Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Sutra Serca" wydana w 2020 roku w Hongkongu natychmiast po ukazaniu się wzbudziła kontrowersje jeszcze większe niż wcześniejsze powieści Yan Lianke. Ta osadzona już nie w wymiarze oniryczno-metaforycznym, ale metafizycznym transcendentalna groteska, której bohaterami są m.in. kursanci Centrum Kształcenia Religijnego oraz założyciele i wysoko postawieni przedstawiciele największych światowych religii, opowiada o korumpowaniu dostojników religijnych i rozkładzie sacrum stanowiącego ostatni azyl dusz próbujących uciekać przed totalitarną opresją.
Yan Lianke, w posłowiu do "Sutry Serca" przyznał, że chciał napisać powieść małą i lekką o spotkaniu świata ludzi i świata bogów, a z pierwotnego manuskryptu celowo usunął najbrutalniejsze sceny. Tłumaczka Joanna Krenz w swoim posłowiu trafnie zauważa jednak, że "nie od dziś wiadomo, że autor nie jest najlepszym interpretatorem własnych dzieł. Tym bardziej, jeśli, jak Yan Lianke, wydaje się mieć znacznie zawyżony próg bólu w porównaniu ze swoim audytorium. Owszem, jest tu sporo humoru, niektóre fragmenty uderzają ostentacyjnie karykaturalną, iście montypythonowską konstrukcją, a wstępna scena przy krzyżu w moim przekonaniu aż prosi się o ścieżkę dźwiękową „Always Look on the Bright Side of Life” z „Żywotu Briana” w wykonaniu podchmielonej trzódki. Nie sposób też zaprzeczyć wyczuwalnej sympatii, choć lekko patronizującej, jaką darzy autor (narrator) bohaterów tak ludzkich, jak i boskich. Wszystko to jednak podszyte jest tragedią mroczną jak twarz Bezimiennego, desperacko spychaną do zbiorowej podświadomości. Wystarczy jedno draśnięcie sprzączką od paska, by ciemność ta wypłynęła na powierzchnię rwącym strumieniem. Choć, jak krew Mingzhenga rozlewająca się u stóp tajemniczego gościa, krew ludu podmywa grunt pod nogami władzy, szybko krzepnie i kruszy się jak wyschnięte błoto, deptana partyjnym butem".
Przestrzegamy: sięgając po swoje wyjątkowe narzędzie mitorealizmu Yan Lianke stworzył porażający moralitet, który może być druzgoczącym doświadczeniem lekturowym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału 心经
Redaktor prowadząca
Elżbieta Brzozowska
Redakcja
Małgorzata Pilecka
KorektaAleksandra Marczuk-Radoszek
Projekt okładki i stron tytułowych
Wiktor Dyndo
© Copyright by Yan Lianke, 2020
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2023
© Copyright for the Polish translation by Joanna Krenz
Na pierwszej stronie okładki wykorzystano pracę Ah Xian, „Metaphysica: Red Fish”, 2007.
Ah Xian, b. 1960 / Metaphysica: Red Fish 2007 / Bronze, brass and oil paint / Purchased 2009 with funds from Tim Fairfax AM through the Queensland Art Gallery Foundation / / Collection: Queensland Art Gallery | Gallery of Modern Art / © Ah Xian / Photograph: Natasha Harth, © QAGOMA
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-642-9
– Krew całkiem już z ciebie uszła. Chcesz zejść? Pomogę ci – zagaduje Budda, spoglądając na wiszącego na krzyżu Jezusa.
Po chwili do rozmowy włącza się Dao.
– Kto chce zajść dalej, musi wspiąć się wyżej. Chcesz wyżej? Pomogę ci – proponuje.
– Wiszę na odpowiedniej wysokości, nie za wysoko, nie za nisko, w sam raz na poziomie ludzkich oczu, by uświadomić ludziom ogrom cierpień wypełniających ludzkie życie – zapewnia ich w odpowiedzi Jezus.
Wówczas pod krzyż podchodzi Maryja.
– Dość się już nacierpiałeś za ludzi – mówi.
Zjawia się też Mahomet.
– Czyż swoją męką nie dokładasz jeszcze cierpień do tego morza bólu?
– Wiszę tu, żeby ludzie na mój widok uświadamiali sobie ogrom cierpień w życiu – odpowiada ponownie Jezus.
W tym momencie zbliża się do nich grupka ludzi. Nie krępując się zupełnie obecnością pięciorga bóstw, rozmawiają i popijają w najlepsze. Traktują ich jak swoich.
– Hej, wy, napijcie się z nami! No chodźcie, mamy dobre wino. Dalej, dalej, nie żałujcie sobie. Pijemy do upadłego!
Obserwujący Dźwięki Świata Bodhisattwa, gdy praktykował głęboko Doskonałą Mądrość, w jednym błysku ujrzał pustkę pięciu składników (skandh) i uwolnił się od całego bólu i cierpienia.
Siariputro. Forma nie jest różna od pustki. Pustka nie jest różna od formy. Forma jest dokładnie pustką. Pustka jest dokładnie formą. Wrażenia, myśli, wola i świadomość są również takie.
Siariputro. Wszystkie zjawiska (dharmy) są aspektem pustki. Nie rodzą się i nie umierają.
Nie są skalane i nie są czyste.
Nie zwiększają się i nie zmniejszają.
Tak więc w pustce nie ma formy, wrażeń, myśli, woli i świadomości. Nie ma oczu, uszu, nosa, języka, ciała, umysłu.
Nie ma kolorów, dźwięku, zapachu, smaku, dotyku, zjawisk (dharm). Nie ma widzenia ani świadomości. Nie ma złudzeń ani kresu złudzeń. Nie ma starości i śmierci, ani kresu starości i śmierci.
Nie ma cierpienia, przyczyny cierpienia, kresu cierpienia i drogi wyzwalającej z cierpienia.
Nie ma mądrości ani osiągnięcia mądrości.
Ponieważ nie ma niczego do osiągnięcia, Bodhisattwa dzięki Doskonałej Mądrości ma serce-umysł wolne od przeszkód. Bez przeszkód, zatem bez lęku, oddzielony od złudnych jak sen myśli – to jest ostateczna Nirwana.
Buddowie trzech okresów urzeczywistniają Doskonałą Mądrość i osiągają Najwyższe Nieprześcignione Oświecenie – Annuttara Samiak Sambodhi.
Wiedz zatem, że Doskonała Mądrość jest formułą wielkiej mocy, wielkiego światła, najlepszą i nieprześcignioną, usuwającą całe cierpienie, jest Prawdą, nie fałszem. Recytuj więc mantrę Doskonałej Mądrości:
GATE GATE PARAGATE
PARASAMGATE BODHI SWAHA!
Łono jak kwiat, w łonie Bodhisattwa.
Łono niczym sitowie albo kępki czosnku niedźwiedziego, w łonie Laozi.
Bodhisattwa przyszła na świat na łożu, które uformowali Nefrytowy Królik, Księżyc i ludzie we wsi.
Laozi przyszedł na świat na łożu, które uformowały wół, kruk i kapelusz słomkowy.
Kiedy Bodhisattwa uczyła się raczkować, uschłe drzewa obsypywały się kwieciem.
Kiedy Laozi uczył się raczkować, uschłe drzewa wypuszczały pędy.
Bodhisattwa w pierwszym w życiu śnie ujrzała kwiaty lotosu i zwierzęta.
Laozi w pierwszym w życiu śnie ujrzał liść z drzewa wielkości liścia lotosu oraz dzikie trawy.
Kiedy Bodhisattwa po raz pierwszy stanęła na nogach, pod jej stopami rozpostarła się ciemność i dłoń żebrząca o pomoc.
Kiedy Laozi po raz pierwszy stanął na nogach, poczuł, że pod jego stopami niebo, ziemia i las unoszą się do lotu.
Bodhisattwa ponownie ułożyła się do snu. W kolejnym śnie ujrzała swoją przyszłość.
Laozi w kolejnym śnie również ujrzał swoją przyszłość.
Po pierwsze przyjaźń, po drugie rywalizacja2.
Przeciąganie liny to najstarsza dyscyplina sportowa na świecie. Jej początki sięgają okresu społeczeństwa niewolniczego w dziejach Chin, a dokładniej ówczesnej kultury łowieckiej i wykształconych przez nią sposobów rozstrzygania spornych kwestii w trakcie polowań. Na przykład, kiedy podczas polowania udało się postrzelić jelenia, ale nie było wiadomo, czyja strzała zadała śmiertelną ranę, strzelcy stawali do pojedynku siłowego. Jeden z nich ciągnął za rogi zwierzęcia, a drugi szarpał w przeciwnym kierunku za tylne nogi. Zwycięzca otrzymywał łup. Później, aby uniknąć uszkodzenia zwierzyny, zaczęto zastępować obiekt sporu pnączem ciągniętym przez rywali. Z biegiem czasu praktyka ta wyewoluowała w konkurencję sportową, którą znamy dziś jako przeciąganie liny. Zaczęto organizować zawody. Aby łatwiej było określić zwycięzcę, na ziemi rysowano linię, zwaną rzeką, stąd obecna chińska nazwa dyscypliny: bahe – dosłownie ‘przeciąganie przez rzekę’. Kto przekraczał „rzekę”, przeciągnięty przez przeciwnika, przegrywał.
W okresie panowania dynastii Tang czas na cesarskim dworze umilano sobie zawodami, w których jedną z dyscyplin, oprócz przeciągania liny, było także toczenie jedwabnej piłki oraz kopanie lotki. Na przestrzeni wieków przeciąganie liny stało się najbardziej rozpowszechnionym sportem w Chinach. Ze względu na swą prostotę i powszechność w końcu zaczęło budzić zainteresowanie także w innych krajach. Stopniowo zyskało status najpopularniejszej dyscypliny na świecie.
Konkursy zwykle składają się z trzech rund i toczą się do dwóch wygranych, lub z pięciu rund do trzech wygranych.
