Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom szkiców krytycznych Andrzeja Horubały publikowanych w tygodniku Do Rzeczy. Zebrane w tej książce teksty stanowią gorący zapis polskiego życia kulturalnego w latach 2014 i 2015.
Umieszczam w tych tekstach dużo z siebie, staram się pisać emocjami, eksponować swe przekonania, dzielić gniewem, furią, a czasem zachwytem i euforią. () Tu można mnie spotkać. ()
Nie chcę ukrywać swego ja, bo przecież to ja jestem czytelnikiem, widzem, świadkiem. Po co udawać przezroczystego, obiektywnego odbiorcę, konsumenta? ()
Teksty ukazują się w wersji publikowanej w tygodniku, ani ich nie uaktualniałem, ani też nie czyściłem. To ma być prawda o moich wyborach i opiniach z wtedy, to ma być zanurzenie się w tamtych sezonach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 471
Copyright Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2017
Copyright Fronda PL sp. z o.o., Warszawa 2017
Projekt okładki
Maciej Marchewicz
Opracowanie graficzne
Fronda PL sp. z o.o.
Redaktor prowadzący
Jakub Bero
Korekta i redakcja
Agnieszka Muzyk
Korekta i opracowanie indeksu
Elwira Wyszyńska
Zdjęcia
© Tomasz Konarski
ISBN NCK 978-83-7982-313-0
ISBN Wydawnictwa Fronda 978-83-7982-148-8
Wydawcy
ul. Łopuszańska 32
02-220 Warszawa
tel. (22) 836 54 44, 877 37 35
fax (22) 877 37 34
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
ul. Płocka 13
01-231 Warszawa
www.nck.pl
www.sklep.nck.pl
Narodowe Centrum Kultury jest instytucją państwową działającą na rzecz rozwoju kultury w Polsce
Publikacja współfinansowana ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Skład wersji elektronicznej:Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl
„Mam problem z recenzjami Horubały – zapisał na Twitterze mój redakcyjny ziom Cezary «Trotyl» Gmyz – nawet te entuzjastyczne są lepiej napisane niż dzieła, które recenzuje”. I dorzucił: „Horubała, weź napisz jakąś powieść!”.
No tak, problem w tym, że ja rzeczywiście piszę te moje tak zwane recenzje właśnie – zamiast powieści. Umieszczam przecież w tych tekstach dużo z siebie, staram się pisać emocjami, eksponować swe przekonania, dzielić gniewem, furią, a czasem zachwytem i euforią. I to rzeczywiście przez lata zastępuje mi powieść. Tu można mnie spotkać: czasem ujawniającego więcej niż chciałbym, spalającego się w niepowściąganych uczuciach, obnażonego.
No ale właśnie taka, pisana „zamiast powieści” – jak kiedyś określił to świętej pamięci Tomasz Burek – powinna być krytyka literacka.
Że stronnicza, że zaangażowana, że – nawet – skażona ideologią? Ale przecież ujawnianie własnych preferencji ideowych jest niczym innym jak wyrazem uczciwości wobec czytelnika. Nie chce mi się skrywać pod pozornie przezroczystym językiem, nie mam zamiaru udawać, że na teatralną widownię przybywam bez uprzedzeń, że do biblioteki nie zabieram z sobą mojej przeszłości, że gdy czytam o historii Polski, to w tyle głowy nie mam własnej drogi życiowej i moich polskich doświadczeń. Gdy widzę, jak nowomodni twórcy demolują tradycję, jak szydzą z moich przekonań, jak biorąc na sztandary morderców czy zaprzańców, promują zdradę, to nie mam zamiaru milczeć i w imię schlebiania młodym udawać, że aprobuję ich barbarzyńskie gesty.
Enzetesowiec, podziemniak, pampers, telewizyjny menago, producent i reżyser, mąż i ojciec, rzymski katolik, warszawiak – wiele elementów składa się na to krytyczne „ja” i nie da się go wyzerować w imię jakiegoś udawanego obiektywizmu. Oglądam emanacje młodej katolickiej sztuki i mam przed oczyma siebie z roku 1979 jak w groteskowej furażerce robiłem w papieskich służbach porządkowych i z groźną miną niczym członek chrześcijańskiego ORMO przechadzałem się – ważniak – wśród tłumu na Placu Zwycięstwa. Przyglądam się spragnionym martyrologii naszym krajowym aktywistom, mając w pamięci siebie ganiającego na demonstracje i wożącego bibułę po mieście nasyconym patrolami. Czytam życiowe rady modernizatorów naszej zatęchłej obyczajowości i oceniam je przez pryzmat mego życia rodzinnego – męża i wielodzietniaka.
Nie chcę ukrywać swego ja, bo przecież to ja jestem czytelnikiem, widzem, świadkiem. Po co udawać przezroczystego obiektywnego odbiorcę, konsumenta?
No owszem, są zawodowi czytelnicy, zawodowi krytycy, ci co pożerają kilkusetstronicowe książki w jedną noc i objaśniają ich znaczenie zanurzeni po uszy w mainstreamowych nowinkach, nierzadko parafrazujący po prostu pochwały wydawców z promocyjnych ulotek, podążający ich tropami i mniemający, że w ten sposób uczestniczą w kulturze. Pełni okrągłych zdań, tacy porządniccy, że rzygać mi się chce. I co, takich kulturalnych przewodników ja miałbym imitować? To ma być standard? Ej! (Gdy czasem zdarzy mi się napisać poprawną, klarowną recenzję, gdy wydam z siebie coś, co mogłoby być wydrukowane w dowolnie wybranym piśmie, czuję straszliwy absmak.)
Zresztą temu, co uprawiam, można odmówić miana krytyki. Niech będzie. Wcale nie będę płakał, gdy pozbawi się mnie tytułu krytyka. Mogę być po prostu przechodniem, dyletantem, który zdaje sprawę ze swoich wrażeń, który – jakoś tam kompetentny, bo studiował tu i ówdzie, i naczytał się, i naoglądał – teraz dzieli się swymi wrażeniami, bezczelnie wciąż forsując swoją osobę. (Narcyzm to rzecz jasna główny grzech, jaki zagraża przy tego rodzaju ujęciach, niestety…)
Cóż, od kilku lat zapełniam co tydzień łamy „Do Rzeczy”, tworząc coś „zamiast powieści”. I prawdę powiedziawszy, często sądzę, że jest to najlepszy dla mnie sposób komunikowania się ze światem.
Oczywiście publikowanie w tygodniku opinii niesie czasem z sobą gorzkie doświadczenia. Nie raz doświadczam tego, że i tam jestem ciałem obcym.
Często zadaję sobie pytanie, po co znosić ten cotygodniowy kierat. Z jednej strony, mówię sobie, skłania to do jakiejś regularności, powstrzymuje przed zapadnięciem się w sobie, z drugiej, to, co pozostawiam, sprawia wrażenie ulotności jakiejś, związanej z bieżącą chwilą, z czymś, co za rok, dwa będzie zapisem nie do końca czytelnych i zrozumiałych emocji. Kogóż obchodził będzie opis spektaklu zdjętego już z afisza, jakiejś płyty przebrzmiałej, kto zainteresuje się świadectwem lektury mocno zanurzonej w bieżącej chwili, w atmosferze danego sezonu… A w dodatku to wszystko takie anachroniczne. W dobie szybkich reakcji na Facebooku czy Twitterze, w sytuacji, gdy nawet tygodniki służą raczej utwierdzaniu czytelników w politycznych plemiennych afiliacjach, pisanie o kulturze jawi się jako coś ekstrawaganckiego. Więc postawa, jaką przyjmuję, obrona starych wartości, która za lat parę objawi zapewne całą swą śmieszność i bezsiłę – wszystko to nie napawa optymizmem.
Ale przecież niespodziewane czasem reakcje na moje pisanie – jakiś mail, esemes, krótka wrzutka – pokazują, że warto, że zniechęcenie, jakie mnie ogarnia, to podszept acedii, że jednak trzeba podejmować te zapiski, co „zamiast powieści” będą dążyć do „wymierzenia najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu”.
No, bo w końcu – mam rację!
Książka, która teraz się złożyła, zawiera teksty z tygodnika „Do Rzeczy” z lat 2014–2015. Nie wszystkie się zmieściły. Ze względu na objętość tomu musiałem dokonać jakiejś selekcji, więc zrezygnowałem przede wszystkim z rzeczy poświęconych zagranicznym książkom i filmom, mniemając, że taka redukcja nie zuboży zanadto obrazu minionych lat.
Teksty ukazują się w wersji publikowanej w tygodniku, ani ich nie uaktualniałem, ani też nie czyściłem. To ma być prawda o moich wyborach i opiniach z wtedy, to ma być zanurzenie się w tamtych sezonach.
Dziękuję moim najbliższym. Agnieszce za wszystko. Przyjaciołom za rozmowy telefoniczne i kawiarniane spotkania, czytelnikom, także tym z drugiej strony politycznej barykady, za najdrobniejsze nawet sygnały, że ktoś jeszcze czyta. (Czyż nie przemawia przez nas wszystkich marzenie o dawnym, wyidealizowanym przecież, życiu literackim, gdy dyskusje o kulturze zastępowały otwartą debatę…!)
No i szczególne podziękowania składam przyjaciołom i współpracownikom z tygodnika „Do Rzeczy” oraz wydawcy – „Frondzie” i Narodowemu Centrum Kultury za gest ocalenia tych zapisków.
Andrzej HorubałaWarszawa, grudzień 2017
Byliśmy tacy zakochani
Feministka z planem B
Nieświadome zbrodnie Polaków
Masoneria dla naiwnych
Powściągliwe wyznania Karola Modzelewskiego
Outsiderka z głównego nurtu
Brzozowski – konfrontacja
Strategia na głupka
Esej Ósmy dzień Teatru Jacka Zembrzuskiego. Może to naprawdę najbardziej stosowna publikacja na 50-lecie Teatru Ósmego Dnia? Nie starannie opracowany album z pięknymi fotografiami i laurkami na cześć artystów, nie solidna monografia z przypisami i kalendarium, ale właśnie to, co własnym sumptem wydał Jacek Zembrzuski – drapieżny esej, w zasadzie skowyt zawiedzionego kochanka, lament za utraconą miłością, która go zdradziła, która go rozczarowała, która okazała się niegodna uczucia.
Tak, to chyba najlepsza forma, najbardziej pasująca do Teatru Ósmego Dnia, który w czasach swej świetności rozpalał emocje, doprowadzał do histerycznych stanów, hipnotyzował. A że Zembrzuski, reżyser, teatrolog, filozof, był wówczas bardzo blisko teatru i przyjaźnił się z jego członkami, a z Ewą Wójciak wymieniał żarliwe listy, w których umiłowanie wartości przeplatało się z fascynacją Ewą – jej ideowością, artystycznym gestem, niezłomnością, no, ale przede wszystkim urodą… – to będąc zarówno współuczestnikiem tamtych zdarzeń, tamtej wielkości, jak i gorzkim obserwatorem degrengolady zespołu, wydaje się wymarzonym świadkiem w sprawie.
