Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarta dostępna w tłumaczeniu na język polski książka Yan Lianke nie pozostawia żadnych wątpliwości – oto mamy kolejne dzieło jednego z najbardziej utalentowanych i bezlitosnych kronikarzy współczesnych Chin. Na pozór mamy do czynienia z komedią, lecz trudno o komedię czarniejszą – urzędnicy są bez reszty skorumpowani i cierpią na gigantomanię, poddana ich władzy społeczność kalek − brutalna, nieuczciwa i podstępna, a mające przynieść wszystkim dostatek mauzoleum Lenina – absurdalnie przeskalowane (położone w zagubionej w górach wiosce, wymiarami odpowiada dokładnie pekińskiemu mauzoleum Mao Zedonga). Gorzki śmiech zamiera równie szybko, jak się rodzi, a wymazywana prawda o historii – motyw powracający w twórczości Yan Lianke − choć ubrana w niecodzienną formę, nie staje się przez to mniej przejmująca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 596
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PRZEDMOWA
Dźwięk krwawiącej duszy.
Pisanie nie jest już dla mnie radosnym zajęciem.
Robię to od ponad trzydziestu lat, ale od ostatniego dziesięciolecia ani po pisaniu, ani w trakcie nie doświadczam jakiegokolwiek szczęścia. Codziennie zasiadam do biurka jedynie z powodu wieku i ciała, przez które nie mogę już zmienić zawodu.
Tak jak jem, aby żyć, piszę, aby poświadczyć, że wciąż oddycham i chodzę po świecie, i nadal jestem w stanie rozmawiać z przyjaciółmi i czytelnikami. Nadal pragnę i mogę mówić to, co czuję. Jeśli pewnego dnia przestanę pisać, nie będzie to oznaczało, że umarłem, ale że straciłem chęć do rozmowy, że nie mam ochoty skonfrontować się ze światem własnym głosem.
W obliczu rzeczywistości moja dusza krwawi.
Na kawałku pola w mojej rodzinnej wsi, w żółtej ziemi, razem z moim dziadkiem i babcią, od dwudziestu lat leży spokojnie również mój ojciec, być może jego kości i spróchniała trumna połączyły się już z wodą i lessem. Gdy tylko pomyślę, że moja matka, która liczy już ponad siedemdziesiąt lat, wkroczyła w ostatni etap życia, przechodzi mnie lodowaty dreszcz, milknę na długo i czuję lekkość umykającego trwania. Moja siostra, brat, szwagierka, bratankowie i siostrzenice wiążą moje serce z tym kawałkiem ziemi. Mam nadzieję, że zdołają wieść życie odrobinę lżejsze niż ludzie wokół, ale moje pisanie nie pomaga im, tak jak jeden promień słońca nie rozświetla mroku nocy. Ostatecznie i tak muszą polegać na sobie. To trudne życie w znoju jednak jest ich przeznaczeniem.
Mieszkam z rodziną w chaotycznym i olbrzymim Pekinie, codzienne problemy i uśmiechy mojej żony i syna sprawiają, że odczuwam wątłą więź z tym miejskim światem. Gdyby nie to, Pekin i mnie łączyłoby to samo, co pustynię z kroczącym po niej samotnym wielbłądem. Pewnej nocy w 1989 roku, kiedy szedłem sam aleją Chang’an, byłem tak chciwy Pekinu, jak wschodzące słońce ziemi. Teraz jednak na widok monstrualnych, kolorowych i nowoczesnych pekińskich arterii i zaułków odczuwam jedynie niejasną odrazę i panikę.
Odkąd sięgam pamięcią, aż do około czterdziestu lat, każda myśl o śmierci wzbudzała we mnie paniczny strach. Ale gdy osiągnąłem ten wiek, stopniowo zacząłem podchodzić spokojniej do odejścia. W sierpniu ubiegłego roku, kiedy w pełnym słońcu szedłem po torach linii metra nr 13, nagle przyszła mi do głowy myśl o położeniu się na nich i stałem tam naprawdę długo. Zszedłem dopiero, kiedy za moimi plecami zadudnił pociąg i stalowy huk wypełnił mi głowę. W zeszłym roku razem z przyjacielem wspiąłem się na Wonne Góry i na urwisku myślałem nad skokiem, równocześnie doceniając wyjątkowe piękno krajobrazu.
Kilka dni temu w trakcie pisania o pewnym bohaterze bez swojego miejsca na ziemi odszedłem od biurka i zobaczyłem przez okno wypadek samochodowy. Poczułem, że moja postać z powieści nie jest bezdomna, ale zagubiła się i straciła jakikolwiek apetyt na życie czy choćby egzystencję i nie zainteresowałby jej nawet wypadek kogoś wracającego do domu. Oczywiście te przelatujące przez głowę myśli raczej nie poprowadzą mnie do wyboru innej drogi. Wiem, że będę dalej spokojnie żyć dla mojego syna i dla owych siostrzenic i bratanków w rodzinnych stronach, aby nadal mieli kogo nazywać wujem. Jednak zniknął we mnie strach przed śmiercią i za każdym razem, kiedy o niej myślę, czuję spokój i podnosi mnie to na duchu, nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Tęsknię za czasami, kiedy zmagając się z rzeczywistością, tak bardzo chciałem na nią napluć albo wymierzyć jej solidnego kopniaka, teraz zaś stała się tak brudna i zagmatwana, że nawet gdyby obnażyła swoje krocze przed tłumem ludzi, byłbym chyba zbyt leniwy, żeby na nią popatrzeć i cokolwiek powiedzieć. Dawniej widziałem wszędzie miłość i dobro, w jednym zielonym listku potrafiłem dostrzec rozbuchaną wiosnę, teraz zaś nawet widząc ją w pełnym rozkwicie, podejrzewam jakieś oszustwo zimy, jej zwodnicze przebranie.
Nadal mam odwagę wymierzać kopniaki rzeczywistości, ale brakuje mi już sił. Chcę uklęknąć przed dobrem, tak jak przed grobami przodków, jednak nie potrafię odróżnić prawdziwego dobra od fałszywego. Dlatego w moich utworach wolno kapie krew z mojej duszy i pozwalam, aby słowa, grube, subtelne, zwięzłe czy zbędne, stały się dźwiękiem krwawiącej duszy, stały się przyczyną i fundamentem mojego pisania. Wciąż jednak zastanawiam się nad sensem i powodem istnienia moich słów. W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy ukazała się drukiem antologia moich utworów, westchnąłem nad ich chropowatością i powiedziałem, że patrzenie wstecz napawa mnie smutkiem. Teraz, dziesięć lat później, kiedy wychodzi kolejny zbiór, nie czuję smutku z powodu moich utworów, ale bezsilność, że mierzę się ze światem jedynie za pomocą mojego pisarstwa. Moje pisarstwo sprzed dziesięciu lat było toporne i powtarzalne, ale pełne uczuć i szczere, po kilkunastu latach pisania, gdy spotykam się z krytyką czytelników i splunięcia fruwają w powietrzu, już się nie wstydzę ani nie oskarżam, ponieważ wiem i mocno wierzę, że moje powieści są w rzeczywistości bulgotaniem krwi mojej duszy.
Muszę wyznać i przestrzec – kiedy wyschnie ta krew, sięgnę po szpik z mojego rozkładającego się ciała i użyję go jako ostatnich kropli atramentu, i dopiero kiedy stracę siłę i głos, z mojej ręki wypadnie pióro i ostatecznie zamilknę.
21 lipca 2007 roku
KSIĘGA I. KORZONKI
Rozdział 1.Zrobiło się gorąco, spadł śnieg, czas zachorował
Patrz, w środku upalnego lata, kiedy ludzie już ledwo żywocili [1], spadł śnieg. Nazywano go gorącym śniegiem [3].
W ciągu jednej nocy nastała zima. A może to lato minęło w mgnieniu oka, a ponieważ zabrakło jesieni, pośpiesznie nadbiegła kolejna pora roku. W skwarze tamtego lata czas wypadł z ram, oszalał, zadygotał w padaczce, w jedną noc przeminęły zasady, zniknął ład i spadł wielki śnieg.
Naprawdę, czas zachorował, oszalał.
Na polach stała dojrzała pszenica. Śnieg przykrył unoszący się wokół zapach źrzałego ziarna. Kiedy mieszkańcy wsi Żywot [5] kładli się nagutcy spać, nie narzucili na siebie nawet prześcieradeł i jeszcze chłodzili się wachlarzami z papieru czy z liści palmowych. W środku nocy najpierw zerwał się wiatr i wszyscy momentalnie zawinęli się w pościel, a gdy nadal czuli chłód wwiercający się aż do kości, wstali z łóżek i powyciągali ze skrzyń zimowe kołdry.
Następnego dnia po otwarciu drzwi kobiety w całej wsi zawołały zaskoczone:
– Och! Spadł śnieg! Gorący śnieg w lecie!
Mężczyźni stali, wzdychając:
– Kurwa! Tyle gorącego śniegu, idzie głód!
Dzieci krzyczały z radości:
– Aaa! Spadł śnieg!... Spadł śnieg!... – cieszyły się jak na Nowy Rok.
Rosnące w wiosce sofory, wiązy, tungowce i topole stały calusieńkie białe. Zimą śnieg leżał tylko na ich konarach i gałęziach, ale przy bujnym letnim listowiu zmieniły się znienacka w białe wzgórza i ich korony wyglądały jak gigantyczne śnieżnobiałe parasole. Z liści uginających się pod ciężarem ześlizgiwały się grudy śniegu i bach! jak kule ciasta uderzały o ziemię, skrząc się biało.
Dojrzałą pszenicę przykrył gorący śnieg i wiele pól [7] w górach Balou zamieniło się w zakątki krainy lodu. Zboże na ciągnących się zagonach położyło się przygniecione śnieżną czapą, czasem wystawał spod niej jakiś kłos, ale większość źdźbeł leżała pokotem, jakby najpierw połamał je silny wiatr, a potem docisnął śnieg. Gdy stałeś na pagórku albo na miedzy, wciąż czułeś woń pszenicy, podobną do aromatu kadzidła w domu pogrzebowym opustoszałym po wyniesieniu trumny.
Patrz, w upalne lato spadł gorący śnieg. Nieskończone połacie bieli.
Nieskalany świat.
Ten wielki śnieg w piątym miesiącu Roku Tygrysa wuyin[1] [1998] dla schowanej w górach Balou wioski Żywot oznaczał, rzecz jasna, wielką katastrofę.
