Ostatni akord - Andrzej Horubała - ebook

Ostatni akord ebook

Andrzej Horubała

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ostatni akord to kolejny tom szkiców krytycznych Andrzeja Horubały. Wieńczący jego działalność jako komentatora kulturalnych wydarzeń, uważnego obserwatora artystycznych sezonów, arbitra oceniającego nowości i przywołującego klasyków.

55 tekstów drukowanych w latach 2016-2018 przeważnie w tygodniku "Do Rzeczy", w którym Horubała pełnił funkcję zastępcy redaktora naczelnego. 55 tekstów najwyższej próby, dalekich od neutralności i obojętności czy wzniosłego akademizmu.

W otwierającym książkę rozdziale „Wielcy” Horubała przygląda się wnikliwie głośnym monografiom Gombrowicza, Lema i Herberta, dzieli się uwagami o inscenizacji mickiewiczowskich „Dziadów” dokonanej przez litewskiego reżysera Eimuntasa Nekrošiusa, a także opisuje wystawę „Wyspiański” w krakowskim Muzeum Narodowym. Tu też prezentuje sylwetkę Tomasza Burka oraz recenzuje biografię Jacka Kuronia.

W kolejnej części zatytułowanej „Przewodnicy” prześwietla sylwetki popularnych duszpasterzy – ojców Adama Szustaka i Augustyna Pelanowskiego oraz księży Piotra Pawlukiewicza i Jana Kaczkowskiego. Bez taryfy ulgowej traktuje ich nauczanie, dzieli się swoimi wątpliwościami, ale i zachwytem.

Kontrowersyjnym obchodom pięćdziesiątej rocznicy Marca ’68 – spektaklom teatralnym i publikacjom, poświęcona jest kolejna część książki („Żydowskie brzemię”), w której nie zabrakło miejsca dla omówienia fenomenu prozy Marcina Wichy, laureata literackiej nagrody Nike w roku 2018.

Kolejne części poświęcone są głównie literackim premierom (Gretkowska, Masłowska, Żulczyk, Twardoch, Orbitowski, Sołtys, Wencel, Chmielewski). Tu też autor omawia „Teologię Polityczną”, twórczość Kwaśnickiej i Dakowicza, a także bierze na warsztat szeroko reklamowaną powieść „Miłość” Ignacego Karpowicza oraz kolejny, nie do końca uczciwy reportaż Jacka Hugo-Badera „Skucha”.

Wreszcie dwa bloki zamykające tom poświęcone są polskiemu kinu i teatrowi. Horubała przypomina swoje recenzje „Roja” i „Smoleńska”, notuje wrażenia z oglądania zremasterowanej wersji „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego oraz filmów o Lourdes. Omawia także spektakle Jana Klaty, Moniki Strzępki, Krystiana Lupy i Weroniki Szczawińskiej. Tu wreszcie czytelnik znajdzie głośny tekst „Nienawidzę Teatru Telewizji”, który swego czasu wzbudził sporo polemik i protestów.

Spis treści:

  1. Wyspiański! (Wyspiański, Śliwińska)
  2. Czyje „Dziady”? (Mickiewicz, Nekrošius)
  3. Arcydzieło (Mickiewicz, Cieplak)
  4. Ciała (Sienkiewicz, Koziołek)
  5. Szymborska banalna (Rusinek, Bikont, Szczęsna)
  6. Tropami mistrza, tropami zwodziciela (Gombrowicz, Suchanow)
  7. Lem według Orlińskiego
  8. Mistrz – Tomasz Burek
  9. Monster Kuroń (Bikont, Łuczywo)
  10. Herbert rozwłóczony (Franaszek)
  11. Prorok namiętny (Pelanowski)
  12. Nawrócony lubieżnik (Szustak)
  13. Śmiech w Kościele (Pawlukiewicz, Kowalski)
  14. Misja onkocelebryty (Kaczkowski)
  15. Nicowanie mitu (Kaczkowski, Wilczyński)
  16. Ars moriendi (Bieliński)
  17. Polsko-żydowskie zapętlenia (Weksler-Waszkinel, Słobodzianek, Spišák)
  18. Głupio się bawicie (Kleczewska, Kosiński, Siedlecka)
  19. Wyjście z domu niewoli (Grynberg)
  20. Elegia (Wicha)
  21. Design (Wicha)
  22. Niesamowita Kwaśnicka
  23. Fenomen Dakowicza
  24. Legenda o miłości (Budzyński, Ponikło)
  25. Lekcja z Wencla
  26. Peryferyjne smętki (Chmielewski)
  27. Jak to działa? (Karłowicz, Cichocki, Gawin)
  28. Strażnik systemu (Butkiewicz)
  29. Szyderstwo i wierność (Gorządek, Szabłowski, Bernatowicz)
  30. Krzeczkowski nierozpoznany (Karpiński)
  31. Degeneraci z podziemnej Solidarności (Hugo-Bader)
  32. Szczepan Twardoch – pisarz zawodowy
  33. Żulczyk rządzi!
  34. „Exodus”, czyli droga donikąd (Orbitowski)
  35. Cienka zupka Gretkowskiej
  36. Masłowska – zagadywanie pustki
  37. Smuteczki Pawła Sołtysa
  38. To nie miłość, to coming out (Karpowicz)
  39. Mapka ideolo (Czapliński)
  40. „Dekalog” po latach (Kieślowski)
  41. Marzenie o cudzie (Sagols, Hausner, Bobkowski)
  42. Wyśmienite kino Macieja Pieprzycy
  43. Gorzka komunia (Zamecka)
  44. Jerzego Zalewskiego kino wolnych Polaków
  45. Filmowy hołd (Krauze)
  46. Nienawidzę Teatru Telewizji
  47. Niewinni? (Demirski, Strzępka)
  48. Globisz cierpiący
  49. Demolka w Narodowym (Miśkiewicz)
  50. Ostatni akord Klaty
  51. Popłuczyny po Klątwie (Błońska, Wichowska)
  52. K. jak Kaczyński (Demirski, Strzępka, Krasowski)
  53. Lupa – geniusz i grafoman
  54. Aktualna sprawa Grzegorza P. (Rowicki, Ratajczak, Łazarewicz)
  55. Genialna. Ferrante (Szczawińska)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 418

Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowychAleksandra Horubała

 

Zdjęcie na okładce© Tomasz Konarski

 

Redakcja i korektaJadwiga Marculewicz-Olaś, Anna Zalewska, Marzena Dobosz

 

Dyrektor wydawniczyMaciej Marchewicz

 

ISBN 9788380795839

 

Copyright © by Andrzej HorubałaCopyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2020

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

KonwersjaEpubeum

Gwałtowny koniec

Redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”, Paweł Lisicki, zabronił mi opublikowania krytycznej opinii o tweecie Rafała Ziemkiewicza, w którym użył on rasistowskiego określenia „parchy”.

Zakaz ten uważam za złamanie niepisanej umowy, iż w tygodniku będzie panowała wolność słowa.

Debatowaliśmy na naszych łamach otwarcie, często bardzo ostro – o powstaniu warszawskim, żołnierzach wyklętych, stosunkach polsko-ukraińskich.

Okazuje się, że nie mogę wyrazić swojej opinii na temat skandalicznego wyrażenia użytego przez Rafała Ziemkiewicza.

Skoro tak, to moja misja w piśmie najwyraźniej dobiegła końca. Odchodzę więc z redakcji tygodnika „Do Rzeczy”, w którym od początku pełniłem funkcję zastępcy redaktora naczelnego.

Dziękuję wszystkim za wspaniałe pięć lat: zrobiliśmy naprawdę wiele dla różnorodności i swobody debaty w Polsce.

Takie oświadczenie umieściłem na Facebooku 5 kwietnia 2018 roku, nie wiedząc jeszcze, że w ten sposób kończę moją aktywność krytyczną, którą przez kilka lat, tydzień w tydzień ciągnąłem na łamach „Uważam Rze”, a później współredagowanego przez mnie tygodnika „Do Rzeczy”. Zamieściłem jeszcze parę tekstów na gościnnym portalu „Nowej Konfederacji”. A potem wciągnęły mnie inne działania i inne zajęcia.

Skończyło się recenzowanie nowości książkowych, urwały się zaproszenia na teatralne premiery, przestałem chodzić na filmowe pokazy prasowe.

Ten i ów domagał się, bym dzielił się krytycznymi opiniami w Internecie, na Facebooku, ale naprawdę to zupełnie inne medium, a i mnie w pisaniu nigdy nie chodziło o prostą grę pod tytułem: podobało się/nie podobało.