Pisze więc swój niespokojny, histeryczny list do Ewy Wójciak i swoich dawnych idoli, pisze i oskarża. Przerywa, jakby szloch czy fala wściekłości go obezwładniała, porzuca jedne argumenty, przechodzi do innych, czasem już nawet śmiesznych, czasem wewnętrznie sprzecznych. Tu rzuci, że Ewa w Boga nie wierzy, mając go tylko za konstrukt, tam wypomni wzbogacenie się na uprawianiu sztuki, w innym miejscu zacytuje fragment rozmowy w cztery oczy. Jest brutalny. Pisze o sprawach rzeczywiście pokoleniowych, które dla zewnętrznego obserwatora mogą zdać się osobliwą kłótnią, jak z jakiegoś tandetnego amerykańskiego filmu o zjeździe absolwentów, gdy bohaterowie już popiwszy, stymulowani piosenką sprzed lat, oczarowani tańcem, obwiniają się o zdradę ideałów. Ale tu cudu w postaci pojednania nie będzie, to co nas podzieliło – to się już nie sklei…
Genialne objawienie
Dziwnie musi wyglądać ten spór dla młodego obserwatora z zewnątrz. Rozmawiam ostatnio w warszawskiej knajpce przy ulicy Rozbrat z członkiem kolektywu twórczego Hipster Prawica i nagle ten przerywa i pyta mnie:
– Ty, kto to jest ten dziwny facet na rowerze? Ciągle widuję go na różnych prawicowych panelach, on siedzi osobno, jakiś taki oryginał.
A to właśnie był Jacek Zembrzuski (rocznik 1951), gość, który w roku 1981 wyreżyserował Moskwa – Pietuszki i bez którego obecności na widowni nie może obejść się żadna warszawska premiera teatralna, człowiek, który dzięki swojemu blogowi i ostrym opiniom wypowiadanym w foyer jest niezbywalnym elementem życia artystycznego stolicy, a który teraz kłóci się z tą starszą panią z Poznania o zaciętej twarzy, wyzywającą papieża Franciszka. Taki to groteskowy spór może rysować się w wyobraźni niezorientowanego młodziaka: warszawski oryginał z falą siwych włosów, w mocnych okularach, przemierzający nasze miasto na stylowym rowerze versus starsza kobiecina z Poznania. A my byliśmy przecież tacy młodzi, byliśmy tacy zakochani.
Teatr Ósmego Dnia w końcówce lat 70. i na progu 80. był jak objawienie. Był jak pokaz czegoś genialnego w swej oczywistości, pozwalającego wykrzyczeć podstawowe prawdy o naszej egzystencji w tym obrzydliwym, żenującym PRL-owskim baraku. Kreacje zbiorowe poznańskiego zespołu, założonego w roku 1964, który po kilku latach przeciętnego funkcjonowania w nurcie teatru studenckiego nagle stał się pierwszorzędnym zjawiskiem artystycznym i awangardowym, poruszającym się równolegle do eksperymentów Grotowskiego, pokazywały, na jakie artystyczne wyżyny może wznieść się sztuka zaangażowana. Ich spektakle były świadectwami intensywnego przeżywania rzeczywistości społecznej, pospiesznych lektur, rozwibrowanych emocji. Młodzi artyści traktowali PRL jako żałosne zwieńczenie wielkiego nieudanego eksperymentu społecznego, zainicjowanego w Wieku Rozumu. Zadawali pytanie o kondycję człowieka, tej dziwnej istoty rozpiętej między bydlęciem a aniołem, zaczytując się w Dostojewskim i jego czarnej wizji historii, szyderczo traktowali wynik próby urządzeniu raju tu, na ziemi. Ich środkiem wyrazu była groteska: wyolbrzymiali cechy zarówno ciemiężycieli, jak i męczenników, histerycznie – z odrobinką tylko należnego liryzmu – przedstawiali racje buntowników i smutek ofiar, całość stapiając w korowodzie potworności. Lubowali się w cytatach i quasi-cytatach z filozofów, architektów utopii, polityków. Krzyk i szept, ekspresyjne ruchy, tupanie, hałas oraz upiorna choreografia to był oręż, z którym ruszali naprzeciw światu zdegenerowanych planów i marzeń.
Dużo brali z literatury polskiej Nowej Fali: nie tylko w zakresie odkryć poezji lingwistycznej, zderzającej języki oficjalne z prywatnymi, łączącej odświętne z codziennym, pokazując, jak blisko od partyjnej nowomowy do chamskich bluzgów, jak blisko od historiozoficznych wizji do brutalnych policyjnych komend, jak słabo pod warstewką oficjalnego entuzjazmu skryta jest naga przemoc. Korzystali z przenikania planów czasowych i przestrzennych, z symultanicznego rozgrywania akcji, z przerzucania się z miejsca na miejsce, z bohatera na bohatera. Słychać było echa wierszy Barańczaka, Krynickiego, Zagajewskiego. Słychać było puls pokolenia.
Teatr był niesamowity. Jakby na scenie eksplodował nasz mózg pełen strzępów czytanych książek, pełen skojarzeń, z rozregulowaną ogniskową, pełen wspomnień i obsesyjnych obrazów. Był teatrem buntu, niezgody na przeciętność, krzykiem ludzi, którzy czują, że woda, a raczej brudna breja, podchodzi im już do ust i grozi utonięciem. Nadekspresyjni aktorzy z emfazą powtarzający buńczuczne zapowiedzi nowej utopii, szyderczo pochylający się nad losem malutkiej jednostki.
Kto się bardziej ześwinił?
Czy był to teatr lewacki? No cóż, jak dla mnie bezpiecznikiem był antykomunizm tego przedsięwzięcia i wyraźne zauroczenie diagnozami Dostojewskiego, tymi reakcyjnymi, dotyczącymi perspektyw zaprowadzenia raju na ziemi. Szygalew z Biesów z jego wizją przeradzania się nieograniczonej wolności w nieograniczony despotyzm, Wielki Inkwizytor i jego antytotalitarne przesłanie – to wszystko zdawało się chronić Ósemki przed wiarą w społeczne utopie.
Jacek Zembrzuski jako motto swej książki umieścił trzy cytaty: z Norwida, Achmatowej, i to przypisywane a to Bismarckowi, a to Piłsudskiemu, o socjalizmie i młodości: „Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie świnią. Ale kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi”.
I może być ono rzeczywiście przewodnikiem po tej niewielkiej, liczącej niecałe 90 stron książce-eseju. Ponieważ Zembrzuski niezwykle emocjonalnie – ale przecież taki był odbiór Teatru Ósmego Dnia! – rozlicza się ze swej fascynacji, pyta, kto zdradził, kto sprzeniewierzył się swej młodości: czy Wójciak (ona w oczach Zembrzuskiego od początku była liderką i femme fatale zespołu, rozgrywającą jak tylko chciała chłopców adorujących jej piękno oraz pożądających jej duszy i ciała), czy też on, który – czy dlatego, że zestarzał się i skapcaniał? – nie podnieca się wizjami społecznej modernizacji. Ciekawe, że ten na wskroś osobisty esej czy zbiór notatek, owszem, pełnych osobistych pretensji i insynuacji, przekłada się na ogólne pytania związane z naszą rewolucją i naszym buntem. Pokazuje różne tego buntu odsłony: ten w optyce Zembrzuskiego skomercjalizowany, konformistyczny, idący po linii politycznej poprawności, jaki obrała Wójciak i obrał jej teatr (po drodze pozbyli się Lecha Raczaka, ostatnio wyżywającego się w szyderstwach z ludu smoleńskiego), oraz ten, który głoszą protestujący przeciw banałowi biurokratycznej Europy, przeciw terrorowi tolerancji, przeciw lewactwu wsączającemu się pod pozorem otwierania i unowocześniania naszego kraju.
Ciekawy to spór i jego temperatura podkręcana przez Zembrzuskiego powoduje, że faktycznie człowiek może poczuć się, jeśli nie jak na zjeździe absolwentów, to przynajmniej jak w jakiejś przyciasnej kuchni nad ranem, gdy wypita wódka trzepie w głowę i mając kłopoty z artykulacją słów, podejmujemy rozmowy o tym, kto się bardziej ześwinił. Fascynująca to rozmowa – niby dorosłych ludzi, a przecież wciąż marzących o młodzieńczym buncie, o tym, by z dawnym żarem zmieniać świat, by kreować teatr życiem płacony. A prawdziwie był to teatr życiem płacony: prześladowany przez policję, włóczony po aresztach i sądach, szykanowany zakazem wyjazdów na zagraniczne festiwale, pozbawiany sal prób, nękany rewizjami oraz rekwirowaniem książek i prywatnych notatek. A Ewa w tym wszystkim? Ewa na scenie? Była i zalęknioną dziewczynką, i zatroskaną matką, i wdową, i ofiarą, i dumną pieśniarką, rewolucjonistką, sanitariuszką. Dziwką i kochanką.
Kim była wówczas, gdy nad swym łóżkiem wieszała plakat z zabójcami z grupy Baader-Meinhof i uczestniczyła w spektaklach, gdzie pytano o naturę człowieka i uzyskiwano różne odpowiedzi: także te pełne wstrętu, które leżą u podstaw czynu terrorystycznego albo inżynierii społecznej obliczonej na stworzenie totalitarnego raju na ziemi. Czy pogarda dla współczesnego mieszczucha nie była w niej głębsza, niż to nam się wydawało?
Oczywiście mamy u Zembrzuskiego obowiązkowe gorzkie zdanie o patrzeniu sobie w twarz w lustrze: „To było także moje życie… Sam nie zdziałałem nawet części tego, co Oni, nie objechałem w 80 dni dookoła świata, nie zasadziłem drzewa i nie zbudowałem domu, tyle że… nie mam kłopotów przy goleniu”. No tak, klimaty jak z pokoleniowej kłótni. Autor zapewnia, że on może sobie spojrzeć rano w twarz w lustrze, a ludzie z teatru – nie. Kłopot w tym, że zarówno Ewa, jak i Lech też pewnie nie mają kłopotu z patrzeniem sobie w twarz: dla nich misja modernizacyjna też jest realizacją ideałów młodości, bo przecież bunt Teatru Ósmego Dnia z lat 70. był buntem nie tylko przeciw opresyjnemu systemowi, lecz także przeciw gnuśnemu społeczeństwu, bezmyślnemu w swych religijnych rytuałach i przyziemnych marzeniach.
