśmy się, jak wyglądali, za to niemal nieustannie towarzyszyła nam świadomość, że kiedyś spali na tych samych materacach, co my. Pomiędzy nami a nieobecnymi synami wytworzyła się swego rodzaju cielesna więź. O mężu pani Elderfield, jeśli kiedykolwiek takowy istniał, w ogóle się nie mówiło. Nie należała do osób, które zachęcają do tego, by zadawać im osobiste pytania. Kiedy nadchodził czas, by kłaść się spać, bez słowa gasiła nam światło.
Pierwszego wieczora na stancji usiadłam na podłodze w pokoju starszych dziewczyn, pośród sterty ich ubrań. Obydwie spryskały się tanią wodą kolońską dla mężczyzn, Drakkar Noir. Jednak silna woń, którą przesiąkły ich rzeczy, była mi zupełnie obca. Zmieszana z żarem ich ciał i zapachem skóry traciła intensywność, ale od czasu do czasu, wciąż obecna w pościeli i porozrzucanych po pokoju koszulach, przybierała na sile do tego stopnia, że pani Elderfield otwierała na oścież wszystkie okna i zimne powietrze znów odzierało z niej całą przestrzeń.
Słuchałam, jak dziewczyny opowiadają sobie o różnych rzeczach językiem przypominającym szyfr, którego nie rozumiałam. Śmiały się z mojej naiwności, zawsze jednak okazywały mi życzliwość. Marie pochodziła z Bangkoku, ale większą część dzieciństwa spędziła w Bostonie. Soraya z kolei, urodzona w Teheranie, mieszkała przez wiele lat w 16. dzielnicy Paryża. Jej ojciec pełnił funkcję nadwornego inżyniera szacha Iranu, zanim rewolucja zmusiła ich rodzinę do opuszczenia kraju. Przed ucieczką nie mieli czasu spakować zabawek Sorai, za to zdążyli wyprowadzić z ojczyzny większość gotówki i papierów wartościowych. Dzikie usposobienie – seks, używki, nieposłuszeństwo – sprawiło, że obie dziewczyny wylądowały w Szwajcarii na dodatkowy, trzynasty rok nauki, o którym dotąd żadna z nich nie słyszała.
Do szkoły wychodziłyśmy, kiedy na dworze było jeszcze ciemno. Żeby dostać się na przystanek autobusowy, musiałyśmy przejść przez pole. W listopadzie brunatne ściernisko pokrywała już warstwa śniegu, spod której gdzieniegdzie wystawały kłujące łodygi. Codziennie się spóźniałyśmy. Zawsze tylko ja zdążyłam zjeść śniadanie. I zawsze któraś z nas miała mokre włosy, z oszronionymi końcówkami. Kuliłyśmy się pod wiatą, wdychając dym z papierosa palonego przez Sorayę. Autobus dowoził nas na przystanek tramwajowy, mijając po drodze ormiański kościół. Stamtąd jechałyśmy pomarańczowym tramwajem na drugi koniec miasta, gdzie znajdowała się nasza szkoła. Ponieważ każda z nas miała inny plan lekcji i kończyłyśmy o różnych porach, wracałyśmy do domu osobno. Tylko raz, pierwszego dnia zajęć, Marie i ja posłuchałyśmy się pani Elderfield, która nalegała na nasz wspólny powrót, tyle że wsiadłyśmy w zły tramwaj i zamiast w domu wylądowałyśmy we Francji. Po tym incydencie nauczyłam się swojej trasy na pamięć. W drodze powrotnej, czekając na autobus, zazwyczaj wpadałam na chwilę do trafiki obok przystanku tramwajowego, żeby kupić sobie cukierki, które wyciągało się z otwartych pojemników, będących, zdaniem mojej matki, siedliskiem zarazków.