Przypisy
[1] Żywocić – regionalizm z Północy, wyrażenie używane głównie w zachodnim Henanie i w górach Balou. Oznacza „cieszyć się życiem, czerpać przyjemność z życia, żyć szczęśliwie, wieść się pod każdym względem”. W górach Balou może także znaczyć „szczęście w nieszczęściu, odnaleźć przyjemność w nieszczęściu”.
[3] Gorący śnieg – regionalizm, śnieg spadający latem. Mieszkańcy regionu nazywają lato „gorącą porą”, dlatego letni śnieg został gorącym śniegiem – małym albo wielkim. Śnieżyce latem nie są normalnym zjawiskiem, ale z miejscowych relacji historycznych czy gazet dowiedziałem się, że pojawiały się co kilkanaście albo co kilkadziesiąt lat, a w niektórych okresach „gorący śnieg” spadał co roku przez kilka lat z rzędu.
[5] Żywot – zgodnie z legendą początki wioski Żywot związane są z wielkim przesiedleniem do Shanxi za cesarzy Hongwu i Yongle z dynastii Ming. Na mocy edyktu przesiedleńczego z czteroosobowej rodziny na miejscu mogła zostać jedna osoba, z sześcioosobowej – dwie, z dziewięcioosobowej – trzy. W ten sposób zostawali w domach wyłącznie ludzie starzy i niedołężni, a młodzi i zdrowi dołączali do szeregów wysiedlanych i każdego dnia odchodziło ich tak wielu, że cały region wypełniały szlochy rozstań. Po pierwszej fali przesiedleńców protesty były tak gwałtowne, że dwór mingowski wydał rozporządzenie: ci, którzy nie chcą zostać przesiedleni, mają się zebrać w ciągu trzech dni pod potężną soforą w powiecie Hongdong. Pozostali mają czekać w domach na wezwanie do wymarszu. Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy i wkrótce prawie wszyscy mieszkańcy Shanxi ruszyli pod drzewo. Opowiadano, że w pewnej rodzinie młodszy syn, pokazując swoje synowskie oddanie, zawiózł wozem starego ślepego ojca i całkowicie sparaliżowanego starszego brata pod soforę, a sam wrócił do domu i czekał na przesiedlenie. Gdy minęły trzy dni, wojska cesarskie zmusiły do wymarszu sto tysięcy ludzi zgromadzonych wokół drzewa, w domach i na roli pozostawiając jedynie ochotników.
Liczono wyłącznie głowy, nie miało znaczenia, czy ślepy, kulawy, stary, tak samo traktowano również kobiety i dzieci, człowiek to człowiek. Dlatego stary ślepiec, dźwigając syna na plecach, musiał się powlec razem ze wszystkimi. Widok starca niosącego sparaliżowanego chłopaka, który służył ojcu za oczy, rozdzierał serce. Maszerowali od świtu do zmierzchu, bez dnia odpoczynku, zmierzając z powiatu Hongdong w prowincji Shanxi w kierunku regionu gór Balou w prowincji Henan. Ze spuchniętych nóg starca lała się krew, syn nieustannie płakał i kilka razy próbował się zabić. Towarzysze podróży patrzyli na nich z rozpaczą i napisali petycję do kierującego tą przymusową wędrówką, prosząc o zgodę na osiedlenie się ojca i syna gdzieś po drodze. Pismo wędrowało przez kolejne instancje i w końcu dotarło do ministra do spraw migracji Hu Dahaia, który skomentował je jednym złowrogim zdaniem: „Kto ośmieli się wypuścić choćby jedną osobę, zostanie zabity, a jego rodzina wygnana z rodzinnych stron”.
Hu Dahaia znali wszyscy mieszkańcy prowincji Szantung, Henan i Shanxi, mówiono, że był szantuńczykiem i pod koniec panowania dynastii Yuan, uciekając przed głodem, dotarł do Shanxi. Był brzydki, ale potężny, w łachmanach, ale nienawidzący wszelkiego zła, z kołtunem, ale bohaterski, elokwentny, ale ograniczony, silny, ale leniwy; ludzie gardzili jego słowami i czynami, i kiedy żebrał o jedzenie, unikali go jak trędowatego – nawet jeśli zjawił się u kogoś w trakcie posiłku, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Pewnego dnia głodny i spragniony dotarł do powiatu Hongdong i widząc bogate domostwo z cegieł pokryte dachówkami pomyślał, że w końcu się naje do syta, ale gdy wyciągnął rękę po prośbie, spotkało go jedynie upokorzenie. Bogaty gospodarz nie tylko nic mu nie dał, ale wziął świeżo upieczony placek z dymką, wytarł nim tyłek wnuka i rzucił placek psu, a potem poszczuł żebraka.
Od tamtej pory Hu Dahai z całego serca nienawidził mieszkańców powiatu Hongdong. Żebrząc dotarł aż do gór Balou w zachodnim Henanie i pewnego dnia, zataczając się z głodu, zobaczył w górskiej dolinie pokrytą strzechą chatkę. Samotna staruszka właśnie przygotowywała posiłek, bułki z czarnej razowej mąki i lebiodę. Chwilę się wahał, ale w końcu postanowił o nic jej nie prosić. Nie spodziewał się u Henańczyków takiej szlachetności, kiedy bowiem chciał odejść, staruszka go dostrzegła, wciągnęła do środka, dała wodę do umycia twarzy i usmażyła mu wyborny posiłek. Po obiedzie Hu zasypał ją podziękowaniami, ale staruszka nie odpowiedziała ani słowem. Okazało się, że chudziutka jak szczapa kobieta jest głuchoniema. Hu porównał oba miejsca – szlachetność ludzi z Balou na Równinach Centralnych i podłość tych z Hongdongu w Shanxi – i postanowił pierwszym się odwdzięczyć, a na drugich zemścić. Później przestał żebrać i zaciągnął się pod komendę Zhu Yuanzhanga, w walce był gotów na wszystko, nie bał się śmierci i ścinał wrogów jak trawę. Dawny włóczęga bardzo się przysłużył założeniu nowej dynastii Ming. W pierwszym roku panowania cesarz Zhu Yuanzhang zapłakał z żalu, widząc zdewastowane wojną ziemie. Opustoszałe Równiny Centralne porastała trawa, tamtejsze tereny ucierpiały najbardziej i zostały na nich jedynie piętrzące się stosy trupów. Najpilniejszym zadaniem stało się odzyskanie pól uprawnych i zwiększenie liczby ludności. Jedną z pierwszych decyzji cesarza był więc rozkaz przesiedleń, a Hu Dahai został ministrem odpowiedzialnym za przemieszczenie ludzi. Na główne źródło przesiedleńców wyznaczył gęsto zaludniony powiat Hongdong i zabrał się za przygotowania do wielkiej migracji z Shanxi do Henanu. Jego pierwszym celem stały się rodzina i wioska bogacza, który wytarł tyłek wnuka plackiem i rzucił go psu. We wsi nie pozostał nawet jeden człowiek, stary, młody, ślepy czy kulawy – nikomu nie darowano.
Dlatego kiedy Hu Dahai usłyszał, że pośród przesiedleńców idzie ślepy starzec z Hongdongu, który dźwiga na plecach sparaliżowanego syna, nie tylko nie współczuł, ale wypełniła go mściwa radość i nie zgodził się, aby ta dwójka osiedliła się po drodze. Ojciec i syn nie mieli wyjścia, musieli w cierpieniu przemierzać kolejne tysiące li[2]. Kilka miesięcy później, kiedy kolumna przechodziła przez góry Balou w Henanie, ojciec i syn upadli nieprzytomni na ziemię i kilka osób udało się do Hu Dahaia z prośbą o zwolnienie nieszczęśników z dalszej wędrówki. Hu Dahai już chciał wyciągnąć nóż i zabić posłańców, ale gdy zauważył, że pośród nich znajduje się głuchoniema kobieta, która lata temu ugościła go, podając posiłek, natychmiast rzucił nóż i klęknął przed staruszką. Pod jej błagalnym spojrzeniem Hu Dahai nie tylko pozwolił ojcu i synowi zostać w górach Balou, lecz także zostawił im dużo srebrnych taeli i rozkazał setce żołnierzy wybudować dom i przygotować do uprawy kilkadziesiąt mu[3]ziemi nawadnianej wodą z pobliskiego strumienia. Przed odjazdem minister powiedział do głuchoniemej staruszki, ślepego starca i sparaliżowanego chłopaka: – W dolinie jest żyzna ziemia i dostatek wody, macie pieniądze i ziarno, więc osiądźcie tu, by żywocić.
Od tamtej pory tę przełęcz w górach Balou nazywano doliną Żywotu. Kiedy rozeszła się wieść, że głuchoniema, ślepiec i paralityk żyją tam jak w raju, zaczęli do nich dołączać kalecy z sąsiednich wiosek, gmin i powiatów. Ślepi, chromi, głusi, bezręcy, z nierównymi czy połamanymi nogami dostawali od głuchoniemej staruszki ziemię i pieniądze, żyli w spokoju i dostatku, zakładali rodziny i tak powstała wieś. Potomkowie często dziedziczyli kalectwo, ale pod opieką staruszki nikomu niczego nie brakowało. Dlatego wioskę nazwano Żywot, a staruszka została ich matką założycielką, którą czcili.
To legenda, ale powszechnie znana.
Według innego źródła – gazety powiatu Shuanghuai – wieś Żywot miała długą historię, ale pierwsza wzmianka o niej w relacjach historycznych pojawiła się zaledwie sto lat temu. Wioska była nie tylko miejscem, w którym gromadzili się kalecy, lecz także kolebką rewolucji, gdzie urodziła się i żyła żołnierka Mao Zhi z Czwartego Regimentu Czerwonej Armii. Jesienią roku bingzi [1936] Czwarty Regiment pod dowództwem generała Zhang Guotao oddzielił się od reszty wojsk i po przejściu prowincji Shanxi pomaszerował dalej na zachód. Generał, ze strachu, że pokiereszowani wojacy będą ciężarem, i z obawy, że doniosą o rozłamie do bazy w Yan’anie, rozkazał wszystkim lekko i ciężko rannym powrócić w rodzinne strony. Niedługo po wylaniu strumieni łez podczas pożegnania rannych żołnierzy przez wiernych towarzyszy broni czwarty regiment zaatakowały oddziały kuomintangowskie, wybiły ponad połowę żołnierzy, a reszta musiała zrzucić mundury i w chłopskim przebraniu powrócić do domów.