Są w tekście także migawki fantastyczne, jak na przykład ta, gdy Ewa wychodzi na balkon w czasie popijawy i wykrzykuje pod adresem ubeków: „Jak ja was nienawidzę!”. Jest ten świetny cytat z jej monologu: „Co noc rozmyślam nad sposobem zlikwidowania jednego faceta i jeszcze paru innych. Co to za cholerna ziemia, gdzie młode kobiety trawią noce na podrzynaniu gardeł facetom stamtąd!”. Jest obecny ten duch młodzieńczej anarchii, paradoksalnie odtworzony na podstawie ubeckich donosów w spektaklu Teczki, gdy się piło wódkę, snuło wielkie plany zmiany świata i przeklinało oprawców. Jest ten geniusz sztuki społecznie zaangażowanej, gdy artysta staje się rewolucjonistą, a jego gest nazywania świata jest czynem politycznym. Przecież to właśnie ujrzała publiczność przybywająca na spektakle teatru: że sztuka może zmieniać świat, że nie jest bezsilna. Że sztuka może prowadzić do wolności, że ostre polityczne zaangażowanie może iść w parze z pięknem.
Brzydka starość
Śmieszne są późniejsze koleje losu teatru: rozstrojony małżeństwem Lecha Raczaka z piękną Włoszką, zdewastowany niczym dojrzewający rockowy zespół, którego poszczególni członkowie zaczynają mieć inne priorytety niż trasy i nagraniowe sesje, niewolnik własnej legendy, uwikłany w zaspokajanie potrzeb mecenasów – organizatorów plenerowych występów, z banalnym, skomercjalizowanym zestawem społecznych tematów szytych pod zachodnioeuropejskie mieszczaństwo. Wyczytujący prawdę o świecie z „Gazety Wyborczej”, niby to za Michnikiem potępiający lustrację, a nagle, w momencie ujawnienia ich ubeckich teczek, wydzwaniający w podnieceniu do siebie i Jacka Zembrzuskiego, by ustalić, kto sypał. Dziwna starość, brzydka starość, śmieszna.
A przecież esej-skowyt Ósmy dzień Teatru stać się może zapłonem do wielkiej rozmowy o polskim niepokornym inteligencie, który pobłądził i pyta o sens swojego buntu. Czy stać powinien przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu, gdzie przecież widzi sporo żenujących psycholi, czy też startować – jak Ewa Wójciak – z listy Palikota do europarlamentu, występując na konferencjach prasowych u boku Jerzego Urbana… Czy walczyć w obronie zbiorowości, czy z cyniczną rezygnacją godzić się z prawidłami inżynierii społecznej?
W poszukiwaniu zagubionej wspólnoty, dawnych ideałów wyrusza Jacek Zembrzuski, śmiało czyniąc gest maksymalistycznego moralisty, obnażając totalitarny bakcyl obecny w teatrze i całej lewicy KOR-owskiej, męczący w swych przejaskrawionych sądach, wyzbywszy się wyrozumiałości oraz litości, i nas zaprasza w tę niełatwą podróż.
Jacek Zembrzuski, Ósmy dzień teatru, Rozpisani.pl 2014[„Do Rzeczy”, 35/2014]
Tytuł książki, wywiadu rzeki, jaki z feministką Agnieszką Graff przeprowadził Michał Sutowski – Jestem stąd – jest wieloznaczny.
Po pierwsze, jestem stąd, z tego kraju, z tej ojczyzny, z tego narodu i nie dam się wyrzucić, wypchnąć, sama nie odejdę, choć splątane me korzenie i pokrętne myślenie, choć przecież widzę, jak patriotyzm fundowany bywa na nienawiści do takich jak ja – z żydowskimi korzeniami, z ojca ocalonego od Holokaustu, z matką cóż z tego, że mającą żydowskich przodków gdzieś hen, hen, kilka pokoleń wstecz, skoro w nazwisku Rosner przechowującą pamięć o tym haniebnym dla niektórych „patriotów” fakcie. Nie dam się wyrzucić, choć nie waham się nazywać współczesnej Polski faszyzującą i z całą mocą walczyć z polską tradycją i Kościołem. Bo razem z wami walczyłam o wolność, bo pragnę wyzwolenia polskich kobiet.
Ale „jestem stąd” to w ustach Agnieszki Graff nie tylko deklaracja trwania i przynależności – wbrew wszystkiemu – do narodowej wspólnoty. To także bezsilność wobec wzorców, które ją uformowały, które formują wciąż nowe pokolenia wzrastające w patriarchalnej kulturze. „Jestem stąd” to świadomość uwikłania w różne kulturowe przymusy, stereotypy, z którymi walcząc, popada się w coraz to nowe schematy i pozy. „Jestem stąd” to także zdanie sobie sprawy z własnych ograniczeń, jakie niosą polskość i katolicyzm.
Agnieszka Graff, rocznik 1970, przedstawia się czytelnikom jako osoba o bardzo wysokim stopniu samoświadomości. W rozmowie z Michałem Sutowskim autorka przełomowego dla polskiego feminizmu Świata bez kobiet co chwila poddaje autorefleksji własne działania i różne kolejne wcielenia. Spogląda na swe życie przez pryzmat różnych teorii, mitologizuje je, oprawia w ramy socjologiczne, antropologiczne. Z ochotą snuje ustny esej o sobie samej. Przedstawia dzieciństwo i wzrastanie między toksycznymi rodzicami, rozwodzącymi się zbyt długo i zbyt boleśnie. Kreśli przy tym wizerunek środowiska antykomunistycznej laickiej inteligencji, która w żadnym czasie nie uległa heglowskiemu ukąszeniu i od zawsze traktowała marksizm jako filozofię troglodytów. Kapitalnie odmalowuje wstręt rodziców do rewolucyjnych przemian, zadając kłam opowieściom o społecznej aprobacie socjalistycznych przeobrażeń i opierając się sugestiom Sutowskiego, który – jako wzorcowy reprezentant młodego pokolenia „Krytyki Politycznej” – najwyraźniej pragnie częściowej choćby rehabilitacji PRL-u. Feministka odpiera te pomysły, trochę bezsilna w tłumaczeniu młodszemu koledze, za czym on, naiwny, nieświadomy tęskni. Ale przecież paradoksalnie młodzi mają sporo racji: spełnienie ich marzeń, spełnienie marzeń feministek i lewaków, musiałoby skończyć się komuną, jakimś koszmarnym PRL-em bis.
Graff sugestywnie kreśli autoportret dziewczynki przysłuchującej się filozoficznym dysputom domowników i ich przyjaciół, opowiada o swoich egzaltacjach religijnych, gdy pośród wielu dzieci z ateistycznych domów formowana była przez Klub Inteligencji Katolickiej. Śpiewała piosenki, biegała po lesie i miała wizje Najświętszej Marii Panny. Później jako licealistka, a była to druga połowa lat 80., zakochała się w zadymiarzu, członku Paragrafu 22, młodzieżowej organizacji anarchistyczno-artystycznej związanej z Pomarańczową Alternatywą. Z dumą reprodukuje w książce swój debiut medialny – wywiad dla podziemnej gazetki „Katatymia” zatytułowany Jestem dziewczyną opozycjonisty, zabawny, infantylny, afektowany.
Nie mniej fascynująca jest opowieść Agnieszki o studiach w Ameryce – w roku 1988 wysłana do Stanów przez rodziców pragnących odizolować córkę od zadym gnijącej komuny, rzuciła się do bibliotek i jako prymuska pożerała tony książek, czasem wychodząc z biblioteki o świtaniu. Jak wspomina, egzystencjalnie przeżywała poszczególne stopnie humanistycznego wtajemniczenia w nowomodne ujęcia. Całym ciałem była strukturalistką, potem dekonstruowała się, wchłaniała i absorbowała kolejne fale humanistycznych wzmożeń, zrywając z oczu kolejne zasłony i dobierając się do świata za pomocą coraz to nowych narzędzi. A przecież był to uniwersytet, którego lewacką deformację opisał tak kapitalnie Allan Bloom w Umyśle zamkniętym, eseju o podtytule: Jak amerykańskie szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i zubożyło dusze dzisiejszych studentów. O Blooma i jego diagnozę uniwersyteckiej edukacji zagaduje zresztą Agnieszkę Graff jej rozmówca Michał Sutowski w innych częściach rozmowy bardzo uległy wobec jej peror, ale ona szybko prześlizguje się nad tym, woli porównać się do bohaterów Intrygi małżeńskiej Jeffreya Eugenidesa.
I choć nieco żartobliwie odmalowuje swoje intelektualne fascynacje, choć jest autoironiczna w opisie swych prymuskowatych uniesień, nie jest w stanie spojrzeć na swoje wybory z szerszej perspektywy. Może jest to sprawa Michała Sutowskiego, podzielającego większość jej mniemań o świecie, ale faktem jest, że Graff pozornie szczera i otwarta zagaduje większość istotnych zagadnień.
Nie zdobędzie się więc Graff na refleksję, jak silna w niej jest dyspozycja do przyjmowania myślenia ideologicznego, ani nie spojrzy na intelektualizm jako toczącą ją chorobę, objawiającą się odrywaniem od rzeczywistości, podatnością na hipnotyczny wpływ modeli i teorii, wydestylowanych przez jakichś nieszczęśników, którzy „ziemi nie dotknęli ni razu”.
Dla czytelnika, który – tak jak ja – jest przeciwnikiem lewackiego feminizmu, lektura książki Graff przypomina wywiady Teresy Torańskiej z zaczadziałymi komunistami. Zgoda, opis jej formacji intelektualnej i perypetii pozwala lepiej zrozumieć błędną drogę, po której kroczy, ujrzeć przesłanki jej aktywizmu, pozwala przyjrzeć się bliżej jej fanatycznej wierze, ale przecież za grosz nie wzbudza to współczucia czy chęci wybaczenia. Tym bardziej że przecież sama Graff nie chce przeprowadzić ze sobą uczciwego rozrachunku.
Owszem, w swoich opowieściach bywa czasami szczera i zdaje się zrywać wtedy z ideologicznymi miazmatami o równości płci. I wtedy, gdy mówi o niemożności zorganizowania się kobiet, o ich zupełnie pomieszanych porządkach intymności i współpracy, o skrywanej zaciętej rywalizacji, podgryzaniu się, o wzajemnym kobiecym okrucieństwie czy gdy uderza w kobiece tony, robiąc z siebie pierwszą bezradną i wikłając w opowieści o kobiecej naturze. Jest w tym po dziewczyńsku urocza, w samokrytycyzmie, w zaperzaniu się, i przecież poruszające są też fragmenty, gdy opowiada o przyjaźniach uczennic, o tym, że po pierwszym pocałunku z chłopakiem pobiegła od razu do telefonu, by opowiedzieć przyjaciółce, jak było.