Nigdy w życiu nie czułam się tak szczęśliwa ani nie miałam takiej swobody. Bo uwolniłam się nie tylko od panującej w moim domu ciężkiej do wytrzymania atmosfery lęku, ale i od beznadziejnej szkoły, a zwłaszcza tych wszystkich wrednych, targanych burzą hormonów dziewczyn, które mogłyby dostać medal za okrucieństwo. Z racji młodego wieku nie mogłam zrobić prawa jazdy, więc jedyną formą ucieczki były dla mnie książki albo spacery po lesie za domem. Za to teraz po lekcjach godzinami włóczyłam się po Genewie. Nigdy nie wyznaczałam sobie konkretnego celu, choć często lądowałam nad jeziorem, gdzie obserwowałam statki wycieczkowe albo wymyślałam historie o mijanych ludziach, zwłaszcza tych, którzy całowali się na ławkach. Czasami chodziłam do H&M i przymierzałam ubrania, zdarzało mi się też spacerować po starym mieście, gdzie z kolei coś nieodmiennie ciągnęło mnie do imponującego Pomnika Reformacji, do tych nieprzeniknionych twarzy strzelistych figur protestantów, spośród których jestem w stanie przywołać nazwisko tylko jednego, Jana Kalwina. W tamtym okresie nie znałam jeszcze Borgesa, a jednak to właśnie wtedy argentyński pisarz był mi bliższy niż kiedykolwiek. W jednym z listów, wyjaśniając powód, dla którego pragnął, by pochowano go w Genewie, jego adoptowanej ojczyźnie, gdzie zmarł rok przed moim przyjazdem, pisał, że zawsze czuł się tutaj „zagadkowo szczęśliwy”. Kiedy po latach od jednego z przyjaciół dostałam Atlas Borgesa, ze zdumieniem odkryłam w nim sporych rozmiarów fotografię przedstawiającą tych samych mrocznych olbrzymów, których swego czasu odwiedzałam regularnie, antysemitów wierzących w predestynację i absolutną władzę Boga. Na zdjęciu widać, jak Jan Kalwin pochyla się nieznacznie i spogląda w dół na niewidomego, przycupniętego na kamiennym gzymsie Borgesa z laską w dłoni i lekko zadartym podbródkiem. Wyglądają, jakby panowała między nimi idealna harmonia. Między mną a Kalwinem nie było żadnej harmonii, choć ja także przysiadałam na gzymsie i zadzierałam głowę, żeby na niego popatrzeć.
W trakcie tych moich wędrówek czasami zdarzało się, że jakiś mężczyzna wbijał we mnie nieustępliwy wzrok albo zaczynał mnie podrywać, mówiąc coś po francusku. Te przelotne spotkania były dla mnie krępujące i wywoływały poczucie wstydu. Najczęściej zaczepiali mnie Afrykanie, posyłając mi śnieżnobiałe uśmiechy, ale jednego razu, gdy przystanęłam przed witryną sklepu z czekoladą, podszedł do mnie Europejczyk w gustownym garniturze. Stanął tuż za mną, nachylił się, twarzą dotykając moich włosów, i całkiem przyzwoitą angielszczyzną szepnął mi prosto do ucha: „Mógłbym cię złamać na pół jedną ręką”, po czym niespiesznym krokiem odszedł w swoją stronę, przywodząc na myśl łódź sunącą po spokojnej tafli morza. Pognałam przed siebie i zatrzymałam się dopiero na przystanku, cała zziajana. Gwałtownie łykałam powietrze, aż w końcu na horyzoncie pojawił się tramwaj i wybawił mnie z piskiem hamulców.
Kolację podawano punktualnie o osiemnastej trzydzieści. Ścianę w jadalni za krzesłem pani Elderfield pokrywały niewielkie płótna olejne przedstawiające alpejskie krajobrazy i do dziś obraz górskiej chaty, krowy z dzwonkiem albo jakiejś Heidi zbierającej jagody do swojego kraciastego fartucha wywołuje wspomnienie zapachu ryby i gotowanych ziemniaków. Podczas posiłków padało niewiele słów. Choć może tylko tak mi się wydawało w porównaniu z tym, ile słów padało w sypialni na końcu korytarza.