Gazeta odnotowała, że Mao Zhi była najmłodszą żołnierką w Czerwonej Armii, dołączyła do wojska w wieku zaledwie jedenastu lat, a odeszła, gdy miała lat piętnaście. Kiedy w roku guihai [1923] jej ojciec został aresztowany i zabity podczas wielkiego strajku pracowników kolei w Zhenghzou, matka zabrała roczną córkę i dołączyła do rewolucjonistów, a po jej bohaterskiej śmierci w czasie piątej operacji okrążającej w Jiangxi, Mao Zhi stała się rewolucyjną sierotą, która wiedziała jedynie, że pochodzi z Henanu, ale nie miała pojęcia, z którego powiatu i z której wsi. Razem z towarzyszami broni matki wyruszyła w Wielki Marsz, a gdy dołączyli do Czwartego Regimentu, poszła w ich ślady. W trakcie marszu przez przykryte śniegiem góry Mao Zhi straciła trzy odmrożone palce u stopy i złamała nogę po upadku ze zbocza, przez co stała się kaleką niezdolną do chodzenia bez kul.
Po rozkazie powrotu w rodzinne strony większość rannych umarła albo zniknęła bez śladu, ale Mao Zhi ocalała, ukrywając się w otwartym grobie, straciła kontakt ze swoim oddziałem i żebrząc dotarła do doliny w górach Balou. Kiedy zobaczyła Żywot – wioskę kalek – postanowiła w niej zostać na stałe. Gazeta zaznaczyła, że chociaż nie istniały żadne dowody na żołnierską służbę Mao Zhi w szeregach Czerwonej Armii, to wszyscy mieszkańcy wsi Żywot, gór Balou i całego powiatu uważali ją za czerwoną bohaterkę, matronę rewolucji. Jej sława opromieniała góry Balou, dzięki niej wieś Żywot zmierzała w odpowiednim kierunku i chociaż większość mieszkańców (albo i wszyscy) miała jakiś defekt, to w ramach nowego społeczeństwa wiedli spełnione i szczęśliwe życie.
W roku 1980, w nowym wydaniu gazety powiatowej, w rubryce „Osobistości”, na końcu biografii Mao Zhi napisano, że jej życie w wiosce Żywot było szczęśliwe, tak samo jak pozostałych mieszkańców. Wieś Żywot była miejscem, gdzie ludzie naprawdę mogli żywocić.
[7] Pole – regionalizm. Miejsce, lokalizacja, „to pole” oznacza „to miejsce”.
Rozdział 3.Mieszkańcy Żywotu znów są zajęci
O niebiosa! Śnieg padał przez siedem dni – na siedem długich dni zabił słońce.
Siedem dni gorącego śniegu zmieniło lato w zimę.
Na początku śnieżycy niektórzy wyruszyli na pola i usiłowali zbierać pszenicę. Nie ścinali sierpami, tylko wyciągali kłosy spod śniegu, odcinali je nożyczkami i wkładali do przymocowanych na plecach koszyków i sakw.
Pierwsza na pole wyszła Jumei, prowadząc swoje trzy duże bliźniaczki [1], jej trzy małe córulki [3]. Rozstawiły się jak kwiaty na łące i, jak od linijki, zaczęły lewą ręką wyciągać spod grubej na pół chi[4] warstwy śniegu pszeniczne kłosy, prawą ścinać je nożyczkami i wrzucać do koszyków i toreb. Za nimi ruszyła na pola cała wieś, starzy i młodzi, ślepi i kulawi, wszyscy poszli w ślady Jumei i ścinali nożyczkami kłosy na zaśnieżonych polach. Harowali w śnieżny dzień.
Mieszkańcy Żywotu rozproszyli się po bielusieńkich zboczach jak stado skaczących kóz, szczęk nożyczek niósł się po zaśnieżonych wzgórzach jak dzwonienie trącanych sopli. Niósł się po całym świecie.
Pole Jumei leżało na skraju doliny, z jednej strony przylegało do ściany skalnej, z dwóch – do cudzych pól, a z czwartej wychodziło na drogę prowadzącą na Górę Dusz. Liczące kilka mu pole wyglądało na nierówne i kanciaste, ale w rzeczywistości było prawie kwadratowe i dość płaskie. Najstarsza córka, Tonghua, Kwiat Paulowni, była ślepa, nigdy nie wychodziła pracować w polu. Po posiłkach zawsze siedziała na dziedzińcu, zazwyczaj nie przekraczała bramy, a jej najdalsze wyprawy kończyły się na skraju wsi lub na moście. Nie miało znaczenia, dokąd szła, przed oczami zawsze miała żółtą płachtę. W samo południe, w ostrym słońcu, dostrzegała bladoróżową mgłę, sama zresztą nie wiedziała, że to różowy, i mówiła, że przypomina jej to poruszanie ręką w błotnistej wodzie. Rzecz jasna, to był zasadniczo różowy.
Tonghua nie wiedziała, że śnieg jest biały, a woda przejrzysta, nie wiedziała, że wiosną liście są zielone, jesienią żółkną, a zimą schną i płowieją. Cała rodzina zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego jej jedynym obowiązkiem było ubieranie się i jedzenie, nie musiała się wcale przejmować gorącym śniegiem w środku upalnego lata. Tymczasem druga córka Huaihua, Kwiat Sofory, trzecia córka Yuhua, Kwiat Wiązu, i najmłodsza Yaoer, Ciemka, jak kurczęta poszły za matką zbierać pszenicę zasypaną śniegiem w środku lata.
A świat wokół wyglądał inaczej niż zwykle – zniknęły zbocza, zniknęły urwiska pod śnieżnobiałą płachtą, tylko na dnie doliny wciąż szumiała rzeka, która z zasypanych śniegiem pól wydawała się smoliście czarna. Czarna i lśniąca. Jumei i jej córki ścinały nożyczkami kłosy, ręce miały czerwone z zimna, ale na ich czołach perlił się pot.
Nadal przecież był środek lata.
Jumei i jej córki rozstawiły się tak, że każda z nich ogarniała trzy rządki pszenicy, i przypominały trzy pługi przebijające się przez śnieżne pole. Po ich przejściu gładki śnieg wyglądał jak arena walk psów czy kogutów. Nadchodzący od strony górskiego grzbietu sąsiad na widok usypanych na miedzy stert kłosów zaskoczony popatrzył na pole i krzyknął do Jumei:
– Och, w tym roku do ciebie przyjdę pożyczyć ziarno!
– Jeśli mi coś zostanie do wydania, to możesz przychodzić – odparła Jumei.
– Jak ci ziarna braknie, zawsze możesz wydać córkę za mąż! – dorzucił.
Uśmiechnęła się i nic nie odpowiedziała.
Sąsiad poszedł ścinać pszenicę.
Pola na zboczu zaroiły się od ludzi. Jeśli rodzinom brakowało rąk, do roboty stawali również ślepcy. Podprowadzano ich na skraj pola, gdzie wygrzebywano kilka kłosów, wsadzano je do rąk niewidomego, który samodzielnie ścinał pszenicę, aż do końca rzędu, i zawracał. Beznodzy i paralitycy musieli pracować tak samo jak pełniacy [5]. Siadali na gładkich drewnianych płytach i po każdej garstce ściętych kłosów szarpnięciem ciała przesuwali siebie i deskę naprzód. Dzięki temu ślizgali się po śniegu szybciej od pełniaków. Ci, którzy nie mieli drewnianych płyt, siadali na szuflach plecionych z wierzbowych witek i zostawiali za sobą odciśnięty misterny wzór. Niemowy i głusi mogli pracować bez przeszkód, a ponieważ nie rozpraszali się mówieniem czy słuchaniem, pracowali nawet szybciej i skuteczniej niż zdrowi.
W południe całe zbocze pachniało świeżo ściętą pszenicą.
Śnieg zelżał i padał bezszelestnie.
Kiedy Jumei i jej córki zbliżały się do końca pola, na krawędzi wzniesienia pojawiło się trzech ludzi. Sami pełniacy. Wszyscy miastowi. Wpatrywali się w śnieg, przykładając dłonie do ust, krzyczeli coś na cały głos. Białe przestrzenie pochłonęły ich wołanie jak studnia połykająca wirujące płatki śniegu. Jumei wyprostowała się, spojrzała na nich i poleciła:
– Idźcie zobaczyć, czego chcą.
Zanim jeszcze skończyła mówić i Huaihua podniosła głowę i zaczęła wyciągać nogi ze śniegu, Ciemka poderwała się niczym prawdziwa ćma i jak na skrzydłach popędziła ku wzniesieniu.
– Ciemka, jesteś jak duch! – zawołała Huaihua.
Tamta odwróciła głowę i zapytała:
– Siostrzyczko, masz nadzieję, że umrę i zamienię się w ducha?
Ciemka skakała po śniegu jak pchła, po chwili dobiegła do szczytu i jak wróbelek wskoczyła na miedzę. Mężczyźni byli zaskoczeni jej niskim wzrostem, jeden kucnął przed nią i zapytał:
– Ile masz lat?
– Siedemnaście.
– A wzrostu?
– Nie twój interes – odburknęła zawstydzona i zła.
Roześmiał się.
– Wydaje mi się, że tak ze trzy chi.
– Sam masz trzy – odszczeknęła.
Śmiejąc się, poklepał ją po głowie i wyjaśnił, że jest wójtem, potem wskazał mężczyznę w grubym palcie i powiedział, że to starosta powiatu, a ten obok to jego sekretarz. Kazał jej zawołać kogoś, kto zarządza sprawami wioski, poszukać babkę Mao Zhi i przekazać, że we wsi zjawił się starosta powiatu, żeby poznać skalę klęski.
– Babka Mao Zhi to moja babcia, a moja mama właśnie ścina pszenicę na tym polu – roześmiała się.
Wójt popatrzył na nią i zapytał z dziwnym uśmiechem:
– Naprawdę?
– Naprawdę – potwierdziła Ciemka.
Wójt odwrócił głowę i zerknął na starostę. Stał z nieruchomą twarzą, która nie wiadomo kiedy nabrała woskowego koloru, drgał mu tylko kącik ust, jakby usłyszane przed chwilą słowa poruszyły jakąś strunę w jego duszy albo coś go dręczyło. Po chwili starosta powoli przeniósł wzrok z czubka głowy Ciemki na biały świat wokół, a na jego twarz powróciły kolory i spokój.
Sekretarz, młody, szczupły człowiek o gładkim obliczu, wpatrywał się w pracujące na polu Yuhuę i Huaihuę. Ubrana w czerwony sweter Huaihua, filigranowa, szczupła i śliczna, wyglądała na śniegu jak kłębuszek ognia i sekretarz nawet nie spojrzał na Ciemkę, której wystarczył jeden rzut oka, żeby przejrzeć jego myśli. Rozzłoszczona wbiła w niego na chwilę wzrok, potem się odwróciła i krzyknęła:
– Maaamoo! Ktoś do ciebie i babci!
