Sen wioski Ding - Lianke Yan - ebook + książka

Sen wioski Ding ebook

Lianke Yan

4,4

Opis

Książka jednego z najbardziej utalentowanych i najbardziej cenzurowanych współczesnych autorów chińskich. Oparta na prawdziwych wydarzeniach z końca lat 90. – epidemii AIDS dziesiątkującej całe wsie, których mieszkańcy, zachęcani przez lokalnych aparatczyków, starali się wyjść ze skrajnej nędzy sprzedając osocze. Książka o śmierci, odpowiedzialności, winie bez kary, bezduszności nowych Chin, które pogardę dla człowieka łączą z kultem pieniądza. Proza urzekająca pięknem, na poły oniryczna, jednak na tyle mocna i wierna rzeczywistości, by trafić na listę książek w ChRL zakazanych.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 441

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (46 ocen)
25
15
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Haroldino

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo poruszająca
00
zanna27

Nie oderwiesz się od lektury

świetna! wschodnia „dżuma” zarówno w parabolicznosci, profetyzmie jak i kunszcie autora
00
espequer

Całkiem niezła

Trochę ciężka i trochę jak brnięcie w bagnie po pas. Wrażenie, że to jedna wielka parabola na coś zupełnie innego, niż rzeczywista treść.
00
Yedolte2

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca książka o skutkach boomu na sprzedaż krwi we Wschodnich Chinach we wczesnych latach 90. Znikome zaplecze sanitarne i nie przywiązywanie wagi do zachowania ostrożności przy pracy z krwią doprowadziły do licznych zakażeń wirusem HIV. Książka opowiada o wymierającej wiosce i o tym jak jedna rodzina radzi sobie z nową rzeczywistością.
00
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka Lianke
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1633424649555002

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

TOMI

Sen podczaszego

Widziałem we śnie krzew winny, który rósł przede mną. Na tym zaś krzewie były trzy gałązki. Krzew wypuścił pączki i zakwitł, a potem jego grona wydały dojrzałe jagody. W moim ręku był puchar faraona. Zerwałem te jagody, wycisnąłem je do pucharu faraona i wręczyłem ów puchar faraonowi.

Sen przełożonego piekarzy

Ja zaś miałem taki sen: Trzymałem na głowie trzy kosze białego pieczywa. W koszu, który był na wierzchu, znajdowało się wszelkie pieczywo, jakie wyrabia piekarz dla faraona. A ptactwo wydziobywało je z tego kosza, który był na mojej głowie.

Sen faraona

Śniło mu się, że stał nad Nilem. I oto z Nilu wyszło siedem krów pięknych i tłustych, które zaczęły się paść wśród sitowia. Ale oto siedem innych krów wyszło z Nilu, brzydkich i chudych, które stanęły obok tamtych nad brzegiem Nilu. Te brzydkie i chude krowy pożarły siedem owych krów pięknych i tłustych. Faraon przebudził się. A kiedy znów zasnął, miał drugi sen. Przyśniło mu się siedem kłosów wyrastających z jednej łodygi, zdrowych i pięknych. A oto po nich wyrosło siedem kłosów pustych i zniszczonych wiatrem wschodnim. I te puste kłosy pochłonęły owych siedem kłosów zdrowych i pełnych. 

(Biblia Tysiąclecia, Rdz 40–41)

TOMII

ROZDZIAŁ 1

1

Wieczór u schyłku jesieni. Równina wschodniego Henanu w świetle zachodzącego słońca okrywa się szkarłatem. Niebo i ziemia stają skąpane we krwi. Wszędzie rozpościera się czerwień. Jesienny zmierzch ma odcień czerwieni, czerwień ma odcień jesiennego zmierzchu. Z końcem jesieni chłód staje się coraz bardziej dokuczliwy. Pustoszeją drogi we wsi.

Psy chowają się do bud.

Kury sadowią się na żerdziach.

Krowy grzeją się w oborach.

Wieś pogrążona jest w gęstniejącej ciszy, milkną głosy i oddechy. Wioska Ding żyje, ale jakby umarła. W ciszy, w jesieni, w mroku, wieś więdnie i ludzie więdną. Dni usychają jak zwłoki pogrzebane w ziemi.

Dni jak trupy.

Trawa na równinie zmarniała.

Obumarły drzewa na równinie.

Po krwawym potopie uschły zboża na piaszczystych glebach równiny.

Ludzie skulili się w domach, przestali wychodzić na zewnątrz.

Gdy mój dziadek, Ding Shuiyang, wrócił z miasta, zmierzch na dobre rozgościł się już nad równiną. Autobus, który go przywiózł, przyjechał od strony miasteczka powiatowego Wei i pojechał dalej w kierunku odległego Kaifengu, wyrzucając dziadka przy drodze jak liść strącony z gałęzi. Betonowa droga do wioski Ding została zbudowana przez mieszkańców dziesięć lat temu, w czasach gdy sprzedawano tu krew. Dziadek stał tak sobie przy tej drodze, spoglądając na wioskę. Powiew wiatru otrzeźwił go nieco, wyrywając z otępienia znużony podróżą umysł. Sprawy, które próbował zrozumieć przez całą drogę, teraz stały się dlań oczywiste. Wyruszył z wioski wcześnie rano. Po całym dniu wysłuchiwania mętnych wyjaśnień urzędników w starostwie dopiero tutaj, stojąc na wiejskiej drodze, pojął, co się wydarzyło, jakby słońce nagle wzeszło nad jego myślami.

Zrozumiał, że jak po chmurach nadchodzi deszcz i jak wraz z jesienią nastają chłody, tak ludzie, którzy przed dziesięciu laty sprzedawali krew, teraz muszą zachorować na gorączkę. A zachorowawszy, muszą umrzeć, opaść z sił jak drzewa z liści i umrzeć.

Gorączka kryła się we krwi. Dziadek krył się w snach.

Gorączka kochała krew. Dziadek kochał sny.