Ojciec Marie poznał jej matkę w Bangkoku, kiedy służył w armii, i sprowadził ją do Ameryki, gdzie zaopatrzył żonę w cadillaca seville oraz zapewnił jej dach nad głową w postaci rancza w Silver Spring w stanie Maryland. Po rozwodzie matka wróciła do Tajlandii, ojciec przeprowadził się do Bostonu i przez kolejnych dziesięć lat Marie kursowała tam i z powrotem pomiędzy rodzicami. Jednak w ostatnich latach na stałe przeniosła się do Bangkoku. Tam poznała chłopaka, w którym zakochała się do szaleństwa. Spędzała z nim całe noce, imprezując w klubach, pijąc i ćpając. Gdy doprowadzona do ostateczności matka, dodatkowo pochłonięta własnym związkiem, powiedziała ojcu o tym, co się dzieje, ten na siłę wywiózł córkę z Tajlandii i odesłał do Szwajcarii znanej ze swoich „pensji”, gdzie wypleniano z dziewcząt żywiołowość i mrok, a kiedy już udało się je okiełznać, robiono z nich dobrze ułożone damy. Co prawda Ecolint nie zaliczała się do tego typu szkół, ale pełnoletnia Marie z powodu wieku nie mogła uczyć się w pensji z prawdziwego zdarzenia. Poza tym, wedle oceny ciała pedagogicznego, była już dostatecznie wyedukowana, tyle że nie w tych dziedzinach, co trzeba. W związku z powyższym ojciec postanowił zafundować jej dodatkowy rok liceum w Ecolint. Oprócz przestrzegania zasad panujących w domu pani Elderfield Marie dodatkowo musiała stosować się do surowych nakazów rodzicielskich dotyczących głównie godzin powrotu do domu i ciszy nocnej, a kiedy dorwała się do wina używanego przez gospodynię do gotowania, dyscyplina została jeszcze bardziej zaostrzona. Z tego powodu soboty i niedziele, jeśli akurat nie wracałam na weekend do domu, do Bazylei, często spędzałyśmy z Marie tylko we dwie, ponieważ Soraya gdzieś przepadała na całe dnie.
W przeciwieństwie do Marie Soraya nie sprawiała wrażenia osoby, z którą mogą być kłopoty – a przynajmniej nie takie, jakie wynikają z lekkomyślności albo głębokiej potrzeby przekraczania wszelkich granic czy łamania reguł narzuconych przez innych, niezależnie od konsekwencji. Jeśli już, to biła od niej aura niezależności graniczącej z władczością, tym bardziej godnej podziwu, że czerpała ją z własnego, wewnętrznego źródła. Na pierwszy rzut oka wydawała się schludną, spokojną dziewczyną. Była niższa ode mnie i miała proste czarne włosy, ostrzyżone na boba à la Chanel, jak sama określała swoją fryzurę. Jej oczy zdobiła kreska pociągnięta czarnym eyelinerem, natomiast delikatnego wąsika nad górną wargą w ogóle nie starała się ukryć, ponieważ wiedziała, że tylko dodaje jej uroku. Zawsze mówiła przyciszonym głosem, jakby zdradzała pilnie strzeżone tajemnice – może był to nawyk, który pozostał jej z czasów dzieciństwa w ogarniętym rewolucją Iranie, a może zaczęła stosować tę metodę jako nastolatka, kiedy jej apetyt na chłopaków, a potem mężczyzn, zaczął wykraczać poza ramy tego, co akceptowała jej rodzina. W niedziele zazwyczaj nie miałyśmy co robić, więc wszystkie trzy zamykałyśmy się w sypialni i słuchałyśmy kaset oraz opowieści snutych przez Sorayę niskim głosem, który zyskał jeszcze głębszą barwę dzięki palonym przez nią papierosom. Opowiadała nam o swoich mężczyznach i o rzeczach, jakie z nimi robiła. Te historie wcale mnie nie szokowały, po części dlatego, że jeszcze nie wiedziałam, na czym tak naprawdę polega seks, nie mówiąc o całej sferze erotycznej, nie miałam więc pojęcia, czego się spodziewać. Jednak spory udział miała w tym sama Soraya, która opowiadała to wszystko ze stoickim spokojem. Biła z niej niepodważalna pewność siebie, lecz mimo to ona sama, jak mniemam, czuła nieodpartą potrzebę testowania tego czegoś, co stanowiło nieodłączną część jej natury i, podobnie jak w przypadku każdej wrodzonej zdolności, przychodziło jej bez żadnego wysiłku – jakby chciała sprawdzić, co się stanie, jeśli jej talent zawiedzie. Opisywany przez nią seks wydawał się mieć niewiele wspólnego z przyjemnością. Wręcz przeciwnie, brzmiało to tak, jakby wystawiała się na ciężką próbę. Jedynie w tych momentach, w których w swoje pełne dygresji opowieści wplatała Teheran, wspominając życie w tym mieście, poczucie przyjemności stawało się namacalne.