W dawnych Chinach w niektórych regionach przeciąganie liny było formą hazardu. Na wsiach w tego rodzaju rozgrywki zaczęto angażować psy, bydło, konie i inne inteligentne zwierzęta. Ludzie przegrywali dorobek życia, zachwianiu ulegały relacje między sąsiadami, społeczności podupadały. W Nowych Chinach – przeciwnie, przeciąganie liny stało się chętnie podejmowaną aktywnością fizyczną, pomagającą zachować dobrą kondycję i zdrowie, cieszącą się niesłabnącym zainteresowaniem zarówno w szkołach, jak i obozach wojskowych, a także szerzej – w całym społeczeństwie, pośród wszystkich grup etnicznych. Znaczy ono nową drogę ku sprawności, radości i jedności socjalistycznego ludu chińskiego.
fragment Kodeksu sportowego Nowych Chin z 1950 roku
Buddyści wierzą w przeznaczenie jak Bodhisattwa we własne palce.
Jednak Yahui miała wątpliwości, czy rzeczywiście wszystkie sprawy tego świata leżą w gestii losu. Na przykład takie przeciąganie liny. W zmaganiach pomiędzy śmiertelnikami zawsze – jak czerń czernią, a biel bielą – jest zwycięzca i przegrany. Ale kiedy przy dwóch końcach liny znajdą się dwie religie, nie sposób przecież wskazać tryumfatora, czerń i biel stają się nagle mniej oczywiste. Wystawmy do zawodów drużyny buddystów, taoistów, protestantów, katolików, do tego muzułmanów z Ningxia i Gansu, rozpiszmy drabinkę turniejową, każmy im zmierzyć się każdy z każdym, i co? Czy da się wskazać zwycięzców? Czy da się wskazać przegranych? Gdzie tu miejsce na przeznaczenie?
To trochę tak, jak gdyby zima starła się z latem. Teoretycznie nie powinno do tego dojść, bo przecież z jednej strony dzieli je od siebie wiosna, a z drugiej jesień. Ale przecież i bogom zdarzają się pomyłki. Gdyby tak na przykład zamknęli w piekle wiosnę i jesień, doszłoby do bezpośredniej konfrontacji zimy z latem. Ogień z lodem walczyłyby wręcz, splecione w śmiertelnym uścisku, zażarcie, jakby przegrany miał zostać skazany na wieczne tortury, a zwycięzca chodzić w wiecznej światłości.
Tym razem zawody odbywały się pod koniec września. Żar lał się z nieba, ludzie gotowali się we własnym sosie. Kampus, wszystkie okoliczne ulice i cały Pekin dosłownie dusiły się w wielkim parowniku lata. Odziani w żółte kaszaje, ogoleni na łyso mnisi z drużyny buddyjskiej, zawsze kiedy zajmują pozycję, wyglądają jak sznur żebrzących pochodni. Ich przełożeni i współbracia w krótszych, ognistopomarańczowych tunikach przycupnęli z boku, by dopingować swoich. Ich niewzruszone, melancholijne zwykle twarze teraz promieniały. Nawet na policzki najwyższych rangą opatów wystąpił radosny rumieniec. Oklaskiwali wygrywających, wspierali okrzykami słabszych, dopóki nie udało im się przeciągnąć rywali na tyle, by doprowadzić do wyrównania. Dopiero wtedy wracał na ich oblicza spokój, a w serca pewność, że Angulimala3 nie ma mocy zgładzić Buddy.
W tej odsłonie turnieju miało dojść do starcia protestantów z katolikami. Obie religie wystawiły pięcioosobowe reprezentacje. Zawody rozgrywały się na szkolnym boisku do badmintona. Wszyscy wyszli na plac boju w podkoszulkach, szortach i butach o przyczepnych podeszwach. Nawierzchnia była świetnie przygotowana. Ziarenka czerwonej żywicy syntetycznej przylegały ściśle do siebie, podłoże było elastyczne i przypominało pulchną twarz buddyjskiego mnicha kucharza. Katolicy ustawili się po wschodniej stronie, protestanci po zachodniej. Dyrektor Gong, organizator turnieju, osobiście nakreślił na czerwonej nawierzchni białą linię rozdzielającą drużyny.
Reprezentanci protestantów to bynajmniej nie pierwsze z brzegu owieczki czy zwykli kaznodzieje, ale najwyżsi rangą pastorzy. Podobnie wśród katolików – nie jacyś byle braciszkowie czy siostrzyczki, ale wszyscy co do jednego księża. Tylko oni wszak mają prawo zostać zakwalifikowani do zaawansowanej grupy mistrzowskiej w Centrum Kształcenia Religijnego, a zatem i uczestniczyć w turnieju przeciągania liny. Zgromadzona wokół boiska publiczność składała się z mistrzów taoizmu, starszyzny klasztorów buddyjskich, opatów, imamów – generalnie samych dostojników i tych, którzy przygotowywali się do przyjęcia wspomnianych godności.
Był to bowiem konkurs przeciągania liny pomiędzy najbardziej wtajemniczonymi mistrzami, między bogami, między ludźmi, między bogami a ludźmi. Yahui przyszła kibicować. Nie mogła nie przyjść. Zawody odbywały się w ramach zajęć z ekumenizmu w Centrum Kształcenia Religijnego. Wszyscy uczniowie mieli obowiązek się stawić.
No więc przyszła.
Przyszła spóźniona.
A to dlatego, że akurat robiła wycinanki w swoim mieszkanku w akademiku. A potem zagapiła się trochę w lustro. A jeszcze potem, po drodze, zagapiła się na najwyższy ze szkolnych budynków i zadumała się, jak by to było dobrze, gdyby to był budynek dla mniszek, patrząc zaś na nowy, okazały gmach głównej biblioteki, pomyślała, że szkoda, że mniszki nie mają takiego skryptorium, to dopiero byłby szpan. Zaśmiała się na tę myśl, a śmiejąc się, potknęła się o kamienie. Popatrzyła więc na kamienie i znów się zamyśliła. Wczoraj potknęło się o nie jakieś dziecko, dzisiaj ja, ciekawe, kto potknie się jutro? Pochyliła się, by przenieść dwa kamienie na pobocze. Przymierzyła się kilka razy, ale te ani drgnęły. Przechodził akurat obok młody taoista, który pospieszył jej z pomocą. Leciutko, jak gdyby nigdy nic, uniósł kamienie i umieścił obok chodnika. Żeby nie przygnieść rosnącej na poboczu trawy, ułożył je na gołej ziemi. Kiedy wrócił, podziękowała mu buddyjskim gestem, składając dłonie na wysokości piersi. On jednak nie odwzajemnił podziękowania tradycyjnym taoistycznym pokłonem, lecz zamiast tego uśmiechnął się po świecku, robiąc przy tym zabawną minę.
– Nie ma za co. Jestem Gu Mingzheng.
Tak właśnie powiedział.
Powiedział i poszedł dalej.
Zdziwiona, że taoista nie odpowiedział jej taoistycznym gestem ani religijną formułką, tylko zwyczajnym, pospolitym „nie ma za co”, Yahui stała przez dłuższą chwilę na poboczu, wpatrując się w oddalającą się sylwetkę młodzieńca niczym w kartę świętej księgi nieopatrzonej przypisami. I tak oto spóźniła się na uroczyste rozpoczęcie zawodów w przeciąganiu liny. Kiedy dotarła na miejsce, zmagania między drużynami katolików i protestantów trwały w najlepsze, czerwona kita na linie wędrowała to na jedną, to na drugą stronę białej kreski wyznaczającej środek pola rywalizacji. Na twarzach malowała się zaciętość. Rozpromienione od wysiłku i nabuzowane emocjami, wyglądały, jakby lada chwila miały popękać w szwach. Zawodnicy obu ekip walczyli desperacko, jak gdyby od wyniku rozgrywki zależało, kto okaże się najpotężniejszym pośrednikiem między bogami a ludźmi – Jezus czy Maryja.
Była trzecia po południu. Słońce nad głowami przygrzewało niemiłosiernie. Z nieba lał się żar jak mętna zupa, w której gotowało się ludzkie mięso. Trzeszczenie rozciąganej do granic wytrzymałości liny przypominało zduszone grzmoty dochodzące z wnętrza ziemi. Yahui weszła przez boczną furtkę w ogrodzeniu otaczającym boisko do badmintona. Stanęła niepostrzeżenie za plecami drużyny buddyjskiej. Przed oczami miała rząd łysych mnisich głów. Jednemu z mnichów tu i ówdzie odrastały siwe włosy, niczym niezżęte łodygi pszenicy pozostawione przez rolników na polu. Z siwego ścierniska jej wzrok powędrował dalej, w kierunku młodych katolickich księży i protestanckich pastorów, którzy dopingowali z zapałem swoje ekipy. Zewsząd dało się słyszeć pełne napięcia: „Dawaj! Dawaj!”, jak podczas walk gladiatorów.
Pod rozpalonym niebem ziemia parowała z gorąca. Yahui czuła, jakby twarz pękała jej od upału, pokrywając się gęstą pajęczyną wąwozów, którymi przepływały rwące strumienie potu. Spływały one po jej szyi na klatkę piersiową, łaskocząc niczym chmara pełzającego robactwa. Spojrzała w górę na wrześniowe niebo. Nagle wydało jej się, że cień drzewa zafalował jej na czole. Odwróciła głowę i zorientowała się, że to Gu Mingzheng stoi za nią z uniesioną gałązką sofory.
– Chodź, zapraszam cię na lody, do tej kawiarenki obok – zagadnął z uśmiechem młodziutki taoista.
Mały Laozi pasie bydło w górach.
Laozi na grzbiecie wołu przemierza rzekę prowadzącą na niebiosa.
Nieobecny jak wół w obłokach.
Laozi orientuje się, że po drugiej stronie nocy rozciąga się gwiaździste niebo.
Laozi odkrywa również, że spadające gwiazdy mogą pojawić się tylko na nocnym niebie.
Laozi myśli: Czy da się porozmawiać z rozgwieżdżonym niebem?
Zastanawia się także: Czy da się porozmawiać z ziemią?
Postanawia spróbować. Ciągnąc wołu, depcząc ziemię, wspina się na najwyższy szczyt. Przebywa w towarzystwie gór i nieba.
Na szczycie góry udaje mu się dotknąć nieba.
Laozi spostrzega orła przypominającego słońce oraz słońce przypominające orła, a także Wszechświat.
Laozi zauważa też Bodhisattwę, która szybuje ku niemu na grzbiecie mitycznego wierzchowca.