Dziadek codziennie miał sny. Przez trzy dni z rzędu nawiedzał go ten sam obraz. Widział we śnie, jak w miasteczku powiatowym Wei i mieście Kaifeng kanałami biegnącymi pod ziemią niczym pajęcza sieć płynie krew. Z nieszczelnych rur wytryska w powietrze czerwoną fontanną i opada jak szkarłatny deszcz, zapachem drażniąc nozdrza. I zobaczył, że na równinie woda w studniach i rzekach stała się czerwona i unosił się od niej kwaśny zapach krwi. Wszyscy lekarze z miasta i wiosek płakali na myśl o tej gorączce, ale jeden doktor we wsi Ding co dzień z uśmiechem przechadzał się ulicami. Na ulicach, skąpanych w złotym słońcu, panowały spokój i cisza. Ludzie pozamykali się w domach, tylko ten doktor w średnim wieku, w długim, białym kitlu, jak gdyby nigdy nic, najpierw przystanął na drodze, odstawiając na moment apteczkę, po czym usiadł pod starym perełkowcem i śmiał się. Śmiał się, przycupnąwszy na kamieniu pod drzewem. Śmiał się w głos. Śmiał się do rozpuku. A śmiech jego, donośny i dźwięczny, niósł się jak jesienny wiatr, przemykający ulicami wioski, strącający pożółkłe liście z drzew.

Po tym śnie dziadek został wezwany na zebranie do powiatu. W wiosce Ding nie było sołtysa, w zastępstwie więc wzywano zwykle dziadka. Po powrocie dziadek nagle zrozumiał cały łańcuch wydarzeń.

Dotarło do niego, że po pierwsze, ta gorączka to nie żadna gorączka, lecz coś, co naukowo nazywa się AIDS. Po drugie, że ci, którzy wtedy sprzedawali krew, jeśli w okresie od dziesięciu do piętnastu dni od oddania krwi gorączkowali, teraz z pewnością są chorzy na AIDS. Po trzecie, że kolejne objawy, podobne do tych początkowych, pojawiają się po ośmiu czy nawet dziesięciu latach, przypominają przeziębienie i ustępują po lekach przeciwgorączkowych. Ale za parę miesięcy, może za pół roku, choroba znów atakuje z całą mocą. Wtedy człowiek traci siły, na skórze i języku robią się wrzody, życie usycha, jakby zostało pozbawione wody. Śmierć następuje zwykle po upływie kolejnych trzech do sześciu miesięcy. Niektórym udaje się wytrzymać osiem, ale roku nie przeżywa niemal nikt.

Opadają jak liście z drzew.

Gaśnie światło. Człowiek znika z ziemi.

Po czwarte, dziadek uświadomił sobie, że w ciągu ostatnich dwóch lat nie było w wiosce miesiąca bez pogrzebu. Praktycznie w każdym domu ktoś umarł. Łącznie ponad czterdziestu ludzi. Na wiejskim cmentarzu zrobiło się gęsto od mogił jak na polu po żniwach od snopków. Niektórzy chorzy myśleli, że to zapalenie wątroby, inni nazywali to cieniem na płucach, jeszcze inni nie mieli żadnych problemów z wątrobą ani płucami, ale nie byli w stanie nic przełknąć. Po dwóch tygodniach głodówki, wychudzeni jak gałązki chrustu, zaczynali kasłać, wypluwając po pół miski krwi. I tak umierali. Opadali jak liście z drzew. Gasło światło, człowiek znikał z ziemi. Ludzie mówili wtedy, że on czy ona umarła na żołądek albo na wątrobę, albo na płuca, podczas gdy tak naprawdę to wszystko była gorączka. Wszystko to było AIDS.

Po piąte, dziadek zdał sobie sprawę, że oto gorączka, która zdawała się dotąd chorobą zagraniczną, chorobą ludzi z miasta, chorobą odszczepieńców, pojawiła się także w Chinach, pojawiła się na wsi, i że dotknęła porządnych obywateli. Zaatakowała jak niszcząca plony plaga szarańczy, która gdy tylko się zjawi, pożera wszystko. Po szóste, każdy, kto zachoruje, musi umrzeć. Na świecie rozpanoszyła się nowa nieuleczalna choroba. Choćby ktoś wydał fortunę na leczenie, nie wyrwie się z jej objęć. Po siódme, właściwie choroba dopiero się zaczęła, naprawdę zaatakuje w przyszłym roku albo nawet za dwa lata. Wtedy ludzie będą padać jak wróble, jak ćmy, jak mrówki. Ci, którzy umierają teraz, umierają jak psy. W porównaniu z wróblem, ćmą czy mrówką, pies zajmuje na tym świecie stosunkowo wysoką pozycję. Po ósme, ja, jego wnuk, którego pochował za swoim domkiem, kiedy umarłem, miałem zaledwie dwanaście lat, byłem w piątej klasie. Zjadłem pomidora i umarłem. Idąc drogą, podniosłem pomidora z ziemi, zjadłem i umarłem. Pomidor był zatruty. Pół roku wcześniej ktoś otruł nasze kury. Miesiąc później świnia hodowana przez mamę zjadła kawałek marchewki, który ktoś rzucił na drogę, i zdechła. Kolejnych kilka miesięcy później ja podniosłem pomidora, którego ktoś zostawił, i umarłem. To był zatruty pomidor, jakiś człowiek zostawił go na kamieniu przy drodze, którą wracałem do domu ze szkoły. Jak tylko zjadłem, rozbolał mnie brzuch, jakby mi wycinano nożyczkami wnętrzności. Po paru krokach upadłem na ziemię. Kiedy ojciec przyniósł mnie na rękach do domu i położył na łóżku, z ust zaczęła mi lecieć biała piana i umarłem.

Umarłem, ale nie od gorączki czy od AIDS. Umarłem od wielkiego handlu krwią, który mój ojciec rozpoczął dziesięć lat temu w wiosce Ding. Od kupowania i sprzedawania krwi. Umarłem od tego, że mój ojciec był największym dostawcą krwi w obrębie Ding, Liu, Li’er, Huangshui i kilkunastu innych okolicznych wiosek. Był królem. Potentatem rynku krwi. Gdy umarłem, ojciec nie płakał. Usiadł koło mnie i zapalił papierosa. A potem on i wujek, jeden z ostrą łopatą w ręku, a drugi z połyskującym tasakiem, wyszli na główne skrzyżowanie we wsi, wrzeszcząc i klnąc na całe gardło.

Wujek wygrażał:

– Jak masz jaja, to wyłaź, a nie będziesz mi tu, kurwa, po kryjomu rozrzucał truciznę! Pokaż no mi się. Nie nazywam się Ding Liang, jeśli cię na miejscu nie pokroję na kawałki!