I jak na skrzydłach popędziła z powrotem na pole.
Pozostałe dwie córki odwróciły się i popatrzyły na matkę, jakby szukanie jej było czymś niezwykłym i niestosownym. Jumei, która z pełną kłosów płachtą zawieszoną z przodu wyglądała jak w ciąży, powoli odwróciła się, zdjęła tobół i położyła go na ziemi. Czerwonymi od zimna rękami wytarła pot z czoła i zapytała córkę:
– Ciemko, kto to?
– Wójt, starosta powiatu i jego sekretarz.
Jumei zbladła, ale szybko wzięła się w garść. Wytarła pot z czoła, choć nadal parowało z niej jak z garnka z wrzątkiem, z którego znienacka zdjęto pokrywkę. Stanęła, podtrzymała rękami zwisającą z piersi płachtę i patrząc na stadko córek, powiedziała lodowatym tonem:
– To urzędnicy, urzędnicy do waszej babci.
Kiedy Huaihua usłyszała o staroście i wójcie, najpierw nie mogła w to uwierzyć, a potem poczerwieniała z radości. Siostry były do siebie bardzo podobne, ale przyjrzawszy się dokładniej, można było dostrzec, że Huaihua miała bardziej regularne rysy, trochę jaśniejszą skórę i wiedząc o swojej przewadze, zawsze wysuwała się na prowadzenie. Dlatego po dłuższym wpatrywaniu się w mężczyzn stojących w oddali powiedziała:
– Mamo, babcia zwariowała. Jeśli to naprawdę starosta, to ty powinnaś z nim pomówić. Pójdę z tobą.
Stojąca dalej Ciemka zauważyła:
– Skoro jej szukają, to widocznie nie jest wariatką.
Jumei wysłała ją do wsi po babcię.
Huaihua wciąż patrzyła na przybyszy, ale na jej twarzy malowało się rozczarowanie, kilka razy kopnęła mocno śnieg i cała oblała się rumieńcem, jakby na jej policzkach rozkwitły kwiaty wiśni.
Nie trzeba dodawać, że babcia była tą bohaterską Mao Zhi opisywaną w powiatowej gazecie. Miała już sześćdziesiąt dziewięć lat i zużyła kilkadziesiąt par kul. Wkrótce ze wsi wyłoniła się Babcia Mao Zhi z Ciemką i kuśtykając, zmierzała w stronę wzgórza. Doświadczyła naprawdę wiele w życiu i od dawna używała innych kul niż pozostali chromi we wsi. Szpitalne, ze srebrnawego aluminium, z jednym końcem cieńszych rurek przymocowanym dwiema śrubami do grubszych, długości dwóch chi. Cienkie nie były zbyt cienkie ani grube zbyt grube. Na końcu miały gumowe nakładki zabezpieczające przed poślizgnięciem, na drugim – poprzeczny uchwyt owinięty kilkunastoma warstwami materiału, dzięki którym doskonale układał się pod pachą. Żaden z kilkunastu innych kulawych we wsi nie miał tak dobrych kul jak Babcia Mao Zhi. Najlepsze były z okorowanych gałęzi sofory lub wierzby, w których końcach stolarz robił dziurę i które łączył za pomocą drewnianego bolca albo stalowego gwoździa.
Kule Babci Mao Zhi były nie tylko piękne i trwałe, lecz także dodawały jej powagi i majestatu. Gdy wiosce groziło nieszczęście, wystarczało, żeby się zjawiła, kilka razy stuknęła kulą o ziemię, i problem natychmiast znikał bez śladu. Na przykład, kiedy miesiąc temu władze przysłały kilku postawnych pełniaków z nakazem zapłaty po sto juanów podatku drogowego od mieszkańca Żywotu, Babcia Mao Zhi pomachała im przed nosem kulami i to wystarczyło, żeby zniknęli. Zeszłej znów zimy, kiedy władze kazały wszystkim zapłacić podatek w naturze, po dwa jin bawełny, babcia zdjęła bawełniany waciak, rzuciła urzędnikom pod nogi i z obwisłymi piersiami zapytała: „Wystarczy? Jak nie, to zdejmę spodnie”. Zanim zrozumieli, co się dzieje, zaczęła na oczach wszystkich rozwiązywać tasiemki przy pasie. „Babciu Mao, co robicie?!” – zawołali urzędnicy. Machnęła im kulą przed nosem. „Chcecie bawełny, to ją wam zaraz dam”. Uchylili się przed ciosem i od razu sobie poszli.
Kule były jej bronią. Dzisiaj również się nimi podpierała i wyciągała je ze śniegu. Ciemka szła pierwsza, babcia kuśtykała za nią, a na samym końcu wlokły się dwa przygarnięte kulawe psy. Żywocianie już wiedzieli, że na skraju wsi stoi starosta i wójt, i że przyszli poznać skalę klęski, jaka spadła na region Balou po siedmiu dniach opadów gorącego śniegu, który grubo na ponad jeden chi przykrył pola pszenicy, bo władze oczywiście powinny się zjawić z pomocą. Powinny im podarować pieniądze, jakieś ziarno, trochę jajek albo kupony tkanin.
Wioska Żywot należała do gminy Boshuzi w powiecie Shuanghuai.
Wieśniacy widzieli, że staroście dłuży się czekanie.
Widzieli też, że Babcia Mao idzie w jego stronę, ani się nie śpiesząc, ani się nie ociągając.
Ze wzniesienia schodziła para ślepców, prowadząc się wzajemnie, obaj nieśli torby z kłosami pszenicy. Z daleka wołali do Babci Mao:
– To wy, babciu! Od razu rozpoznaliśmy, że to wy – pod kulami innych śnieg trzeszczy i skrzypi, i tylko pod waszymi pęka z trzaskiem jak balonik.
– Wracacie z pszenicą? – zapytała Babcia.
– Poproś starostę o pieniądze, niech da każdej rodzinie po dziesięć tysięcy juanów – powiedział ślepiec.
– Da się tyle wydać?
– Jak nie, to się schowa resztę pod łóżko, dla wnuków.
Podszedł głuchy.
Wrzasnął głośno:
– Babciu Mao, powiedz staroście, że poza aparatami słuchowymi, takimi jakie noszą w mieście, nic nam nie musi dawać.
Podszedł niemowa i w notatniku napisał, że jego rodzina została bardzo poszkodowana, pszenicę tak zasypało, że nie są w stanie się do niej dokopać, i boi się, że w tym roku znów nie zdoła znaleźć żony, prosi więc Babcię Mao, żeby przekazała jego życzenie staroście.
– Jaką żonę byś chciał? – zapytała Babcia.
Pokazał gestami, że wysoką, że niską, że grubą, że chudą, i podniósł ręce do góry.
Podszedł jednoręki stolarz i odgadując intencję niemowy, wyjaśnił Babci:
– Mówi, że każda się nada, byleby była kobietą.
– To prawda? – zapytała Babcia.
Niemowa skinął głową.
Niosąc życzenia i marzenia całej wsi, Babcia Mao weszła na grzbiet wzgórza.
Wójt i starosta czekali niespokojni, na ich twarzach malowało się zdenerwowanie. Wójt na widok Babci Mao wdrapującej się o kulach pod górę zszedł kilka kroków, aby jej pomóc, i nie spodziewał się, że gdy Babcia dotrze do starosty, znienacka się zatrzyma i z brzękiem wbije swój stalowy wzrok w twarz urzędnika, który natychmiast odwrócił głowę i zaczął się intensywnie wpatrywać w górę po drugiej stronie doliny.
Wtedy się to stało. Z łoskotem i hukiem. Kiedy wójt zaczął przedstawiać starostę i jego sekretarza, Babcia posiniała na twarzy i nagle przesunęła jedną kulę nieco w tył jako podporę. Kiedy miała zamiar kogoś zdzielić kulą, zawsze najpierw podpierała się drugą.
– Nowo mianowany starosta Liu... – zaczął wójt.
Babcia Mao omiotła swoimi krótkowzrocznymi oczami starostę, po czym wrzasnęła:
– To ma być starosta?! O niebiosa, on ma być starostą?! Ta świnia, ten baran, ten trupiozimny [7] pies! Larwa na zaśmierdłym kawałku wieprzowiny! Wesz na sierści zdechłego psa!
A potem, po tym wszystkim, zebrała ślinę w bezzębnych ustach i z całych sił plunęła staroście w twarz. Plask! zagrzmiało tak głośno, że aż drgnęło gęste powietrze wiszące nad wzniesieniem, jakby ktoś przesunął ręką zbite tumany białych chmur.
Gdy niebo przestało dygotać, Babcia Mao gwałtownie się odwróciła i pokuśtykała z powrotem do wsi, zostawiając oniemiałego starostę, jego sekretarza, wójta oraz stojące w oddali Jumei i jej córki.
Po długim stuporze starosta Liu nagle kopnął kamień, splunął hen, w dal i zaczął przeklinać:
– Pieprzona babka! Za kogo ona się uważa! To ja jestem rewolucjonistą! Jedynym prawdziwym!
Przypisy
[1] Duże bliźnięta – w Balou wieloraczki nazywano dużymi bliźniętami albo licznymi bliźniętami. W połowie ostatniego miesiąca księżycowego roku gengshen [1980] w Balou nie działo się nic specjalnego – w całym kraju zresztą też, może jedynie poza sesją plenarną w Pekinie, wszędzie było tak jak dawniej, choć później w telewizji i prasie okrzyknięto ją wyjątkową i porównywano z proklamowaniem trzydzieści jeden lat wcześniej przez Mao Zedonga Chińskiej Republiki Ludowej. Sesja trwała pięć dni, ostatniego Jumei zaczęła rodzić. Miała brzuch wielki jak bęben. Z rozdzierającym skowytem urodziła trzy córki, pierwsze żeńskie trojaczki w historii wsi. Chociaż dziewczynki były nie większe od kociąt, każda z nich miała w sobie życie, potrafiła płakać, krzyczeć i ssać. Jumei leżała na łóżku, po nogach ciekła jej krew, na czole lśnił pot. Zaskoczona trójką wnuczek Babcia Mao tylko donosiła miski gorącej wody. Akuszerka obmyła ręce, wytarła gorącym ręcznikiem czoło Jumei i zapytała:
– Czy w brzuch jeszcze cię żywoci?