Ale aktywistka Graff dość szybko się dyscyplinuje – nieprzystosowanie kobiet uznaje za dziedzictwo patriarchatu i już opowiada Sutowskiemu o Polsce współczesnej jako państwie na poły faszystowskim, w którym panoszy się Kościół, swoim wrogom odmawia racji nawet wówczas, gdy krytykując ich, musi popaść w sprzeczność. Tak się dzieje, gdy komentuje fenomen Elbanowskich, na których się oburza – ona, buntowniczka! – że chcieli rozmontować system edukacji w Polsce. Gdzie indziej otwarcie pisze, że głównym celem ataku polskiego feminizmu był Kościół katolicki, by jednocześnie lamentować, że wśród katolików nie znajduje sojuszników w promocji genderowego myślenia. O, przepraszam, z wyjątkiem paru chlubnych wyjątków. I tu rozdaje Graff pocałunki śmierci: a to redaktor naczelnej (katolickiego?) miesięcznika „Znak” Dominice Kozłowskiej, a to publicystce (katolickiego?) „Tygodnika Powszechnego” Zuzie Radzik.
Opowiada o romantycznym czasie pierwszych Manif, z radością odtwarza uliczne akcje i happeningi, aż wreszcie dochodzi do węzłowego momentu jej biografii, czyli narodzin syna Stasia i wydania książki Matka feministka. Że książka ta zaprzecza ideologicznym wzlotom Agnieszki Graff z poprzednich jej etapów? Że pochwała rodzicielstwa i radowanie się anegdotkami z placu zabaw, że ton często bezradnej zakłopotanej mamy, jaki pobrzmiewa w felietonach Graff, pisanych dla miesięcznika „Dziecko”, pokazują, iż wreszcie trzeba by zrewidować ideologiczny bełkot równościowy i genderowy, jakim polskie życie publiczne zatruwała Graff – to nie do końca jeszcze jakby do niej dociera.
A przecież mają rację jej siostry feministki, które odcinają się od niej, uznając ją za zdrajczynię wspólnej sprawy. Kapitalny obraz paranoicznej dyskusji o publikacji Graff przynosi wydana przez Frondę książka Agnieszki Niewińskiej Raport o gender w Polsce, z której odtworzyć można w miarę wierny obraz zideologizowanych pseudointelektualnych gier, jakie toczą się obecnie w Instytucie Badań Literackich PAN.
Zachwyt nad rodzicielstwem, macierzyńskimi cnotami, jakie rodzą się w kobiecie, zachwyt nad własnym dzieckiem i oszołomienie bezgraniczną miłością, jaką je obdarzamy, to wszystko przebija przez karty książki Graff i choć stara się ona od czasu do czasu odciąć od konserwatywnych idei, wciąż narzekając, że prawica zawłaszczyła tematykę rodzicielstwa, to przecież fakt najmocniej egzystencjalny, jaki tylko może być, fakt narodzin nowego człowieka kompletnie rozbija dotychczasową jej narrację.
Jak sobie radzi Agnieszka Graff z tą niekonsekwencją? Co ma do powiedzenia kobietom, które zaczadziałe od feministycznej ideologii, zachwycone szyderczymi happeningami z Manif organizowanych 8 marca przez Agnieszkę Graff i jej koleżanki spaprały sobie życie? Które radośnie witały prezentowane podczas Manif parodie porodów czy karmienia piersią, wyśmiewanie tekstów pro-life, takich jak choćby głośny uliczny spektakl Oczy dziecka, gdzie cytowano konserwatywną prasę z leitmotivem: „Matce wystarczą wpatrzone w nią oczy dziecka, oczy dziecka, oczy dziecka”, a grupka dziewcząt pląsała wokół przygniatana gigantycznym różańcem. Co ma do powiedzenia Graff, nie, nie swoim oponentom z prawej strony, ale co ma do powiedzenia, gdy szczęśliwa, spacerując z małym Stasiem, napotka swoją rówieśniczkę, która kiedyś jej uwierzyła i odrzuciła dar rodzenia?
Co ma do powiedzenia tej samotnie starzejącej się kobiecie, dla której jedynym sensem życia stało się od pewnego momentu zaangażowanie w kobiecą sprawę i siostrzeństwo? Okazuje się, że Graff, choć dawniej skora do formułowania ostrych sądów o świecie, teraz stała się miłośniczką umiarkowanych klimatów: „Wspominam te radykalne wygłupy z rozrzewnieniem, a zarazem pewnym dystansem. Dziś nie potrafiłabym chyba tak kpić. Bo z tymi oczami jest coś istotnie na rzeczy. Relacja z dzieckiem to więź niesłychanie głęboka. Więź, która anuluje wiele wcześniejszych doświadczeń, zawiesza zwłaszcza nasze przekonania o własnych granicach” – tak mówiła na Kongresie Kobiet. Mówiła coś, co jest oczywiste dla każdego dojrzałego człowieka niezatrutego ideologicznymi miazmatami i proponowała korektę spojrzenia na miejsce kobiety i jej projekt.
No dobrze, wszystko pięknie, to ja bym nowomodnym teatrom, uprawiającym sztukę krytyczną, zadał jednak taką teatralną etiudkę o Agnieszce Graff. No co? Była sztuka o Sławku Sierakowskim, wystawiła ją za pieniądze podatników bodaj dawna Komuna Otwock, to niech będzie i o Graff – niegdysiejszej liderce polskich feministek. To może taka scenka, jak to Graff przy piaskownicy, gdy z błogim uśmiechem matki obserwuje synka, spotyka swą dawną wyznawczynię, która pod wpływem jej podpartych amerykańskimi studiami nauk spaprała sobie życie. I niech jakaś dramaturżka napisze skrzące się dowcipem, błyskotliwe dialogi, a potem niech wbije nas w fotel skowytem tej nieszczęśnicy. I może niech w tym lamencie będzie też coś o oczach dziecka, w które nie dane będzie jej nigdy spojrzeć, bo wydarte z łona dzieciątko zniknęło w ginekologicznym kuble. A jak! Czemu nie, przecież współczesny teatr lubuje się w ostrych efektach! I zestawienie: dziecięce wiaderko do piasku i wiadro na medyczne odpady… A może: pluszowy rozkoszny misio i profesor Misia inspirująca prorokinie dzieciobójstwa? Ho, ho, dużo tu skojarzeń można by uruchomić. Bo tu naprawdę chodzi o życie. Bo tu naprawdę chodzi o śmierć.
W ogóle to bardzo ciekawe, że pani Agnieszka, głosząc pochwałę aborcji, firmując szyderstwa z macierzyństwa, promując „prawo do niebycia matką”, jak się okazuje, miała jeszcze sekretną ścieżkę rozwoju, by wraz ze swoim mężem Bernardem urodzić sobie dzieciątko. Miała swój plan B, rozwijany trochę wbrew głoszonym hasłom. No tak, zgoda – prywatne jest polityczne, a polityczne jest prywatne, i tylko jest jeszcze takie prywatne prywatniutkie, o którym nie wspomina się głośno. I pani Agnieszka miała właśnie swój plan B, tak jak zapewne wielu jej przyjaciół z „Krytyki Politycznej”. A naiwni ich słuchacze łapali się na nowomodne hasła, z wypiekami na twarzach czytali ich manifesty, jarali się ich felietonami, paprali sobie życie nieświadomi, że ich pełni wielkich słów przewodnicy przewidują parę ruchów w przód i ideologia ideologią, ale o swoje zatroszczyć się trzeba. Bo plan B na wszelki wypadek trzeba sobie po cichutku zabezpieczyć. Szkoda, że Agnieszka, przewodząc Manifom, nie mówiła o tym innym siostrom.
A teraz cóż, dla niektórych za późno na korektę kursu. Po aborcjach, po rozwodach i zerwaniach, po niewłaściwych życiowych decyzjach. Zresztą wiele z nich o korekcie jeszcze nie myśli, bezrefleksyjnie potępiły Graff, mając do tego niezłe ideologiczne instrumentarium stworzone przez samą Agnieszkę, a i Graff na tym rynku idei przecież nie zginie – oczytana w amerykańskich lewakach jest w stanie wejść w następną, o tak, bardzo zaangażowaną koleinę i głosić nową naukę: po drugiej fali feminizmu mamy jakąś tam modyfikację i wrzuciwszy w to macierzyństwo, łapiemy nową fazę, by uzbrojeni w nowe książki, nowe cytaty, nowe błyskotliwe diagnozy, z dzieckiem na ręce atakować tradycję.
Michał Sutowski, Graff. Jestem stąd,
Wydawnictwo Krytyka Polityczna 2014
[„Do Rzeczy”, 53/2014]
Prześniona rewolucja Andrzeja Ledera to książka bałamutna, a jej podtytuł Ćwiczenia z logiki historycznej jest zwodniczy, gdyż czego jak czego, ale właśnie logiki w przewodzie Ledera brakuje.
Prześniona rewolucja jest jak wpuszczenie freudysty do rodzinnego domu. Kompletnie zdewastuje twe przekonania na własny temat, wmówi niesamowite rzeczy, opowie o skrytych, obrzydliwych marzeniach, utytła twoje relacje z najbliższymi wszelakimi perwersjami i zostawi w końcu z bólem głowy oraz podejrzeniami dotyczącymi ukrytych motywów postępowania. Podobnie czyni Leder.
Jego główna teza brzmi, że w latach 1939–1989 dokonywała się w Polsce wielka rewolucja mieszczańska, której apogeum przypadło przed rokiem 1956. Rewolucja owa, czyniona rękami Innych, została przez Polaków „prześniona”, więc teraz rewolucyjne gesty związane z przemocą i przekroczeniami, z nienawiścią oraz mordem klasa średnia powinna wydobyć na jawę, przeżyć i uznać za swoje, by uzyskać nową dojrzałą świadomość.
Do tego celu najlepiej, zdaniem Ledera, nada się instrumentarium francuskiego psychoanalityka Jacques’a Lacana, a przede wszystkim jego teoria „transpasywności”, czyli podświadomego czerpania rozkoszy ze zbrodni innych. No tak, gdy mamy w ręku taki instrument, to możemy już odlecieć na całego i zafundować prawdziwą psychoanalityczną epopeję. Nie ma źródłowych dowodów na tezy naszego autora? Ależ to właśnie jest nieodparty dowód, dowód na wyparcie, na to, że dane przeżycie tkwi tak głęboko w nieświadomości, że trzeba dopiero było czekać kilkadziesiąt lat na pojawienie się Andrzeja Ledera, aby skandal dotyczący Polaków wydobyć na światło dzienne.
Pedagogika wstydu
Nie mordowałeś Żydów? Nie uczestniczyłeś w poniżaniu wywłaszczanych ziemian? Nie dałeś się zbytnio uwieść komunistycznym hasłom? Ani ty, ani twoi przodkowie? Nic nie szkodzi. Andrzej Leder zafunduje ci taki seans psychoanalityczny, że uwierzysz, iż w rzeczywistości syciłeś się tymi zbrodniami oraz fascynowałeś przemocą i zemstą.