Z zadumą patrzyłem na wysiłki moich dawnych konkurentów, z uśmiechem czytałem nowe recenzje, od czasu do czasu szedłem do teatru czy brałem do ręki książkową nowość. Ale coraz bardziej oddalałem się i zyskiwałem dystans wobec bieżącej zadyszki kulturalnej.

Także tygodniki opinii stawały się wydawnictwami, które nie były mi konieczne. Zresztą, jak pisałem we wstępie do poprzedniego zbioru moich szkiców krytycznych, nawet w najlepszych czasach czułem się na pokładzie tygodnika opinii, obsługującego przede wszystkim polityczne emocje, nie do końca na swoim miejscu.

W rok po opuszczeniu „Do Rzeczy” opublikowałem w formie e-booka opowiadanie Mniszek, wracając na dobre do starej literackiej aktywności.

Gdy jednak niedawno sięgnąłem do moich starych krytycznych rzeczy, zrobiło mi się żal, że ulegną rozproszeniu. Zebrałem więc ostatnie niepublikowane w formie książkowej teksty z lat 2016–2018 (ze trzydzieści musiałem odrzucić, by księga ta nie spuchła do niestrawnych rozmiarów) i oto przedkładam je czytelnikom, licząc, że ta wyprawa w minione sezony kulturalne może być ciekawą przygodą nie tylko dla mnie.

Książkę oczywiście dedykuję Agnieszce i przyjaciołom, bo któż jak nie oni?...

Andrzej Horubała

Warszawa, wrzesień 2020

Wyspiański!

Czyje Dziady?

Arcydzieło

Ciała

Szymborska banalna

Tropami mistrza, tropami zwodziciela

Lem według Orlińskiego

Mistrz – Tomasz Burek

Monster Kuroń

Herbert rozwłóczony

wielcy

Wyspiański!

Patriotyczną kataraktę na oczach miał ten

co cię zrównał z gmachem marmurów

– pisał o Wyspiańskim w roku 1953 zgorzkniały Zbigniew Herbert w dedykowanym Jerzemu Turowiczowi wstrząsającym utworze Wawel. I przecież odtwarzamy sobie w myślach ten wiersz ze wspaniałym finałem:

Akropol dla wydziedziczonych

i łaska łaska dla kłamiących.

Odtwarzamy, gdy na wystawie Wyspiański w krakowskim Muzeum Narodowym oglądamy śnieżnobiałą makietę rekonstruującą pomysł Wyspiańskiego przebudowy Wawelu i przekształcenia tych niedawnych koszarów austriackich w polskie święte narodowe wzgórze.

W ogóle odtwarzamy sobie i przepowiadamy wiele, bo autorzy wystawy postanowili – jakby na przekór materii – zaprezentować nam Wyspiańskiego w sposób niezwykle wystudzony, jakby celem ich nie była interpretacja, lecz czysta prezentacja muzealnych zasobów. Więc owa „łaska łaska dla kłamiących” rozciąga się też na kuratorki wystawy, które ducha zbuntowanego, wewnętrznie sprzecznego, walczącego, nieokiełznanego zaprezentowały w sposób tak uładzony, że niemal sielankowy, a pastelowy na pewno.

Domowy dramat

Widać to już w pierwszej sali, zatytułowanej U mnie w domu, w jakimż kontraście pozostającej do wydanej w zeszłym roku poruszającej książki Moniki Śliwińskiej Wyspiański. Dopóki starczy życia.

Tam – domowy dramat, bolesna tajemnica artysty wiążącego się z tępą chłopką pozbawioną urody, wdzięku, poślubiającego ją czy to wskutek lektur Tołstoja – z moralnego obowiązku, z litości, czy to z powodu niewytłumaczalnego kaprysu.

Tu – kojące pastele i pochwała ojcostwa i macierzyństwa.

Tam – próba konstruowania odmiennej legendy, odtwarzanie niechęci i zdumienia otoczenia, gdy oto delikatny, szczupły artysta wiąże się z grubo ciosaną babą. Tam – próba budowania mitu o walce o jej godność i uznanie (niczym zmagania Johna o Yoko Ono), choćby wówczas, gdy po raz pierwszy wziął ją do teatru i to na nie byle jaki spektakl – na prapremierę swego Wesela.

„Tego wieczoru po godzinie dwudziestej drugiej – pisze we wzruszającym passusie Śliwińska – w obecności ponad siedmiuset osób, Wyspiański legalizuje swój związek”. I oddaje głos obecnej z rodzicami córce, Helence: „Pamiętam premierę »Wesela« i Jego głęboki skłon w stronę loży, gdzie siedziała Matka, w odpowiedzi na szaleńczą owację publiczności”. I podbija to jeszcze wspomnieniem kuzyna, Antoniego Waśkowskiego: „Została mi na zawsze w oczach postać Wyspiańskiego w tym momencie: ukazał się przed rampą – skłonił się – ale tylko w stronę loży, w której siedziała jego żona”.

Czy taki gest miał miejsce, czy też istniał tylko w rodzinnej legendzie, trudno powiedzieć; dyrektor Teatru Miejskiego, Józef Kotarbiński w każdym razie tego nie zapamiętał, w referacie na dziesięciolecie prapremiery Wesela głosząc:

Pomimo oklasków Wyspiański nie pokazał się na proscenium. Zniknął nagle z teatru niepostrzeżony.

Jak było naprawdę, nieważne.

Istotna jest niemożność zamknięcia historii rodzinnej Wyspiańskiego w pastelowych obrazkach z dzieciakami o zaczerwienionych policzkach.

Teodora z domu Pytko, Teosia – dziwna żona artysty, raz kojarząca się z kuchtą z erotycznych marzeń młodego Gombrowicza, kiedy indziej z kłopotliwą Iwoną, księżniczką Burgunda, dziwna, opryskliwa, nadużywająca alkoholu kobieta, pozbawiona wreszcie praw rodzicielskich, która nie wytrzymała nawet roku żałoby po śmierci genialnego męża i wydała się za młodszego o lat dziesięć chłopa, rozsadziłaby ramy wystawy i zdewastowała salę pierwszą: U mnie w domu.

(Nie ma tu też miejsca na nieszczęsne dzieje zmarłego w przytułku ojca twórcy Wesela – Franciszka. Aby poznać smutne losy tego zapijającego się na śmierć niespełnionego rzeźbiarza, musimy pofatygować się do oddziału muzeum w Domu Mehoffera, na Krupniczą 26).

Wyspiański schłodzony

Jednak i kolejne sale nie oddają w żadnej mierze dramatycznych losów artysty. Odrzucany, przepędzany wręcz, traktowany jak namolny typ próbujący wcisnąć swe niepokojące wizje w uładzony galicyjski świat, łamiący konwenanse, niezrozumiany, po kryjomu zdejmujący wymiary okiennych otworów w katedralnym prezbiterium, składający niezamówione plany, tu prezentowany jest prawie bez kontekstu, jakim były ciągłe spory z mecenasami, kłótnie i permanentne odrzucanie jego projektów: czy to do katedry lwowskiej, czy wawelskiej, że brutalne i potworne. Kościotrup Kazimierza Wielkiego straszący upiorną czachą w koronie z niezrealizowanego witraża wawelskiego, ekspresyjna Polonia ze Lwowa ze szpetną, bo nazbyt chłopską Matką Boską – tutaj po prostu sobie są, martwe, spokojne, nie oddając skandalu, jaki był związany z propozycjami Wyspiańskiego, który chciał zawładnąć, poruszyć, wstrząsnąć wyobraźnią zbiorową rodaków.

Cóż po ciekawie dobranych cytatach z dramatów i listów Wyspiańskiego, skoro schładza je muzealna sterylność?

A przecież Wyspiański szaleje do dziś. W okruchach oryginalnej Klątwy, które w zeszłym roku wykorzystał chorwacki zwodziciel na deskach Teatru Powszechnego. W Weselu, które topornawo wystawione przez Jana Klatę w Starym Teatrze stało się teraz spektaklem kultowym i – rzuconym w twarz bezradnemu ministrowi kultury – szyderczym pytaniem o przyszłość narodowej sceny. W Wyzwoleniu, które raz po raz przebija się z jakimiś fragmentami do publicznej przestrzeni.