Był listopad, na ulicach leżał już pierwszy śnieg – tak, to musiało być w listopadzie, gdy w naszych rozmowach pojawił się tamten biznesmen. Holender, ponad dwa razy starszy od Sorai. Mieszkał w domu bez zasłon nad kanałem w Amsterdamie, ale co kilka tygodni przyjeżdżał do Genewy w interesach. Pracował w bankowości, o ile dobrze sobie przypominam. Ten brak zasłon utkwił mi w pamięci, ponieważ Holender mówił Sorai o tym, że pieprzy swoją żonę tylko przy zapalonym świetle, kiedy ma pewność, że ludzie po drugiej stronie Herengrachtu ją widzą. Zatrzymywał się w Hôtel Royal i to właśnie w hotelowej restauracji, do której wujek zabierał ją na herbatę, po raz pierwszy go zobaczyła. Siedział kilka stolików dalej i kiedy wuj ględził po persku o tym, ile pieniędzy wydają jego dzieci, Soraya patrzyła, jak bankier ostrożnie filetuje spoczywającą na jego talerzu rybę. Manewrując sztućcami z chirurgiczną precyzją i wyrazem niczym niezmąconego spokoju na twarzy, oddzielił mięso od szkieletu. Przeprowadził tę operację bezbłędnie, powoli, nie zdradzając żadnych oznak głodu. A gdy zabrał się do pochłaniania ryby, ani razu nie przerwał, żeby wyciągnąć z ust cienką ość, tak jak to się zazwyczaj robi. Ani razu się też nie zakrztusił i nawet grymas niezadowolenia, który pojawia się na twarzy, gdy maleńka, zbłąkana ość wbije nam się w gardło, ani razu nie wykrzywił jego ust. Tylko określony typ człowieka jest w stanie nadać aktowi przemocy rys elegancji. Kiedy wujek Sorai wyszedł do toalety, mężczyzna poprosił o rachunek, zapłacił gotówką i zapinając sportową marynarkę, podniósł się z krzesła. Jednak zamiast ruszyć prosto do drzwi, wybrał okrężną drogę, obok stolika Sorai, na który rzucił pięciusetfrankowy banknot. Obok twarzy Albrechta von Hallera widniał numer pokoju, skreślony granatowym atramentem, jakby to sam Albrecht von Haller przekazywał jej tę cenną informację. Później, gdy klęczała na hotelowym łóżku, marznąc pośród lodowatych podmuchów powietrza wpadającego do środka przez otwarte drzwi balkonowe, bankier powiedział jej, że za każdym razem wybiera pokój z widokiem na jezioro ze względu na znajdującą się na nim fontannę, której potężny strumień tryskający w górę na wysokość kilkudziesięciu metrów zawsze go podniecał. Kiedy nam o tym opowiadała, leżąc na podłodze z nogami wspartymi o łóżko należące niegdyś do jednego z synów pani Elderfield, zaśmiewała się do rozpuku, nie mogąc się opanować. Bawiło ją to, a jednak zawarła z nim umowę. Od tej chwili za każdym razem, gdy chciał powiadomić Sorayę o swojej nadchodzącej wizycie, dzwonił do naszej gospodyni i przedstawiał się jako wujek. Pięciusetfrankowy banknot wylądował na dnie szuflady nocnego stolika Sorai.
W tamtym czasie Soraya spotykała się z dwoma innymi facetami. Jednym z nich był chłopak w jej wieku, syn dyplomaty. Przyjeżdżał po nią sportowym samochodem swojego ojca, w którym podczas przejażdżki do Montreux popsuli skrzynię biegów. Widywała się też z dwudziestokilkuletnim Algierczykiem, kelnerem pracującym w restauracji w pobliżu naszej szkoły. Z synem dyplomaty sypiała regularnie, natomiast zakochanemu w niej Algierczykowi pozwalała jedynie na pocałunki. Ponieważ, podobnie jak Camus, pochodził z biednej rodziny, stworzyła w głowie wyimaginowany obraz jego osoby. Kiedy jednak okazało się, jak niewiele ma do powiedzenia na temat słońca, pod którym dorastał, zaczęła tracić do niego serce. Może brzmi to bezdusznie, ale po latach ja sama doświadczyłam czegoś podobnego: nagłego poczucia zdystansowania towarzyszącego lękowi, który pojawia się w momencie, gdy uświadamiamy sobie, że mieliśmy intymną relację z kimś, kto w ogóle nie jest tym, za kogo go mieliśmy, z kimś zupełnie obcym. Kiedy więc bankier zażądał od Sorai, żeby zerwała zarówno z synem dyplomaty, jak i z Algierczykiem, bez trudu spełniła postawiony przez niego warunek. Zwolniło ją to z odpowiedzialności za ból zakochanego kelnera.