O tym, że śramanera4 Yahui wpadła w oko taoiście Mingzhengowi, pod żadnym pozorem nie mógł dowiedzieć się dyrektor ani bogowie. Zresztą, sama Yahui nie sądziła, by to była miłość. Jej mistrzyni uczyła ją wszakże, że tego rodzaju przyziemne poruszenia są jak błoto oblepiające buty w deszczowy dzień. Pewnego razu, idąc korytarzem na siódmym piętrze budynku, by wyrzucić ścinki z wycinanek, zobaczyła stojącego na ostatnim stopniu schodów Mingzhenga. Skinął w jej kierunku dłonią, jak uczniak, który coś ukradł i chce podarować trofeum koleżance. Tuż obok niego, w kącie, stała dostojnie drewniana tabliczka. Na tabliczce zaś wypisane było:
MĘŻCZYZNOM WSTĘP WZBRONIONY!
Zatrzymał się dokładnie w tym miejscu.
Uczennice rozlokowane były na siódmym piętrze budynku religijnego. Podobnie zresztą jak we wszystkich innych akademikach Uniwersytetu Administracji Publicznej, gdzie dziewczęta zawsze mieszkają na najwyższej kondygnacji, aby zapobiec zbyt częstemu przechodzeniu młodych mężczyzn pod ich drzwiami, a tym samym trzymać na wodzy emocje i pożądanie. W Centrum Kształcenia Religijnego sprawy miały się jednak nieco inaczej niż w świeckich szkołach. Tu porządek wyznaczały przykazania, to one były prawem. A właściwie były ponad prawem. Wyznawcy religii trzymają się przykazań kurczowo jak wygłodzony człowiek rozkładu posiłków w ciągu dnia. Na parterze i pierwszym piętrze znajdowały się pomieszczenia kierownictwa Centrum Kształcenia Religijnego oraz mieszkania profesorów i wykładowców. Na drugim piętrze były lokale przeznaczone dla buddystów, na trzecim dla taoistów, na czwartym, piątym i szóstym zaś rezydowali odpowiednio katolicy, protestanci i muzułmanie. Ale tylko mężczyźni. Siódme piętro przeznaczone było dla kursantek wszystkich pięciu wyznań. Na każdym piętrze znajdowały się pomieszczenia do nauki, w których pełno było różnych czasopism. Na żadnym nie było pomieszczeń kultu. Osoby pobierające nauki w Centrum Kształcenia Religijnego zostały tu oddelegowane przez swoje seminaria czy szkoły klasztorne. Nie miało to nic wspólnego z zagranicznym systemem, gdzie każda religia ma swoje własne instytucje edukacji wyższej oraz specjalne miejsca modlitwy – kościoły, meczety, świątynie buddyjskie czy taoistyczne. Była to jednostka umożliwiająca podyplomowe kształcenie religijne, powołana do istnienia przez władze na terenie najbardziej prestiżowego państwowego uniwersytetu w Pekinie. Oferowała programy trzymiesięczne, półroczne oraz całoroczne.
Centrum Kształcenia Religijnego mieściło się w osobnym budynku. Na kampusie nazywano go powszechnie budynkiem religijnym. Z zewnątrz nie różnił się on niczym od pozostałych gmachów uczelni. W środku jednak wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Nie tylko nie dochodziło tu do żadnych interakcji między kursantami a kursantkami, ale nawet osoby tej samej płci i wyznania rzadko widywało się w grupach, zajęte rozmową. Wszelkie ceremonie odbywające się normalnie pod przewodnictwem mistrzów czy kapłanów – msze, palenie kadzidełek, modlitwy i tym podobne – miały miejsce w prywatnych mieszkaniach. Jeden człowiek, jedno mieszkanie. Jedno mieszkanie, jedna świątynia. Jeden wierny, jeden kościół, zbór, meczet, pagoda. Tyle że mniejsze od zwykłych budynków kultu. Toteż dla młodego taoisty spotkanie się z Yahui było równie niewykonalne jak wykucie na pamięć Daodejing5 albo audiencja osobista u Laozi. Albo jak dla Yahui ujrzenie Buddy lub Bodhisattwy podczas codziennych samotnych modłów w oparach kadzidełek.
Między bogami a ludźmi musi istnieć dystans.
Gdyby nie było dystansu, nie byłoby bogów.
Kursanci Centrum Kształcenia Religijnego byli tu przede wszystkim po to, by mierzyć ów dystans. Młody taoista zaczynał właśnie badać odległość między bogami a ludźmi. Po kilku nieudanych próbach zobaczenia Yahui z pozycji podnóża schodów prowadzących na siódme piętro liczył, że może uda mu się wpaść na nią przypadkiem na dole w przerwie obiadowej. Umyślił sobie, że kiedy ona wyjdzie pospacerować po kampusie, on akurat, jak gdyby nigdy nic, będzie się przechadzał po okolicy. Tak więc czekał na nią na trasie do stołówki, przy wejściu do marketu.
Pewnego dnia, dokładnie pierwszego dnia miesiączki, która nadeszła zgodnie z kalendarzykiem, Yahui udała się do kampusowego marketu po podpaski, bez których nawet mniszki nie mogą się obyć. Na paczuszce marki Bezcenny Komfort widniały błękitne niebo z białymi obłoczkami i uśmiechnięta tancerka, toteż w drodze powrotnej Yahui podskakiwała radośnie niczym lekka chmurka. Było jej lekko na sercu, czuła, że nogi same ją niosą. Nagle jednak w jej głowie zaświtała dziwna myśl: „Ciekawe, czy Bodhisattwa też ma okres? A jeśli ma, to jakich tamponów i podpasek używa?”. Zaskoczona własną myślą, przystanęła. Serce powtarzało pobożną mantrę, ale wargi mimowolnie zadrżały w uśmiechu. Stojąc tak, spostrzegła niedaleko przed sobą parę butów z ostrymi czubkami oraz wystające z nich szare skarpetki otulające przegub stopy, a także skraj szaty obszytej ściegiem przypominającym do złudzenia trawę, ale równym jak fugi między cegłami. Była to szata taoistyczna – podobnie jak kaszaja, rozszerzająca się ku dołowi. Rząd obszytych materiałem guzików na lewym rękawie układał się w kształt spływającej swobodnie rzeki.
– O, wiedziałem, że tędy pójdziesz!
Osłupiała, instynktownie chowając podpaski pod szatę.
– Jutro piątek, kolejne zawody w przeciąganiu liny. Jeśli twoja mistrzyni ma coś przeciwko zmaganiom między religiami, mogę poprosić władze Centrum Kształcenia, żeby zaprzestano tych imprez.
Otworzyła szeroko oczy, przyglądając mu się z niedowierzaniem.
– Jesteśmy oboje w grupie mistrzowskiej, to coś na kształt szkoły partyjnej mieszczącej się w Pałacu Letnim. Przyjmowani są do niej jedynie najwyżej postawieni dostojnicy religijni – mnisi po obłóczynach, opaci, pastorzy, księża i imamowie. Wiem, że ty jesteś tu po to, żeby opiekować się swoją mistrzynią, czasem chodzisz też za nią na wykłady. A czy wiesz, jak znalazłem się tu ja, nieopierzony taoista przed trzydziestką?
Yahui mimowolnie zacisnęła wargi, a jej wzrok zatrzymał się na jego twarzy.
Młody taoista podszedł do niej i ujął ją za rękę.
– Chodźmy tam! – zakomenderował, ciągnąc ją w głąb parku znajdującego się przy zachodniej bramie uczelni. W zewnętrznej części zagajnika rosły głównie topole, wewnątrz zaś przeważały sosny. Po wschodniej stronie znajdowało się skupisko uschniętych sosen. Zakątek ten nie przyciągał ani randkowiczów, ani pilnych studentów przygotowujących się do zajęć. Tam właśnie Mingzheng zaprowadził Yahui. Ta zaś sama nie wiedziała, dlaczego na to pozwoliła. Kiedy w końcu przystanęli, Mingzheng zaczął z powagą:
– Wiem, że masz już osiemnaście lat, a mimo to nie złożyłaś jeszcze ślubów. To dlatego, że twoja mistrzyni chce, żebyś wróciła do świeckiego życia.
– …
– Ale kto mógłby pozostać przy wierze, żyjąc pośród ludzi? Też chciałbym opuścić klasztor. Skoro już tu jesteśmy, skorzystajmy z okazji, żeby zostać w Pekinie. Zamieszkamy tu i pobierzemy się jak zwykli ludzie. Co ty na to?
Przerażona, instynktownie postąpiła krok w tył. Przeszywając go wzrokiem, złożyła dłonie na piersi i wymamrotała: „Amitabha”, po czym energicznie odwróciła się i ruszyła w przeciwną stronę. On jednak okazał się szybszy. Zrobiwszy dwa potężne kroki, wyrósł przed nią ponownie jak ściana.
– Naprawdę mogę sprawić, żeby Centrum Kształcenia Religijnego odwołało zajęcia sportowe. Dyrektor Gong to mój krewny, czyżbyś nie wiedziała?
Słuchając, postąpiła kolejny krok w tył, i jeszcze kolejny. Dłonie cały czas trzymała złożone na piersi, z jej ust zaś wydobywała się mantra za mantrą. Po kilku krokach ponownie zrobiła w tył zwrot i skierowała się w stronę bramy parku. Idąc, usłyszała za sobą raz jeszcze:
– Mówię ci, mogę załatwić odwołanie jutrzejszych zawodów!
Zwolniła na moment, spojrzała ponownie w jego stronę, po czym znów ruszyła przed siebie, jeszcze szybszym krokiem. Wróciwszy do pokoju i zapanowawszy nad miesiączkowymi niedogodnościami, czuła w sercu jakąś niewytłumaczalną radość i lekkość. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego Laozi i Bodhisattwa nie zakochali się w sobie. Gdyby się zakochali i wzięli ślub, ależ byłoby boskie wesele.
Czy wiecie? Oczekujące na swoją porę pączki kwiatów to właśnie Bodhisattwa.
Lotosowy obłok.
Ajajaj, a więc to nasza mała Bodhisattwa, najpiękniejsza istota na świecie.