Trauma wojenna, tak wstrząsająco udokumentowana przez Marcina Zarembę w pracy Wielka trwoga, zdaniem autora Prześnionej rewolucji winna więc być uzupełniona o element rozkoszy: „Niezależnie, czy podmiotem działania były tu oddziały SS, czy NKWD, Polacy, naród w przewadze chłopski, w ogromnej większości byli świadkami. Jednak, wbrew tezie Zaremby, doświadczali nie tylko «trwogi». Pasywnie doświadczali różnych form spełnienia. Realizacja skrytych pragnień przerażała, paraliżując władze podmiotowe i skłaniając do doświadczania rzeczywistości «jakby śnionej», albo wciągała, popychając do głębokich zmian samoodczuwania, samozrozumienia, sytuowania się jako podmiotu. Czasem «zakazane czyny» były podglądane i doświadczanie tylko jako rozkosz Innego, budząca zawiść i potępienie, innym razem budziły aktywną rozkosz, o której nie można już było zapomnieć i która, mimo poczucia winy, głęboko zmieniała doświadczenie samego siebie. W polskiej rewolucji obie formy miały miejsce i obie kształtowały powojenne postawy”.
I zamiast bajeczek o utraconym majątku na Wschodzie Leder proponuje polskiej klasie średniej inną opowieść: o dziadku, który przejął sklepik od Żyda zabranego przez Niemca, potem wydał na śmierć, oj, przez przypadek, rozmawiając po pijaku z granatowym policjantem, ukrywającego się w lesie brata tego Żyda, no i jakoś tak zostało. „Potem przyszli Ruscy i dziadek był już tylko kierownikiem sklepu. Ale ojca posłał na studia”. Proponuje nam taką legendę, po czym zauważa: „Chociaż to i tak łagodna historia, nie ma tu palenia w stodołach, gwałcenia dziewczynek, wygrzebywania złota z odbytnic”.
Nie ma, ale i tak jest. W podświadomości. Po cóż ta pedagogika wstydu? Leder odpowiada: jeśli Polacy nie zaakceptują swej winy, pozostaną nieudacznikami na wszystkich polach „od teorii społecznej do umiejętności budowania autostrady”. Tego, że umiejętność budowy autostrad szła u naszych sąsiadów w parze ze sprawnym rozwiązywaniem kwestii żydowskiej, autor Ćwiczeń z logiki historycznej jakoś nie dostrzega. Podobnie jak nie zadaje sobie trudu, by różnicować swą opowieść geograficznie, by badać poszczególne przypadki i stronić od łatwych uogólnień.
Uleczenie klasy średniej
Książka Ledera to przykład nowego kryterium prawdy w humanistyce. Co tam zgodność z rzeczywistością! Nie dajmy się złapać na lep faktom: prawdą jest to, co da się wypowiedzieć przy pomocy nowomodnych kategorii. Że „wywożonym na chłopskich furmankach rodzinom ziemiańskim częściej towarzyszyło zwyczajne ludzkie współczucie niż nienawiść i pogarda”? Że brak świadectw, aby w trakcie reformy rolnej chłopi pastwili się nad panami? Leder zamyśla się i po chwili ma już odpowiedź. Nie pastwili się, bo postrzegali panów jako lepszą cząstkę siebie. To, że także chłopi byli ofiarami komunistycznego terroru, że wieś po reformie rujnowana była kontyngentami, że nadaniu ziemi towarzyszyła groźba kolektywizacji, że osadnictwo na ziemiach zachodnich wiązało się z krzywdą wysiedleń ze Wschodu i z poczuciem obcości oraz tymczasowości, które przecież trwa do dzisiaj, że nad wszystkim unosiła się trwoga – nic to. Leder snuje swoje rozważania, każąc nam wierzyć w uniwersalność lacanowskich instrumentów.
Owszem, bywa zabawny. Jak wtedy, gdy przytacza uroczą anegdotę o filosemickim z założenia graffiti Rafała Betlejewskiego „Tęsknię za Tobą, Żydzie”, po wykonaniu którego artysta został zatrzymany przez patrol policji. Gdy w trakcie przesłuchania światli funkcjonariusze podejrzewający go o nienawiść rasową usłyszeli jego mądre wyjaśnienia, zareagowali radą, by „spierdalał do Izraela”. A przecież także potem, gdy Betlejewski negocjował z władzami uniwersytetu umieszczenie swego hasła na bramie uczelni, propozycja poprawek i nowe brzmienie „Tęsknimy za Wami” unaoczniały, jak trudno jest wyrwać słowo „Żyd” z antysemickiego fantazmatu.
Entuzjazmuje się na łamach „Gazety Wyborczej” Igor Rakowski-Kłos: „Gdyby Władysław Pasikowski był filozofem, nazywałby się Andrzej Leder, a zamiast kręcić Pokłosie, napisałby Prześnioną rewolucję”. Hm, wątpliwy komplement. Kłopotliwe dość porównanie. Chociaż, rzeczywiście, podobnie można bronić obu dzieł. Że to niby dzieła gatunkowe i dlatego niespecjalnie przejmują się tym, jak było naprawdę.
A Leder ma przecież wyższy cel: przebudowę świadomości klasy średniej, uleczenie jej z sarmackich i szlacheckich złudzeń, wyciągnięcie wniosków z niskiej, chłopskiej genealogii współczesnego mieszczaństwa.
Choć korzysta czasem z kuriozalnych źródeł, jak na przykład przywoływanych bez jakichkolwiek podejrzeń opowieści Czesława Miłosza o dwudziestoleciu czy fragmentów Ferdydurke traktowanych jako dokument o polskim chłopstwie (interpretacja Gombrowicza to najbardziej chyba żenująca partia Prześnionej rewolucji), bywa miejscami frapujący.
Gdy wskazuje na obecność mentalności folwarcznej w sposobie zarządzania korporacjami w Polsce, gdy krytykuje mentalność dworkową albo odtwarza fałszywą tożsamość klasy średniej: „W tej baśni jesteśmy po prostu częścią czegoś uniwersalnego, co pędzi w przyszłość tak gwałtownie, że nie ma żadnej historii ani genealogii. Liczy się tu i teraz. Wakacje w Toskanii, praca w korporacji, co ma angielską nazwę, garnitury od Bossa, narty w Trois Vallees, dzieci na studiach w Londynie, a co najmniej na SGH. Na obiad zaś przysłowiowe sushi. I narzekania na «ten kraj». Na «buraczaną mentalność». Na niewybudowane drogi i pazernych polityków z PSL. Bo przecież my z PSL i jego chłopskim elektoratem nie mamy nic wspólnego!”.
Dygresje dotyczące współczesności należą do ciekawszych fragmentów książki. Pisze w pewnym momencie Leder: „Problemem III Rzeczypospolitej – podobnie jak jej poprzedniczki – była i jest niezdolność klasy politycznej do znalezienia w obrębie społecznego imaginarium politycznego słów i symboli, znaczących, które włączyłyby poczucie krzywdy we wspólnotę republiki. Nieumiejętność odniesienia się do tych części społeczeństwa, które czują się skrzywdzone i jednocześnie pałają resentymentalnym gniewem […]. Ta bezradność zaś zawsze popychała do załatwiania sprawy łatwo – pogardą lub pochlebstwem”. Pogarda to styl „Wiadomości Literackich” i „Gazety Wyborczej”: zakazywanie takich uczuć, piętnowanie, drwienie czy szyderstwo. I wygłaszane z poczuciem wyższości pouczenie: „Nie macie co czuć się źle, bo mamy wolność i każdy może o siebie zadbać, a ogólnie w Polsce jest lepiej, niż było”. Druga postawa to pochlebianie nienawiści. Oba podejścia są destrukcyjne dla państwa. Przywołuje więc rozmarzony Leder Martina Malię, autora Lokomotyw historii, i wizję trzeciej siły, realnych polityków stojących ponad podziałami, nowej umowy społecznej.
Zastanawiająco mało miejsca poświęca Kościołowi. Owszem, rzuca parę ciekawych uwag o tym, jak to katolicyzm konstytuował na wsi ukryty matriarchat, gdy: „Kobieta poddana brutalnej przemocy męża, przez identyfikację ze znakami wiary i obrządku, przez żarliwą miłość do nich – księdza, Boga, Chrystusa – może zyskać pozycję moralnej wyższości, stać się przedstawicielką normy i prawa, a ostatecznie symbolicznie unicestwić chłopa w oczach swoich i dzieci, ba, w jego własnych”. Ale przecież nie analizuje roli Kościoła w wykreowaniu obrazu naszych dziejów, nie pisze o przedziwnym licytowaniu się na patriotyzm władz PRL i kleru, owocującym współczesną świadomością narodową Polaków.
Marzy więc Leder o odrodzeniu lewicy, broniącej etosu pracowniczego, zdecydowanie antyklerykalnej, laickiej i krytycznej względem wspólnoty narodowej oraz jej uroszczeń. Polemizuje pośrednio z wizjami konstruowanymi przez konserwatystów, ze swym psychoanalitycznym instrumentarium chce wmówić Polakom jeszcze więcej złych rzeczy, niż to widać gołym okiem. Jest przy tym błyskotliwy i naprawdę intrygujący, porusza niewydumane problemy i dotyka nabrzmiałych spraw. A że nie nasz? Trudno, przeczytać na pewno warto.
Andrzej Leder, Prześniona rewolucja. Ćwiczenia z logiki historycznej, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2014
[„Do Rzeczy”, 23/2014]
W jednej ze swych elektryzujących książek Oliver Sacks opisuje przypadek tickera, który w czasie spaceru po mieście od czasu do czasu musiał wbiegać w boczną uliczkę, by tam odstawiać przedziwny teatr jednego aktora. Oto jego twarz w serii grymasów i niesamowitych przepoczwarzeń odtwarzała wrażenia, jakie wywarły na nim mijane osoby. Feeria przedrzeźniań, karykaturalnych wygięć, oczu wytrzeszczeń i przymrużeń, szczęki wysuwania i cofania, wydymania i wciągania policzków – to wszystko było rezultatem nadmiernej ilości bodźców, jakie ów ticker otrzymał, przechadzając się po promenadzie i patrząc na twarze przechodniów.
Podobną reakcją – jeno w głowie, nie na twarzy – zaowocował mój pobyt na wystawie Masoneria. Pro publico bono w Muzeum Narodowym w Warszawie, po której w niedzielne południe oprowadzał jej kurator – prof. Tadeusz Cegielski. Nadmiar bodźców, skojarzeń, osobistych emocji i wspomnień, marzeń, rozciągniętych od jakiejś wędrówki w czas młodości, do spaceru na Powązkach, historyczne zygzaki: od obrazów Polski stanisławowskiej do sporów o budowę Świątyni Opatrzności Bożej. I ocena wystawy: od złości i szyderstwa, że oto bracia fartuszkowi robią sobie dobrze za publiczne pieniądze, aż do uznania, że przecież działają na jak najbardziej własnym terenie, że przecież ta domena publiczna zawsze pozostawała pod wpływem „dzieci wdowy”, że Muzeum Narodowe dumnie wspominające choćby Stanisława Lorenza, a fundowane na zwyczajach gromadzenia historycznych pamiątek – czy to w Nieborowie, czy w Puławach – ma prawo do takiej gloryfikacji swoich patronów.