Żałośnie mało z tego teatralnego obłędu przedostaje się do gmachu muzeum. Spektakle reprezentowane przez zgrabne cytaty, kunsztowne okładki książkowych wydań, parę kostiumów, robocze szkice scenografii i ubiorów. Czy może to dać pojęcie o sile słowa, o szaleńczych wizjach historii i przyszłości, o kosmicznych katastrofach, o ożywianiu królów i wodzów? Przywoływać więc musimy sami obrazy bronowickiej chałupy z filmowej wizji Kijowskiego-Wajdy, pod powieki przywracać wygiętego w konwulsjach Jerzego Trelę jako Konrada z Wyzwolenia, wspominać legendę Akropolis Grotowskiego-Szajny albo nawet niedawną próbę multimedialnego poradzenia sobie z tym dramatem przez Łukasza Twarkowskiego.

Chciałoby się to przeżywać mocniej, dostać więcej bodźców do spotkania tego właśnie Wyspiańskiego, boleśnie przeczołgiwanego bądź przez znawców i arbitrów, bądź Kościół, a to blokujący wystawienie Klątwy, a to odrzucający lub dewastujący kolejne projekty witraży.

I przecież nie ma tu też Wyspiańskiego szalonego, bełkoczącego, składającego czasem mało komunikatywne sztuki, marne, egzaltowane, wzniosłe, lecz nieuporządkowane. Wyspiańskiego niesprawiedliwego, niecierpliwego, obrażającego się na przyjaciół, kłócącego z mecenasami, zrywającego umowy.

Nie Paryż, tylko Kraków – niczym deklaracja brzmi tytuł kolejnej sali, zbierającej obrazki z zagranicznych podróży i z Krakowa, gdzie osiadł – wskutek finansowego przymusu, z patriotycznego obowiązku, ze zbiegu okoliczności? Cytat, z którego zaczerpnięto tytuł sali, jest bardziej drapieżny: „tutaj nie Paryż, tylko Kraków, a Kraków stolicą dawno już być przestał. Nie ma się więc o co ludzi zdania pytać”.

No tak, to już lepiej współgra z tonem listów Wyspiańskiego, gdy żalił się na krajową ciasnotę:

Ale jak tu się wyrwać poza samego siebie. Ja już byłem tego tak bliski w Paryżu, i znów zapadłem w senność w Krakowie. Ta Heimat to jest okropna. Ja się tu czuję duszony, żenowany, nieśmiały, mały, niski, za młody, młodszy – a ja o tem nie myślę, jak jestem gdzie indziej niż w Krakowie. Ja się tu myśleć po swojemu wstydzę i do tylu ludzi się zbliżam, których nie znoszę – którymi pogardzam, bo mi nie wolno myśleć ani działać po swojemu – i wciąż jestem krępowany. Chciałbym koniecznie raz wyjść poza samego siebie. (3 lutego 1896 – list do Lucjana Rydla).

Wiele, wiele rzeczy musimy sobie dopowiadać. Owszem, wystawa ta, bardzo ascetyczna, spokojna, uładzona, niczym staranna prosta prezentacja zasobów, zestawienie poszczególnych skatalogowanych dzieł może być odpowiedzią na protesty krytyków po poprzedniej ekspozycji krakowskiego Muzeum Narodowego, gdy pod szyldem #Dziedzictwo, dokonano prawdziwie postmodernistycznego zestawienia artefaktów różnej proweniencji i artystycznej jakości, by z kociokwiku form i emanacji, wysnuwać jakiś groteskowy heroiczno-żenujący obraz rojeń naszych przodków i współczesnych. Zachwycał się tym gestem na naszych łamach Paweł Rojek, z aprobatą odczytując intencje kuratora Andrzeja Szczerskiego, choć przecież nie przekonał bardziej tradycjonalistycznie nastawionych odbiorców.

Tu – porządek. Co tylko się da, wystawione tak, by wzajem sobie nie przeszkadzało, podporządkowane temu, by można było przyjrzeć się poszczególnym dziełom. Mamy wszystko: szkice do polichromii czy witrażów, detale, przepróchy, czyli dziurkowane obrysy na kalce służące przenoszeniu szkicu fresku na ścianę. Idziemy od gabloty do gabloty, podziwiamy falki, kwiatki, liście, zielnik cały Wyspiańskiego i rzeczywiście może w tej ascezie jest jakiś pomysł na prezentację artysty.

Niedosyt

Ulubiony uczeń Matejki, z pietyzmem zwiedzający i opisujący zabytki zachodniej Europy, szczegółowo analizujący średniowieczne katedry, do maksimum wykorzystujący stypendium w Paryżu, później drobiazgowo odrysowujący renesansowe polichromie odkryte w krakowskim kościele Świętego Krzyża, przygotowujący się wespół z zaprzyjaźnionym jeszcze wówczas Mehofferem do renowacji kościoła Mariackiego – to wszystko dość wiernie możemy sobie odtworzyć, oglądając dziesiątki szkiców, projektów, notatek. Ale przecież gdy przechodzimy do ostatniej już sali, zatytułowanej Ars – Apollo, a prezentującej meble i wyposażenie wnętrz czy to izby lekarskiej, czy Wystawy Jubileuszowej Artystów Polskich, czy mieszkania Zofii (Zosi z Wesela) i Tadeusza Żeleńskich, czujemy jakiś dojmujący niedosyt, czujemy, że pochwyciliśmy ledwie powiew potężnego geniusza, ale w żadnym momencie nie daliśmy się powalić jego wizji. Zostają rozproszone projekty, pojedyncze osobne kawałki. Brakuje scalającego gestu, który by z różnych aktywności artysty wydobył mocno brzmiący akord, który by prowadził nas do czegoś więcej niż satysfakcji ze szczegółowej muzealnej kwerendy.

Wybornie, że wystawa Wyspiański realizowana jest w ramach państwowego projektu Niepodległa. Słuszny jest otwierający katalog list prezydenta RP, no w końcu Stanisław Wyspiański to jeden z tych twórców, którzy wykreowali piękno polskości, którzy wymyślili Niepodległą. A jednak chciałoby się jakiejś kontrowersji, autorskiego piętna kuratorów, ostrości.

I obawiam się, że z wystawą tą – imponującą, jeśli idzie o liczbę prezentowanych dzieł – może być tak jak z całym państwowym projektem Niepodległa: mimo pozorów bogactwa w głowach wiele nie zostawi. Odbędzie się całe mnóstwo lokalnych i centralnych uroczystości, znaczek z logo będzie promował wiele szlachetnych i mądrych inicjatyw, ale żeby jakiś ton jeden z tego się wydobył, żeby coś z tego po całym tym jubileuszu zostało, żeby dało do myślenia… z tym może być trudniej.

Owszem, denerwowała mnie nieco jednostronność książki Moniki Śliwińskiej, gdy zgodnie z tytułem Dopóki starczy życia w drugiej części swej monografii tak bardzo skoncentrowała się na walce Wyspiańskiego z pustoszącym go syfilisem (którego – wbrew nobilitującej legendzie – nie nabawił się wcale od modelki Gauguina), że zabrakło jej miejsca na opowieść o ideach, jakimi żył i jakie forsował. Ale przecież to się świetnie czytało! I rzeczywiście praca ta, wydana przez Iskry Wiesława Uchańskiego, ożywiała postać Wyspiańskiego, pokazywała go w konfliktach, sporach, przywracała mu życie, czyniąc apetyt na starcie z tym geniuszem na polu idei i sztuki.

Artysta, który wyzwalając się spod wpływu swego mistrza Jana Matejki, odrobił paryską lekcję współczesności, tradycyjne patriotyczne wychowanie przerobił na paliwo dla nowoczesnej sztuki religijnej i narodowej, pyta dziś o magów rządzących naszą zbiorową wyobraźnią, pyta o oryginalność i ich wewnętrzną pracę nad ideą. Czy nowoczesność nie może spotkać się z myślą narodową i religijną? Czy państwo będzie wspierać tylko twórczość bezpieczną, robioną pod dyktando ideologów, czy też zaufa artystom i ich intuicjom?... Czy wreszcie i gdzie wznieci się duch, który jak Wyspiański nawiąże więź z wielkimi dziełami z przeszłości i podejmie z nimi nieanachroniczny dialog?

To są oczywiście pytania towarzyszące nie tylko lekturze książki Moniki Śliwińskiej, ale i wystawie w krakowskim muzeum. Wystawie, której odwiedzenie w roku jubileuszu odzyskania niepodległości zdaje się wręcz obowiązkowe. Może jej klarowność, ascetyczność to właśnie miejsce dla naszej aktywności?

Wyspiański, Muzeum Narodowe w Krakowie, kuratorki: Danuta Godyń, Magdalena Laskowska, wystawa czynna do 20 stycznia 2019.