Tamtego ranka, zanim wyszłyśmy do szkoły, zadzwonił telefon. Soraya była już po rozstaniu z obydwoma chłopakami i bankier poinstruował ją, żeby tego dnia nie wkładała pod spódniczkę bielizny. Powiedziała nam o tym, gdy szłyśmy przez zamarznięte pole na przystanek. Wybuchnęłyśmy śmiechem, lecz ona nagle zatrzymała się, by osłonić dłońmi zapalniczkę przed wiatrem. W świetle jasnego płomienia dostrzegłam wzrok Sorai i wtedy po raz pierwszy zaczęłam się o nią bać. A może zaczęłam się bać jej samej? Odczuwać strach przed tym, czego jej brakowało, albo raczej przed tym, co w sobie miała, co popychało ją w rejony, gdzie inni już dawno postawiliby sobie granicę.
Soraya musiała dzwonić do bankiera z automatu telefonicznego w szkole o określonych godzinach, nawet jeśli wypadały w środku lekcji. Gdy jednego razu zjawiła się w hotelu, w recepcji czekała na nią koperta ze szczegółowymi instrukcjami dotyczącymi tego, co dokładnie ma zrobić po wejściu do pokoju. Nie mam pojęcia, co się działo, jeśli nie zastosowała się do jego poleceń albo wykonała je w sposób nieodpowiadający jego wyśrubowanym standardom. Nie przyszło mi do głowy, że mogłaby chcieć zostać ukarana. W zasadzie byłam jeszcze dzieckiem, więc to, co robili, rozumiałam na swój prosty sposób: że prowadzą ze sobą jakąś grę, którą Soraya w każdej chwili może przerwać, jeśli tylko zechce, i że choć była mistrzynią w łamaniu zasad, akurat tym razem postanowiła się ich trzymać. Pytanie tylko, co ja wtedy mogłam o tym wiedzieć? Nie potrafię znaleźć na to odpowiedzi. Tak samo jak po trzydziestu latach nadal nie jestem pewna, czy w świetle tamtego płomienia ujrzałam w jej oczach perwersję, lekkomyślność, lęk czy wręcz przeciwnie: nieustępliwą siłę woli.
W czasie przerwy świątecznej Marie poleciała do Bostonu, ja pojechałam do rodziny do Bazylei, a Soraya do Paryża. Gdy wróciłyśmy po dwóch tygodniach, zauważyłam, że coś się w niej zmieniło. Sprawiała wrażenie wycofanej, zamkniętej w sobie. Całe dnie spędzała w łóżku, słuchając walkmana, czytając książki po francusku i paląc papierosy przy otwartym oknie. Na dźwięk dzwonka telefonu zrywała się i biegła odebrać, a kiedy okazywało się, że to do niej, zamykała się w sypialni i potrafiła godzinami z niej nie wychodzić. Marie coraz częściej przesiadywała u mnie w pokoju, bo – jak twierdziła – przebywanie w towarzystwie Sorai przyprawiało ją o dreszcze. Kładłyśmy się na moim wąskim łóżku i Marie raczyła mnie opowieściami o Bangkoku. I choć roiło się w nich od dramatów, potrafiła się z siebie śmiać, a przy okazji rozśmieszać i mnie. Spoglądając wstecz, myślę, że nauczyła mnie czegoś, co towarzyszyło mi przez lata, niezależenie od tego, jak często o tym zapominałam, a potem przypominałam sobie na nowo: pokazała mi absurd, a jednocześnie głęboką prawdę dramatów, jakich potrzebujemy, by w pełni doświadczać życia.