Tak, natłok skojarzeń, natłok wrażeń, a przecież dostrzegam, że ta wystawa na pół gwizdka robiona, nieujawniająca całej mocy masonerii, całej jej potęgi i grozy, owszem, nie tylko, że jednostronna, bagatelizująca czarną legendę, tępiąca ostrze masonerii wymierzone w Kościół, nieujawniająca do końca celów i metod tajnych związków, ale i niewykorzystująca misteryjnego potencjału, jaki niesie opowieść o wolnomularstwie.
Prezentacja oparta jest na dwóch ścieżkach. Pierwsza to opowieść o rytuałach masońskich – od inicjacji, poprzez biesiady, działalność dobroczynnych lóż kobiecych, do wyższych wtajemniczeń, przez aktywność na forum publicznym, aż do rytuałów pogrzebowych. Druga to obecność masonerii w historii Polski. Zarówno w dziedzinie kultury, jak i polityki. Szczegółowo omówiono zjawisko palladianizmu. Przedstawiono sztukę ogrodów – w Puławach i Nieborowie. Z dumą zaprezentowano warszawską architekturę. Sfera polityki także znalazła miejsce w ekspozycji: zasygnalizowano rolę wolnomularstwa w Polsce stanisławowskiej, przy dziele Konstytucji 3 maja, jak i później, w Polsce insurekcyjnej, legionowej, wreszcie w międzywojniu i wstydliwie jakoś traktowanych czasach współczesnych.
No i zaczynamy naszą wędrówkę po wystawie z wyposażonym w przenośny mikrofon Tadeuszem Cegielskim, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, funkcjonującym w warszawskim przekazie od dawna jako emblematyczny mason, zresztą eksponującym swoje stanowiska w wolnomularstwie, brodatym, siwym, upamiętnionym kiedyś w epizodzie młodzieńczej powieści Tomasza Piątka, tu nie do końca może podobnym do Boga Ojca, ale przez pochyloną sylwetkę i włos srebrzysty dobrze pasującym do roli przewodnika-mędrca doświadczonego przez czas i patrzącego na życie z perspektywy bliskiego spełnienia. Wchodzimy do pierwszej sali przez wrota w kształcie trumny. Na dobiegające z niewidocznych głośników porozumiewawcze stukania nakładają się pokrzykiwania niezadowolonych zwiedzających, którzy jeszcze nie zdążyli przemieścić się z przedsionka. No tak, to niedzielne zwiedzanie z kuratorem wystawy rzeczywiście cieszy się dużą popularnością, Cegielski pozdrawia znajomych i dobrodusznym głosem snuje gawędę o szlachetnej inicjatywie ulepszania świata, czynienia go bardziej rozumnym, godzenia zwaśnionych stron, wpływania na rozwój cnót obywatelskich.
Taką narrację zaprezentowali w czasie konferencji prasowej poprzedzającej otwarcie wystawy Cegielski i Agnieszka Morawińska, obecna dyrektor Muzeum Narodowego, także przecież nieobojętna masonerii (doktorat poświęciła sztuce ogrodów). Wolnomularstwo to wedle ich opowieści niewinne stowarzyszenie służące dobru wspólnemu, a jego zakulisowe działania właśnie teraz mogą być dobrym sposobem na osiągnięcie pojednania narodowego, gdyż zwaśnione strony konfliktu dzięki wytrwałej i cierpliwej pracy braci, którzy przecież działają we wszystkich stronnictwach, mogą zawiesić wyniszczające spory.
Złowrogie oblicze masonerii? Antykatolicki charakter sprzysiężenia? Plotki to tylko, oparte na nieporozumieniach, nawet tutaj na wystawie prezentujemy depeszę gratulacyjną, jaką z okazji wyboru na Tron Piotrowy wysłał do Karola Wojtyły mistrz loży Kopernik, i odpowiedź sekretariatu stanu z błogosławieństwem. Także widzicie, drodzy widzowie, niepokojeni broszurkami dla ciemnoty, to wszystko kwestia przesądów. Tak naprawdę negatywna ocena masonerii to wynik braku oświecenia, nieporozumienie. Wolnomularstwo to przecież działanie pro publico bono, w którym połączyć się mogą posoborowy Kościół i półjawne już loże.
Taka kojąca, uspokajająca narracja czyni z ekspozycji dość jednostronny reklamowy folderek tajnego sprzysiężenia, niewykorzystujący nawet w połowie potencjału, jaki niesie masoneria, przez wieki rozpalająca wyobraźnię zbiorową opowieściami o tajnych machinacjach, próbach objęcia władzy nad ludzkością, stworzenia wszechświatowego rządu, nieoczekiwanych sojusznikach, rozgałęzionych wpływach. Rytuały wolnomularskie, będące w oczach krytyków szatańską parodią Kościoła, szyderstwem z chrześcijańskich obrzędów i sakramentów, wymóg bezwzględnego posłuszeństwa, poszczególne stopnie wtajemniczenia odkrywające prawdziwe cele sprzysiężenia – to wszystko łagodzone gawędziarskim tonem opowieści poczciwie wyglądającego prof. Cegielskiego funkcjonuje tu raczej jako nieszkodliwy folklor, ot, niewinne dziwactwa i zabawy starszych panów. Cóż, że pierwsza sala prezentuje rytuał inicjacyjny, skoro twórcy wystawy nie dociskają pedału do końca i nawet słynna scena z ekranizacji Popiołów Andrzeja Wajdy z Danielem Olbrychskim z obnażoną piersią i przepaską na oczach niesie więcej grozy niż muzealna aranżacja. Jakby twórcom wystawy zależało na tym, by osłabić emocjonalny wymiar obrzędu. A przecież wejście w szeregi bractwa, wędrówka na wpół nagiego, na wpół ubranego delikwenta, symbolika śmierci dla świata, zwycięstwa nad namiętnościami, spisania cyrografu, próba czterech żywiołów, później odsłonięcie oczu i ujrzenie wymierzonych w siebie szpad jako zapowiedzi bezwzględnej kary w przypadku zdrady tajemnic sprzysiężenia – to wszystko niebezprzyczynnie było pożywką dla legendy wolnomularstwa. I krzyże św. Andrzeja z wpisaną symboliką masońską, i gnostycka lekcja odczytania Biblii, czy to Ewangelii według św. Jana, czy to zapisków tyczących świątyni Salomona, czy też fascynacje alchemią lub legendą templariuszy – to wszystko będące przecież niezwykle inspirującymi tropami, tutaj ustępuje przed pastelową bajeczką o wolnomularstwie jako wcielonym humanizmie pozbawionym niepokojącego wymiaru. I tak przechodzimy przez poszczególne sale kojeni obrazami wody czy slajdami z ogniem.
Może za sprawą prof. Leszka Kolankiewicza, wyłowionego przez Cegielskiego z tłumu zwiedzających i pozdrowionego jako specjalista od rytuałów inicjacyjnych, tego Leszka, który za czasów moich studiów jako młody pracownik Katedry Kultury czarował studentów, a w szczególności studentki, opowieściami o transgresjach i teatralnych niesamowitościach, może więc za sprawą jego osoby przenoszę się do wspomnień własnej młodości i rojeń o tym, jak to starsi panowie, mistrzowie, zwrócić mogli swe oczy na świetnie zapowiadającego się studenta i zaproponować mu udział w niejawnych spotkaniach, dziwnych rozmowach, nowych znajomościach, przekazywaniu z rąk do rąk.
I przecież przypominam sobie spór Settembriniego z Naphtą z Czarodziejskiej góry, gdzie mason i wolnomyśliciel rywalizował z ascetą i jezuitą o duszę Hansa Castorpa i o duszę czytelnika. Powraca do mnie wzruszenie, z jakim wbrew Mannowi, i wbrew Barańczakowi z jego dziś zdającym się dość topornym esejem Zmieniony głos Settembriniego godziłem się z różnymi argumentami uczestników sporu aż do wstrząsającej sceny pojedynku.
Tak, poddaję się – ja, 50-latek wyliniały – pokusie wędrówki w czasie, powrotu do młodości, gdzie przecież dość ciekawie mogłem się prezentować jako kandydat do wtajemniczenia. Czego mi wtedy zabrakło, że nie podszedł do mnie żaden z fartuszkowych braci? Nadmiernie eksponowany katolicyzm? No tak, życie sakramentalne, które parodiowane jest przez rytuały masonerii, wyostrzona świadomość, że jednak kult Wielkiego Architekta Wszechświata jest czymś odmiennym od wiary w osobowego Boga, że uwielbienie humanizmu prowadzi do bezbożnictwa – przecież wiedziałem to już w czasach studenckich i formacja, jaką otrzymałem, skutecznie musiała chronić mnie przed masońskimi pokusami. A przecież z wieloma wolnomularzami się stykałem. Niezwykle sympatyczny Janusz Maciejewski, chodziłem do niego na konwersatorium, jeździliśmy razem na naukowe sesje, dyskutowaliśmy. Jakimże radosnym śmiechem wybuchnąłem, gdy dowiedziałem się, że jest on Wielkim Mistrzem, tak bardzo jego dobroduszność i jakaś wrodzona pocieszna niezręczność kontrastowały z wyobrażeniem o złowrogim obliczu wolnomularstwa.
Jest literacko, ale przecież ta wystawa jest ewidentnie prezentacją z tłumikiem, jakimś takim dziwnym „i chciałbym, i się boję”… Sala biesiadna z kielichami o pogrubionym denku dla wybijania toastów, opowieść o lożach dla kobiet i ciekawe sale o znaczeniu Andrei Palladia i jego sztuki, jak też ogrodach fundowanych przez nasze arystokratki. Nauka odczytywania masońskiego przekazu zapisanego w alejkach i świątynkach. To wszystko ciekawe, ale przecież gdybym miał ad hoc pisać wystawienniczy esej o masonerii, byłaby to opowieść o pysze ludzkiego rozumu, który przedrzeźnia prawdziwą religię i zbłąkany prowadzi do zbrodni francuskiej rewolucji. Byłaby to opowieść o złudzeniach uniwersyteckich tuzów, że spiskując, są w stanie zapanować nad społecznym żywiołem. Byłaby to opowieść o zwodniczym kuszeniu chrześcijan przez utajonych deistów i ateistów, głoszącym wszem wobec, że wolnomularstwo da się pogodzić z religią katolicką i że to tylko wskutek nieporozumienia przypisuje się im niecne plany zniszczenia Kościoła.
Czytałbym rytuały wolnomularskie jako mimowolną parodię sakramentów, odnajdowałbym – jak w każdej niejawnej strukturze – konformistów i karierowiczów, korzystających z protekcji bractwa dla własnych prywatnych celów. Pisałbym, jak tajne sprzysiężenia, jak tajone lojalności i zobowiązania zatruwają społeczne życie.