Ojciec, wymachując łopatą, krzyczał:

– Nie podoba wam się, że ja, Ding Hui, mam pieniądze i nie mam gorączki? Zazdrościcie, prawda? Pierdolę waszą rodzinę osiem pokoleń wstecz. Otruliście mi kury, otruliście świnie, a teraz jeszcze śmieliście otruć dzieciaka?

I tak krzyczeli i klęli, od południa do późnej nocy, ale nikt nie wyszedł, nikt nie zareagował na obelgi ojca i wujka.

W końcu nie pozostało im nic innego, jak pochować mnie.

No i pochowali. Zakopali w ziemi.

Ponieważ miałem dopiero dwanaście lat, czyli nie byłem pełnoletni, zgodnie z tradycją nie można mnie było złożyć w rodzinnym grobowcu. Dlatego dziadek wziął moje malutkie ciałko i pogrzebał za swoim domkiem, który znajdował się na terenie wiejskiej podstawówki, w małej, białej trumience, do trumienki zaś włożył razem ze mną podręczniki, zeszyty i przybory do pisania.

Dziadek był wykształcony. Ponieważ dzwonił szkolnym dzwonkiem, a właściwie gongiem, w który uderzało się gałęzią lub prętem, i wyglądał na intelektualistę, ludzie we wsi nazywali go profesorem Ding. Dlatego właśnie do trumny dołożył także książki. Wybór baśni. Do tego mity i legendy. I dwa słowniki.

A potem – potem dziadek, nie mając nic innego do roboty, stawał nad moim grobem i rozmyślał, czy ludzie ze wsi dalej będą truć naszą rodzinę. Czy otrują jego wnuczkę, a moją młodszą siostrzyczkę, Yingzi? Czy otrują jedynego wnuka, który mu pozostał, syna wujka Lianga, małego Juna? Toteż umyślił sobie, żeby ojciec i wujek obeszli wszystkie domy we wsi i złożyli mieszkańcom tradycyjny pokłon na znak przeprosin, błagając, żeby więcej nie truli naszej rodziny. Żeby nie pozostawili rodziny Ding bez potomków. Kiedy tak rozmyślał, okazało się, że wujek też dostał gorączki. Dziadek doszedł do wniosku, że to zemsta losu, bo wujek zachorował, pomagając ojcu w handlu krwią. Uznał to za wystarczające zadośćuczynienie ze strony wujka. Porzucił odtąd myśl, by ojciec z wujkiem chodzili po domach oddawać pokłon, chciał, żeby ojciec sam chodził.

Wreszcie, po dziewiąte, dziadek uświadomił sobie, że za rok czy dwa na równinie wybuchnie potężna epidemia gorączki. Gorączka jak potop zaleje wioski Ding, Liu, Huangshui, Li’er i setki innych osad. Przetoczy się jak Żółta Rzeka, która przerwała wały. Wtedy ludzie będą umierać jak mrówki, ziemia będzie usłana trupami niczym liśćmi strąconymi z drzew. Pogasną jak światła, opadną jak liście. Wtedy wymrą właściwie wszyscy mieszkańcy wioski Ding. Wioska Ding zniknie z tego świata. Ludzie z Ding, jak liście z wiekowego drzewa, najpierw zmarnieją, potem pożółkną, wreszcie z szelestem jeden po drugim opadną na ziemię. Wystarczy podmuch wiatru, by zdmuchnąć liść jak wioskę Ding.

By zdmuchnąć wioskę Ding jak liść.

Ach, no i jeszcze po dziesiąte. Po dziesiąte, w starostwie postanowiono wszystkich chorych zgromadzić w jednym miejscu, żeby nie pozarażali tych, którzy nigdy nie sprzedawali krwi. Powiedzieli dziadkowi:

– Profesorze Ding, w okresie handlu krwią pana starszy syn był potentatem rynku krwi. Dziś czas, by pan zadziałał. Zbierzcie wszystkich chorych w jednym miejscu, niech zamieszkają razem.

Usłyszawszy to, dziadek długo milczał. Do teraz zresztą w sercu kłębią mu się emocje, których nie sposób wyrazić słowami. Po dziś dzień, gdy tylko wspomina moją śmierć i sukcesy mojego ojca w krwawym biznesie, przychodzi mu do głowy, że czas skłonić ojca, by poszedł i pokajał się przed mieszkańcami wioski, i najlepiej, żeby po tym, jak już się pokaja, umarł. Żeby się rzucił do studni, połknął truciznę, powiesił się – wszystko jedno.

Byleby tylko umarł co prędzej.

Byleby tylko umarł na oczach mieszkańców wioski.

Myśl o tym, by ojciec pokajał się i umarł, wstrząsnęła dziadkiem. Wstrząśnięty tą myślą dziadek ruszył w kierunku wsi.

Ruszył w kierunku naszego domu.

Naprawdę ruszył.

Zamierzał powiedzieć ojcu, żeby się pokajał i umarł.

2

W wiosce Ding zaszły wypadki nie do pomyślenia. W miejscowości liczącej nie więcej niż ośmiuset mieszkańców, mniej niż dwieście gospodarstw, w przeciągu niespełna dwóch lat zmarło ponad czterdziestu ludzi. Z rachunków wynika, że to średnio jedna śmierć na dziesięć do piętnastu dni. Około trzy śmierci na miesiąc. Co więcej, to przecież dopiero początek sezonu umierania. W przyszłym roku trupów będzie tyle, co ziarna po żniwach. Mogiły wznosić się będą jak snopki pszenicy na polach. Najstarsi ze zmarłych mieli po pięćdziesiąt parę lat, najmłodsi zaledwie kilka. Z zasady każdy z nich przed głównym atakiem choroby przez dziesięć do piętnastu dni zmagał się z wysoką temperaturą. Stąd też chorobę przyjęło się nazywać gorączką. Gorączka rozprzestrzeniała się stopniowo, zaciskając pętlę na gardle wioski Ding. Zabierała kolejnych mieszkańców. Żałobie nie było końca.

Stolarze zajmujący się wyrobem trumien zdążyli już zużyć po trzy czy cztery komplety narzędzi.