Monika Śliwińska, Wyspiański. Dopóki starczy życia, Iskry, Warszawa 2017.

[„Do Rzeczy”, 4/2018]

Czyje Dziady?

Współczesny polski teatr przyzwyczaił nas do tego, że Dziady, a przede wszystkim Dziadów część III należy wystawiać wbrew ich autorowi. Nie z jakimś tam lekkim przesunięciem akcentów, delikatną korektą, nie z wybiciem tego, co nieświadomie zapisał wieszcz Adam, tylko gruntownie rewidując wymowę arcydramatu, obśmiewając sensy, miejsca poważne wysadzając w powietrze groteską, przedrzeźniając wielką poezję, biorąc w nawias jej przesłanie. Krytycy bez grama refleksji głoszą pochwałę tak preparowanych Dziadów, nareszcie – jak mówią – oczyszczonych z martyrologii, jakby uparcie nie chcieli przyjąć do wiadomości, że Dziady zatopione są właśnie w martyrologii, że odzieranie z niej to totalne zafałszowanie Mickiewicza, że próba tworzenia jakichś Dziadów wyabstrahowanych z kontekstu niewoli i opresji, ignorujących historię Polski, skończyć się musi stworzeniem dzieła, z którego wydarto serce.

Na 250-lecie Teatru Narodowego do realizacji Dziadów zaproszono wsławionego wizyjnymi realizacjami wielkiej klasyki, hołubionego w Polsce i goszczonego wielokrotnie na naszych teatralnych festiwalach litewskiego twórcę, Eimuntasa Nekrošiusa. Na co liczono?

Na wydobycie z Dziadów uniwersalnego przesłania niczym z inscenizowanych wcześniej przez niego dzieł Szekspira czy Dantego? A może przeciwnie – na nasycenie specyficznie litewskim kolorytem, podbicie etnograficznymi smaczkami, wzmocnienie lokalnym duchem? Dość, że pomysł brzmiał świetnie, a apetyty rozbudzono spore.

Co otrzymaliśmy? Na pewno kolejny spektakl programowo budowany w opozycji do autora dramatu. Mickiewicz i niewola, w jaką nas schwytał swoimi wizjami i więzi do dzisiaj, symbolizowane są dość brutalnie: oto w scenografii umieszczono bramę w kształcie jego pomnika, tego z międzywojennego Wilna według projektu Zbigniewa Pronaszki. Złowrogo, niczym posąg Komandora, przesuwa się gdzieś w głębi ów monument wśród dymów i ciąży nad spektaklem, wywołując przygnębiające wrażenie.

Pojedynek na wizje

Ale spektakl Nekrošiusa wciąga i wcale nie odpycha, bo litewski 62-letni twórca postanowił walczyć z Mickiewiczem i jego dramatem na szczęście nie tylko szyderstwem i negacją, lecz sztuką, nie tylko posiłkując się zabójczą ironią (choć tej niestety sporo), lecz podejmując pojedynek na wizje.

Stara się więc reżyser wymazać z naszej pamięci dotychczasowe realizacje dzieła, wyrywa mnóstwo kartek, kreśli bez skrupułów, nie patrzy na didaskalia, lecz z dużych i znaczących fragmentów, osadzanych w tworzonych przez siebie przestrzeniach, snuje własną opowieść, własną wariację na temat Mickiewicza. Narzuca swoje wizje, jakby odmawiał pełnego zrozumienia tekstu, za nic miał kanoniczne odczytania dzieła.

Olbrzymie makówki, najpierw – w scenie z zaczytaną Dziewicą – przypominające nocną lampę, później roztańczone, przekształcone w halloweenowe głowy, wreszcie w jakieś żałobne chorągwie, stają się niespodziewanym elementem cmentarnego obrzędu. W narkotycznym śnie zanurza lud reżyser wespół ze swym synem Mariusem, scenografem, przedziwnie formując podłogę, pełną okrągłych lejów – ni to śladów eksplozji, ni to zapadniętych grobów, ni przeszkód do pokonania w ziemskiej wędrówce. A przy tym ma ów zamysł coś z psychodeliczności, z baśniowych a może sennych krajobrazów.

I jeszcze przecież woda, obecna przez dźwięk, uobecniana grą aktorów, jako dominujący w drugiej części Dziadów, zupełnie swobodnie dodany przez Nekrošiusa, żywioł. Woda – niewidoczna przeszkoda, przez którą przeskakują uczestnicy obrzędu, woda symbolizująca rzekę na granicy świata żywych i umarłych, woda znacząca przemijanie, związana z rytuałem obmywania rąk, obmywania zwłok. Olśniewa otwarcie tych Dziadów grą wyobraźni zupełnie wyzwolonej z tradycji wystawiania dramatu, olśniewa nonszalancki gest wobec tekstu i jego teatralnych konkretyzacji.

Mocny stanowczy Guślarz (Marcin Przybylski) skrobiący paznokciami glebę, wykopujący jamki dla duchów, panujący nad mocno otumanioną gromadą, bezwzględny.

Kapitalny zły pan, zaciągający po francusku, trupi, groteskowy, przypominający stracha na wróble i żebraczka-Sowa doskonale ptasia w rozgrywce z nieczułym dziedzicem.

I wreszcie sugestywny Gustaw-Konrad – w wielkim płaszczu, jakby formującym go, tworzącym, definiującym a zarazem ubezwłasnowolniającym. Rozczapierzający dłonie, nadekspresyjny, z natężeniem ciała współgrający z wyrazistymi grymasami twarzy. Dobry intrygujący początek, zajawka Grzegorza Małeckiego.

Zgrzytają anachronizmy: Guślarz naśladuje gesty rockowego idola, gromada ustawia się jak do selfie, przewodnik gwizdami i gestami steruje ludźmi niczym oficer MP stojący w środku ruchliwego skrzyżowania. Po co to? Że się panu reżyserowi spodobała taka scenka? Tylko jaki ma tu sens?

Cały spektakl zanurzony w muzyce: początek z fortepianem i ciemnym niskim brzmieniem jakiegoś klarnetu, później obrazy podbijane buczeniem dochodzącym zza sceny, ponurym, a w epizodzie z płochą Zosią ilustrowane walcem Straussa. Tak, Nekrošius z zespołem zdecydowanie stawia na emocjonalne poruszenie, na olśniewające wizje, tekst Mickiewicza traktując jako podkład do tworzenia własnych, niekoniecznie zbornych impresji. Nie tyle pozwala wybrzmieć scenom, co – dzięki kompozycjom Pawła Szymańskiego – ciągnie je muzycznie, komentuje, nasyca emocjami.

Zabawa dla mnie – przez cały czas spektaklu jest niesamowita: umysł przyzwyczajony do racjonalizacji, stawiania hipotez interpretacyjnych wciąż zaskakiwany jest bodźcami rozwalającymi tworzone ad hoc uwspólniające koncepcje. Wielość środków, eklektyczność wyborów, niekompatybilność przekazu powoduje rozwibrowanie aparatu krytycznego.

Szybko przejeżdżamy przez część czwartą. Wspaniale rozkapryszone dokazujące dziewczynki w roli księżowskich dzieci, a jednocześnie przecież żal, że zakochany Gustaw potraktowany zostaje tak zdawkowo. Z mimowolnym sentymentem wspomina się Bartosza Porczyka grającego we Wrocławiu mięśniaka z siłki, chełpiącego się swą muskulaturą i wewnętrzną energią, przekonującego młodą gimnazjalną czy licealną publiczność, że mu się ta kobieta po prostu należała. Prężąc ciało fundował młodym widzom ekwiwalent mickiewiczowskiej dumy, złamanej przez bezduszną niewrażliwą kochankę.

Demolka monologów

I wreszcie po przerwie – w tej samej scenografii z lejami od bomb, kraterami, zapadniętymi grobami i obrysem Mickiewicza w ścianie – Dziadów część III. Dziwna, niezborna rzecz. Niby zachowane główne elementy mickiewiczowskiego arcydramatu, ale przecież wielkie monologi – improwizacja i widzenie księdza Piotra poddane daleko idącej rewizji. Przekształcenie się Gustawa w Konrada potraktowane jako jakaś uciążliwa jazda obowiązkowa, nieznaczący gest transfiguracji.