Tak, ale przede wszystkim byłaby to opowieść o wielkim złudzeniu. I nadziei postronnych, że istnieją gdzieś utajone autorytety, które tej społecznej i politycznej szamotaninie nadają jakiś wyższy cel, które są w stanie zapanować nad emocjami polityków, zdyscyplinować ich, nakłonić do opamiętania i współdziałania.
Przechodzimy do sal poświęconych Polsce stanisławowskiej, głoszących pochwałę masonerii: Szkoła Rycerska, Mazurek Dąbrowskiego skomponowany przez masona dla masona, jest robiący wrażenie portret abdykacyjny Stanisława Augusta z klepsydrą. Pojawia się świetny wątek rojeń nadziei wiązanych z carem Aleksandrem I, założycielem Uniwersytetu Warszawskiego.
Profesor irytuje się i złowrogo spogląda na drepczącą obok niego, trzymającą głośniczek, pracownicę muzeum, bo nie działa wideoprezentacja dotycząca kościoła Najwyższej Opatrzności. Na szczęście profesor, choć mocno zagniewany, nie zawiesza skrzącej się anegdotami opowieści. Oto bowiem nie tylko wspomina o ekumenicznym wymiarze projektowanego kościoła, forsowanego jako wotum narodu za uchwalenie Konstytucji 3 maja, ujęte w uchwale Sejmu Wielkiego, lecz także odnosi się do czasów współczesnych, do rozmów z prymasem Glempem o idei wzniesienia Świątyni Opatrzności Bożej i wreszcie do wstępnie zaakceptowanego, a następnie – z pogwałceniem reguł konkursu – brutalnie odrzuconego ekstrawaganckiego projektu autorstwa Marka Budzyńskiego. Przed oczyma staje mi ten niepokojący kurhan, kopiec z dziwnym kryształem wpuszczającym światło. Przypominam sobie szkice parkowych założeń i dziwnie brzmiące uzasadnienia łamiących przyzwyczajenia konceptów. Słyszę głos prof. Cegielskiego, iż projekt ten, przywołujący cztery żywioły, mógł być czytany jako nawiązanie do inicjacyjnych rytuałów masońskich. Dreszczyk przebiega mi po plecach, no właśnie: takich tropów pragnąłbym na tej wystawie, takich unaocznień. Ja wiem, że koncepcja ekspozycji jest inna, że masoni wolą przedstawiać się jako porozumienie ludzi światłych, łagodnych i dlatego prezentują wykastrowaną wersję historii, wolą pokazywać w gablotkach młoteczki i kielnie, o współczesności prawie w ogóle nie mówić, ale przecież przez to wystawa jest markotna.
Przypominam sobie Kisiela, który w felietonie z 1946 r. śmiał się z legendy masońskiej i opisywał perypetie obywatela, który chciał wstąpić do loży i mniemając, że wolnomularze podają sobie na powitanie dłonie ze zgiętym dużym palcem, narażał się na wiele przykrości. Śmiał się Kisiel, a przecież obracał się w towarzystwie spenetrowanym przez wolnomularzy i posługujących się niejawnymi relacjami do uprawiania polityki. I dziwił się potem ekstrawagancjom Soboru Watykańskiego II.
Łapię się na podobieństwach ideologii masońskiej z tą sączoną przez rzeczników zjednoczonej Europy, zwodniczo wmawiających nieświadomym chrześcijanom, że możliwy jest wielki sojusz duchowych spadkobierców rewolucji francuskiej z chrześcijaństwem, że da się uzgodnić nowoczesny humanizm z głęboką wiarą. Widzę oszustwo dzisiejszych czasów, ale przecież w uszach brzmią mi też wzruszające pożegnalne frazy prof. Cegielskiego, gdy mówiąc o masońskich rytuałach pogrzebowych, wygłasza własne credo i przygotowuje na odejście z tego łez padołu. Wędrując po Powązkach, już niebawem, w listopadowe dni (to przecież dla mnie coroczne święto literatury i sztuki!), wypatrywać więc będę dyskretnych symboli masońskich na grobach warszawiaków zwiedzionych mirażem potęgi ludzkiego rozumu i wzdychać za ich zbłąkane dusze.
Masoneria. Pro publico bono, Muzeum Narodowe w Warszawie, 11 września 2014 – 11 stycznia 2015
[„Do Rzeczy”, 40/2014]
Sięgając po tę książkę, zadawałem sobie pytanie, czy nagroda Nike dla Karola Modzelewskiego za jego autobiografię Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca to tylko rozpaczliwa ucieczka do przodu przed skandalami?
Kierowała mną także ciekawość, co też Karol Modzelewski wypisuje o sobie, bo w pełnych zachwytu recenzjach czytałem, że to on jest „pomysłodawcą nazwy «Solidarność»”. Dziwne: zawsze sądziłem, że „Solidarność” jednak wymyślił Krzysztof Wyszkowski i już w czasie sierpniowego strajku ten tytuł biuletynu wydawanego w stoczni stał się za sprawą grafiki Jerzego Janiszewskiego oczywistym hasłem wielkiego ruchu protestu. I nagle uzmysłowiłem sobie, że powinienem mieć gdzieś wśród bibuły do dziś przechowywanej u mojej kochanej teściowej pisemny dowód na to, iż to Wyszkowski był powszechnie uznawany za autora nazwy „Solidarność”. Wygrzebałem więc spośród różnych szpargałów, gazetek i książek o drobnym druku eleganckie wydanie francuskiego Éditions du Dialogue Chrześcijanie wobec praw człowieka. Książka należąca kiedyś do Krzysztofa Wyszkowskiego, która jakimiś skomplikowanymi drogami dotarła do mnie w stanie wojennym, opatrzona została dedykacjami i autografami autorów przedrukowywanych referatów: Jana Strzeleckiego („Krzysiowi, od starego socyała”), Jolanty Strzeleckiej, Bohdana Cywińskiego i Tadeusza Mazowieckiego. No i właśnie Mazowiecki wpisał Wyszkowskiemu tekst, który zapamiętałem do dziś: „Autorowi nazwy «Solidarności» solidarnie solidarny”… Więc umówmy się, że przypisywanie Modzelewskiemu autorstwa jest jednak przesadą. On sam umieszczenie przez siebie nazwy „Solidarność” w projekcie statutu ogólnopolskiego związku ujmuje w kategoriach przełomowej decyzji, lekceważąc nie tylko fakt niesamowitej spontanicznej popularności owego hasła i logo w całej Polsce, ale przy tym – i to będzie charakterystyczne dla całej książki – kompletnie przemilczając osobę Krzysztofa Wyszkowskiego, tak znaczącą dla ruchu Solidarności. No tak, ale taka właśnie subiektywna jest historia Polski, jaką przy okazji autobiografii opowiada nam Karol Modzelewski.
Karol, czyli Kirył
Dziwna to autobiografia. Powściągliwa, jeśli chodzi o życie osobiste: gdzieś tam w dalekim planie pojawiają się kolejne żony, o dzieciach dowiadujemy się tylko ze zdjęć załączonych do książki i z jednorazowej wzmianki bilansującej skutki pierwszego z rozwodów. W ogóle próżno w niej szukać klimatu epoki czy też różnych PRL-owskich epok: bierutowskiej, gomułkowskiej czy gierkowskiej. Modzelewski pisze dość powściągliwie, jakby nie ufał sile literatury. A przecież biografię ma niezwykłą. Urodzony w Moskwie w roku 1937 z matki litewskiej Żydówki i ojca – wkrótce aresztowanego i zesłanego – rosyjskiego podchorążego. Obdarzony imieniem Kirył, które zmieni dopiero w roku 1947, wychowywany na obywatela Związku Sowieckiego, w latach wojny przebywający w domu dziecka, później za sprawą związania się jego matki z Zygmuntem Modzelewskim – polskim działaczem komunistycznym, późniejszym czołowym aparatczykiem reżimu Bieruta – przenosi się do Warszawy i wzrasta w nomenklaturowym otoczeniu, odbierając wszakże od kolegów z podwórka i szkoły lekcję patriotyzmu. W dziecięcych zabawach zwycięscy krasnoarmiejcy ustępują miejsca bohaterom spod Monte Cassino i warszawskim powstańcom, ale marksizm i komunizm, którymi nasiąkł od najmłodszych lat, pozostają niezmiennie jego busolą w świecie.
Snuje Modzelewski swoje wspomnienia i wypowiadając stanowcze sądy o Polsce powojennej oraz rzekomej akceptacji społeczeństwa dla rewolucyjnych zmian, dziwnie nie zdaje sobie sprawy z ograniczenia własnej perspektywy poznawczej. I choć przykłada różne instrumenty marksistowskie do zjawisk społecznych, to nie kieruje uzbrojonego wzroku na samego siebie i nie analizuje własnych – rodzinnych i środowiskowych – uwarunkowań. A przecież jego wrażliwość na początku świadomego życia jest niezwykle specyficzna. Niezdawanie sobie sprawy ze zniewolenia i z terroru, jaki ogarnął całą Polskę, brak przywiązania do tradycji narodowej, wzrastanie w komunistycznym otoczeniu, w rodzinie, która jednoznacznie związała się z najeźdźcami, nasiąknięcie ideologią marksistowską to rzeczy o kapitalnym znaczeniu.
Zdradzona rewolucja
Nie znaczy to, że Modzelewski nie będzie ewoluował. Czynnik narodowy objawi mu się z całą mocą już w październiku roku 1956, gdy jako 19-latek będzie świadkiem robotniczego wiecu w FSO debatującego o ruchach sowieckich wojsk.
„Podczas tego wiecu przy fabrycznej bramie kilkutysięczny tłum robotników na moich oczach zmienił się w zwartą, bojową wspólnotę. Płaszczyzna tej integracji nie była jednak klasowa, lecz narodowa. Zwarliśmy szeregi w obliczu moskiewskiego zagrożenia. Stałem w tłumie, byłem jego częścią, rozumiałem i podzielałem jego emocje. Postanowiłem nocować w fabryce wraz z okupującymi zakład robotnikami i zadzwoniłem do domu, żeby uprzedzić o tym matkę. W odpowiedzi usłyszałem «tak, oczywiście», jakby dla mojej mamy też było to oczywiste. Nie wiem, jak sobie radziła z własnym poczuciem tożsamości narodowej, ale bez wahania przyjęła rolę matki Polki, którą ja bez namysłu złożyłem na jej barki”.
Ale przecież późniejsze projekty ulepszania socjalizmu kreślone samodzielnie i wespół z Jackiem Kuroniem wciąż będą podejmowane w imię Marksa.