Śmierć jak najczarniejsza noc przykryła swym mrocznym cieniem wioskę Ding i okoliczne przysiółki. Czarne wieści krążyły między ludźmi jak kruki. To ktoś dostał gorączki, to znów ktoś umarł wczoraj o północy. W którejś rodzinie na przykład zmarło się mężczyźnie, żona szykuje się do wyprowadzki, wyjdzie za kogoś z daleka, gdzieś tam w górach, opuści to przeklęte gniazdo chorób i nieszczęść.

Życie stało się nie do zniesienia. Śmierć co dzień przemykała między domami jak komar. Do którego domu wpadła, w tym domu ktoś dostawał gorączki i w ciągu paru miesięcy miał umrzeć złożony chorobą.

Umierało tak wielu. W niektórych rodzinach opłakiwano zmarłego przez dzień czy pół, po czym za resztki oszczędności chowano nieboszczyka w czarnej trumnie. W innych domach wcale nie było łez, tylko czuwanie godzinami w ciszy i smutku przy zwłokach, parę westchnień i pochówek.

Paulownie, z których drewna zwykle wykonywano trumny, dawno wycięto w pień.

Z trzech wiejskich stolarzy, z powodu nadmiaru pracy przy trumnach, dwóch nabawiło się lumbago.

Panu Wangowi, który zajmował się robieniem kwiatów z bibuły, na dłoniach powyskakiwały od nożyczek wielkie bąble, które później popękały. Pęknięta skóra zaschła, pozostawiając na rękach kilkanaście dodatkowych żółtych pęcherzy.

Żywi przestali interesować się życiem. Śmierć warowała na progach domostw. Nikomu nie chciało się uprawiać pola ani wyjeżdżać ze wsi za chlebem. Siedzieli całymi dniami w domach, za zamkniętymi drzwiami, odgrodzeni od świata, ze strachu, by śmierć nie wemknęła się do środka. Dzień w dzień czekali. Dzień w dzień czuwali. Ktoś powiedział, że od teraz po chorych na gorączkę rząd ma przysyłać ciężarówki wojskowe i wywozić wszystkich na pustynię w Gansu, gdzie będą ich grzebać żywcem, tak jak podobno niegdyś grzebało się zadżumionych. Niby wiadomo było, że to tylko plotka, ale jednak gdzieś głęboko w sercach zasiała ona wśród ludzi wątpliwość. Czekali i czuwali więc w domach, za zamkniętymi drzwiami, a gorączka i tak przychodziła, i umierali.

Wraz z mieszkańcami umierała wioska.

Ziemia jałowiała, nieorana.

Pola wyschły, nienawadniane.

W niektórych domach, gdy ktoś umarł, rodzina, co prawda, nadal spożywała posiłki, ale nie myto garnków ani miseczek. Jadano brudnymi pałeczkami z brudnych naczyń.

Gdy kogoś od dziesięciu do piętnastu dni nie widywano na ulicach, nie trzeba było pytać – rozumiało się samo przez się, że umarł.

I zwykle tak właśnie było.

Jeśli po jakimś czasie ktoś natknął się na niego na przykład w drodze do studni, patrzyli na siebie w osłupieniu. Jeden pytał: „To ty jeszcze żyjesz?”. Drugi odpowiadał: „Przez kilka dni bolała mnie głowa, myślałem, że to gorączka, ale okazało się, że nie”. I uśmiechali się do siebie radośnie, po czym, minąwszy się, jeden odchodził z wiadrem pełnym wody, a drugi szedł dalej z nosidłem w kierunku studni.

Oto czym stała się wioska Ding. Wioska w agonii gorączki i oczekiwania.

Kiedy dziadek dotarł do wsi, przy targowisku spotkał jednego z chorych na gorączkę, Ma Xianglina, który przez całe życie uwielbiał śpiewać ludowe ballady. Ma Xianglin siedział pod okapem dachu swojego domu w promieniach zachodzącego słońca, majstrując coś przy nieużywanej od kilku lat dwustrunowej lutni, z której zaczynała schodzić farba. Trzypokojowy domek z czerwonej cegły, kryty dachówką, postawiony został za pieniądze ze sprzedaży krwi. Ma Xianglin siedział tak przy ceglanej ścianie pod dachem z dachówką i naprawiając lutnię, głosem szorstkim jak kora drzewa wyśpiewywał:

Słońce wstaje nad Morzem Wschodnim

i ginie za Zachodnią Górą,

na przemian dni niedoli

i dni radości zwiastując.

Sprzedam zboże, żeby mieć na życie,

jednego dnia w biedzie, drugiego w dobrobycie.

Wyglądał tak samo, jak kiedy był zdrowy. Ale dziadek dostrzegł na jego obliczu kolor śmierci, zielonkawy cień, który przesuwał się po jego zwiędłych policzkach i pęczniejące wrzody pokrywające mu twarz jak wysuszony groszek. Kiedy Ma Xianglin zobaczył dziadka, odłożył lutnię i uśmiechnął się, odsłaniając żółte zęby. Patrzył na niego spojrzeniem głodnego, który błaga o jedzenie. W głosie pozostała mu śpiewna nuta.

– Profesorze Ding, był pan na zebraniu? Rozmawiał pan z władzami?

Dziadek, wpatrując się w niego, odpowiedział pytaniem:

– Xianglin, jak to się stało, że tak wychudłeś?

– Nie wychudłem. Na jeden posiłek nadal zjadam po dwie sztuki mantou… Powiedzieli w końcu, czy tę chorobę da się wyleczyć?

Dziadek zastanowił się przez moment.

– Można. Niedługo przyślą nowe lekarstwo. Jak tylko przyjdzie ten lek, wystarczy mały zastrzyk i po wszystkim.

Twarz Xianglina rozjaśniła się na tę wieść.

– A kiedy będzie to nowe lekarstwo?

– Powinno dotrzeć niebawem.

– Niebawem, znaczy kiedy?

– Niebawem, znaczy na dniach.

– Czyli konkretnie, ile tych dni?

– Za jakiś czas pojadę jeszcze raz i zapytam – odpowiedział dziadek.

I odszedł.