To, co działo się od stycznia do kwietnia, pamiętam głównie przez pryzmat tego, co przytrafiało się mnie samej. Pamiętam, jak Kate, Amerykanka, z którą się zaprzyjaźniłam i która mieszkała z rodzicami oraz trzema młodszymi siostrami w wielkim domu w dzielnicy Champel, pokazała mi kolekcję „Playboyów”swojego ojca. Pamiętam młodszą córkę sąsiadki pani Elderfield, której czasami pilnowałam i która jednej nocy zerwała się z łóżka i zaczęła krzyczeć wniebogłosy na widok modliszki na ścianie, oświetlonej blaskiem reflektorów przejeżdżającego za oknem samochodu. Pamiętam długie spacery po szkole. Weekendy w Bazylei, gdzie w kuchni bawiłam się z młodszą siostrą, by odciągnąć jej uwagę od kłócących się rodziców. I Shareefa, roześmianego chłopaka z mojej klasy, z którym poszłam raz nad jezioro. Pamiętam, jak usiedliśmy na ławce i zaczęliśmy się całować. Nigdy wcześniej tego nie robiłam i kiedy wsunął mi język do ust, uczucie, które mnie ogarnęło, miało w sobie coś delikatnego, a zarazem brutalnego. Wbiłam paznokcie w jego plecy, a wtedy jego pocałunek stał się bardziej namiętny. Spleceni w uścisku, wiliśmy się na ławce jak pary, którym nieraz przyglądałam się z daleka. W tramwaju wciąż czułam na skórze jego zapach i na samą myśl o tym, że jutro zobaczymy się w szkole, wpadłam w panikę. Następnego dnia, gdy mijaliśmy się na korytarzu, odwróciłam wzrok, traktując go jak powietrze, choć kątem oka zarejestrowałam cień urazy w jego oczach.
Z tamtego okresu mam jeszcze jedno wspomnienie. Któregoś razu wróciłam do domu i zastałam Sorayę w łazience. Malowała się przed lustrem. Oczy jej błyszczały i wyglądała na szczęśliwą i beztroską, zupełnie jak za dawnych czasów. Zawołała mnie do siebie i zaproponowała, że zaplecie mi warkocze. Na brzegu wanny stał włączony magnetofon. Czesząc mnie, śpiewała do wtóru piosenki płynącej z głośnika. I wtedy, gdy odwróciła się i sięgnęła po wsuwkę, zauważyłam na jej szyi fioletowego siniaka.
A jednak, pomimo tych sygnałów, nigdy nie wątpiłam w jej siłę. Byłam pewna, że ma nad wszystkim kontrolę i robi dokładnie to, co chce. Uczestniczy w grze, której zasady zaakceptowała, a może nawet sama wymyśliła. Dopiero dzisiejsza perspektywa uświadamia mi, jak bardzo pragnęłam ją w ten sposób postrzegać: jako nieugiętą, niezależną, niepokonaną, słuchającą wyłącznie samej siebie. Już podczas swoich spacerów po Genewie zrozumiałam, że w chwili, gdy zaczynamy pociągać mężczyzn, jednocześnie wystawiamy się na atak. Chciałam jednak wierzyć, że w tej próbie sił łatwo przechylić szalę zwycięstwa, wystarczy tylko mieć w sobie odpowiednią dozę odporności, odwagi albo czegoś jeszcze, czego nie potrafiłam nazwać. Niedługo po tym, jak zaczęła się spotykać z bankierem, Soraya opowiedziała nam, jak któregoś razu do pokoju hotelowego zadzwoniła jego żona. Kazał Sorai iść do łazienki, ale się nie zgodziła i została w łóżku. Nie mając innego wyjścia, całkiem nagi odwrócił się do niej tyłem i zaczął rozmawiać z żoną, której telefonu zupełnie się nie spodziewał. Mówił po holendersku, ale w jego głosie usłyszała ten sam ton, jaki przybierali mężczyźni w jej rodzinie, gdy rozmawiali z matką: poważny, z nutą lęku. Słuchając, czuła, że coś się wydało, coś, co pragnął ukryć przed żoną i co zmieniło równowagę sił w ich relacji. Wolałam skupić się na tej historii, jeśli w tym kontekście w ogóle można mówić o preferencjach, niż próbować dociec przyczyny siniaka na szyi Sorai.
W pierwszy weekend maja Soraya nie wróciła na noc. Pani Elderfield zbudziła nas o świcie i zażądała, żebyśmy powiedziały wszystko, co wiemy na temat jej ewentualnego miejsca pobytu. Marie wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w pomalowane paznokcie, z których już dawno zaczął odpadać lakier. Próbowałam zareagować tak samo, ale wówczas pani Elderfield powiedziała, że zadzwoni i do rodziców Sorai, i na policję, a jeśli coś jej się stało albo grozi jej jakieś niebezpieczeństwo, a my coś przed nią ukrywamy, nigdy nam tego nie wybaczy i my same też nie będziemy w stanie sobie wybaczyć. Marie wyraźnie się wystraszyła, a ja na widok jej przerażonej miny zaczęłam płakać. Po kilku godzinach w domu zjawiła się policja. Siedząc w kuchni sam na sam z detektywem i jego wspólnikiem, powiedziałam wszystko, co wiem. W trakcie przesłuchania, kiedy gubiłam wątek i plątałam się w zeznaniach, zdałam sobie sprawę, że jest tego niewiele. Następnie wzięli na spytki Marie, a gdy skończyli, przetrząsnęli sypialnię, grzebiąc w rzeczach osobistych Sorai. Po całej akcji pokój wyglądał, jakby ktoś go splądrował: wszystko, łącznie z bielizną, leżało porozrzucane na podłodze i na łóżku. Było w tej scenie coś brutalnego, czuło się, że została przekroczona granica prywatności.