Nekrošius gra tu wyraźnie swoje Dziady, więc i improwizacja Konrada to przewaga autorefleksji, wycofania, melancholii. Grzegorz Małecki, prowadzony przez Nekrošiusa, to Konrad wątpiący w siebie, słaby. Niby nasycający się poczuciem własnej potęgi, ale niepewnie wchodzący w dialog z Bogiem. Niby wypowiadający buńczuczne zdania, ale tak do końca niewierzący w nie. I przecież dziwacznie, niczym jakieś protezy, humorystyczne podpórki brzmią zapytania szatana „tak? tak?” podszywającego się pod Boga, który nagle „głosem skądsiś” włącza się w monolog Konrada.

Po szeleście gramofonowej płyty drugą część improwizacji oplata motyw grany na smykach, nadając monologowi odcień melancholijny, a wespół z upiornawą pozytywką jakiś pozór daremności, powtarzalności. Małecki, żaden tam mocarz oszołomiony własnym geniuszem, raczej zrezygnowany, wątpiący młodzieniec, nie eksploduje nienawistną niecierpliwą energią, stara się raczej wyprosić od Boga moc, próbuje mu się przypodobać, załatwić sprawę polubownie. Więc i szatańskie dopowiedzenie, wykrzyknienie: „Carem!” wieńczące monolog brzmi trochę nie na miejscu.

Zmożony podniebnym bojem Konrad, znajdujący się w stanie półśmierci obkładany jest przez szatanów książkowymi wydaniami Dziadów. Publicystyczny ten gest budowania grobowca kreuje jeszcze większy dystans wobec mickiewiczowskiego dzieła i wzmocniony jest dodatkowo sztubackim dowcipem: oto dłoń wystająca z książkowego sarkofagu udziela autografów: dla Marii, dla Słowackiego, dla Cypriana, dla Andrzeja – po pauzie dopełnienie: Towiańskiego. Śmiech widowni, jak rozumiem, oznacza, że ludzie odczytali to jako aluzję do prezydenta Dudy. Sens tych autografów – mało czytelny.

Po improwizacji – kolejna dekonstrukcja Mickiewicza: widzenie księdza Piotra. Oto wielki monolog będący fundamentem polskiego mesjanizmu wygłasza kapłan naprędce przebrany za bociana: czerwone dociągnięte do kolan rajstopy zabawnie krępując ruchy i deformując kroki, pozwalają połączyć podniebną perspektywę mistycznego widzenia z grepsami skutecznie ośmieszającymi przekaz. A może po prostu wypuszczającymi nadmiar powietrza z nadętego balona polskiego romantyzmu? No dobrze, ale czemu służą te gesty? Są ukłonem pod adresem publiczności, która łaknie zabawy i krotochwili? Ale przecież skoro w ten sposób rozbraja się Mickiewicza, to cały spektakl traci sens. Po cóż egzorcyzmować Konrada, skoro jego pycha w improwizacji nie wybrzmiewa w całości? Cóż za nagrodę otrzymuje za swą pokorną służbę ksiądz Piotr, skoro jego widzenie jest zabawną iluminacją bociana? Czym jest wreszcie obrzęd dziadów, skoro Guślarz przekształca się w diabła? A czym martyrologia narodu, skoro pani Rollison, którą zaraz ujrzymy, jest namolną, budzącą śmiech wśród widowni kaleką, a Senator okazuje się mistrzem ciętej riposty?

Umysł mój krytyczny na próżno próbuje scalić sensy, owszem olśniony urodą poszczególnych ujęć, podążając za fascynacjami autora: zbiorowe sceny więzienne z przerysowanymi emocjami stylizowane na modłę operową, gra w golfa i zabawy plenerowe jako ekwiwalent salonu warszawskiego to wszystko jest rzeczywiście bardzo efektowne, tylko się nie składa. Cóż, że ironicznie podkręcimy opowieść Jana Sobolewskiego o wywózce na Sybir, każąc mu swoje wzburzenie wyrażać poprzez strzelanie wyciągniętą nogą jak karabinem, cóż, że młodych więźniów zaopatrzymy w futerały na gitary i ubierzemy we wdzianka z epoki disco, skoro ironicznie traktując Mickiewicza pozbawiamy dramat wewnętrznego napięcia.

Jest arcydramat Mickiewicza opowieścią o martyrologii, jest przejmującym zapisem ukaranej pychy, traktatem o pokorze i jest fundamentem polskiego mesjanizmu. Że duchowo fałszywa to wizja? Że Mickiewicz trwale zatruł polską duszę? Że kompensacyjny element mickiewiczowskiej wizji na lata nas obezwładnił? Zgoda. Ale, czy aby się z nim spierać, musimy go aż tak deformować?

Przecież wówczas lepiej wziąć Wyzwolenie Wyspiańskiego będące niezwykle klarownym zapisem sporu z wielkim Adamem i jego duchem, który ciąży nad Polską. Że zbyt silnie wiąże się Wyspiański z Dmowskim i nacjonalizmem? To może przeczytajmy Beniowskiego Juliusza Słowackiego i zobaczmy, jak on sobie nie radził w walce z wielkim Adamem. On, ten wieszcz inteligentniejszy, mający ostrą świadomość kryzysu romantycznego języka, on mistrz ironii, był w stanie przedrzeźniać Mickiewicza, ale nie był w stanie wydrzeć mu tajemnicy hipnotycznego języka poetyckiego. To Adam potrafił zaczarować naród, to Adam potrafił pisać słowa wieczne…

Mickiewicz anektowany

No dobrze, można się srożyć, ale trudno nie wyrazić wdzięczności za zaproszenie Eimuntasa Nekrošiusa. Pokazał kawał świetnej teatralnej roboty i kapitalnie dopełnił festiwal Dziadów, jaki rozgrywał się w ostatnich sezonach na polskich scenach. Prezentując swoje impresje, przecież nie zniszczy Mickiewicza, tak jak nie wyegzorcyzmowała go ani deklaracja Marii Janion o zmierzchu romantycznego paradygmatu, ani destrukcyjne działania młodych bezczelnych reżyserów.

Romantyzm będzie wracał. I za każdym razem w coraz to dziwniejszym okryciu.

Nieśmiałe brawka, jakie rozległy się na premierze po słowach Wysockiego:

Nasz naród jak lawa,

Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,

Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi;

Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi

kazały zadać pytanie, a któż to stroi się teraz w szatki podziemnego uciskanego ludu. Czyż nie przebierańcy z KOD? Po ludzie smoleńskim teraz lud platformerski przejąć miałby opowieść Mickiewicza?

Żyjemy w dziwnych czasach. Zaczadzeni grantami liderzy Krytyki Politycznej okazują się zagorzałymi zwolennikami ancien regime’u, przeciwnicy PiS lada moment gotowi są uruchomić krucjatę różańcową w intencji wyzwolenia Polski od złowrogiego Kaczora. I kto wie, może szeregi „obrończyń demokracji” pełne mniemanych pań Rollison na swe sztandary z narodowymi zaklęciami wezmą postponowane dotychczas Dziady?

Przedziwny czas wolności. Cóż za radość sobie fundujemy: sprowadzamy litewskiego reżysera, by dla naszego kaprysu bawił się mickiewiczowskim arcydziełem. I rzeczywiście, choć cudacznie przyprawiony, miejscami brzmi wspaniale, bo i zapalczywość w zwalczaniu romantyzmu, wyzwolona z bieżącej doraźności, tak nie razi. Naprawdę możemy świętować 250-lecie narodowej sceny, celebrując dawne, a przecież wciąż w nas gdzieś odżywające, oblicze polskości.

Adam Mickiewicz, Dziady, reż. Eimuntas Nekrošius, Teatr Narodowy, Warszawa, premiera 10 marca 2016.

[„Do Rzeczy”, 12/2016]

Arcydzieło

Zrazu zdawało się – z zapowiedzi samego reżysera Piotra Cieplaka – że „wielkie inscenizowane czytanie w sześć dni” Pana Tadeusza w Teatrze Narodowym w Warszawie stanie się, o ile nie beką z wieszcza i jego anachronicznej epopei, to szyderczym aktualizowaniem sporu Sopliców z Horeszkami, potraktowanego jako obraz wiecznego polskiego warcholstwa.

Cieplak zapowiadał wcześniej, że aktorzy będą wnosić na scenę okruchy codzienności: kibicowskie piosenki, współczesne rekwizyty… No tak, łatwo było sobie wyobrazić zastosowanie zgranej cieplakowej estetyki przy bezczeszczeniu naszego narodowego arcydzieła. Pijani kibole z biało-czerwonymi szalikami śpiewający: „Polacy, nic się nie stało”, dźwięki disco polo i wódka, dużo, dużo wódki, koniecznie.

Piotr Cieplak, w czasach „pampersów”, lat temu 20 „wielka nadzieja białych”, dawno już pokazał, że głowę ma mało odporną na salonowe miazmaty.