Dziadek szedł przed siebie, przy drzwiach domów po obu stronach alejki ponaklejane były wypisane na białych zwojach żałobne kuplety, nowe i stare, bijące w oczy bielą, jakby cały hutong przysypany był śniegiem. Dziadek minął dom swojego kuzyna, któremu zmarł niespełna trzydziestoletni syn. Kuplet przy głównej bramie domostwa głosił: „Bez ciebie dom stoi pusty od trzech jesieni, / światła pogasły, słońce się skryło, trzeba nam przetrwać zachód”. Dalej mieściło się gospodarstwo państwa Li, którzy niedawno stracili synową. Przyniosła ona gorączkę z rodzinnego domu i po ślubie zaraziła nią męża, a potem ich wspólne dziecko. Z nadzieją, że wnukowi się poprawi, dziadkowie ułożyli następujący dwuwiersz: „Księżyc zaszedł, dom zatonął w ciemnościach, / z utęsknieniem czekając promieni słońca”. W bramie kolejnego domu zaś widniały jedynie puste białe pasy papieru bez jednego znaku. Dziadek nie za bardzo rozumiał, dlaczego naklejono wstęgi, ale nic na nich nie napisano, podszedł więc bliżej, przejechał dłonią po powierzchni i zorientował się, że pod pustym papierem pozostały dwie inne warstwy. Domyślił się, że w tej rodzinie musiały już umrzeć przynajmniej trzy osoby i że się boją albo zwyczajnie mają dość wywieszania kolejnych kupletów, dlatego nalepili tylko biały papier i na tym poprzestali.

Z zamyślenia wyrwał dziadka głos Ma Xianglina, który przybiegł za nim, wołając z daleka:

– Profesorze Ding, skoro wkrótce ma nadejść nowe lekarstwo, może uczcijmy to jakoś. Niech pan zbierze ludzi w szkole, a ja zaśpiewam i zagram dla wszystkich. Wie pan, że świetnie śpiewam. Trzeba ich jakoś wyrwać z domów, bo inaczej się zakiszą w swoich czterech ścianach.

Dziadek odwrócił głowę i spojrzał na niego.

Ma Xianglin zbliżył się o kilka kroków.

– Szkoła to doskonałe miejsce na taki koncert – powiedział. – Na pana wezwanie wszyscy się stawią. Tak jak wtedy, gdy nawoływał pan do sprzedawania krwi. Wystarczyło jedno pana słowo i cała wieś przyłączyła się do akcji. I wszyscy sprzedawali pana synowi, Ding Huiowi. Kiedy pobierał krew, używał tego samego wacika u trzech różnych dawców, przecierając każdemu rękę w miejscu wkłucia po dziewięć razy – ale nie czas teraz na wyrzuty, wiedziałem, że tak robi, ale i tak zawsze wszystko sprzedawałem jemu – a dzisiaj co? Przechodząc ulicą, nawet „dzień dobry” nie powie. Nic to, było minęło, nie warto roztrząsać. Chciałbym tylko, żeby pan zwołał ludzi do szkoły, żebym mógł dla nich pośpiewać. Profesorze Ding, naprawdę nie mam żalu, po prostu chcę, by mieli okazję posłuchać paru ludowych piosenek. Niech mi pan pozwoli zaśpiewać w oczekiwaniu na ten nowy lek, w przeciwnym razie obawiam się, że mogę nie doczekać chwili jego zażycia.

Ma Xianglin stał w odległości paru kroków od dziadka ze spojrzeniem głodnego żebraka proszącego o jedzenie i wodę. Dziadek popatrzył na niego, za jego plecami widząc jeszcze kilkoro innych chorych z wioski – Li Sanrena, Zhao Xiuqin i Zhao Dequana. Z ich twarzy i oczu wyczytał, że i oni przyszli do niego z pytaniami.

Dziadek domyślał się, że wszyscy chcieliby się czegoś dowiedzieć o tym nowym lekarstwie.

– Nowy lek będzie już niebawem. Ma Xianglinie, kiedy chciałbyś zaśpiewać? – powiedział głośno, by wszyscy słyszeli.

Twarz Ma Xianglina rozpromieniła się w jednej chwili:

– Jeśli dziś wieczorem nie zdążymy, to może być jutro. Jeżeli słuchaczom się spodoba, mogę śpiewać codziennie.

3

Pożegnawszy się z Ma Xianglinem, któremu obiecał koncert, dziadek podążył w kierunku naszego domu.

Mieszkaliśmy przy ulicy Nowej, w południowej części wsi.

Ulica Nowa, jak sama nazwa wskazuje, była nowa. Powstała po tym, jak wioska Ding zaczęła się bogacić. Kto tylko miał pieniądze, budował dom i przenosił się ze starej części wsi na ulicę Nową. Zgodnie z rządowymi regulacjami wolno było zbudować dom nie wyższy niż dwie kondygnacje. Działki miały powierzchnię jednego mu1 każda. Na końcu każdej stał dom z trzech stron otoczony murem. Wszystkie domy były pokryte płytkami ceramicznymi, a wszystkie mury zbudowane z czerwonej cegły. Płytki przez cały rok pachniały bielą, a cegły czerwienią. Dokoła unosiła się więc biało-czerwona woń z lekkim odcieniem złotawego zapachu siarki.

Na całej ulicy unosił się siarkowy zapach nowych cegieł i dachówek.

Wszystkie cztery pory roku pachniały tym zapachem.

Cały świat pachniał tym zapachem.

Mój dom stał pośród tego właśnie zapachu. Woń siarki dzień w dzień drażniła nozdrza, wdzierała się do uszu i oczu, a także do ludzkich serc, wywołując w nich podziw i zazdrość. Wielu mieszkało w tym siarkowym zapachu. Wielu pragnęło w nim mieszkać. Dlatego wszyscy sprzedawali krew.

Dlatego wszyscy dostali gorączki.

Przy ulicy Nowej znajdowało się dwadzieścia kilka domów. Właściciele dwudziestu kilku domów w tamtym czasie wszyscy trudnili się pośrednictwem w handlu krwią. Handel krwią przynosił ogromne zyski, dlatego mogli sobie wybudować domy przy ulicy Nowej. Co też uczynili. Stąd właśnie wzięła się ulica Nowa. Mój ojciec był pierwszym, który skupował i sprzedawał krew. Potem stał się największym potentatem lokalnego rynku krwi. Królem krwi. I dlatego nasz dom stał w samym środku ulicy Nowej, i miał trzy kondygnacje, a nie dwie. Przepisy rządowe pozwalały jedynie na parter i piętro, ale my mieliśmy dwa piętra.

Gdy inni usiłowali budować dwupiętrowe domy, rząd wkraczał do akcji, ale kiedy my zbudowaliśmy dwa piętra, nikt się nie czepiał.