Tamtej nocy, już drugiej bez Sorai, rozpętała się potężna burza. Razem z Marie leżałyśmy w moim łóżku i choć nie mogłyśmy zasnąć, żadna z nas nie powiedziała ani słowa o tym, czego się boi. Rano obudził nas chrzęst żwiru pod kołami samochodu. Wyskoczyłyśmy z łóżka i dopadłyśmy do okna, lecz gdy otwarły się drzwi taksówki, naszym oczom ukazał się mężczyzna z gęstymi, czarnymi wąsami okalającymi wąskie, zaciśnięte wargi. Znajome rysy twarzy jej ojca odsłaniały jakąś prawdę o korzeniach Sorai, tym samym obnażając iluzję jej niezależności.
Pani Elderfield kazała nam powtórzyć panu Sassaniemu dokładnie to samo, co powiedziałyśmy policji. Był wysokim, budzącym grozę mężczyzną o twarzy ściągniętej gniewem i podejrzewam, że nasza gospodyni sama bała się z nim porozmawiać. Ostatecznie to Marie – ośmielona nowo zyskaną pozycją oraz sensacyjnym charakterem informacji, które miała przekazać – przedstawiła mu sytuację. Pan Sassani słuchał w milczeniu i nie dało się stwierdzić, co czuje: wściekłość czy przerażenie. Zapewne jedno i drugie. W pierwszym odruchu ruszył w kierunku drzwi. Chciał natychmiast jechać do Hôtel Royal. Pani Elderfield próbowała go uspokoić, powtarzając to, co już wiedzieliśmy: bankier wymeldował się dwa dni wcześniej, jego pokój został przeszukany i niczego nie znaleziono. Policja robiła wszystko, co w jej mocy, by odnaleźć Sorayę. Mężczyzna ponoć wynajął samochód, który służby w tej chwili próbowały namierzyć. Jedyne, co im pozostawało, to czekać na wieści.
Mijały kolejne godziny. Pan Sassani z posępną miną chodził tam i z powrotem po salonie. Jako nadworny inżynier szacha Iranu dbał o to, by nic się nie zawaliło. Ale potem rządy szacha upadły, co z kolei sprawiło, że olbrzymia, misterna konstrukcja, na której opierała się egzystencja pana Sassaniego, również legła w gruzach, ośmieszając wszelkie próby zapewnienia jakiejkolwiek formy bezpieczeństwa. Wysłał córkę do Szwajcarii, kuszącej obietnicą przywrócenia porządku i wizją bezpiecznej przystani, ale nawet Szwajcaria nie potrafiła ochronić Sorai, co okazało się ponad jego siły. Wyglądał, jakby za chwilę miał zacząć krzyczeć.
Koniec końców, Soraya sama wróciła do domu. Sama – tak jak sama się w to wpakowała, z własnej, nieprzymuszonej woli. Pokonując dopiero co zazielenione pole, potargana, ale cała i zdrowa. Oczy miała przekrwione, makijaż rozmazany, lecz była spokojna. I nawet na widok ojca nie okazała zdziwienia, skrzywiła się tylko, gdy z jego ust dobył się krzyk, jej imię bez ostatniej sylaby, pochłoniętej przez utratę tchu, a może szloch. Rzucił się w jej stronę i przez moment wydawało się, że zacznie krzyczeć albo podniesie na nią rękę, lecz mimo to się nie cofnęła, a on, wbrew temu, czego można się było spodziewać, przyciągnął ją do siebie i objął, ledwie powstrzymując łzy. Mówił coś po persku, tonem gniewnym i kategorycznym, natomiast ona prawie się nie odzywała. Wreszcie powiedziała po angielsku, że jest zmęczona i że musi się położyć. Pani Elderfield nienaturalnie wysokim głosem zapytała, czy chce coś zjeść, na co Soraya tylko pokręciła głową, jakby w tej chwili żadna z nas nie była w stanie jej już nic zaoferować, po czym skierowała kroki w stronę długiego korytarza prowadzącego do jej sypialni. Mijając mnie, przystanęła, wyciągnęła rękę i dotknęła moich włosów. A potem, bardzo powoli, ruszyła do siebie.