Gdy nadchodzi czas, mężczyzna bierze sobie żonę, a kobieta męża. Bodhisattwa jest już dorosła. Zjawia się Boski Swat. Na niebie pojawiają się dwa księżyce.
Ale Bodhisattwa jest tylko jedna, tymczasem kandydatów dziesięć tysięcy. Co począć? Na szczęście, choć dróg jest wiele, wszystkie schodzą się w jednym punkcie.
Bodhisattwa myśli: „Kogo by tu poślubić?”.
Bodhisattwa myśli: „Już wiem, już wiem. Poślubię tego, kto okaże się każdym”.
W istocie, Bodhisattwa narodziła się właśnie po to, by zaślubić wszystkich ludzi. Jednako kobiety i mężczyzn, starców i dzieci.
W odpowiedzi usłyszała więc dziesięć tysięcy obelg:
– Dziwka! Dziwka!
Kandydaci rozeszli się, na wszystkich drogach zapanowała cisza.
Kiedy zjawili się rodzice, nie zastali piękności zwanej Bodhisattwą.
Zdążyła ona wyruszyć w drogę w kierunku, w którym wzywał ją głos Światłego i Cnotliwego. Ich oczom ukazał się za to największy na świecie kwiat lotosu.
„Bodhisattwo, szybująca ku obłokom pomyślności, w którym miejscu osiądziesz?”.
Bodhisattwa spostrzega rzekę wpływającą do nieba.
Bodhisattwa spostrzega także nawołującego ją Laozi.
„Ach, a więc to tu czeka na mnie Światły i Cnotliwy”.
Pierwsze spotkanie Laozi i Bodhisattwy.
Widać stąd ostre grzbiety dachu Świątyni Lamy. Odbijają się w okiennych szybach jak skrzydła ptaków, które nie mogą wzbić się do lotu w Zapiskach historyka. Tylko klasztornej ciszy jak dotąd trudno było tu zaznać. Cisza tonie w lawinie dźwięków. Hałas w Pekinie jest wielki jak wielka jest cisza stepu i jeziora Qinghai, rozległy i przestronny jak wieczność.
Niebawem miała zjawić się Yahui.
Ostatnich dwadzieścia kilka dni spędzonych w Szpitalu Misjonarskim przy Świątyni Lamy dla mistrzyni Yuhui było jak jeden niemiłosiernie długi dzień. Sala szpitalna, białe ściany, kroplówki, zastrzyki, bycie unoszoną i karmioną i wsłuchiwanie się w mantry pracownicy, która była jednocześnie mniszką i pielęgniarką, a potem gapienie się w wiszące na ścianach wycinanki z Bodhisattwą wykonane przez Yahui, patrzenie, myślenie. A czasem tylko patrzenie, bez myślenia, z umysłem pustym jak biały obłok, wypełnionym doskonałą próżnią. Trafiła do szpitala po niecałych dziesięciu dniach pobytu w Pekinie. Nie spodziewała się, że Centrum Kształcenia Religijnego będzie organizować coś takiego jak zawody w przeciąganiu liny. Podczas pierwszej odsłony zmagań, gdy rozgrywka osiągnęła decydującą fazę, Yuhui upadła i trafiła prosto na oddział. To był wylew. Odtąd nie mogła ani mówić, ani samodzielnie chodzić. Choć jej umysł był przejrzysty jak niezmącona tafla wody, woda ta nie chciała wraz ze słowami wypływać przez usta, by inni mogli czerpać z jasności myśli Yuhui.
Zachodzące słońce przewędrowało z drugiej od góry kratki w oknie do drugiej od dołu. Nad świątynią Jing’an w Xiningu, gdzie spędziła czterdzieści siedem lat, o tej porze słońce miało kolor czerwonego papieru wyjętego z krystalicznie czystej wody, tymczasem tutaj wyglądało, jakby wyciągane było z mętnego bajora. Za murami Świątyni Lamy biegła ruchliwa ulica. Przejeżdżające jeden za drugim pojazdy były jak przetaczająca się z hukiem powódź, zrywająca mosty na rzekach. Ale przyzwyczaiła się. Odgłosy klaksonów, ulicznych sprzeczek, uderzeń jednych przedmiotów o drugie sprawiały wręcz, że czuła się spokojniej, nie tak samotnie.
Do sali weszła pielęgniarka, położyła jej przy łóżku kilka tabletek, powiedziała parę słów, ale tak jakby nie powiedziała, po czym wyszła, zamykając za sobą drzwi. Niedługo później zawiasy znów zaskrzypiały, a zaraz potem dało się słyszeć łagodne: „Mistrzyni!”. Zanim zdążyła przenieść wzrok z okna w kierunku drzwi, od strony szafy dobiegło ją pobrzękiwanie naczyń. Po chwili jej oczom ukazał się spocony tył kaszai Yahui. Młoda mniszka wkładała do szafy przyniesione jabłka i banany. Wreszcie odwróciła się twarzą do Yuhui, by na szafce przy łóżku ustawić termiczny pojemnik z jedzeniem. Na jej obliczu malowało się podniecenie. Yuhui zwróciła głowę w jej stronę i popatrzyła na nią rozpromieniona. Widząc, że w ruchach Yahui nie ma dawnego spokoju i umiarkowania, od razu zorientowała się, że musiało wydarzyć się coś dobrego. Młoda mniszka miała w sobie nadal coś z dziecka, była jak córka, która przyszła podzielić się z mamą swoją radością.
– Amitabha. – Uporawszy się ze scenami narodzin i spotkania Bodhisattwy i Laozi, Yahui natychmiast przybiegła do szpitala obwieścić mistrzyni radosną nowinę. – Ktoś uprosił dyrektora Gonga, żeby odwołał zawody w przeciąganiu liny!
Oczy mistrzyni rozbłysły.
– Nas dyrektor Gong nie chciał słuchać, ale jest tu taki młody taoista, podobno jego ojciec jest jakimś gubernatorem czy ministrem, wystarczyło jedno słowo i sprawa załatwiona. – Mówiąc to, Yahui przysunęła taboret bliżej łóżka. Usiadła i ujęła przywiędłą jak sucha gałązka dłoń mistrzyni. Zaraz jednak przypomniało jej się, że nie zamknęła za sobą drzwi sali. Wstała więc, by to zrobić. Zamykając drzwi, niechcący przewróciła nogą stojącą w kącie miotłę. Nachylając się, by ją podnieść, kopnęła nieopatrznie kosz na śmieci. Kiedy z kolei ustawiała śmietnik na swoje miejsce, zaczepiła szatą o kosz bambusowy. Rozbawiona wróciła do łóżka mistrzyni i ponownie chwyciła ją za rękę. – Ten cały taoista… Nie miałaś okazji go poznać, bo prawie od razu trafiłaś do szpitala. Nikt nie wie, z jakiej rodziny pochodzi i dlaczego wstąpił do klasztoru. Teoretycznie nie powinien trafić do grupy mistrzowskiej, ale jakoś trafił. W dodatku dyrektor Gong posłuchał go od razu. Inni powtarzali mu sto razy, że to przeciąganie liny jest bez sensu, ale ignorował nasze prośby. Tymczasem na jedno jego słowo wszystko zostało odwołane.
Yahui promieniała uśmiechem, zadowolona, że udało jej się dokonać niemożliwego. Przy tym cały czas masowała i gładziła dłoń mistrzyni. Ta wpatrywała się w twarz uczennicy. Wargi drgnęły jej leciutko, jakby chciała coś wyszeptać. Przesunęła się odrobinę w stronę wezgłowia i podparła ciało na łokciach. Próbowała podnieść lewą dłoń, ale nie dała rady. Z prawą dłonią, uniesioną w połowie gestu buddyjskiego powitania, wymamrotała „Amitabha”.
Yahui była w szoku. Jeszcze przed chwilą mistrzyni nie miała ani odrobiny władzy w ciele, jej zwiotczałe ręce zwisały miękko jak trawa pod ciężarem szronu. A teraz nagle sama uniosła się na łóżku i nawet zdołała podnieść prawą dłoń. Młodej mniszce wyrwał się okrzyk zdumienia:
– Mistrzyni! Ty siedzisz?!
Po czym złożyła dłonie, wypowiadając wyraźnie:
– Amitabha. Moja mistrzyni już sama siada na łóżku! Mistrzyni usiadła!
I wybiegła z sali na korytarz, wołając:
– Doktorze! Doktorze!
W niezbyt długim korytarzu nie było ani lekarza, ani pielęgniarki. Zza drzwi jednej z sal wychynęła jedynie łysa głowa młodego mnicha, który posługiwał chorym. Yahui zawróciła więc, wbiegła z powrotem do pokoju mistrzyni i przywarła do łóżka, wpatrując się w wychudzoną, siwiuteńką kobiecinę o twarzy pooranej zmarszczkami tak szerokimi i głębokimi, że można by zasadzić w nich ryż. W jej oczach zaszkliły się łzy, mamrotała bez ładu i składu:
– Mistrzyni… Obiecuję, że na kampusie nie będzie już zawodów w przeciąganiu liny… Gu Mingzheng powiedział, że jutro w Centrum Kształcenia Religijnego wszystko odwołają…
Oczy mistrzyni również się zaszkliły. Patrzyła na Yahui z uśmiechem. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Uniosła więc tylko ponownie prawą dłoń w bliżej nieokreślonym geście. Yahui natychmiast doskoczyła do wezgłowia łóżka i ponownie chwyciła ją za rękę. Ale tym razem mistrzyni uwolniła dłoń z dłoni młodej mniszki i powolutku zaczęła przesuwać palcami w górę wzdłuż ciała Yahui. Na pierś, na ramię, wreszcie na twarz – od podbródka, przez wargi i nos, po nasadę nosa. Dotykała i pomrukiwała, wybudzona nagle jednym impulsem z trwającej miesiąc wegetacji.
– Ty… ty wyglądasz… wyglądasz jak… Bodhisattwa!
Yahui wybuchła płaczem.
Mistrzyni Yuhui również zalała się łzami.
Padły sobie w ramiona niczym matka z córką. Był to uścisk zmartwychwstania. Ich szloch wypełnił salę niczym brzęczenie pszczelego roju.