Jumei odpowiedziała, że dalej ją boli i wciąż czuje skurcze. Akuszerka znad miski smażonego makaronu, który przyrządziła jej Babcia Mao, zapytała zaskoczona:
– Jeszcze skurcze? Całe życie pomagam przy porodach, ale dzisiaj pierwszy raz odebrałam trojaczki. Czy kobieta może urodzić czworaczki albo pięcioraczki?
Posiliwszy się kluskami, akuszerka przed wyjściem sprawdziła jeszcze, co u Jumei, i zaskoczona krzyknęła:
– Ooo! Kolejne dziecko!
Z jej ostatnim słowem na świecie pojawiła się czwarta córeczka.
Dziewczynki stały się sławnymi w Balou dużymi bliźniętami. Najstarszą nazwano Tonghua, drugą Huaihua, trzecią Yuhua, a czwartą – ponieważ w chwili jej urodzin w pokoju fruwała ćma, nazwano Si’e, Ciemką.
[3] Córulka – dziewczyna niewysokiego wzrostu. Ponieważ Jumei urodziła je cztery naraz, nie urosły wysokie i dlatego wszyscy nazywali je córulkami.
[5] Pełniacy – zwrot grzecznościowy używany przez mieszkańców wsi Żywot wobec zdrowych ludzi, którzy nie byli ani ślepi, ani głusi, ani niemi i którym nie brakowało żadnych kończyn.
[7] Trupiozimny – regionalizm, pierwotnie określenie lodowatej aury, ale tutaj odnosi się do ludzkiego serca. Zimnego i twardego, jak u trupa.
Rozdział 5.Przypisy – trupiozimny
Babcia Mao nie bez powodu wyzwała starostę Liu w ten sposób. Nazywał się Liu Yingque i tak jak my był kiedyś szarym człowiekiem. Przed rokiem dingsi [1977] był berbeciem socszkoły [1] w mieście powiatowym, dzięki temu dostał pracę we wsi Boshuzi, gdzie codziennie zamiatał dziedziniec sołectwa, napełniał wodą kotły w stołówce i dostawał miesięczną pensję w wysokości dwudziestu czterech i pół juana.
W tamtych czasach ludzie w całym kraju poszli w tan rewolucji, ale mieszkańcy Balou dbali głównie o pełne brzuchy. Zdawali sobie jednak sprawę ze swojej niskiej świadomości i konieczności dostępu do edukacji i oświecenia, tak jak cały kraj potrzebował edukacji socjalistycznej, rozwoju socszkół [3] i propagowania racjonalności. Do rozwoju socszkół potrzebni byli ludzie. Brakowało ich, więc sięgnięto po Liu Yingque. Ponieważ był młody, zdrowy i w życiorysie widniało, że był berbeciem socszkoły, wysłano go do odległej o ponad sto li wioski Żywot, aby tam poprowadził kampanię edukacji socjalistycznej i przewodzenia masom.
Zapytał żywocian, czy słyszeli o Wangu, Zhangu, Jiang i Yao.
Patrzyli na niego pustymi oczami.
Wyjaśnił, że to członkowie bandy czworga i zdziwił się, jak to możliwe, że o nich nie wiedzą.
Nadal patrzyli na niego pustymi oczami.
Uderzył więc w dzwon i zwołał zebranie, podczas którego odczytał oficjalne komunikaty i wyjaśnił, kto był kim – Wang to Wang Hongwen, wiceprzewodniczący Komitetu Centralnego, Zhang to spiskowiec Zhang Chunqiao, Jiang to Jiang Qing, żona przewodniczącego Mao, a Yao to Yao Wenyuan, skundlony literat i chuligan. Mieszkańcy skinęli w końcu głowami i kiedy Liu, wykonawszy swoją pracę, zaczął się zbierać do wyjazdu, nagle zobaczył nadchodzącą z drugiego krańca wsi szesnasto- albo siedemnastoletnią pełniaczkę, z czarnymi warkoczami kołyszącymi się przy każdym kroku, jakby na jej ramionach siedziała para czarnych wron.
Gdybyś w trakcie zebrania popatrzył na zgromadzony tam tłum, ujrzałbyś głównie ślepców i kaleki, a jak nie ślepców i kaleki, to niemowy i głuchych. Wśród ślepców miałbyś oczy jak latarnie, wśród chromych miałbyś nogi jak maszty flagi, a wśród głuchych miałbyś uszy słyszące szum wiatru z tysiąca li. Pełniak był tam jak generał, jak sam cesarz. Ale nawet wtedy nie chciałbyś przebywać tam zbyt długo – ze strachu, że wkrótce twój wzrok zacznie słabnąć, nogi odmówią posłuszeństwa, a uszy przestaną słyszeć.
Trwał właśnie trzeci miesiąc księżycowy, wiosna pełna czerwonych kwiatów brzoskwini i białych kwiatów śliw, zieleniły się trawy i rośliny, w powietrzu unosiło się tyle zapachów, że ludzie dostawali od nich czkawki. Rosły tam dwie ponadstuletnie glediczje, których rozłożyste korony zacieniały większość wioski. Wieś leżała u stóp zbocza, tu dwa domy, tam trzy, rządek, potem ulica i wzdłuż niej kolejne rzędy budynków. Część przylegająca do zachodniego zbocza grzbietu była dość płaska i gęsto zamieszkana, w większości przez ślepców, którzy jeśli nie odchodzili daleko od domu, nie potrzebowali tam nawet lasek. W centrum, bardziej pofałdowanym, mieszkało mniej ludzi, głównie kulawi. Nawet przy nierównych drogach dawali radę dzięki oczom, a jeśli musieli się dokądś wybrać, pomagali sobie kulami albo trzymali się ścian. Wschodnią zaś część, położoną najdalej i najbardziej stromą, z drogami pełnymi dziur i wyboi, zajmowali głusi i niemowy. Nie mówili ani nie słyszeli, ale mieli dobre oczy i zdrowe nogi, więc się nie przejmowali stanem ulic.
Główna ulica Żywotu ciągnęła się na długość dwóch li – od rzeki do góry, część zachodnią z przewagą niewidomych mieszkańców nazywano strefą ślepców, wschodnią – strefą głuchych, a centralną – strefą kulawych.
Pełniaczka wyszła ze strefy kulawych, ale miała zdrowe nogi i wyglądała, jakby unosiła się nad drogą, jak liść poganiany wiatrem. Liu Yingque wyruszył z Boshuzi o świcie poprzedniego dnia, spędził noc w drodze i dotarł do Żywotu w południe, powiedział kilka zdań, biciem w bęben zwołał zebranie pod glediczją, przeczytał oficjalny komunikat, przeprowadził edukację socjalistyczną i planował, aby przed zmrokiem wyruszyć z powrotem, przespać się gdzieś po drodze i dotrzeć do swojej komuny w południe następnego dnia. Ale kiedy zobaczył pełniaczkę, poczuł, że pośpiech nie jest konieczny, i postanowił spędzić noc we wsi. Stanął na środku drogi, w białej koszuli wepchniętej za pasek i patrzył na zbliżającą się dziewczynę, na jej smukłą figurę, różowe policzki, bluzkę w kwiaty i rzadko noszone w Żywocie haftowane buciki z okrągłymi czubkami. Na ulicach miasteczek było ich tyle, co wyrzuconych bambusowych liści z zongzi[5] po Święcie Smoczych Łodzi, ale tutaj nosiła je tylko ona i wyglądały jak dwa pąki nagle rozkwitłe w nagim zimowym lesie. Stał na środku, jakby chciał zablokować jej przejście, i zapytał:
– Ej, jak się nazywasz? Czemu cię nie było na zebraniu?
Zarumieniła się i nie patrząc na niego, odpowiedziała proszącym tonem, że jej matka zachorowała i musi jej przynieść lekarstwo. Przedstawił się jako kadrowiec Liu z komuny i zapytał, czy wie, kim są Wang, Zhang, Jiang i Yao, a widząc, że dziewczyna nie ma pojęcia, udzielił jej lekcji i powiedział, że rozgrywające się teraz w kraju wydarzenia są tak doniosłe, że cały świat uważa je za drugie wyzwolenie, i zdziwił się, jak mogła nie wiedzieć, kim są Wang Hongwen, Zhang Chunqiao czy Jiang Qing. Postanowił więc zostać i opowiedzieć tej dziewczynie z zapadłej wsi o sprawach okolicy, komuny, powiatu i całego kraju. Dopiero po dwóch czy trzech dniach, kiedy się już z nią dobrze zapoznał, opuścił Żywot i wrócił do swojej komuny odległej o ponad sto li.
Pod koniec roku Jumei cudownie urodziła córki czworaczki.
Po porodzie Mao Zhi poszła do komuny szukać Liu. Dzięki zaangażowaniu i chęci propagowania socjalistycznej edukacji w odległych górskich wioskach, takich jak Żywot, doceniono go jako wyróżniającego się kadrowca i już nie nosił wody ani nie machał miotłą, tylko stał się urzędnikiem państwowym. Kiedy Babcia Mao dotarła do komuny, nazywanej już wtedy urzędem gminy, odszukała go i wyruszyła z powrotem. Po dwóch dniach nieobecności stanęła przy łóżku Jumei i powiedziała jej, że Liu Yingque nie żyje – podczas szerzenia edukacji socjalistycznej na wsi wpadł w przepaść i zginął rozpłaszczony jak suszona persymona.
Przypisy
[1] Berbeć z socszkoły – wyjątkowy okres dzieciństwa starosty Liu, efekt kilku niezapomnianych kart z historii rozwoju narodu. Wkrótce po ustanowieniu nowych Chin w wielu miejscach pojawiły się szkoły edukacji socjalistycznej i centra szkoleniowe dla członków partii, które później przekształciły się w centra badań marksistowsko-leninowskich, uczelnie partyjne dla kadrowców albo instytuty edukacji socjalistycznej. Ludzie potocznie nazywali je socszkołami. W ciągu dziesięciu lat pojawiły się w każdym mieście i powiecie. W niektórych prowincjach i regionach było ich po trzy, cztery w miastach powiatowych, otwierano je nawet w miasteczkach gminnych. Czasami określano je pełną nazwą, ale zazwyczaj mówiono „socszkoły”.