Następnego dnia ojciec zabrał ją do Paryża. Nie pamiętam, czy się pożegnałyśmy. Ja i Marie myślałyśmy, że wróci, by dokończyć semestr, i że wtedy wszystko nam opowie. Ale tak się nie stało. Odpowiedź na pytanie, co się z nią działo, pozostawiła nam, a ja, wspominając moment, w którym ze smutnym uśmiechem na twarzy pogładziła mnie po głowie, wierzyłam, że dostrzegłam bijącą z niej godność, która pojawia się w chwili, gdy człowiek dotrze na sam skraj przepaści, stanie twarzą w twarz z ciemnością albo strachem i zwycięży.
Pod koniec czerwca ojciec ukończył staż i jako dyplomowany ekspert w dziedzinie chirurgii urazowej zabrał nas z powrotem do Nowego Jorku. Gdy we wrześniu pojawiłam się w szkole, wredne dziewczyny nagle się mną zainteresowały, uznając, że teraz można się ze mną zaprzyjaźnić. Na imprezie jedna z nich obeszła mnie dookoła, podczas gdy ja stałam bez ruchu, zachowując absolutny spokój. Nie mogła się nadziwić, jak bardzo się zmieniłam i jakie ciuchy przywiozłam z zagranicy. Zwiedziłam świat i choć nie mówiłam zbyt wiele, wyczuwały, że wiem to i owo. Przez jakiś czas Marie przysyłała mi kasety z własnymi nagraniami, na których opowiadała, co u niej słychać. Ale w pewnym momencie przestały przychodzić i straciłyśmy kontakt. I to był koniec mojej szwajcarskiej przygody.
Dla mnie był to również koniec Sorai: tak jak mówiłam, nigdy więcej się nie spotkałyśmy, a szukać próbowałam jej tylko raz, w wakacje, kiedy miałam dziewiętnaście lat i mieszkałam w Paryżu. Ale nawet wtedy nie bardzo się starałam. Zadzwoniłam do dwóch rodzin figurujących w książce telefonicznej pod nazwiskiem Sassani i na tym poprzestałam. A jednak gdyby nie ona, kto wie, być może nigdy nie wsiadłabym na motor chłopaka pracującego na zmywaku w restauracji naprzeciwko mojego mieszkania przy rue de Chevreuse i nie pojechałabym do niego na przedmieścia. Pewnie nie poszłabym też do baru ze starszym mężczyzną, który mieszkał pode mną i który obiecał mi posadę w nocnym klubie, gdzie pracował jako menadżer, choć wiadomo było, że nic z tego nie będzie, a potem, gdy wróciliśmy do domu, rzucił się na mnie pod drzwiami swojego mieszkania i porwał mnie w objęcia. Na kanapie u pomywacza obejrzałam film. Po seansie powiedział mi, że odwiedzanie mężczyzny, którego się nie zna, nie jest bezpieczne, i w milczeniu odwiózł mnie do domu. Z żelaznego uścisku menadżera nocnego klubu jakimś cudem udało mi się wyrwać. Popędziłam na górę do swojego mieszkania, gdzie nie groziło mi już żadne niebezpieczeństwo, ale przez resztę lata bałam się, że wpadnę na niego na schodach, i za każdym razem, gdy chciałam wyjść, nasłuchiwałam jego kroków, zanim zebrałam się na odwagę, otwarłam drzwi i zbiegłam na dół. Powtarzałam sobie, że robię to wszystko, bo przyjechałam do Paryża, żeby podszkolić francuski, i dlatego powinnam odzywać się do każdego, kto będzie chciał ze mną rozmawiać. Tak czy inaczej, przez całe wakacje miałam świadomość, że Soraya być może jest gdzieś w mieście, może nawet całkiem blisko, i że ja jestem blisko niej, blisko tej części samej siebie, która mnie napędzała, a jednocześnie wzbudzała we mnie lęk, tak samo jak Soraya. Spośród wszystkich znanych mi osób jako jedyna posunęła się tak daleko w grze, w której chodziło o coś znacznie więcej – o władzę i strach, o niezgodę na podporządkowanie się słabościom, jakie przypadają nam w udziale w chwili narodzin.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I