W poniedziałek przed rozpoczęciem zajęć w budynku religijnym zawrzało, jakby między wyznawcami różnych wiar wybuchła jakaś wielka awantura. Wyzwiska, policzki i splunięcia spadały na twarze bogów. W porze śniadaniowej, po powrocie ze stołówki, przestąpiwszy próg gmachu, jeszcze w holu kursanci stali się świadkami osobliwej sceny. Jeden z adiunktów z Centrum Kształcenia Religijnego, wymachując dyrektorowi przed nosem jakąś książką, wrzeszczał:
– Do jasnej cholery, rzucam to!
Na jego wargach błąkał się sarkastyczno-szyderczy uśmiech, jakby śmiał się w twarz całemu światu, który nie poznał się na jego zdolnościach.
Adiunkt Huang miał czterdzieści jeden, może dwa lata. Był przystojny, dystyngowany, doskonale wykształcony. Jezusa znał jak ojciec własnego syna, każdego roku publikował artykuł w którymś z prestiżowych czasopism religioznawczych, a mimo to – bogowie raczą wiedzieć czemu – od trzech lat odmawiano mu nominacji profesorskiej. W końcu nie mógł już powstrzymać wściekłości. Cisnął na ziemię podręcznik, prestiżowe czasopismo, wreszcie myszkę, którą trzymał w dłoni, i rozdeptał z pasją. Nikt nie miał pojęcia, o czym rozmawiali wcześniej z dyrektorem Gongiem. Wyglądało to trochę tak, jakby to wcale nie dyrektor Gong był celem owego napadu wściekłości. Co stawiało go w tym trudniejszej, bardziej niezręcznej sytuacji i czyniło tym bardziej bezradnym.
– Ale jak to? Ale dlaczego? – jąkał zmieszany. Nie był w stanie sformułować żadnego powodu ani argumentu, ani żadnej propozycji, która mogłaby przekonać Huanga. Stali więc i patrzyli sobie w oczy, jakby chcieli się wzajemnie pozabijać spojrzeniami.
Nie mając pojęcia, co takiego poróżniło uczestników sporu, wyznawcy reprezentowanych na kampusie religii otoczyli awanturujących się niczym tłum gapiów na ulicy. Kobiety zatykały usta z przerażenia. Mężczyźni obserwowali zajście, usiłując wyłowić z kłótni strzępki informacji, które pomogłyby im zrozumieć, co też się wydarzyło. Buddyści i taoiści złożyli ręce do modlitwy. Trudno powiedzieć, czy modlili się o to, by bohaterowie wreszcie przystąpili do rękoczynów, czy żeby się uspokoili. Ludzi przybywało, a tymczasem dyrektor i adiunkt nie wyglądali ani jakby mieli się pobić, ani jakby mieli się rozejść. Dyrektor Gong kopnął w stronę adiunkta Huanga roztrzaskaną myszkę, którą ten wcześniej cisnął mu pod nogi, i wrzasnął:
– A co ja mogę poradzić na decyzje Komitetu Naukowego? Idź, zrób im awanturę, jak jesteś taki odważny.
Adiunkt Huang wsparł dłonie na biodrach.
– Myślisz, że się boję? – powiedział z pogardliwym uśmiechem.
– Jak się nie boisz, to idź! –krzyczał dyrektor Gong.
Adiunkt Huang rzucił dyrektorowi Gongowi przelotne spojrzenie i kopnąwszy na odchodne zdezelowaną myszkę pod ścianę korytarza, ruszył energicznym krokiem przez tłum w kierunku wyjścia. Zgromadzeni rozsuwali się, tworząc szpaler, którym Huang przemknął swobodnie niczym bóg. Kiedy tylko uchylił drzwi, do holu wlało się światło słoneczne, cały budynek religijny zatonął w jasności. Stąpając po dywanie utkanym z oczekiwań wyznawców i światłości bogów, Huang przestąpił próg. Kursanci odprowadzali go spojrzeniami, jednocześnie kątem oka obserwując dyrektora Gonga. Adiunkt Huang otworzył drzwi z taką mocą i rozmachem, jakby otwierał podwoje niebios. Kiedy oszklone skrzydło zatrzasnęło się za nim, on sam był już ładnych kilka metrów dalej.
I tak oto zakończyła się awantura. Gdy wszystkie spojrzenia skupiły się na dyrektorze Gongu w oczekiwaniu na słowa wyjaśnienia, dopiero co zatrzaśnięte główne drzwi uchyliły się ponownie, a w szczelinie ukazała się głowa adiunkta Huanga, która przemówiła tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Dyrektorze Gong, skoro tak, to ja, Huang Qiudong, niniejszym składam oficjalną rezygnację. Sam sobie będę bogiem z dala od tej cholernej instytucji. Nie musi się już pan martwić o moje tytuły, mieszkanie i miejsce w przedszkolu dla mojego dziecka!
Po tych słowach czerwona z wściekłości twarz wycofała się za drzwi, te zaś zatrzasnęły się ponownie. Przez szybę, w promieniach słońca, widać było oddalające się ramiona i potylicę adiunkta Huanga, posuwające się naprzód i emanujące nadprzyrodzonym blaskiem. W końcu blask ów padł na twarz dyrektora Gonga. Zgromadzeni czekali w napięciu na jego reakcję i zakończenie widowiska. Ku zaskoczeniu wszystkich dyrektor krzyczał nadal, tym razem zwracając się do tłumu:
– No co się tak gapicie? Wy, wierni, dzieci boże, dziwicie się normalnym ludzkim sprawom?! – Dyrektor wędrował wzrokiem po twarzach i ciałach zebranych, jakby chciał ich odrzeć ze strzępków świętości. Urażone i przerażone owieczki rozbiegły się więc w popłochu, by za chwilę stłoczyć się przy windzie i schodach. Osiemdziesięcioletni mistrz taoistów i chrześcijański biskup senior, którzy przybyli na miejsce jako ostatni, poczuli się zawstydzeni tym brakiem szacunku wobec bogów i przełożonego ze strony swojego stadka. Mijając dyrektora Gonga, pokłonili się więc głęboko, by wyrazić żal i ubolewanie.
W holu znów zrobiło się cicho i pusto. Dyrektor Gong również szykował się do odejścia. Kiedy jednak odwrócił się w stronę drzwi, ujrzał stojącego obok siebie pastora Wang Changpinga, starostę grupy duchownych protestanckich.
– Adiunkt Huang to wybitny naukowiec – powiedział Wang chłodno.
– No i co z tego, że wybitny? – Dyrektor Gong spojrzał na niego przelotnie. – Do deszczu potrzeba chmury, do małżeństwa żony, a do profesury etatu. Namów swojego Boga, żeby mi zesłał z góry dwa profesorskie etaty, to pogadamy.
Pastor Wang zastanowił się przez chwilę.
– Bez etatu z góry też mógłby zostać. Wszystko zależy od pana i od tego, czy pan zechce.
Dyrektor Gong utkwił spojrzenie w twarzy pastora Wanga. Zmierzył go wzrokiem, jak pastor mierzy wzrokiem wiernego, który nagle wyrósł przed nim i prosi o pokutę. Pastor Wang był starszy od dyrektora o dobrych kilkanaście lat, był też szczuplejszy i wyższy. Pełnił funkcję starszego pastora w Jialan, najbardziej znanym kościele w prowincji Guangxi. Ponieważ miał najdłuższy staż spośród wszystkich pastorów pobierających nauki w Centrum Kształcenia Religijnego, mianowano go starostą grupy pastorskiej. Ze względu na swoje stanowisko cieszył się niejakim poważaniem u dyrektora Gonga. Na jego uwagę dyrektor odpowiedział więc tonem dość stanowczym, niepozbawionym jednak nuty łagodności.
– A więc mówisz, że można zatrzymać adiunkta Huanga?
Pastor Wang roześmiał się.
– No cóż, można, owszem, pieniędzmi. W dzisiejszych czasach problemy, których nie potrafią rozwiązać bogowie, rozwiązują pieniądze – odpowiedział, rozglądając się dookoła.
Na wargach dyrektora Gonga również zamajaczył uśmiech.
– A gdzie niby są te pieniądze?
– W tym oto budynku religijnym, którym sam zarządzasz – oznajmił pastor.
Dyrektor także rozejrzał się po holu, rzucił okiem na sufit, po czym wzrok jego powędrował w kierunku drzwi własnego gabinetu, jakby miał ochotę schować się tam co prędzej, ale z szacunku dla pastora zaprosił go do środka. Posiedzieli, porozmawiali. Dyrektor Gong miał wrażenie, że podczas tej pogawędki uchyliły się przed nim bramy raju. Tak oto pastor Wang stał się ulubionym kursantem dyrektora Gonga i jego najserdeczniejszym przyjacielem.
Gabinet dyrektora Gonga znajdował się w północnej części głównego holu, pod numerem 106. Na drzwiach widniała tabliczka z żółtymi znakami: „Gabinet Dyrektora”. Pokój miał powierzchnię szesnastu metrów kwadratowych i był nieco większy niż pokoje pozostałych profesorów i wykładowców. Na szybie okiennej, naprzeciwko drzwi, przyklejony był poster z tabelą zatytułowaną „Sezon i faza play-off rozgrywek w przeciąganiu liny”. Wzdłuż pozostałych ścian stały regały z książkami, był też stół, kanapa oraz dystrybutor wody, a także stojaki na czasopisma o tematyce religijnej. Pomieszczenie sprawiało wrażenie zagraconego, ale wszystko miało w tym chaosie swoje miejsce i czas, jak słońce, które jakimś cudem zawsze wie, gdzie wzejść na niebo i gdzie schować się za horyzont. W tym to szesnastometrowym gabinecie dyrektor Gong posadził pastora Wanga na kanapie, nalał mu wody i zaparzył wykwintną herbatę maojian, którą otrzymał w prezencie od kursantów, po czym westchnął, że dla publicznej uczelni Centrum Kształcenia Religijnego jest piątym kołem u wozu albo szóstym palcem u dłoni – do niczego się nie przydaje, a amputować nie można, wykładowcy nie mogą awansować na adiunktów, adiunkci na profesorów, cała kadra traktuje tę pracę jako zajęcie tymczasowe, szykując się do odejścia przy pierwszej możliwej okazji, trochę jak w świątyni, do której od czasu do czasu wpadają w pośpiechu turyści, by pooglądać bogów, ale lada chwila i turystów zabraknie, bogowie zaś się rozproszą, a budynek obróci się w ruiny, w których nigdy więcej nie postanie ludzka stopa.