Tak je nazywano w powiecie Shuanghuai, gdzie wybudowano jedną na polach w północnym skraju miasta – ustawione w kwadrat z wewnętrznym dziedzińcem kilka budynków z czerwonej cegły pokrytych czerwoną dachówką. Z daleka lśniły czerwonym blaskiem. Mówiono, że socszkoły są kluczowe w procesie budowania socjalizmu, dlatego pierwszy sekretarz powiatu sprawował także funkcję dyrektora szkoły, a starosta został wicedyrektorem. Wszyscy lokalni kadrowcy musieli w wyznaczonych terminach zjawiać się na zajęciach, a ci, którzy chcieli awansować, musieli się tam uczyć od trzech do sześciu miesięcy. Zdarzały się okresy, kiedy w szkole przebywało jedynie kilku pracowników i jedyny stały wykładowca – nauczyciel Liu. Kiedy zjawiali się uczniowie, lekcje prowadzili także sekretarz partii, starosta i przyjezdni specjaliści ze szkół partyjnych. W okresach prac polowych władze nie przeprowadzały wielkich kampanii politycznych i po szkole hulał wiatr, ponieważ wszyscy pracownicy wyjeżdżali do domów sadzić czy zbierać i na miejscu zostawał jedynie nauczyciel Liu, który pilnował budynków.
Starosta Liu wychował się w tej szkole, jako adoptowany syn nauczyciela Liu.
Było to tak. W roku gengzi [1960], który później niesłusznie nazwano pierwszym z trzech lat klęsk naturalnych, ludzie w całym kraju głodowali. Wszyscy płakali z głodu. Powiat przestał przysyłać urzędników do socszkoły, pracowników i nauczycieli rozpuszczono do domów, na miejscu zostali jedynie nauczyciel Liu i jego młoda żona. Pewnego zimowego dnia, kiedy wrócili z poszukiwania jadalnych korzeni i chwastów do lodowatych szkolnych budynków, zobaczyli przed drzwiami zawiniątko, w którym znaleźli około półrocznego wychudzonego chłopca o nóżkach grubości rączek. Żona odwróciła się w kierunku pól i zaczęła przeklinać:
– Ażebyście sczeźli! Co za ojciec i matka porzucają dziecko pod drzwiami na śmierć!? Jak macie sumienie, to wracajcie po dzieciaka! Dam wam wtedy pół sheng[6]sorga!
– Nie słyszycie? Ażebyście nie mieli dobrej śmierci, żeby was wykopały głodne wilki i dzikie psy!
Wrzeszczała i przeklinała, aż do zachodu słońca, a kiedy nikt się nie pojawił, chciała wyrzucić dziecko na pole, ale nauczyciel Liu nie pozwolił. Był człowiekiem wykształconym, pisarzem Armii Czerwonej, pierwszym sekretarzem po wyzwoleniu, członkiem partii, kadrowcem, intelektualistą. Kiedy przez powiat Shuanghuai przechodziła Armia Czerwona i pilnie potrzebowano przeprowadzić kurs dla członków partii, wzięto Liu jako skrybę, bo miał ładny charakter pisma i mimo że pochodził z klasy bogatych chłopów. Potem przyjęto go do partii. W 1949 roku, kiedy skończyła się republika i powstały nowe Chiny, Liu wypłynął i został sekretarzem starosty powiatu. Gdy w Shuanghuai założono socszkołę, było oczywiste, że Liu zostanie nauczycielem. Jak członek partii, kadrowiec, człowiek wykształcony mógłby wyrzucić żywe dziecko? Zostało więc u nich i zajęli się nim jak własnym.
Chłopiec przeżył. Dostał nazwisko Liu, a ponieważ kiedy go znaleźli, nad ich głowami krążył krogulec, takie mu wybrali imię, Yingque, Krogulec.
Lata głodu powoli minęły, socszkoły znów stały się popularne i członkowie partii i kadrowcy z całego powiatu, a czasem nawet z sąsiednich, zaczęli to jedni, to drudzy przyjeżdżać na kursy i szkolenia. Codziennie dymiło się z komina stołówki, a niekiedy przy dużym ogniu dobywały się z niego nawet płomienie. Liu Yingque codziennie jadał na stołówce. Wszyscy wiedzieli, że jest podrzutkiem zabranym spod drzwi szkoły przez nauczyciela Liu, a ponieważ kursanci byli członkami partii i kadrowcami, ludźmi, którzy poświęcali całe życie walce o komunizm, ludźmi pełnymi zrozumienia i wspaniałomyślności, uważali, że chłopcu należy pozwolić jeść w stołówce.
W ten sposób nie tylko przetrwał, lecz także wyrósł.
Kiedy zbliżał się czas wydawania posiłków, chodził z miską do stołówki, a gdy kadrowcy kończyli jeść i szli do sal, brał stołeczek i siadał razem z nimi. Wieczorem wracał do pokoiku na zapleczu szkoły i kładł się spać.
Tak mijał dzień za dniem. Kiedy Liu Yingque miał sześć lat, żona nauczyciela zaszła w ciążę i urodziła córkę. Mówiono, że wyszła za niego, a był od niej starszy aż o dziesięć lat, bo nie mogła mieć dzieci, ale on, w wieku czterdziestu siedmiu lat, jednak zdołał zrobić jej dziecko. Po urodzeniu córki żona nauczyciela zmieniła stosunek do znajdy – z każdym dniem traktowała go coraz gorzej i w końcu chłopiec spędzał cały czas w stołówce. Członkowie partii i kadrowcy przestali wołać do niego po imieniu i zaczęli nazywać berbeciem socszkoły, bo uważali go za dziecko samej szkoły. Kiedy chłopiec miał dwanaście lat, żona nauczyciela zostawiła córkę i uciekła z urzędnikiem z innego powiatu, który przyjechał na kurs do socszkoły. Dopiero wtedy nauczyciel Liu w pełni zaakceptował Yingque jako syna i starszego brata swojej córki.
[3] Socszkoła – termin historyczny odnoszący się do ruchu edukacji socjalistycznej. Kadrowcy socszkoły – urzędnicy, którzy w określonej epoce odpowiadali za wdrożenie zasad ruchu edukacji socjalistycznej.
KSIĘGA III. KORZENIE
Rozdział 1.Patrząc na tego człowieka, tego urzędnika, tego starostę
Śnieg w końcu przestał padać, jak gość, który zatrzymał się na chwilę w Balou i po tygodniowym odpoczynku zabrał się i odszedł.
Nie wiadomo dokąd.
Lato wróciło do wsi i w góry.
Na umęczonej śnieżycą okrągłej twarzy [1] lata nie pozostał nawet ślad radości i uparcie nie chciało się pokazywać. Nad wsią i grzbietem górskim wisiała tak ciężka mgła, że gdybyś wyciągnął rękę, zmoczyłaby ci palce jak płynąca woda. Po przebudzeniu mogłeś stanąć o poranku na podwórku, wystawić dłonie i po chwili mokrymi palcami wymyć sen i śpiochy z oczu.
Tylko ręce stawały się odrobinę brudne.
Śnieg się stopił.
Niezebrana z pól pszenica zaczęła pleśnieć. Bez słońca, w dusznym i gorącym powietrzu dojrzałe kłosy zrobiły się czarne. Ziarna również sczerniały, a zzieleniały w środku. Kiedy ludzie próbowali je jeść, dostawali koszmarnej biegunki.
Na polach leżała zaparzona, czarna słoma, bydło nie będzie miało paszy na zimę.
Jesienią zaś nie będzie ziaren na siew.
Starosta powiatu, sekretarz i wójt przybyli poznać skalę klęski i zatrzymali się w domostwie leżącym w środzie [3] wsi. Przed wyzwoleniem mieściła się tam świątynia, w której stały posągi bodhisattwy, Guan Yu i praprzodkini wsi Żywot. Mówiono, że wioska powstała dzięki tej głuchoniemej staruszce, która dobrze nakarmiła Hu Dahaia, żebraka upokorzonego w powiecie Hongdong. Dlatego Hu Dahai zgodził się, żeby ślepiec i jego syn paralityk odłączyli od marszu przesiedleńców i osiedlili się w górach Balou, na dodatek obdarował ich ziemią, srebrem i wodą, dzięki czemu kalecy wiedli tam życie jak w raju i dołączali do nich inni ze wszystkich stron. I tak powstała wieś Żywot.
Później zniknął posąg bodhisattwy. Zniknął posąg Guan Yu. Zniknął również posąg głuchoniemej staruszki. Wymieciono dziedziniec, zbito prycze i trzyizbowy budynek stał się kwaterą dla gości odwiedzających wieś. Siedemnaście lat wcześniej starosta spał w nim podczas propagowania socjalistycznej edukacji. Miejsce było takie samo, ale ludzie nie. W mgnieniu oka zmienił się w pana w średnim wieku, czterdziestolatka, który nagle spojrzał z nostalgią na swoje życie – dorywcza praca w komunie Boshuzi, propagowanie socjalizmu w Żywocie, awans na kadrowca w gminie, potem zastępca wójta, wójt, zastępca starosty i starosta.
Shuanghuai było biedne. W czołówce biednych powiatów. Cały kraj rozwijał się jak szalony, ale w Shuanghuai nawet główna ulica dalej straszyła dziurami, w których w czasie deszczu mogłaby się schować krowa, raz zresztą w jednej z takich kałuż przed siedzibą powiatu utonęło dziecko. W powiecie nie było fabryk, nie było kopalń, były tylko góry i doliny. Kilka lat temu urzędy przestały płacić za prąd i telefony i doszło do awantury pomiędzy komitetem partyjnym a władzami powiatu o naprawę koła w służbowym aucie. Starosta rzucił słoikiem z piklami, który akurat trzymał w ręku, a pierwszy sekretarz połamał myjkę do szyb. Na miejscu zjawił się pierwszy sekretarz regionu, Niu, i przystąpił do mediacji, rozmawiając kolejno z lokalnymi kadrowcami.
Najpierw poszedł do starosty i zapytał:
– Co można zrobić, żeby wasz powiat się wzbogacił?
– To proste, obetnij mi głowę.
Sekretarz Niu znalazł drugiego i stwierdził:
– Skoro nie potrafisz zapewnić dostatku powiatowi, to nie powinieneś tu być!
Pierwszy sekretarz ukłonił się głęboko i odpowiedział:
– Jeśli mnie przeniesiecie, będę wam bić pokłony.
– Stracicie stanowisko! – wrzasnął sekretarz Niu.
– Chętnie, jeśli tylko będę mógł stąd odejść.
Sekretarz Niu cisnął poziem [5] trzymaną w ręku czarkę do herbaty.
Znalazł wicestarostę Liu i powiedział:
– Wasze pola wyglądają nieźle.
– Jakkolwiek byśmy uprawiali, to i tak będziemy biedować.