Wizja dziejów współczesnej Polski? W większości nie są to rzeczy i ujęcia nowe, bo historycy, z Andrzejem Friszkem na czele, zadbali już wcześniej o kanoniczną dla salonu opowieść o polskich dziejach najnowszych, gdzie kluczową rolę odgrywają rewizjoniści i lewica laicka, sprawy tożsamości narodowej, wsi czy Kościoła spychane są zaś na margines. Nie inaczej dzieje się u Modzelewskiego. Dość powiedzieć, że zaledwie trzykrotnie pojawia się w jego ponad 400-stronicowej książce Jan Paweł II, a inny lider duchowy – prymas Wyszyński – razy cztery. W żadnej mierze nie może autobiografia Modzelewskiego pretendować do syntezy najnowszych dziejów Polski, a tak proponują ją czytać niektórzy jej entuzjaści. Nie jest też, jak już wspomniałem, biografią intymną.
Najciekawszy wszakże wydaje się utrzymany w osobistym tonie finał, gdy Modzelewski dzieli się swoimi refleksjami na temat zdradzonej rewolucji, w której uczestniczył.
„Można powiedzieć, że byłem rewolucjonistą w drugim pokoleniu. Ojciec mój był prawdziwym komunistą […]. Nie wiem, jak radził sobie ze swoim rozczarowaniem, gdy wraz z innymi budował Polskę Ludową, […] czasem tylko wyczuwałem w jego zdawkowych wypowiedziach sceptycyzm. Nie była to sytuacja porównywalna z moim lub Kuronia rozczarowaniem w obliczu rozejścia się wolnej Polski z ideami wolności i braterstwa, ale nas też stereotypowe pytanie, czy o to walczyliśmy, stawiało w kłopotliwej sytuacji. Niech się przygotuje z góry na ten kłopot także kolejne pokolenie rewolucjonistów.
[…] W świetle mojej wiedzy rewolucja jest albo niemożliwa, albo zbyt kosztowna, w każdym razie kończy się nie tak, jak byśmy chcieli. Rewolucjonista nie może tego wiedzieć. Niewiedza go uskrzydla i pozwala dokonywać rzeczy niemożliwych, dzięki którym zmienia się świat. Będzie on potem rozczarowany lub co najmniej nieusatysfakcjonowany zmianą, do której się przyczynił, ale to już inna sprawa”.
Brudy polityki
Ale przecież ta gorzka końcówka nie przesłania faktu, że jak na „wyznania potłuczonego jeźdźca” autorefleksji i świadectwa głębokiego namysłu nad własną drogą w księdze tej niewiele. Krytycznej analizie nie podlegają ani prometejski rys marksizmu i chęć uszczęśliwiania na siłę ludu przez zapatrzonych w utopijne projekty wizjonerów, ani złudzenia rewolucjonistów dotyczące natury ludzkiej czy też problem z narodem, który gdy dopuszczony zostaje do głosu, artykułuje wcale nie to, co lewicowi bojownicy chcieliby usłyszeć. Autobiografia Modzelewskiego jest – pominąwszy jej finał – znacznie bardziej emocjonalnie wycofana niż dzieła Kuronia, który spalał się w rewolucyjnej gorączce i w celebrowaniu własnego wnętrza pełnego wzniosłych ideałów. Owszem, przynosi lewicową krytykę planu Balcerowicza i gorzką konstatację dotyczącą naszej transformacji, owszem, stawia kapitalną lakoniczną diagnozę śmierci pierwszej Solidarności w grudniu 1981 r., gdy stając się organizacją konspiracyjną, utraciła swój pracowniczy i zakładowy charakter. Świetne są też wzmianki o odmienności karnawału Solidarności od nastrojów społecznych po Okrągłym Stole. Zgoda, autobiografia zawiera wiele ciekawych szczegółów dotyczących drogi więziennej Karola Modzelewskiego i objawia niesłychaną ambicję zawodową, która kazała mu wciąż, nie bacząc na represje, podejmować prace historyka mediewisty, pisać i publikować naukowe dzieła, uczestniczyć w życiu akademickim. Uderzający dla mnie, a nieznany, jest też fakt międzynarodowej recepcji listu Kuronia i Modzelewskiego z roku 1965, który – okazuje się – z uwagą studiowany był przez przeróżnych lewaków czy trockistów, dając im paliwo do marzeń o zaprowadzeniu raju na ziemi.
Ale dla mnie to wszystko za mało, za mało. Spokojny i wyważony ton opowieści, wystudzenie namiętności nie pozwalają Modzelewskiemu na podjęcie tematu polityki jako sztuki mniej przyjemnej niż pisanie projektów i oświadczeń. Tematu walki o władzę i wpływy, walki, która pełna jest złych emocji i zatruwa wewnętrznie jej uczestników. Modzelewski pisze tak, jakby ta ciemna strona życia jego nie dotyczyła. Jakby go nie pobrudziła. A przecież przypomina o sobie każdego dnia.
I gdy 5 października na tegorocznej gali nagród Nike Danuta Stenka odczytała fragment książki Modzelewskiego, tylko naiwny człowiek mógł sądzić, że wybór cytatu jest niewinny. Oto zgromadzeni w BUW usłyszeli historię o zaprzaństwie Andrzeja Mencwela, który w roku 1968 oczernił swoich aresztowanych kolegów i przyjaciół w wielostronicowym donosie-paszkwilu. Owszem, relacja Modzelewskiego okraszona jest wyrazami przebaczenia, ale uderzenie jest precyzyjne: oto jeden z konkurentów, nowy patron młodzieńców z „Krytyki Politycznej” Andrzej Mencwel zostaje boleśnie ugodzony. To też jest polityka.
Karol Modzelewski, Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca, Iskry 2013
[„Do Rzeczy”, 43/2014]
Wbrew tytułowi wywiad rzeka Outsiderka pokazuje Małgorzatę Szpakowską jako doskonale umoszczoną w nowej rzeczywistości.
To, co uderza najbardziej, gdy spojrzy się na biografię intelektualną długoletniej redaktor miesięcznika „Dialog”, to właśnie z tego outsiderstwa, z tej osobności wychodzenie i wkraczanie w banalny mainstream, w przewidywalne koleiny nowomodnych trendów, w powielanie ujęć płynących z zachodnich uniwersytetów i kawiarni. Dziwne i zasmucające, jak osoba z tak mocną dyspozycją intelektualnej samodzielności kończy z wyświechtanymi genderowymi hasłami na ustach, traktując je jako zwieńczenie intelektualnej drogi, a nie przedmiot krytycznej refleksji.
Osobliwy ten wywiad rzeka. Tak jak zresztą wszystkie pozycje „Krytyki Politycznej” z „Serii z Różą” (Fundacja im. Róży Luksemburg), w których słyszymy głos bohaterek tego środowiska. Agata Bielik-Robson, Małgorzata Szumowska, Ludwika Wujec, Anda Rottenberg – żadna nie oprze się pokusie automitologizacji, będącej przecież w dużej mierze automistyfikacją.
Parę lat wcześniej, na 70-lecie, Małgorzata Szpakowska otrzymała wspaniały prezent w postaci intrygującego edytorsko tomu esejów i szkiców, naprawdę ciekawie dyskontujących jej intelektualne poruszenia. Teraz jako element budowania panteonu mędrców „Krytyki Politycznej” dostajemy wywiad rzekę. Czy potrzebny? Cóż, jest ten gatunek wykwitem narcystycznej kultury i może niezbędne jest to do nasycenia ego, do podsumowania żywota, chociaż – prawdę mówiąc – obnażenie się Szpakowskiej i jej prywatności przeszkadza mi w lekturze jej tekstów, tych starszych, mistrzowskich, zazwyczaj właśnie elegancko powściągliwych i niewymagających kluczy intymnych.
Herold feminizmu
Biografię i korzenie ma Szpakowska niesamowite: urodzona w maju 1940 r. jako pogrobowiec, córka Olgierda, młodego, świetnie zapowiadającego się publicysty i działacza ONR, osadzonego w obozie w Starobielsku i zabitego w Sowietach, dorastająca w otoczeniu kobiet: matki, jej teściowej i babki, studiująca polonistykę, a potem filozofię w czasach rozkwitu polskiej szkoły historyków idei, debiutująca błyskotliwymi recenzjami, wprowadzana do redakcji kulturalnych pism przez Janusza Maciejewskiego, później zaangażowana w Marzec ’68, aresztowana, wsypana przez swą wielką miłość, dzielna, ale i poturbowana wewnętrznie, gdy wbrew radom Jakuba Karpińskiego zeznawała w śledztwie, skazana na trzy lata więzienia, amnestionowana, później zahaczona w redakcji miesięcznika „Dialog”, będąca przez wiele lat prawdziwym skarbem pisma, znaczącą osobowością, szefową działu eseju, której swój start zawdzięcza bardzo wielu młodych humanistów, wreszcie realizująca to, o czym marzyła od lat 60.: karierę uniwersytecką. Zaproszona przez Andrzeja Mencwela weszła do Instytutu Kultury Polskiej i uczyniła go bastionem feminizmu oraz genderyzmu.
Do tego niesamowici przodkowie – zaangażowani społecznicy, działacze oświatowi, wojskowi – inteligenci jak z kart Bohdana Cywińskiego. I Szpakowska – kiedyś rzeczywiście outsiderka, obdarzona świetnym stylem, z cierpką ironią, doskonałym smakiem, pracowita niesamowicie i dysponująca jakimś spojrzeniem osobnym, uśmiechem płynącym ze zrozumienia złożoności świata i ludzkiej natury, wzbogacająca dyskusje o świecie o barwy bardziej złożone niż czerń i biel. Naprawdę fantastyczna. Z kombatancką kartą, choć zupełnie inna niż środowisko marcowych komandosów z Adamem Michnikiem na czele. Wychowana przez warszawską szkołę historyków idei, ale przecież samodzielna, gdy wchodziła w polemikę z Baumanem i jego marksistowską wykładnią Marca ’68, gdy podśmiewała się z protestu Kuronia i Modzelewskiego. Pełna krytycyzmu wobec działań Giedroycia, ale jednocześnie obecna wśród sygnatariuszy różnego rodzaju inteligenckich listów protestacyjnych.
Pięć harpii
Choć nie była, jak Janion czy Rymkiewicz, jakąś wielką wizjonerką, znaczyła przez swoją obecność. To, co się z nią później stało, gdy z osoby krytycznie spoglądającej na zachodnie nowinki przedzierzgnęła się w herolda feminizmu i genderyzmu, było więc zaskoczeniem. Czy uznała promocję nowomodnych trendów za robotę wystarczająco buntowniczą, by zawiesić krytyczny osąd, czy też energia przynoszona przez rewizję naszych kulturowych mniemań, a może entuzjazm studentek spowodowały stłumienie właściwych Szpakowskiej skrupułów? Dość, że mamy to, co mamy: osobę dysponującą mało oryginalnym zestawem przekonań, bez wrażliwości na ideologiczne przerysowania, przymykającą oczy na ewidentne przekłamania genderowych propozycji. Popularyzatorkę.