Pastor Wang słuchał uważnie wywodu dyrektora Gonga, jak penitenta w konfesjonale. Wyznawszy, co miał do wyznania, penitent wbił wzrok w okienko konfesjonału, pastor zaś, wpatrując się w niego, zapytał:
– A pan?
– Ja jestem tu po to, żeby zrobić coś z niczego – odpowiedział dyrektor Gong, próbując nadać rozmowie dostojniejszy ton. – Nie mogę przecież zawieść nadziei pokładanych we mnie przez Partię. Chciałbym umożliwić zasłużony awans wszystkim pracownikom, każdemu zapewnić mieszkanie, co więcej, doprowadzić do przeobrażenia Centrum Kształcenia Religijnego z instytucji afiliowanej w instytut stanowiący integralną jednostkę uniwersytetu.
– Trudno będzie to zrobić? – zapytał pastor.
– Zależy od przychylności bogów… Gdyby to było takie łatwe, to nie przydzielono by tego zadania mnie.
– Ma pan jakiś pomysł?
– To wiodąca państwowa uczelnia… Dobre uniwersytety oczekują monografii i osiągnięć badawczych nagradzanych na szczeblu krajowym… Jeśli uda nam się to wypracować, to jest szansa, że przekształcą nas w instytut. To rozwiązałoby większość problemów.
– I to wszystko? – dopytywał dalej pastor.
– Nie. Potrzeba też na przykład wybitnych badaczy. Cóż, nasz wybitny badacz Huang może i jest wybitny, ale sam widziałeś… Jak mu kurwica do głowy uderzy, to w dyrektora książkami rzuca…
Pastor Wang uniósł filiżankę do ust, wziął dwa łyki herbaty i natychmiast wypluł z powrotem do filiżanki, po czym potrząsnął nią lekko, żeby listki opadły na dno. Następnie odstawił herbatę na stolik i wypowiedział natchnione słowa. Otóż stwierdził, że problemem Centrum Kształcenia Religijnego są nie tylko monografie, dysertacje i wybitni badacze, ale też pieniądze. Właściwie to pieniądze są głównym problemem i wszystko ostatecznie sprowadza się do nich. Kto mając pieniądze, musi się obawiać, że nie zdoła zatrzymać kadry? Albo o to, że nie dostanie awansów i etatów dla adiunktów czy profesorów? Albo o monografie i nagrody za osiągnięcia? Albo wreszcie o to, że nie zyska dość uznania w oczach przełożonych, by przeobrazić Centrum Kształcenia w instytut? Gorliwa litania pastorowych „albo” wywołała na ustach dyrektora chłodny, lekko ironiczny uśmiech. Skinieniem dłoni powstrzymał zapędy gościa.
– Dobrze, dobrze, lepiej powiedz, skąd mam niby wziąć te pieniądze. Wiesz, ile dofinansowania dostajemy rocznie od uczelni? Przecież to, do kurwy nędzy, nie starcza nawet na wyżywienie dla kursantów.
Pastor Wang ponownie uniósł filiżankę i wziął łyk herbaty.
– Dyrektorze Gong… W grupie mistrzowskiej są sami najwyżsi rangą przedstawiciele kręgów religijnych, przywódcy i przyszli przywódcy. Każdy z nich ma pod opieką świątynię. No, niech pan sam powie, kto z nich nie ma w kieszeni pieniędzy? Albo kilku kart kredytowych w portfelu?
– Jak będę brał pieniądze od wiernych, to przecież zaraz polecą pisać na mnie skargi. Wy, ludzie religii, jesteście wrażliwi jak błona dziewicza.
– A gdyby tak dali z własnej woli? – Pastor Wang zatrzymał na moment wzrok na twarzy dyrektora. – Na dobry początek ja sam mogę ofiarować dziesięć tysięcy juanów celem poprawy warunków materialnych oraz wspierania życia kulturalnego społeczności. Co pan na to?
Dyrektor Gong zaniemówił. Przez chwilę wpatrywał się w pastora Wanga, po czym zaśmiał się.
– A jaką mam pewność, że nie pójdziesz donieść, że przyjąłem dziesięć tysięcy łapówki?
Pastor Wang pobladł z zaskoczenia.
– A więc nie ufasz, że naprawdę jestem człowiekiem wiary? – zapytał, wbijając wzrok w twarz dyrektora Gonga, po czym nie czekając na odpowiedź, podniósł się i ruszył w kierunku wyjścia. Spoglądając przelotnie na wiszący przy drzwiach „Plan rozgrywek w przeciąganiu liny w Centrum Kształcenia Religijnego, semestr I”, już, już miał nacisnąć klamkę, gdy za plecami usłyszał:
– Pastorze Wang, zanim zaangażowałeś się w działalność religijną, pracowałeś w instytucjach rządowych, prawda?
– Fakt, przez chwilę byłem urzędnikiem – odpowiedział wyraźnie rozbawiony pastor, odwracając głowę w kierunku dyrektora. – Ale praca na etacie wydała mi się strasznie nudna, więc postanowiłem, że zamieszkam przy kościele, na parafii, tam mnie wykarmią.
– Kiedy tak na ciebie patrzę, jakoś mnie to nie dziwi – zaśmiał się w odpowiedzi dyrektor.
Uchyliwszy drzwi, pastor Wang ujrzał grupę kursantów ciągnących w stronę sali zajęciowej. Raz jeszcze odwrócił się w stronę dyrektora, uścisnął mu rękę na pożegnanie i wmieszał się w tłum.
Plan rozgrywek w przeciąganiu liny w Centrum Kształcenia Religijnego, semestr I
Kolejka 1 (wrzesień)
Tydzień 1
Tydzień 2
Tydzień 3
Tydzień 4
Mistrzostwa miesiąca
buddyści grupa A
vs
taoiści grupa B
zwycięzca
vs
katolicy grupa C
zwycięzca
vs
protestanci grupa B
zwycięzca
vs
muzułmanie grupa E
Mistrzem miesiąca zostaje zwycięzca serii rozgrywek cotygodniowych
Kolejka 2 (październik)
Tydzień 5
Tydzień 6
Tydzień 7
Tydzień 8
Mistrzostwa miesiąca
zwycięzca pierwszej kolejki
vs
A lub B
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
B lub C
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
C lub D
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
D lub E
Mistrzem miesiąca zostaje zwycięzca serii rozgrywek cotygodniowych
Kolejka 3 (listopad)
Tydzień 9
Tydzień 10
Tydzień 11
Tydzień 12
Mistrzostwa miesiąca
zwycięzca drugiej kolejki
vs
B lub C
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
C lub D
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
D lub E
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
E lub A
Mistrzem miesiąca zostaje zwycięzca serii rozgrywek cotygodniowych
Kolejka 4 (grudzień)
Tydzień 13
Tydzień 14
Tydzień 15
Tydzień 16
Mistrzostwa miesiąca
zwycięzca trzeciej kolejki
vs
C lub D
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
D lub E
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
E lub A
zwycięzca z popoprzedniego tygodnia
vs
A lub B
Mistrzem miesiąca zostaje zwycięzca serii rozgrywek cotygodniowych
Zakończenie
Turniej przyjaźni oraz wręczenie nagród.
Dyrektor Gong początkowo pracował w Akademii Wychowania Fizycznego, ale ponieważ Uniwersytet Administracji Publicznej znajdował się bliżej jego miejsca zamieszkania, przeniesiono go właśnie tam. Specjalizował się w sporcie ludowym, który starał się przemycić do programu edukacji religijnej. Wykorzystując zgromadzone na przestrzeni lat doświadczenie, w ubiegłym roku rozpoczął prace nad monografią Sportowe przeciąganie liny jako metoda łagodzenia konfliktów międzywyznaniowych. Z tego też powodu przeciąganie liny stało się głównym elementem zajęć z wychowania fizycznego w Centrum Kształcenia Religijnego. Trochę jak mnich, który niespodziewanie awansował na opata i życie klasztoru nagle zaczyna obracać się wokół niego.
Na ten piątek zaplanowana była rozgrywka między protestantami a muzułmanami. Tydzień wcześniej protestanci pokonali katolików, co znacznie umocniło ich morale i wiarę w siebie i opatrzność. Na dodatek gra toczyła się teraz o wymierną stawkę. Donacja pastora Wanga pozwoliła na ufundowanie nagrody w wysokości pięciuset juanów dla zwycięzcy każdych cotygodniowych zawodów. Nie była to co prawda oszałamiająca kwota, ale wystarczyła na ładnych parę litrów piwa i trochę zakąsek, żeby zabawić się po zajęciach. Ci zaś, którym zasady religijne nie pozwalały na konsumpcję alkoholu, mogli nakupić słodyczy, papierosów, ciasta czy innych rzeczy. Zwiększyło to oczywiście atrakcyjność i prestiż zawodów i sprawiło, że drużyny przystępowały do nich z jeszcze większym zaangażowaniem. Zajęcia sportowe zaczynały się o drugiej, zawody o wpół do trzeciej. Słońce jak zwykle nie zawiodło. Ustawiwszy się na baczność idealnie ponad boiskiem, grzało z taką gorliwością, jakby chciało przetopić tartanową nawierzchnię na zupę z czerwonej fasolki. Wszyscy kursanci posłusznie stawili się na miejscu rozgrywki, w tym nieoficjalni słuchacze, Yahui i Mingzheng. Brak udziału oznaczał nieobecność na zajęciach. Za liczne nieobecności z kolei wykreślano z listy kursantów. Byłaby to ogromna szkoda, bo ukończenie kursu dla słuchaczy grupy mistrzowskiej otwierało szansę na awans ze stanowiska o charakterze religijnym na stanowisko członka albo nawet wiceprzewodniczącego konferencji konsultatywnej na szczeblu prowincji czy metropolii, a niektórzy zasiadali nawet w Ogólnochińskim Zgromadzeniu Przedstawicieli Ludowych, także jako członkowie prezydium. Mając w perspektywie coroczne posiedzenia w Wielkiej Hali Ludowej, nikt nie ryzykował opuszczania zajęć, nawet osiemdziesięciodwuletni buddyjski mnich senior i osiemdziesięciojednoletni biskup twardo stali na trybunach, obserwując konkurs przeciągania liny.