Dom nie od razu miał dwa piętra. Początkowo był jedynie parterowy. Ojciec wybudował go z najprawdziwszej cegły, kiedy inni mieszkali jeszcze w lepiankach i chatach krytych strzechą. Kiedy inni zaczęli budować parterowe domy z cegły, ojciec dobudował do naszego piętro. Kiedy inni zaczęli stawiać domy jednopiętrowe, ojciec znów dołożył dodatkową kondygnację. Kiedy inni chcieli podwyższać o jeszcze jedno piętro albo od razu stawiać dom dwupiętrowy, rząd nie pozwolił, mówiąc, że w naszym powiecie obowiązujący model budownictwa wiejskiego to budynki jedno-, a nie dwupiętrowe.

Mój dom miał dwa piętra. Dwa piętra to o jedno więcej niż jedno piętro.

W podwórzu naszego domu, wybudowanego na modłę zachodnią, znajdowały się nijak niepasujące do ogólnej koncepcji chlew i kurnik, a także klatki dla gołębi. Stawiając dom, ojciec we wszystkim naśladował zachodnią architekturę, jaką znał z Kaifengu. Podłoga w pomieszczeniach wyłożona była białymi i różowymi płytkami, zaś dziedziniec betonowymi kostkami o boku metra. Tradycyjną kucaną latrynę na dworze zastąpił sedes w domowej łazience, ale moi rodzice, choćby mieli siedzieć do usranej śmierci na takim sedesie, nie byli w stanie się załatwić w tej pozycji, dlatego ostatecznie za domem zrobili sobie dodatkowo wychodek z dziurą, nad którą można było przykucnąć.

W pralni mieliśmy pralkę automatyczną, ale mama i tak wolała przychodzić do pralni z misą i prać ręcznie.

I tak, sedes stał u nas wyłącznie na pokaz.

Pralka też stała na pokaz.

Potem przybyła lodówka, również na pokaz.

Podobnie jadalnia i stół jadalniany.

Kiedy dziadek dotarł do naszego domu, brama gospodarstwa była zamknięta, a cała rodzina siedziała na podwórzu przy kolacji. Bielutkie mantou, ryż na wodzie, makaron z rzepą i kapustą. Drobinki chili na liściach kapusty wyglądały jak strzępki podartych obrazków noworocznych. Rodzice siedzieli na niskich taboretach przy okrągłym stole pośrodku podwórka. Dziadek zapukał do bramy. Otworzyła mu moja młodsza siostra. Mama podała dziadkowi zupę, przyniosła stołek, ale dziadek zamiast jeść, z pałeczkami w dłoni wpatrywał się nieruchomo w mojego ojca. Chłodno, jak gdyby patrzył na zupełnie obcego człowieka.

Ojciec też patrzył na dziadka chłodno, jak na obcego.

– Tato, jedz – odezwał się w końcu ojciec.

– Synu, długo myślałem i w końcu postanowiłem, że muszę ci coś powiedzieć – zaczął dziadek.

– Nic nie musisz mówić. Jedz – przerwał mu ojciec.

Dziadek nie dawał za wygraną:

– Jak nie powiem, to jedzenie mi nie przejdzie przez gardło. Nie będę mógł spać po nocach.

Ojciec odłożył miseczkę na stół, pałeczki umieścił obok niej i spojrzał przelotnie na dziadka.

– No to mów.

– Byłem dzisiaj w powiecie na zebraniu – powiedział.

– Czyżby była mowa o tym, że gorączka to AIDS? I że AIDS to nowa nieuleczalna choroba? – wtrącił się znów ojciec. – Tato, jedz lepiej. Wszystko to wiem bez twojego opowiadania. Dwie trzecie ludzi we wsi już wie. Nie wiedzą tylko sami chorzy. A ci spośród nich, którzy wiedzą, udają, że nie wiedzą.

Ojciec raz jeszcze spojrzał na dziadka z lekceważącą miną. Jak uczeń, gdy spogląda na nauczyciela trzymającego w ręce za łatwy sprawdzian, który uczeń dawno potrafi rozwiązać. Po czym podniósł miseczkę i pałeczki, i zabrał się do jedzenia, nie zwracając uwagi na dziadka.

Mój dziadek uchodził za nauczyciela, choć faktycznie przez całe życie dzwonił szkolnym dzwonkiem. W tym roku skończył sześćdziesiąt lat i nie wyglądało na to, by cokolwiek miało się zmienić w kwestii jego obowiązków zawodowych. Czasami zdarzało się, że opiekował się dziećmi w zastępstwie za chorego nauczyciela albo gdy ten nie mógł przyjść z innych powodów. Dziadek prowadził wtedy przez parę godzin lekcję chińskiego dla pierwszej klasy. „Góra, dół, środek, lewo i prawo” – zapisywał na tablicy kredą znakami wielkimi jak miseczka do ryżu.

Również ojciec był w dzieciństwie uczniem dziadka, ale ich relacje dawno przestały przypominać stosunki ucznia i nauczyciela, z należnym temu drugiemu szacunkiem. Dziadek wyczytał z oczu syna ten brak szacunku. Widząc, jak mój ojciec je, zajęty sobą, dziadek odstawił swoją miseczkę na stół.

– Synu, nie mówię, żebyś poszedł i zabił się na oczach wszystkich, ale powinieneś przynajmniej pójść i złożyć pokłon w geście przeprosin – powiedział w końcu.

Ojciec wpatrywał się w dziadka z niedowierzaniem.

– A niby z jakiej racji?

– Byłeś handlarzem krwi.

– Na ulicy Nowej wszyscy handlowali krwią.

– Bo poszli za twoim przykładem. Poza tym nikt z nich nie dorobił się na krwi takiej fortuny jak ty.

Ojciec raz jeszcze z hukiem odstawił miseczkę, rozpryskując dookoła zupę. Rzucił pałeczki na stół, a te za chwilę sturlały się na ziemię.

– Tato – oznajmił mój ojciec, patrząc na dziadka – od dzisiaj, jeśli jeszcze raz wspomnisz o kajaniu się przed ludźmi, to nie nazywasz się więcej moim ojcem. I nie licz, że pomogę ci na starość albo wyprawię ci pogrzeb.