W roku 2007 z Wesela Wyspiańskiego zrobił antypisowską agitkę i kazał aktorom ze sceny czytać apel Adama Michnika. I przecież nie kto inny jak on, rok temu, swe obrzydzenie wywołane zwycięstwem Andrzeja Dudy, puentował zaczerpniętymi z Koheleta, pełnymi pogardy słowami: „Widziałem sługi na koniach i królów idących za nimi jak sługi…”. I naprawdę Cieplak tak myślał! Że oto Polska należy się salonowi, że oto stało się nieszczęście, bo motłoch zamiast służyć panom, bierze się za rządzenie.

Odpowiadała mu na łamach „Gazety Polskiej Codziennie” pełna pasji Wanda Zwinogrodzka.

Piszesz: „Nigdy wcześniej nie uświadamiałem sobie przerażającej, pasywnej potęgi tej połowy Polski, która nigdy nie uczestniczyła w żadnych wyborach. Która milczy, a czasem tylko złowrogo pomrukuje”. A nie przyszło Ci przypadkiem do głowy, że w tej „połowie Polski” jest mrowie poniżonych, zrozpaczonych ludzi, którzy nie głosują, bo nie mają żadnej nadziei, że ich głos cokolwiek znaczy dla Twoich „królów”? […] Co się stało z Twoim sercem, Piotrze? – pytała dramatycznie, posiłkując się drastyczną argumentacją smoleńską. – Zastygło w kamień? Co się stało z naszą klasą? Z nami wszystkimi? Jak do tego doszło, że skłonni jesteśmy – my, niegdysiejsi przyjaciele – upodlać się i znieważać bez skrupułów?

Szedłem więc do Teatru Narodowego na Pana Tadeusza – wszystkie słowa mocno uprzedzony, wzmacniany w swym sceptycyzmie wypowiedziami samego Cieplaka, który twierdził, że Polacy (rozumiem, że pod tym kryje się elektorat PiS) powierzchownie czytają Mickiewicza, że Pan Tadeusz „został uwięziony w słodkawo-mdławym, wyidealizowanym Soplicowie, w którym Zosia pląsa w białej sukience”. Jasne. Piotr Cieplak najwyraźniej nie wie, nie chce wiedzieć, wypiera fakt, że istnieje ktoś taki jak Jarosław Marek Rymkiewicz, autor potężnego cyklu „Jak bajeczne żurawie”, rozmówca Adama Poprawy z książki Mickiewicz, czyli wszystko. Cóż naszego reżysera, salonowego twórcę może obchodzić jakiś zaślepiony poeta z Milanówka?

Szedłem więc pełen obaw, nieświadom, że w ciągu tych sześciu wieczorów przeżyję wraz z publicznością warszawską prawdziwą ucztę duchową, że oto zdarzy się teatralny cud. Że piątego dnia tego niezwykłego święta zobaczę, jak Wanda Zwinogrodzka, która wpadnie na jeden wieczór, dołączy do owacji na stojąco dla aktorów uczestniczących w adoracji Pana Tadeusza.

Adoracja arcydzieła

Tak, bo mianem adoracji określić można to, co się działo przez kolejnych sześć majowych dni na scenie Teatru Narodowego.

Bo oto Piotr Cieplak skapitulował, skapitulował wraz z całym zespołem Teatru Narodowego, skapitulował przed geniuszem Mickiewicza i pozwolił wyśmienitym aktorom – każdy ze zszytym tekstem formatu A4 w ręku – przeczytać to, co napisane zostało 180 lat temu. Dać brzmieć arcypoematowi, owszem troszeczkę grepsując, podgrywając, wprowadzając często lekką żartobliwą tonację, ale przecież w żadnym razie nie stawiając się ponad Mickiewiczem i jego dziełem. Przeciwnie – od pierwszych minut, kiedy to Jan Englert za zacinającym się dziecięciem podejmuje słowa Inwokacji i pozwala publiczności kończyć święte narodowe wersy, gdy baśniową narrację podejmuje fenomenalna Anna Seniuk, widzimy, że zaproszeni jesteśmy do delektowania się arcydziełem, smakowania jego piękna, zadziwienia jego mądrością.

Ze sceny idzie elektryczność. Owszem, czasem zdaje się, że aktorskich grepsów jest zbyt wiele, że i dźwięki, jakimi barwi czytanie muzyczny zespół, te dzwoneczki, te drzwi zatrzaskiwanie niepotrzebnie rozpraszają uwagę, ale przecież zaraz potem fortunne podegranie melodii, nastrojowy podkład dla recytacji zmywają to niemiłe wrażenie. Czytanie Pana Tadeusza to wielkie święto narodowej sceny, to także radość z całego zespołu. W spór o Kusego i Sokoła wdaje się niedawny Kordian (Marcin Hycnar) z Konradem (Grzegorz Małecki). I rywalizując tekstem, delikatnie rywalizują także aktorsko, byśmy z fascynacją mogli obserwować, jak swoje przewagi bezwzględnie wykorzystuje Kordian gibki w biodrach, sprawny, lekki, potrafiący barwić komizmem każdą swoją kwestię, jak próbuje gonić go niedawno triumfujący w Wielkiej Improwizacji Małecki. Tu swą komiczną siłę pokaże w roli Hrabiego Przemysław Stippa, jeszcze niedawno czarny charakter ze Zbójców. Janusz Gajos jako nieznośny sklerotyczny gawędziarz Wojski czy Jerzy Radziwiłowicz jako Sędzia, czyli też Dominika Kluźniak w genialnej roli Telimeny zarówno w monologu o wspaniałościach Rosji, jak i w nieodmiennie komicznych duetach z Tadeuszem (Grzegorz Kwiecień) wszyscy oni składać się będą na zespołowy sukces. Bo w Narodowym zdawał się odżywać duch pamiętany z lat 70. ze Starego Teatru w Krakowie, gdy wielogodzinne maratony Wajdy i Jarockiego były doświadczeniem zespołowym, zbiorowym.

Aktorzy dzielą się partiami przynależnymi danym bohaterom, czasem czytają didaskalia, czasem sygnalizują niestosowność swego wyglądu, korygują swe zachowanie w stosunku do opisu, ubrani w większości na wpół prywatnie, obywają się bez zbytecznych rekwizytów, markują z dystansem wiele czynności, pozwalają rozsmakować się w mickiewiczowskich grach, odsłaniają zabawy poety z literackimi gatunkami, radość opisów, piętrzenia metafor i porównań, wyczarowywania z pamięci odeszłego świata.

Techniczna, prosta scenografia, wyjeżdżający na podeście stół, krzesła, czasem tylko z rzadka jakiś efekt specjalny w rodzaju dymu zza kulisy, świetne światło i nienachalna tylna projekcja pokazująca krajobraz, zarys zamku, widok nieba.

Owacje na stojąco

Zgrzyty? Oczywiście jakieś są: czasem greps idzie za daleko, np. gdy Radziwiłowicz – Sędzia – zasnąwszy, wychodzi niczym lunatyk, czy też Stippa Hrabia przykleja sobie na ślinę do piersi skrawek papieru robiący za kwiatek niezabudek otrzymany od Telimeny lub Zosia – Wiktoria Gorodeckaja – zagrywa się strasznie przy przebieraniu się za piękną damę. Albo gdy na tylnej projekcji w obraz lasu (Franciszka Kostrzewskiego?) wkluczowane zostają grille czy gdy scena rozgrywa się na tle slajdu z wielkim mieszkalnym blokiem. To zapewne pozostałości po pierwotnej koncepcji Cieplaka, gdy chciał bawić się w publicystykę przy lekturze arcydzieła.

No tak, wiem, publiczność warszawska w dużej swej części łaknęłaby i takiego spłycającego odczytania: gdy w księdze Zajazd Protazy wygłasza protest: „Ostrzegam, że akt nie będzie miał mocy, / Wymuszony przez gwałty, ogłoszony w nocy”, widzowie nagradzają tę kwestię długą owacją, rajcując się wyłuskaniem antypisowskiego akcentu.