Słońce nadal przygrzewało, nie szczędząc sił. Boisko odbijało ciepło i światło, które uderzając o sprężystą nawierzchnię, wznosiły się ponownie w powietrze, potęgując spiekotę. Barierki wokół boiska były tak rozgrzane, że można by na nich ugrillować człowieka. Pastorzy i imamowie ubrani byli w szorty i podkoszulki, jak zwykli śmiertelnicy. Każda z drużyn miała chrapkę na zwycięstwo. Mecz toczył się do dwóch wygranych partii, a na zwycięzców czekała nagroda w wysokości pięciuset juanów. Chodziło jednak nie tylko o to, by wygrać, ale by wygrać jak najszybciej, żeby co prędzej wrócić do akademika i schronić się przed upałem.
Kibice mieli rozłożone nad głowami gazety i święte księgi swoich wyznań. Zupełnie jakby każdy z nich podtrzymywał swój mały kosmos. Jeden z mistrzów taoizmu osłaniał się Komentarzami doDaodejing. Okładka z wizerunkiem Laozi wyblakła od słońca tak, że wyglądała jak starożytny manuskrypt. Teren rekreacyjny składał się z kilku boisk oddzielonych ogrodzeniami z metalowej siatki. Na sąsiednim ktoś ćwiczył rzuty do kosza, na innym odbywał się mecz siatkówki, na jeszcze innym, przeznaczonym do piłki nożnej, podeptana trawa leżała odłogiem, czekając na ludzkie stopy. Studenci spacerujący po kampusie chronili się pod parasolkami albo grubo smarowali skórę kremami z filtrem. Posyłając ukradkowe spojrzenia w stronę boiska do badmintona, niejeden pewnie rzucił kąśliwą uwagę, że religijnym dewotom całkiem już padło na głowę, inni, nie rozumiejąc, co się wyprawia, uśmiechali się z politowaniem.
Barczysty, niespełna pięćdziesięcioletni dyrektor Gong, ubrany w krótkie spodenki i podkoszulek, osobiście sędziował tę rozgrywkę. Wszystkich pięciu imamów reprezentujących islam w zawodach było w średnim wieku. Protestanccy duchowni byli od nich nieco młodsi, dopiero wchodzili w wiek dojrzały. Było to przeciąganie liny między młodością a dojrzałością. Przy bliższych oględzinach dostrzec można było, że imamowie są nieco szczuplejsi od pastorów, mają odrobinę ciemniejszą karnację, na ich twarzach wymalowana jest melancholia w kolorze lessowej ziemi. Pastorzy byli młodsi od imamów średnio o kilka lat i w większości pochodzili z centralnych Chin. Mieli jasną, promienną cerę, nie było po nich widać odrobiny napięcia. Czuli się tym pewniej, że tydzień wcześniej pokonali przecież katolików. Zachowywali się jak bogacz w supermarkecie. To oni pierwsi, prowadzeni przez pastora Wang Changpinga, wkroczyli na plac boju. Chwilę później w niedalekiej odległości ustawili się imamowie pod przywództwem Tian Dongqinga. Nowa sportowa lina miała szarobiały kolor, pośrodku zawiązana była ozdobna kita, taka jakie umieszcza się na dwóch końcach eleganckich zasłon, z nawleczonymi trzema złotymi koralikami. Dyrektor Gong stanął przy kicie z wyrazem zadowolenia i entuzjazmu na twarzy. Miał ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, a gdy potrząsał ramionami, drzewa drżały i strząsały liście. Wyjął z kieszeni gwizdek. Trzymając w ręku czerwoną chorągiewkę, skinął głową w kierunku każdej z drużyn. Wówczas pastor Wang Changping postąpił krok naprzód w kierunku imama Tian Dongqinga i podając mu rękę, powiedział z uśmiechem:
– Po pierwsze przyjaźń.
Imam Tian Dongqing nie odwzajemnił uśmiechu. Zamiast tego rzucił chłodno:
– Po trzecie rywalizacja.
Następnie imam Tian Dongqing zrobił krok w tył. Niby nic wielkiego, ale pastor Wang Changping wyczytał z tego chłodnego, na pozór zwyczajnego powitania zapowiedź nadzwyczaj zaciętej walki. Ukrywając dłoń pod ubraniem, zacisnął pięść, popatrzył na sędziego, to jest dyrektora Gonga, po czym odwrócił się i dołączył do swojej drużyny.
Dyrektor Gong przyglądał się całej scenie i nie umknęło jego uwadze zniekształcone przez imama motto, które brzmieć powinno: „Po pierwsze przyjaźń, po drugie rywalizacja”. Nie miał najmniejszych złudzeń, że drużyna muzułmanów nie zamierza stawiać na pierwszym miejscu przyjaźni, a rywalizacji na drugim czy trzecim. Wiedział doskonale, że za słowami: „Po trzecie rywalizacja”, kryje się walka, w której nie będzie miejsca na przyjaźń. W ciągu tych kilku lat, odkąd przeniesiono go ze znajdującej się poza Piątą Obwodnicą Akademii Wychowania Fizycznego do tymczasowo afiliowanego przy Uniwersytecie Administracji Publicznej Centrum Kształcenia Religijnego i awansowano z adiunkta na profesora, lepiej niż ktokolwiek inny zdążył poznać zbiorową mentalność każdej z religii. Grupę buddystów cechowała łagodność i przywiązanie do konwencji, taoistów arogancja i swobodne podejście do życia. Katolicy i protestanci mieli szczególną skłonność do zacierania granicy między dobrem i złem, do tego publicznie odgrywali zgodną rodzinę, a za zamkniętymi drzwiami najchętniej by się nawzajem powyrzynali. U muzułmanów z kolei uderzał egoizm i ambicja, by prześcignąć innych. Charaktery i nastroje przedstawicieli pięciu wielkich religii w Chinach były jak liście i owoce różnych gatunków drzew w lesie. Słońce z zenitu zaczęło się przemieszczać powoli na zachód. Z nieba nie lała się już rozżarzona zupa, promienie przybrały formę wyraźnie zarysowanych złotych nici. Nici te jednak gęstniały, biegły coraz bliżej siebie, łącząc się w wiązki, które opadały ciężko, jedna za drugą, na smaganą niemiłosiernie tym ostatnim wrześniowym popołudniem ziemię.
Otarłszy pot z czoła, dyrektor Gong dmuchnął w trzymany w ustach gwizdek. Na ten sygnał drużyny chwyciły za przeciwne końce grubej liny. Pierwszy z zawodników, zarówno w jednej, jak i drugiej drużynie, zajął pozycję w odległości dwóch metrów od kity, pozostali ustawili się za nim w mniej więcej równych odstępach; zgięci wpół, trzymali linę kurczowo, jak węża, któremu nie można pozwolić się wymknąć. Niektórzy z wiernych na widowni wstali z miejsc i wachlowali się świętymi księgami, podręcznikami albo modnymi brukowcami. Starsi mnisi, opaci, księża i pastorzy, których ze względu na status i pozycję ulokowano z szacunku w pierwszych rzędach, z dziecinnym podnieceniem i uśmiechami na twarzach przyglądali się zmaganiom braci w wierze. Yahui stała z tyłu, w grupie buddystów. Nie obchodziło ją, kto wygra, a kto przegra. Cała jej uwaga skupiona była na sektorze taoistów. Szukała wzrokiem sylwetki Gu Mingzhenga.
– O! Znalazł się nasz drogi Gu. I cóż to? Nie mówiłeś przypadkiem, że dzisiejsze zawody w przeciąganiu liny zostały odwołane? – Wcześniej, w drodze na zajęcia zaatakowała młodego taoistę pytaniem, odciągając go na pobocze, jakby przyłapała złodzieja na gorącym uczynku.
– Ale on naprawdę zgodził się odwołać zawody! Skąd mogłem wiedzieć, że nic sobie nie zrobi z tej obietnicy? – Bogu ducha winny złodziej z anielską miną odparł zarzut, zarzekając się, że po zajęciach, choćby nie wiem co, pójdzie jeszcze raz porozmawiać z dyrektorem. Bez dwóch zdań musi, po prostu musi przerwać rozgrywki! Z takim zapewnieniem spokojnie udał się na boisko. Po czym… zniknął? Jeszcze przed chwilą stał przecież na widowni, za plecami buddystów, przyglądając się ceremonii rozpoczęcia i powitaniu drużyn i robił śmieszne miny w stronę Yahui. A teraz ani śladu po nim, jakby zapadł się pod ziemię. Nie ma go ani pośród taoistów, ani w sąsiednim sektorze katolików. Postanowiła więc, że pójdzie go poszukać. Pomyślała, że fajnie byłoby pójść na te dobre lody do budki obok. Ale nie zdążyła jeszcze zrobić kroku, gdy od strony pola walki dobiegła jej uszu salwa śmiechu. Postawiła z powrotem na ziemi uniesioną w pół kroku stopę. Okazało się, że kiedy tylko lina naprężyła się w powietrzu, drużyna islamska, na sygnał dany przez Tian Dongqinga, zgodnie rozluźniła uchwyt, tak że pastorzy z drużyny protestanckiej jak jeden mąż wylądowali rozpłaszczeni na ziemi. W powietrzu zaś zawisła mgiełka z rozbryzgujących się kropli potu. I tak oto poważne zawody zamieniły się w wielką zgrywę. Protestanci co prawda popodnosili się pospiesznie i wskazując muzułmanów palcami, krzyczeli: „Przegraliście! Przegraliście!”, ale mieli poczucie, że sobie z nich zadrwiono. Także potężny wybuch śmiechu na trybunach świadczył o tym, że to właśnie muzułmanie, obracając turniej w żart, wyszli z rozgrywki zwycięsko.
Dyrektor Gong dmuchnął w gwizdek, po czym opuścił chorągiewkę drużyny islamskiej, jednocześnie unosząc chorągiewkę protestantów i tym samym wskazując wygranych. Wówczas jednak towarzyszący swoim upadłym współbraciom pastor Wang Changping podszedł doń, by zaprotestować. Powiedział, że rezygnacja i drwiąca postawa muzułmanów świadczą nie tylko o braku należnego szacunku do zajęć wychowania fizycznego, ale także o pogardzie i lekceważeniu religii protestanckiej.