Dziadek trwał przez chwilę w osłupieniu, pałeczki zastygły mu w dłoni.

– Zrób to na prośbę swojego ojca, dobrze? Proszę cię, idź, uklęknij przy wszystkich, pochyl głowę, choćby tyle, dlaczego nie chcesz? – powiedział cicho.

Ojciec podniósł głos:

– Idź sobie stąd, tato. Jeszcze jedno słowo i naprawdę przestanę cię uważać za ojca.

– Hui, to tylko pokłon. Jeden pokłon i wszystko pójdzie w zapomnienie – przekonywał dziadek.

Ojciec nie słuchał.

– Wynoś się. Od dzisiaj nie jesteś moim ojcem. Ale znaj moją łaskę, jak umrzesz, to odprowadzę cię do grobu.

Dziadek posiedział przez chwilę oszołomiony, po czym wstał, odkładając pałeczki na miseczkę.

– We wsi umarło ponad czterdzieści osób. Jeden pokłon w jednym domu, łącznie czterdzieści kilka pokłonów, czy to naprawdę aż taki wysiłek dla ciebie? Zbyt męczące, co?

Dziadek sam, zdaje się, zmęczył się tymi pytaniami. Bezsilnie spojrzał na moją mamę, po czym odwrócił wzrok w stronę Yingzi.

– Yingzi, jutro w szkole dziadek będzie miał u was zastępstwo na chińskim. Wasz pan już nie wróci, od teraz będą same lekcje chińskiego.

Po tych słowach dziadek podniósł się i wyszedł.

Ojciec nie odprowadził dziadka do bramy, mama też się nie pofatygowała. Dziadek wyszedł sam, wolnym krokiem. Zgarbiony, z pochyloną głową, posuwał się niepewnie przed siebie, jak kozica po całodziennej wędrówce.

ROZDZIAŁ 2

1

Pora powiedzieć kilka słów o wiosce Ding.

Wioska Ding położona jest na południe od drogi łączącej Kaifeng z miastem powiatowym Wei. Są w niej łącznie trzy ulice. Jedna biegnie ze wschodu na zachód, a dwie z południa na północ. Jedna z tych dwóch to ulica Nowa. Kiedy nie było jeszcze ulicy Nowej, układ zabudowań we wsi miał kształt krzyża, który w chińskim piśmie oznacza liczbę dziesięć. Gdy powstała Nowa, plan zabudowy przyjął kształt piktogramu oznaczającego ziemię.

Po wyjściu od nas dziadek poszedł na chwilę do wujka. Posiedział tam troszkę w markotnym nastroju, po czym wrócił do szkoły. Na południe, w odległości niecałego kilometra, była niegdyś świątynia Guangong, na której terenie mieściła się szkoła. Ołtarz Guan Yu znajdował się w głównej części, sale lekcyjne zaś w bocznym budynku. Mieszkańcy wioski Ding często przychodzili przed ten ołtarz palić kadzidełka, prosząc o pomoc w sprawach finansowych. Było tak przez dziesiątki lat, aż do momentu rozkwitu handlu krwią. Wtedy zapomnieli o świątyni. Przestali wierzyć w Guan Yu, zaczęli wierzyć w krew.

Kiedy zaczęli wierzyć w krew, wybudowali nową szkołę.

A kiedy wybudowali nową szkołę, dziadek wprowadził się do niej.

Działka, na której postawiono szkołę, miała powierzchnię kilkunastu mu. Na nieuprawnej ziemi na równinie wzniesiono mur z czerwonej cegły, na wschodnim skraju działki zaś wybudowano dwukondygnacyjny budynek, wprawiono szyby w okna, na drzwiach zawieszono drewniane tabliczki z napisami: „klasa 1 A”, „klasa 2 A”, „klasa 3 A” i tak dalej, na dziedzińcu ustawiono kosz do gry w koszykówkę, a przy głównej bramie umieszczono szyld: „Szkoła Podstawowa w Ding”. I tak oto powstała nowa szkoła. Oprócz dziadka był w szkole jeszcze jeden nauczyciel matematyki i jeden pan od chińskiego. Obaj młodzi, spoza wsi. Jak tylko usłyszeli, że w Ding rozpętała się epidemia gorączki, przestali przyjeżdżać na lekcje.

Tak, przestali przyjeżdżać.

Nie przyjechaliby za żadne skarby.

Tak oto w szkole pozostał jedynie mój dziadek, na którego barkach spoczywał obowiązek czuwania nad losem drzwi, okien, szyb, stołów, krzeseł i tablic, nad losem wioski Ding i całej trawionej gorączką równiny.

W szkole jeszcze do teraz unosi się siarkowy zapach nowych dachówek i cegieł. W jesienne wieczory jest on nawet intensywniejszy niż na ulicy Nowej. Gdy tylko dziadek czuje ten zapach, od razu robi mu się lżej na sercu, rozpraszają się jego zmartwienia i zaczyna myśleć o wielu rzeczach. Kiedy wrócił, było już po zmierzchu, szkoła spała w objęciach równinnej ciszy, w szemrzącej ciszy niestrudzonych strumyków, otulona nią jak leciutką mgłą. Dziadek usiadł na betonowej podstawie słupka od kosza do gry i z uniesioną głową wpatrywał się w niebo, pozwalając, by wilgotny jesienny wiatr muskał go po twarzy. Był trochę głodny, w Wei zjadł tylko jeden posiłek. Z głodu czuł jakiś wewnętrzny niepokój. Z tego niepokoju zaś serce miał jakby związane sznurkiem. Każde pociągnięcie za cieniutką linkę powodowało ból, zaś każde uderzenie bólu wstrząsało ramionami dziadka.

Przy takim właśnie wstrząśnięciu dziadkowi po raz kolejny przypomniały się wypadki, które zaszły tamtej wiosny.

Zdarzenia z tamtej wiosny rozpostarły się przed oczyma dziadka jak trawy porastające równinę. Jasne i przejrzyste jak księżycowa poświata.

Przyjrzał się więc dziadek raz jeszcze tym zdarzeniom i zrozumiał wszystko.