Cieplak na szczęście pozostaje głuchy na takie oczekiwania i nie psuje spektaklu doraźnymi odczytaniami. Daje się zdominować Mickiewiczowi. Wielowymiarowemu, pochylonemu ze smutkiem nad odchodzącą w niebyt dawną Polską, obrazujący jej republikańską chwałę, ale i wady, przywary, śmiesznostki. Wszystko jednak oddając w tym noumenalnym, istotowym świetle, czyniąc z opowieści prawdziwy poemat metafizyczny (w rozmowie z Adamem Poprawą Rymkiewicz, wierny swym iblowskim korzeniom, zaznaczył, że ten świetny interpretacyjny klucz do Pana Tadeusza zaproponowała jako pierwsza prof. Alina Witkowska, że Miłosz był drugi – przypominam sobie ten fakt, bo przecież to właśnie ofiarowuje nam Cieplak: czas na delektowanie się, ale też kontemplowanie Pana Tadeusza).

Czasem Cieplak pozwala sobie na grę przeciw sensom, niekiedy w błahych rozrywkowych wątkach, ma to wywołać efekt komiczny, innym razem… hm, znów chyba jest to pozostałością pierwszego konceptu, gdy w dyskusji z Hrabią każe Tadeuszowi pochwałę polskiego nieba („U nas dość głowę podnieść, ileż to widoków!”) wygłaszać tonem zadufanego prowincjusza. Ale przecież takich niemądrych ingerencji jest jak na ksiąg 12 i tak niewiele, Cieplak daje się prowadzić Mickiewiczowi, ufa jego ręce, pozwala się delektować równowagą między apoteozą dawnej polskości a jej ostrym sądem, a gdy zbliżamy się do finału i zostajemy zahipnotyzowani spowiedzią Jacka Soplicy (Mariusz Bonaszewski), zauroczeni miłosnym wyznaniem naiwnej i niewinnej Zosi (Gorodeckaja) i wbici w ziemię genialnym koncertem Jankiela (Teresa Budzisz-Krzyżanowska), to przecież wybaczamy Cieplakowi wszystko i widzimy, czym może być magia teatru pozwalającego mówić arcydziełu, próbującego zdobyć się na kongenialność wobec świętego tekstu.

Owacja na stojąco, teraz już, na zakończenie szóstego wieczoru bezwarunkowa, wybucha, gdy publiczność wraz z Janem Englertem dopowie ostatnie słowa arcypoematu: „I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem, / A com widział i słyszał, w księgi umieściłem”.

I oklaski trwają, choć Englert na moment przerywa je, zapraszając na 9 czerwca na premierę suplementu pod tytułem Soplicowo – owocilpoS, co brzmi nie tylko dziwacznie, lecz także dość złowieszczo, gdy przypomni się kolejne prasowe odgrażania Cieplaka, że chce nam bez słów przedstawić „ludzi – pewną wspólnotę, która oddaje się rytuałowi tańczenia poloneza oraz szczekaniu – jak w Ferdydurke – na Obcych. […] na co dzień ta społeczność nie sieje, nie orze, żyje bez celu. Wszystko jest tam, pożal się Boże, zaczęte, niedokończone, bez planu, bez współpracy”. Brr, aż się boję pomyśleć, co też szykuje nam reżyser. Ale na razie przecież klaszczę, bo widzę, jak Piotr Cieplak – kolega z tego dziwnego roku wiedzy o teatrze warszawskiej PWST – Wandy Zwinogrodzkiej, Wojciecha Tomczyka, Rafała Węgrzyniaka, Agnieszki Kaczorowskiej i Grażyny Loski (dzisiaj Torbickiej) – prezentuje arcydzieło.

Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz. Wszystkie słowa, reż. Piotr Cieplak, Teatr Narodowy, Warszawa, maj 2016.

[„Do Rzeczy”, 22/2016]

Ciała

Ciała Sienkiewicza. Ciało samego autora, za młodu niewyklute, dość nikczemnej postury, chorowite, ale spragnione miłości, ciało starzejące się, niszczejące, żałosne.

Ciała jego bohaterów – mężczyzn przeróżnych: malutkich, wymuskanych i topornych, dziarskich, starych i rozlazłych.

Ciała kobiet, do których się wzdycha, pokazywane zazwyczaj przez szczegół, wycinek dość pruderyjny, ale przecież wszystko mówiący – oczy, falujący biust, rozchylone nozdrza, oblewane rumieńcem, tracące dech. Ciała młode, dziewczęce, ledwie wyklute z dzieciństwa, niosące obietnicę zatrzymania czasu, ba, jego cofnięcia. I ciała kobiet brzemiennych, zdeformowane, zeszpecone.

Upojne wizje ciał męczenia, torturowania, kaleczenia. I ciała z wypisanymi na sobie zapisami cierpienia, ciała zadające śmierć i poranione. Kobiece ciało ojczyzny – udręczonej, zbolałej.

Bardzo dobrze się stało, że Wydawnictwo Czarne zdecydowało się wznowić dotychczas niszowe, pochodzące z roku 2009, Ciała Sienkiewicza profesora Ryszarda Koziołka. Dlaczego? Bo to po prostu świetna książka.

Niech nie odstręczy nas fakt, że Ryszard Koziołek zaznaje dzisiaj chwały mainstreamowego krytyka (laureat Nagrody Literackiej Gdynia 2010, w latach 2012–2015 członek jury nagrody Nike, publikujący na łamach „Tygodnika Powszechnego” i agorowych „Książek”).

Niech nie odstraszą nas ostatnie teksty Koziołka, choćby te, w których – zaczadziały nowomodnymi ujęciami – wynosi pod niebiosa twórczość Ignacego Karpowicza – Sońkę i Miłość. Niech pewne zmanierowanie eseistyki Koziołka, widoczne w jego najnowszej książce Dobrze się myśli literaturą (Czarne 2016), nie powstrzyma naszej ręki sięgającej po Ciała Sienkiewicza.

To naprawdę świetna książka. Nie bójmy się. Nie brzydźmy. Weźmy w nawias wydrukowane na tylnej okładce zapewnienia Koziołka, że książka została „napisana z zachwytu i złości na Sienkiewicza”. Bo złości tu naprawdę bardzo mało, a przeważają zachwyt i oczarowanie.

Wierność talentowi

Ryszard Koziołek zabiera nas oto w fascynującą podróż. Podróż, w czasie której pokaże, jak genialnemu pisarzowi udało się nawiązać kontakt z czytelnikami ponad głowami ideologów, krytyków, zazdrosnych konkurentów, jak wierność literaturze właśnie, a nie ideom czy domkniętym światopoglądom, doprowadziła do gigantycznego sukcesu. Z uśmiechem pobłażania przywoła głosy mędrców bezradnych wobec fenomenu Sienkiewicza, którzy nieświadomi integralności pisarskiego gestu naiwnie, mało sensownie narzekali, że taki talent się zmarnował. Bo co? Bo nie dał się wprząc w służbę ich ideologii, bo nie spełnił ich planów naprawy świata?

Koziołek kapitalnie pokaże, jak Sienkiewicz, nabywając wiedzy o swym talencie, zaufał literaturze i swej sztuce narracyjnej, by unikając definiowania swej postawy wobec świata, dać mu to, co najcenniejsze: opowieść. Przeleci Koziołek nad krytykami współczesnymi Sienkiewiczowi, dowiedzie żałości i bezsiły kampanii antysienkiewiczowskich, by jako czytelnik zwrócić się ku tym rozbuchanym, wabiącym czytelnika na wiele sposobów książkom. „Sienkiewicz nie jest pisarzem idei, ale zmysłowego konkretu narracji” – przetnie rozważania literaturoznawców i myślicieli, by wraz z nami zatopić się w jego kipiącej emocjami prozie.

W centrum oczywiście będzie arcydzielna Trylogia, ale przecież w ado­rację Sienkiewicza wplecie Koziołek także inne dzieła. Odtworzy miłosne gry, jakie w swym życiu rozwijał Sienkiewicz z kobietami w różnym wieku, zajrzy do prywatnej korespondencji, by pokazać Sienkiewicza posługującego się grubym słowem, swawolnego, bezecnego, opowiadającego o swych miłosnych podbojach, onanizmie, klasyfikującego kobiety do szybkiej konsumpcji…

Sprawdzi, jak Sienkiewicz kreował swe bohaterki, obiekty westchnień wojennych herosów. Prezentując piękne na różne sposoby kobiety, które zawładnęły wyobraźnią dzielnych rycerzy, wojów, które wdzierały się w myśli rzymskich patrycjuszy czy współczesnych autorowi mieszczan, stworzy Koziołek niesamowity esej o meandrach miłości. Bezceremonialnie zestawi biografię pisarza z jego dziełem, doprawi to wszystko mało subtelnym Freudem, by wydobyć na jaw odwieczne dylematy miłości, pełnej sprzeczności i wzajemnie wykluczających się wizji. Wydestyluje ze zdawałoby się infantylnego erotyzmu Sienkiewiczowskich bohaterów pokrętne, wzajem sprzeczne, czasem perwersyjne ciągoty. Odtworzy fantazmaty, jakimi zasilał pisarz swe dzieła, i przedłoży nam przed oczy drażniące przyjemności, sycące czytelnika.