– Macie jakiś pomysł, jak wyciągnąć Shuanghuai z biedy? – zapytał sekretarz Niu.
– To proste – odparł Liu.
– Mówcie – sekretarz Niu wbił w niego wzrok.
– Nie mamy fabryk ani kopalń, ale z takimi górami i rzekami możemy iść w rozrywkę.
Sekretarz Niu się roześmiał:
– Jaką rozrywkę da ci glina i błoto?
– Czy w Pekinie dużo ludzi lubi się rozerwać? – zapytał Liu.
– Pekin to stolica od starożytnych czasów.
– Dużo ludzi odwiedza mauzoleum przewodniczącego Mao?
– Dużo. No i co?
Wicestarosta Liu zaczął opowiadać:
– Znajdźmy większą kwotę pieniędzy, pojedźmy do Rosji, wykupmy ciało Lenina i złóżmy je w mauzoleum na Górze Dusz w naszym powiecie. Sekretarzu Niu, nie byliście na Górze Dusz, to dwieście li stąd. Pełno tam cyprysów, sosen, pełno jeleni, małp, są też dziki i drzewa kiwi, wypisz wymaluj leśny park. Jeśli złożymy tam mumię Lenina, ta góra stanie się szczytnie [7] ważna, ludzie z całego kraju, z całego świata, będą do nas przyjeżdżać jak szaleni. Bilet za pięć juanów i przy dziesięciu tysiącach zwiedzających mamy pięćdziesiąt tysięcy, bilet za dychę i mamy sto tysięcy, a jeśli wejściówka będzie za pięćdziesiąt parę juanów, zbierzemy ponad pięćset tysięcy! Ale czy sprzedany bilet to tylko ten jeden banknot? Ile pieniędzy przywiezie ze sobą dziesięć tysięcy turystów?! Czy cały nasz powiat wyciąga rocznie z uprawy ziemi milion banknotów? Gówno! Psie, świńskie, krowie, końskie gówno! Ale jeśli tłumy zaczną przyjeżdżać na Górę Dusz, może ich być nawet więcej niż dziesięć tysięcy dziennie! Z Jiudu, z Henanu, Hubeiu, Szantungu, Hunanu, Guangdongu, Szanghaju. Z kraju i z zagranicy. Przyjmiemy ich dziennie dziesięć tysięcy, trzydzieści, pięćdziesiąt, siedemdziesiąt, nawet dziewięćdziesiąt! Wśród nich powinno być co najmniej dziesięć procent cudzoziemców, którzy rzecz jasna nie będą płacili za bilety naszymi pieniędzmi, ale dolarami. Czy pięć, piętnaście, dwadzieścia pięć dolarów to będzie za drogo? Nawet dwadzieścia pięć dolarów za zobaczenie mumii Lenina wcale nie wydaje się wygórowaną ceną! Jedna osoba to dwadzieścia pięć dolarów, jedenaście – dwieście siedemdziesiąt pięć, a dziesięć tysięcy zagranicznych gości to dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów!
Wicestarosta Liu mówił dalej:
– Dochodzi do tego zakwaterowanie, jedzenie, pamiątki i lokalne specjały. Sekretarzu Niu, boję się, że drogi okażą się za wąskie i będą się tworzyć korki; boję się, że zabraknie miejsc w hotelach i zajazdach, turyści nie będą mieli gdzie się zatrzymać; boję się też, że gdy powiat się wzbogaci, nie będzie gdzie wydawać pieniędzy!
Wicestarosta Liu dyskutował o swoim pomyśle z sekretarzem Niu w powiatowym domu gościnnym. Niu siedział na kanapie, w której oparciu była wypalona papierosem dziurka, i słuchając, dłubał w niej palcem. Otwór wielkości groszku urósł do rozmiarów daktyla, orzecha włoskiego i w końcu persymony. Sekretarz Niu miał już swoje lata, bliżej mu było do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki, chudy, wysoki, skromnie ubrany, z siwym wianuszkiem włosów wokół lśniącej czerwienią łysiny. Całe życie ciężko pracował dla rewolucji i poznał niezliczonych urzędników i kadrowców. To on wypromował wicestarostę Liu.
Kilka lat wcześniej, podczas wizyty w powiecie usłyszał o gminie z wybrukowaną główną ulicą, przy której każdy dom miał prąd i bieżącą wodę. W kuchniach znajdowały się krany i wystarczyło je przekręcić, żeby woda popłynęła do garnka. Zapytał, skąd mieli pieniądze, i powiedziano mu, że od sponsora. Skąd ten sponsor? Przed wyzwoleniem jeden z mieszkańców emigrował do południowo-wschodniej Azji i otworzył tam bank. Pewnego dnia zdecydował się odwiedzić rodzinne strony. Liu Yingque, wtedy sołtys tej wsi, zakazał chłopom wyjść w pole, chociaż trwał zbiór kukurydzy, i zwolnił wszystkie dzieci z lekcji. Mieszkańcy co do jednego ustawili się wzdłuż ulicy, żeby powitać gościa. Od siedziby gminy do wioski emigranta było pięćdziesiąt siedem li polnej drogi, w większości nieprzejezdnej dla samochodów, pozakręcanej jak kurze jelita, i po obu jej stronach, na całej długości, stali chłopi. Co więcej, drogę wyłożono czerwienią. Nie był to czerwony dywan, tylko kawałki czerwonych tkanin, papierów, a nawet jedwabnych kap i narzut używanych wyłącznie podczas wesel. Każda wioska dostała odcinek drogi do dekoracji i jeśli mieszkańcy nie mieli dość tkanin, rozłożyli kobiece spódnice i bluzki. Grzmiały suony, dudniły bębny i gongi. Tamtego dnia padał deszcz i gdy tylko emigrant wysiadł z auta, stanęła przed nim czerwona lektyka, wzbraniał się na widok niekończącej się czerwonej drogi, ale kiedy tragarze uklękli przed nim z rozmachem, nie miał wyjścia i wsiadł do środka.
Nie mógł nie wsiąść. Lektyka ruszyła wyłożoną czerwienią drogą.
Hałasowały bębny i gongi.
Dudniły miarowo suony.
Klaskali rytmicznie chłopi.
Kiedy chciał wysiąść z lektyki, tragarze klękali na ziemi, ale gdy już wysiadł, nie wstawali, a gdy zaczynał iść na nogach [9], na dodatek nie stąpając po rozesłanych na drodze ubraniach i tkaninach, wieśniacy przestawali klaskać, milkły bębny, gongi i suony. Wszyscy padali na kolana i bili mu pokłony, klęczały dzieci i klęczeli starcy, mówiąc, że gość jest chlubą rodzinnych stron i jeśli nie pojedzie lektyką po wysłanej czerwienią drodze, okaże w ten sposób niezadowolenie z przygotowanego przez mieszkańców powitania. Nie miał więc wyjścia i wracał do lektyki. Kiedy w końcu dotarli do wioski, ukląkł przed starszyzną i zalewając się łzami obiecał, że bez względu na koszty wyremontuje te pięćdziesiąt siedem li drogi i doprowadzi do każdego domu wodę i prąd.
Sekretarz Niu pojechał więc do wsi zobaczyć to na własne oczy.
Wtedy poznał sołtysa Liu i go zapytał:
– Potrafiłbyś doprowadzić wodę i prąd do każdej wsi w powiecie?
– Jestem sołtysem, odpowiadam tylko za jedną wieś, jak miałbym odpowiadać za cały powiat?
Niedługo potem Liu został mianowany wicestarostą powiatu i odpowiadał za produkcję rolną. Sekretarz Niu wiedział, że dzięki niemu powiatowe pola wyglądały równo i porządnie, jadąc przez nie drogą, miało się wrażenie, że auto to statek płynący gładko przez morze. Patrząc na tego człowieka, tego urzędnika, tego starostę sekretarz wiedział, że siedzi przed nim zdolny kadrowiec z głową pełną zdumiewającej mądrości. Kiedy jednak usłyszał o sprowadzeniu mumii Lenina i umieszczeniu jej na szczycie Góry Dusz, podskoczył zdumiony, jakby usłyszał o kimś, kto gołą stopą odcisnął ślady na kamieniu albo starł go na proszek za pomocą głosu. Na początku patrzył na krępego, niezbyt wysokiego wicestarostę z odrazą i ironią, jak na dorosłego stawiającego babki z obsikanej przez siebie ziemi, ale potem, kiedy ten przedstawił mu kalkulacje o dochodach ze sprzedaży biletów, ironiczny grymas stopniowo zmienił się w lekki uśmiech. Kiedy Liu skończył mówić, ręka sekretarza Niu oderwała się od dziury w oparciu, na jego twarzy pojawiły się skupienie i powaga. Sekretarz patrzył na Liu, tak jak ojciec patrzy na uwalanego od stóp do głów błotem ukochanego syna w podartym nowym ubraniu i nie wie, czy go przytulić, czy raczej sprać.
Pomyślał dłuższą chwilę i zapytał cicho:
– Wiesz, jak Lenin naprawdę się nazywał?
Liu spuścił głowę, wbił wzrok w swoje buty i ze śmiechem powiedział:
– Oczywiście. Jak mógłbym nie wiedzieć. Jak przeglądałem materiały, nauczyłem się imion i nazwiska na pamięć, po chińsku to razem trzynaście znaków, Fuolajimi’er Yiliqi Wuliyangnuofu, Władimir Iljicz Uljanow. Urodził się w czwartym miesiącu księżycowym w 1870 roku, w Roku Konia, zmarł w dwunastym miesiącu trzynastego roku republiki, w 1924. – I uściślił: – Zmarł trzy miesiące przed swoimi pięćdziesiątymi czwartymi urodzinami, czyli żył ponad dziesięć lat krócej niż obecnie wynosi średnia długość życia w naszym powiecie.
– Wiesz, jakie książki napisał? – zapytał sekretarz.
– Najsławniejszymi są Co robić?, Materializm a empiriokrytycyzm, Imperializm jako najwyższe stadium kapitalizmu oraz Państwo i rewolucja. Lenin to protoplasta systemu politycznego naszego kraju, to ojciec naszego socjalistycznego państwa. Jak dziecko mogłoby nie znać biografii swojego ojca?
– Dlaczego Rosjanie mieliby chcieć nam sprzedać zwłoki Lenina?