Dyrektor Gong zwrócił się więc do Tian Dongqinga:
– Może przestalibyście robić sobie jaja z zajęć sportowych i innych religii?
Imam Tian Dongqing zbliżał się do czterdziestki, wzrostem znacznie ustępował dyrektorowi, ale w ramionach nie był odeń bynajmniej dużo węższy. Na słowa dyrektora zastygł na chwilę w bezruchu, popatrzył na przełożonego, po czym zdjął z głowy śnieżnobiałą czapkę, otarł nią pot z twarzy i odrzucił w kierunku swojej żony. Następnie odwrócił się do drużyny i wzrokiem wydał komendę. Na ten znak, niczym na wezwanie samego Mahometa, imamowie wyprężyli się i chórem zawołali: „W imię Allaha! W imię Świętego Koranu!”, jednocześnie unosząc prawą rękę ze wskazującym palcem skierowanym ku niebu. Następnie zgodnie poprawili sobie czapeczki na głowach, jak gdyby starannie założona czapka świadczyła o błogosławieństwie i namaszczeniu od samego Boga.
Protestanci również stanęli w pełnej w gotowości do ponownej rozgrywki.
Dyrektor Gong przykucnął pośrodku, żeby upewnić się, czy znacznik znajduje się tuż nad nakreśloną na ziemi linią, po czym podniósł się, rozejrzał na prawo i lewo, nabierając powietrza, by dmuchnąć w gwizdek. Jeszcze dobrze nie gwizdnął, a na polu walki już zapanowało poruszenie. Czerwona kita przesuwała się to na jedną, to na drugą stronę linii, by w pewnym momencie zastygnąć idealnie pośrodku. Wszyscy zawodnicy prężyli się, jak mogli. Wówczas nastąpił oficjalny początek zmagań. Czas, by całą skumulowaną w sobie energię poprzez ugięte nogi, barczyste ramiona, napięte brzuchy i bicepsy, wreszcie przez dziesięć zaciśniętych mocno palców przekazać linie. Zagwizdawszy, dyrektor Gong energicznym ruchem opuścił trzymaną w dłoni chorągiewkę, jakby rozcinając powietrze nożem. Lina natychmiast przemieściła się odrobinę w lewo, zaraz potem odrobinę w prawo i znów nieco w lewo, i znów w prawo. Była tak naprężona, że nie ugięłaby się pod ciężarem przechodzącego po niej człowieka.
Jak nietrudno się domyślać, rywalizacja o cokolwiek pomiędzy religiami nosi w sobie niemały potencjał konfliktu religijnego. Dyrektor Gong pochylił się lekko, wbijając wzrok w zwisającą pośrodku liny kitę. Po jej wahnięciach, drganiach i momentach stabilizacji odgadywał nastawienie i kondycję zawodników obu drużyn. Trochę żałował, że powiedział imamowi, że ten powinien mieć odrobinę szacunku dla innych religii. Powinien był mu powiedzieć, żeby miał szacunek do kolegów z drużyny. Ale trudno, powiedział, co powiedział, słów nie cofnie. Nie pozostaje więc nic innego, jak przyglądać się porachunkom Allaha z Jezusem i czekać, aż zawody wyłonią silniejszego z bogów. Pot cały czas spływał mu strumieniami z włosów i czoła, wdzierając się do oczu, tak że by widzieć kitę, musiał cały czas ocierać twarz. Wyglądało to trochę tak, jakby słońce celowo zatrzymało się i zionęło ogniem w jego stronę, podczas gdy on bezradnie próbował strzepnąć płomienie z głowy. Jak przed laty podczas zawodów na Akademii Wychowania Fizycznego, chciał dodać werwy zawodnikom kilkoma energicznymi dmuchnięciami w gwizdek, jednocześnie uprzytamniając obu stronom, że jest to rozgrywka sportowa, a nie wojna religijna. Po chwili zaabsorbowała go jednak inna myśl. Uderzyło go, że dostojnicy muzułmańscy mają na głowach białe czapeczki. Przecież to tak, jakby nosić na głowie rozżarzony piec! Kiedy odwrócił się w stronę trybun, zorientował się, że podczas gdy zajmujący lewy sektor kibice protestantów zdzierają sobie gardła, krzycząc: „Dawaj! Dawaj!”, rozlokowani w prawym sektorze imamowie przez cały czas recytują dostojnie: „Allah akbar! Allah akbar!…”.
Serce mu zadrżało. Z gwizdkiem w zębach odwrócił głowę w prawo, w kierunku reprezentacji islamu. Zauważył, że czapki muzułmańskich duchownych całe przesiąkły potem. Dwóm z nich w ferworze walki nakrycia głowy pękły w szwach, tak że wyglądali, jakby ktoś rozrąbał im czaszki. Ich twarze nie były już żółtawe i melancholijne, lecz czerwone z wysiłku. Wydawało się, że wystarczy lekko dotknąć palcem, by przebić skórę, spod której wytryśnie fontanna krwi. Dyrektor Gong był przekonany, że zwycięstwo tym razem stanie się udziałem drużyny islamskiej, wszak sam Allah i jego prorok Mahomet przykładają rękę do liny. Przeniósł wzrok z powrotem na środek liny. Kita ewidentnie przesunęła się w prawo, w powietrzu zaś niosło się jakby echo szurających po ziemi stóp protestantów, ciągniętych wraz z liną na muzułmańską stronę. W mgnieniu oka jednak, w przypływie jakiejś nadludzkiej siły i sprawności, protestanci zdołali najpierw zatrzymać czerwoną kitę, a potem przeciągnąć ją odrobinę w lewo.
Na prawej trybunie oprócz kursantów i świeckich wyznawców islamu rozlokowani byli buddyści. Po lewej stronie zaś, obok protestantów, zgromadzili się katolicy. Z kolei taoiści rozrzuceni byli po wszystkich sektorach, zajmując miejsca, jak popadło. Ponieważ jednak za trybuną po lewej stronie rosły o dwa boskie, cieniodajne drzewa więcej, naturalnie była to opcja dużo bardziej atrakcyjna, z której skorzystała zdecydowana większość taoistycznych mistrzów i uczniów. Dlatego też doping dochodzący z lewej strony całkowicie zagłuszał doping z prawej. Niektórzy na stojąco wymachiwali w górze rękami na znak wsparcia, trochę jak zwykli świeccy kibole szykujący się do stadionowej bijatyki. Na boisku nikomu nie było już do śmiechu. W powietrzu dało się wyczuć napięcie i determinację. Duchowi mistrzowie nie byli już dostojnikami religijnymi, wysłannikami tego czy innego boga; lina, którą dzierżyli w dłoniach, ściągnęła ich na ziemię, do ludzkiego świata zwycięstw i porażek. Nawet najbardziej posunięci w latach mnisi i kapłani, zasiadający w pierwszych rzędach, powstawali z miejsc i gromko wykrzykiwali: „Dawaj! Dawaj!”, by dodać animuszu młodym.
Czerwona kita przemieszczała się odrobinę na stronę protestantów, by za chwilę znów powędrować w kierunku mobilizujących siły muzułmanów.
Kiedy już, już wydawało się, że imamom uda się rozstrzygnąć rozgrywkę na swoją korzyść, znów powędrowała na protestancką stronę boiska.
Czas wlókł się niemiłosiernie, jakby i on zastygł w patowej pozycji. Albo zatrzymał się nad głowami, licząc ludziom włosy. Ziemia usłana była wilgotnymi kartkami książek, którymi kibice wycierali sobie pot. Po obu stronach trybun stały zgrzewki wody mineralnej, nie było jednak widać, by cieszyły się one szczególnym zainteresowaniem ze strony uczestników. Jednocześnie po całych trybunach walały się puste butelki, kopane z miejsca na miejsce przez przechodzących. Po dziesięciu minutach i kolejnych dziesięciu, a może tylko ośmiu, albo nawet nie więcej niż pięciu, z nieba dobiegł wyraźny odgłos kroków przemieszczającego się słońca. Wystarczyło jednak unieść głowę, by przekonać się, że tkwi ono uparcie wciąż w tym samym punkcie. Wiatr zamarł, w przeciwieństwie do żaru, który lał się z niebios ze wzmożoną, niewyczerpaną, wydawałoby się, energią. Cykady trzeszczały jak ptaki trawione ogniem. Z sali, w której odbywały się zwykle zajęcia z katolicyzmu, dało się słyszeć dzwonek na przerwę, po czym z budynku wyłonił się tłumek studentów w wieku zgoła żółtodziobim. Zakupiwszy po drodze zimne napoje i mrożoną kawę, udali się na boisko, gdzie rozgrywał się turniej przeciągania liny, by dołączyć do rozwrzeszczanych współwyznawców.
Okrzyki zlały się w potężną, płynną masę.
Przetaczały się falami przez przestrzeń niczym potop.
W końcu, po długich zmaganiach, jedna z drużyn osiągnęła wyraźną przewagę. Protestanccy pastorzy, bladzi z wysiłku jak Matka Boska w najtrudniejszym momencie porodu w stajence, byli bliscy przeciągnięcia imamów na drugą stronę. Lewa stopa pierwszego z nich znajdowała się jakieś dwa cun6 od środkowej linii. Zdawało się, że wystarczy jeden jedyny, ostatni zryw, by zmusić sługę Allaha do przekroczenia granicy. Ale nic z tego. Obuta w białe kapcie pierwsza lewa stopa, a wraz z nią pozostałych dziewięć stóp drużyny islamskiej jakby wrosły w ziemię, uparcie trwając na swoich pozycjach.
– O Allahu! Allahu! – Tian Dongqing nie wołał już, lecz darł się wniebogłosy, modląc się i płacząc na przemian. Kiedy pierwszy z imamów znajdował się przy samej linii środkowej, Tian nagle padł na kolana tuż obok nakreślonej kredą granicy i z pięściami wzniesionymi na wysokość głowy nabiegłym krwią głosem żalił się niebiosom:
– Allahu, dlaczego nie pomożesz swoim wiernym synom! Allahu, dlaczego nie pomożesz swoim wiernym synom!