Owszem, gdy przywoła scenę, w której bohaterowie Pana Wołodyjowskiego obserwują swe blade kobiety – oszpeconą ciążą Krzysię i Baśkę emanującą mimo zmęczenia chłopięcym wdziękiem, pozwoli sobie na zdania koszmarki typu: „Ketling i Wołodyjowski są tu personifikacjami tłumionego dyskursu seksualnego, którego podmiot pada ofiarą własnej wartościującej stratyfikacji płci”. Ale przecież te naukawe ekscesy nie zburzą lektury, zatopionej w Sienkiewiczu, pełnej odwołań i cytatów z jego fenomenalnych dzieł.

Analiza Trylogii, Rodziny Połanieckich, Krzyżaków pozwoli Koziołkowi na opowieść o ambiwalencjach heteroseksualnej miłości, w której dążenie do wiecznej młodości koliduje z rozrodczością, a pierwiastki męski i żeński zwierają się w nieustannej walce. Swobodnie poruszając się po dziełach zebranych Sienkiewicza, zrekonstruuje jego ideał kobiety, pisząc:

Spośród wielu kobiet w Trylogii Zagłobę naprawdę pociągają tylko dwie: Helena i Baśka. […] Połączone razem tworzą znany już fantazmat, określony najwyraźniej przez Płoszowskiego w Bez dogmatu: „twarz dziewczynki z ponętami kobiety”.

W innym miejscu zanotuje:

Skutkiem konfliktu symbolicznego pomiędzy dwoma obiektami męskich uczuć jest częste u Sienkiewicza podwojenie postaci kobiecych, ujęte w opozycyjne typy bohaterek: androgyniczna versus płodna.

Miejscami, tworząc dyskurs o miłości, lekko przeszarżuje. Gdy wplecie do tego twórczość Balthusa, czyniąc go perwersyjnym wspólnikiem noblisty, czy gdy wystąpi z efekciarską nadinterpretacją nowelki Autorki.

Ciemne emocje

Wprowadza Koziołek czytelnika w konfuzję. Bo choć zaspokaja czytelnicze żądze i oczekiwania, to często czyni to bardzo brutalnie. Wydobywa na światło dzienne to, co miało pozostawać w półmroku: definiuje uczucia pisarza, nie pozwala tkwić im w niedopowiedzeniach, w niewykluciu. Bezlitośnie rozszyfrowuje grę, którą prowadzi Sienkiewicz z samym sobą, z czytelnikami książek, czytelniczkami osobistych listów. Pisze:

Dzięki literaturze Sienkiewicz może przenosić swoje fantazmaty na dowolną postać fikcyjną, a jak pokazuje jego korespondencja, także na realnych adresatów.

Brawurowo rozpoczyna rozdział poświęcony wieloletniej korespondencji pisarza zbolałego po śmierci pierwszej żony, Marii z Szetkiewiczów, z jej siostrą. Posłuchajmy:

Sienkiewicz wymyślił Jadwigę Janczewską w lecie 1886 r., mniej więcej w pół roku po śmierci żony Marii (zmarła 19 października 1885 r.). Jest to jedna z jego najlepszych postaci literackich.

Odtwarza Koziołek osobliwą grę, którą prowadził pisarz ze swą szwagierką, by stwierdzić:

Miłosne pisanie do Janczewskiej odcina go od depresji po śmierci ukochanej żony, oferując jakieś przedłużenie tamtego uczucia w pokrętnej relacji z siostrą zmarłej; dla niej słowa Sienkiewicza są siecią, w którą wpada, odgradzając się coraz bardziej od męża i syna, a nawet od rzeczywistości swego życia. Pisanie jest dla niego pracą żałoby, która niebawem się skończy, ją zaś wpycha w żałobę permanentną, gdyż obiektem jest on sam – żyjący pisarz.

Nie ma Koziołek litości też dla lekkich poruszeń emocji, nad którymi nie panujemy i które przecież często nas zwodzą, nie wierzy w urodę i niewinność uczuć pozostających w nierozkwicie, subtelnie zabarwiających naszą codzienność. Skoro więc w zapiskach Sienkiewicza pojawia się jakiś trop, Koziołek niczym gończy pies, który zwietrzył zwierzynę, wyrusza na poszukiwania i z korespondencji, z plotki, biograficznej fiszki destyluje swoją tezę, stawiając nam przed oczy fragmenty listów, łącząc opisy osób z powieści z realnymi personami z życia pisarza. Tak czyni z niebezpieczną od pewnego momentu epistolograficzną grą rozpoczętą przez sześćdziesięcioletniego pisarza z dziewięcioletnią Wandzią, tak postępuje z wątkami żałoby i śmierci kobiet w powieściach, tak z lękiem wobec prokreacji.

Nasyca wyraźnie Koziołek czytanie Sienkiewicza własnymi dylematami i dylematami naszej epoki, ciągnie myśl poza horyzont pisarza, ukryty za maską filologa, zwierza się z własnych niepewności i rozdarć. Nie sposób nie zacytować późniejszej deklaracji Ryszarda Koziołka, nie sposób nie zacytować, bo stanowi ona także trafną prezentację strategii, którą realizuje w Ciałach Sienkiewicza:

Dobra lektura powinna być emocjonalna, taki jest jej nietajony cel, ale też ciemna strona opowieści. Za Bataille’em powiedziałbym, że jest to „nieprawa część” literatury, kiedy ta odwołuje się do ciemnych emocji czytelnika, wybudza je lub ożywia […]. To, co dzieje się z nami w trakcie czytania, wcale nie zawsze jest dobre! W lekturze bywamy sadystami, szowinistami, wydajemy niesprawiedliwe sądy, stajemy się stronnikami zbrodniarzy, ponieważ literatura właśnie to, między innymi, chce z nami robić – wydobyć naszą emocjonalność. Jeśli jest wielka, na tym się nie skończy – będzie nas skłaniać także do zrozumienia, co się z nami działo.

I Koziołek, delektując się Sienkiewiczem, pokazuje, jak pisarz wprowadza nas w ekstatyczny odbiór. Zachwyca się niezwykłą kreację na pozór niewinnego Zagłoby. Pisze:

Transponując dyskurs uwodziciela w dyskurs ojca, Sienkiewicz normalizuje społeczną patologię starczego pożądania.

W precyzyjnych analizach pokazuje filtry i cudze spojrzenia, przez które autor pokazuje nam przemoc i zabijanie, wciągając w pornografię sado-maso. Ligia – dręczona w wizjach Winicjusza i umierająca – we własnych marzeniach – jako męczennica. Uśmiech pobłażania dla faktu, że „postacie bliskie pisarzowi lub obarczone funkcją moralnego, patriotycznego bądź heroicznego wzorca zabijają elegancko, niemal dyskretnie”, ale i erotyczna niemal fascynacja kobiet wojennym widowiskiem przemocy, wzmocniona przez Koziołka odwołaniem się do nasyconego namiętnością reportażu Sienkiewicza z corridy.

Po mistrzowsku wplata w swe czytanie noblisty problematykę płci, pokazując już nie tylko seksualny wymiar bohaterów, nie tylko spór chrześcijaństwa z Erosem, lecz także ukształtowanie świata, w którym ścierają się pierwiastki męskie i żeńskie. Relacje między kobietą-ojczyzną a zbłąkanymi bohaterami, rzeczywistość, w której męka, ofiara znaczą więcej niż bohaterski czyn, a rana więcej niż triumf. No tak, tylko znów: „kontakt kobiety z męskimi ranami jest alegorią miłości i pożądania”.

Wciągając nas w namiętną lekturę, nie zaniedbuje Koziołek także polemik z tradycyjnymi ujęciami twórczości Sienkiewicza. Pokazuje więc, jak i co chciał Sienkiewicz w nas krzepić, jak łączył anachronizm z nowoczesnością i na czym polegał mechanizm konsolacyjny jego Trylogii. Zbyt mało miejsca tu, by choćby zasygnalizować wątki, które wręcz wylewają się z książki śląskiego literaturoznawcy, ale trudno, takie są uwarunkowania tygodnikowego pisania. Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy – lektura obowiązkowa.

Ryszard Koziołek, Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy, Wydanie II, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018.

[„Do Rzeczy”, 9/2018]