Wicestarosta Liu wyciągnął z torby przygotowaną wcześniej teczkę z dokumentami i wyjął z niej dwa egzemplarze gazety „Cankao xiaoxi”, dostępnej jedynie dla kadrowców powiatowych i wyższych. W starym wydaniu, z jesieni 1990 roku, w lewym dolnym rogu na drugiej stronie znajdował się artykuł liczący trzysta jeden znaków, zatytułowany Rosja pragnie skremować Lenina. Opisywano w nim sytuację po rozpadzie Związku Radzieckiego i kluczowy problem, przed którym stanęły wszystkie rosyjskie partie polityczne – czy pozostawić w spokoju zwłoki Lenina leżące przy placu Czerwonym, czy je skremować. Zwolennicy drugiej opcji zdawali się dominować w szeregach partii rządzącej. Pierwsza gazeta wyszła trzy lata po rozpadzie ZSRR, druga – siedem i pół roku później, czyli zaledwie trzy miesiące przed obecną rozmową. W obu opisywano rolników z różnych regionów i powiatów Rosji, którzy nie byli w stanie zapłacić podatków i z tego powodu popełniali samobójstwa albo atakowali urzędników, pisano też o skrzywdzonych chłopach niszczących w grupowych protestach wejścia do urzędów, meble i pojazdy administracji. Zrelacjonowano historię z jakiejś gminy z południa kraju, gdzie pewna kobieta, nie mając pieniędzy, przespała się z poborcą i dzięki temu została zwolniona z opłat. Później wszystkie kobiety, które nie były w stanie zapłacić podatków, chciały się oddawać urzędnikom i miały pretensje, gdy ci odrzucali ich awanse. Takie materiały sekretarz Niu musiał czytać przed snem, jak dziecko, które przed zaśnięciem musi wypić szklankę mleka. Nie zwrócił uwagi na te dwa artykuły, koncentrował się raczej na niepozwalających w nocy zmrużyć oka, wyselekcjonowanych krótkich tekstach z zagranicy, nie dłuższych niż sto znaków, które mówiły o tym samym – problemach gospodarczych Rosji. Te dwa dłuższe teksty mówiły o braku środków na konserwację zwłok Lenina, o pogarszającym się stanie mumii, o odpowiedzialnych za nią urzędnikach, którzy zdzierali buty, chodząc za pieniędzmi po różnych instytucjach rządowych. Wspomniano też o propozycjach rządu, aby przekazać ciało jakiejś partii politycznej albo prywatnej firmie, ale zainteresowane partie nie miały dość środków, a mające środki firmy nie były zainteresowane i dlatego ostatecznie rozmowy grzęzły jak stary wóz, który się popsuł w połowie drogi.
Sekretarz Niu wnikliwie przeczytał te dwa teksty i wrócił do starego artykułu z gazety, przeczytał go i znów wziął do ręki krótkie teksty. Odłożył dokumenty i pożółkłe czasopismo na stół i długo, długo, długo wpatrywał się w Liu. W końcu powiedział:
– Nalej mi wody.
Wicestarosta nalał i zapytał:
– Jeszcze się martwicie o biedę czy bogactwo powiatu? Świat jest pełen skarbów, tylko trzeba chcieć ich poszukać.
– Ile masz lat?
– Urodziłem się w roku głodu.
– Woda wystygła, idź po wrzątek.
Liu poszedł po gorącą wodę dla sekretarza. Niu został sam w pokoju, omiótł wzrokiem papiery na stole, wziął je do ręki i już prawie zaczął czytać, ale zdecydowanym ruchem odłożył je z powrotem.
Miesiąc później w Shuanghuai zatrzęsła się ziemia – starostę przeniesiono na stanowisko do Jiudu, pierwszego sekretarza partii wysłano gdzieś na kursy, a wicestarosta Liu awansował na starostę.
W trakcie posiedzenia powiatowego komitetu stałego ustalono datę zakupu zwłok Lenina i starosta Liu wyjechał za miasto, żeby przez noc wszystko przemyśleć. Miał wrażenie, że decyzja o nabyciu mumii niesie ze sobą coś mrocznego i tragicznego, choć nie był pewien, czy dotyczy to Lenina, czy jego własnej przyszłości jako starosty. Była późna jesień, księżycowy blask rozściełał się cienką warstwą po miedznikach [11] ściernisk, w powietrzu unosił się mocny zapach ziemi i dojrzałego ziarna. Siedział na zewnątrz jak skamieniały do późnej nocy i w końcu postanowił w jakiś sposób przeprosić Lenina. Kilka razy uszczypnął się w udo, kilka razy uderzył się w twarz, potem niezdarnie ukląkł i, w tym kierunku gdzie mniej więcej znajdowała się jego ojczyzna, Rosja, złożył trzy pokłony i bezgłośnie go przeprosił. Następnego dnia do urzędów w każdej gminie rozesłał pismo zatytułowane Regulacje dotyczące przyciągania inwestycji i zbierania funduszy na zakup ciała Lenina.
Minął rok pełen wydarzeń i przemysł turystyczny powiatu zaczął nabierać kolorów. Wybudowano drogę od miasta powiatowego do leśnego parku na Górze Dusz, co prawda żwirową, ale emigrant-fundator obiecał, że pokryje wszystkie koszty utwardzenia jej czarnym olejem [13]. Jeśli zaś chodzi o samą Górę Dusz – wszystkie strumienie spływające szczelinami ze szczytu skierowano w dolinę porośniętą cyprysami i sosnami, a charakterystyczne skały na zboczach dostały nazwy. Na przykład jakiś kamień przypominał konia, więc go nazwano Skałą Rżącego Rumaka, kolejny został Skałą Odwracającego się Jelenia, a cyprys, z którego dziupli wyrastało drzewko różańcowe, uznano za Uścisk Małżonków. Pojawiły się tam również Urwisko Gilotyny, Staw Czarnego Smoka oraz dwie jaskinie – Zielonego i Białego Węża.
Poproszono ludzi, żeby do każdej nazwy ułożyli jakąś legendę. Na przykład Skała Rżącego Rumaka wzięła swoje miano od buntownika Li Zichenga, który po porażce pod górą Funiu przeszedł tą doliną razem z tuzinem stronników, nie zdając sobie sprawy, że za następną górą czai się ponad dziesięć tysięcy żołnierzy qingowskich, którzy zamierzają ich zetrzeć w proch. Kiedy Li Zicheng z drużyną przejeżdżał obok skały o dziwacznym kształcie, jego koń nagle się zatrzymał i zaczął rżeć. Nie chciał ruszyć kopytem i Li Zicheng, nie mając wyjścia, zawrócił. Historyjka o Skale Odwracającego się Jelenia brzmiała następująco. Dawno, dawno temu pewien myśliwy przez trzy dni i trzy noce ścigał postrzelonego jelenia. Kiedy zwierzę dobiegło na skraj urwiska i nie miało dokąd uciec, nagle się odwróciło, spojrzało na myśliwego i zmieniło w piękną dziewczynę. Pobrali się, a myśliwy przestał polować i został rolnikiem. Żyli razem szczęśliwi, aż do starości. I tak Góra Dusz wypełniła się podaniami i legendami. Uścisk Małżonków dostał bardzo wzruszającą historię, Urwisko Gilotyny – tragiczną. Staw Czarnego Smoka został siedzibą złego ducha, a jaskinie Zielonego i Białego Węża – miejscami narodzin Xiao Qinga i Bai Suzhen, bohaterów opery Legenda o Białym Wężu. Zaczęto budowę spadku wodnego, który planowano nazwać Wodospadem Dziewięciu Smoków. Dodatkowo każde biuro i rada powiatu, choćby potem miały skonać z głodu, musiały wziąć kredyt z banku i zbudować u stóp góry hotel albo motel, obowiązkowo stylizowany na starożytny, z czasów dynastii Ming albo Qing. Bogate jednostki rządowe odpowiadające za pocztę, elektryczność czy transport uruchamiały własne inwestycje. Rozpoczęto również budowę Mauzoleum Lenina, które z zewnątrz wyglądało zupełnie tak samo kanciasto jak mauzoleum przewodniczącego Mao. Na środku głównej hali planowano postawić kryształowy sarkofag, w sali przedniej umieścić zdjęcia i pamiątki po Leninie i jego rękopisy, w sali tylnej – niewielkie kino do projekcji filmów o jego życiu i dokonaniach, a po bokach dwa pomieszczenia z urządzeniami odpowiadającymi za utrzymanie ciała w odpowiedniej temperaturze i wilgotności. Zaplanowano także pomieszczenia pracownicze oraz sale recepcyjne dla ważnych gości. Przed mauzoleum zaprojektowano wielki trawnik z klombami, za nim rozległy plac z parkingami po obu stronach, kasami biletowymi i sklepami z pamiątkami. Oczywiście w pobliżu miało się znaleźć mnóstwo restauracji i toalet publicznych. Komitet powiatowy nie mógł dojść do porozumienia, czy ceny posiłków mają być wysokie czy niskie, a toalety bezpłatne czy płatne, ale wszyscy byli zgodni, że przede wszystkim czyste. Prowadząca na górę droga powinna mieć wiele zakrętów, stuletnie drzewa w lesie należało zaopatrzyć w tabliczki z podanym wiekiem trzystu czy pięciuset lat, a rzeczywiście pięćsetletnie – otoczyć balustradą i oznaczyć jako tysiącstuletnie, tysiącdziewięćsetletnie, albo i liczące sobie dwa tysiące lat. Tego typu drobiazgi załatwiano od ręki.
Największym bieżącym problemem było zgromadzenie funduszy na wyjazd do Rosji i zakup mumii. Władze regionu powiedziały staroście Liu, że niezależnie od ostatecznej kwoty dadzą połowę, ale resztę musi zebrać sam. Przez rok stawał na głowie i co prawda zgromadził górę pieniędzy, ale biorąc pod uwagę cel, wciąż dysponował zaledwie ułamkiem niezbędnych funduszy. Zamartwiał się na śmierć, gryzł się straszliwie, skąd zdobyć tyle, żeby móc w najbliższym czasie jechać do Rosji wynegocjować cenę i podpisać kontrakt na mumię Lenina.
Przypisy
[1] Okrągła twarz – regionalizm oznaczający „cała”, „okrągła twarz” to „cała twarz”.
[3] Środa – regionalizm oznaczający „centrum”, „środek”, „jądro”. Ludzie z Żywotu i Balou wszystkie te słowa zastępowali jednym – „środa”.
[5] Poziem – regionalizm, oznacza „na ziemi”, „pod nogami”.
[7] Szczytnie – regionalizm, stopień najwyższy, coś „naj”.
[9] Na nogach – regionalizm oznaczający „na piechotę”.
[11] Miedznik – regionalizm oznaczający „miedza”.
[13]