Zerwał się wiatr, zakołysały się z szelestem liście. Wśród szelestu zjawiła się owa pamiętna wiosna. Zjawił się też kierownik powiatowego kuratorium oświaty wraz z dwoma innymi lokalnymi urzędnikami, by zainicjować handel krwią. Był to drugi miesiąc kalendarza księżycowego, w całej wiosce unosiło się w powietrzu łagodne wiosenne ciepło i rześkość. W takiej właśnie pachnącej porze kurator przybył do sołtysa wioski, Li Sanrena, by poinformować, że z góry przyszło rozporządzenie, by zajął się on rozpropagowaniem wśród mieszkańców Ding akcji sprzedaży krwi.

Li Sanren otworzył usta ze zdziwienia.

– Boże, chcecie, żebyśmy sprzedawali krew?

Szczęka mu opadła.

– Mój Boże, jak to tak, żeby kazać ludziom handlować własną krwią?

Li Sanren nie stawił się na zebraniu, nie zamierzał przykładać do tego ręki. Po trzech dniach kurator wrócił do wsi i ponowił wezwanie do organizacji handlu krwią w Ding. Li Sanren tym razem nic nie odpowiedział. Przykucnął tylko na ziemi i zapalił papierosa.

Po kolejnych dwóch tygodniach kurator zjawił się u Li Sanrena raz jeszcze. Nie prosił, nie pytał, nie namawiał do handlu krwią, lecz zwyczajnie pozbawił go stanowiska sołtysa.

Odebrał mu funkcję, którą Li Sanren piastował przez czterdzieści lat.

Zwołał zebranie i tak po prostu ogłosił, że odbiera.

Po tym, co się stało, Li Sanren znów otworzył usta ze zdziwienia, jeszcze długo, długo nie był w stanie wymówić słowa. Na tym samym wiecu kurator sam podjął próbę przekonania mieszkańców do sprzedaży krwi. Zabrał głos przed całą społecznością wiejską. Mówił o tym, co było do tej pory, co będzie i co ma być, o rozwoju ekonomii opartej na handlu krwią, usiłował pobudzić słuchaczy patriotycznymi hasłami, nawoływaniem do mobilizacji dla ojczyzny, w końcu zrezygnowany zwrócił się do zebranych:

– Słyszeliście, co powiedziałem? Proszę was, proszę was, mieszkańcy wioski Ding, dajcie jakikolwiek znak, że dotarły do was moje słowa. Gadam tu pół dnia, a wy chyba pozostawialiście uszy w domach pod kołdrą!

Gdy tak ogniście perorował, w oddali rozległo się gdakanie kur, wystraszonych jego krzykami. Wystraszył się też pies leżący dotąd u nóg pana i podniósł przeraźliwy skowyt. Szczekanie psa z kolei przestraszyło właściciela, który zaczął kopać zwierzę po brzuchu, wrzeszcząc:

– Czego się drzesz, co? Wiesz ty, na kogo szczekasz? Stul pysk, natychmiast!

Pies odszedł z podkulonym ogonem, pojękując cichutko.

Po skończonej przemowie kurator oświaty rzucił na stół plik dokumentów i usiadł zrezygnowany. Posiedział chwilę, aż przyszło mu do głowy, żeby wybrać się po pomoc do szkoły, do mojego dziadka.

Mój dziadek nie był nauczycielem. Ale traktowano go jak nauczyciela. Najstarszego z nauczycieli. W dzieciństwie dziadek potrafił recytować „Księgę Trójzgłoskowców”, znał na pamięć także „Księgę Stu Nazwisk”, w dodatku umiał obliczać daty i odczytywać trygramy na podstawie „Wiecznego Kalendarza”, najstarszego z chińskich kalendarzy słonecznych. Po Wyzwoleniu przyszło rozporządzenie od rządu, by w każdej wsi zorganizować szkółkę w celu zwalczania analfabetyzmu. Tak też powstała pierwsza podstawówka w wiosce Ding, wówczas mieszcząca się w świątyni Guan Yu. Tam właśnie zaczął uczyć dziadek. Na początku kazał dzieciom czytać „Księgę Stu Nazwisk”, później nauczył je pisać patykami na piasku fragmenty z „Księgi Trójzgłoskowców”, a jeszcze później przydzielono do szkoły innych nauczycieli, z wykształceniem pedagogicznym, i odtąd uczniowie z wiosek Ding, Liu, Huangshui i Li’er wspólnie opanowywali pod ich okiem formułki „góra, środek, dół, prawo i lewo” oraz „nasza ojczyzna to Chińska Republika Ludowa, jej stolicą jest Pekin”. Albo jeszcze: „Klucz dzikich gęsi odleciał na południe”. Odkąd dziadek przestał prowadzić lekcje, wykonywał w szkole różne drobne prace. Na przykład dzwonił dzwonkiem. I pilnował własności świątyni, by nikt niczego nie ukradł.

Tak upłynęło mu kilkadziesiąt lat. Nauczyciele w ramach wynagrodzenia dostawali pensje, dziadek zaś kupy ze szkolnych ubikacji. Tym nawozem użyźniał swoje poletko, dzięki czemu jakoś z roku na rok wiązał koniec z końcem. Z roku na rok też ludzie coraz bardziej traktowali go jako nauczyciela, tylko kiedy przychodziło do comiesięcznych wypłat, jakoś nagle przestawał nim być. Gdy jednak zabrakło nauczycieli albo gdy trzeba było któregoś zastąpić i poprowadzić lekcje, zawsze zwracano się do dziadka.

Dziadek nie był nauczycielem. Ale uchodził za nauczyciela. Kiedy kurator oświaty przybył do szkoły, by się z nim zobaczyć, dziadek akurat zamiatał dziedziniec. Dowiedziawszy się, że kurator przyszedł do niego, dziadek poczerwieniał z przejęcia. Rzucił miotłę na ziemię i oszołomiony ruszył w kierunku wejścia do szkoły. Szedł szybkim krokiem. Gdy zobaczył urzędnika stojącego u bram, na twarz wstąpił mu rumieniec podniecenia w kolorze jesiennych liści.

– Panie kuratorze, zapraszam do środka. Lepiej nam się będzie rozmawiało w domu – powiedział na powitanie.

– Nie będę się rozsiadał – odpowiedział kurator. – Profesorze Ding, powiem wprost, w całym powiecie przedstawiciele lokalnych władz udają się na wieś, by inicjować akcję sprzedawania krwi. Kuratorium wytypowało pięćdziesiąt wsi pionierskich, wśród nich znalazła się także wasza wioska. Przyjechałem tutaj, zwołałem wiec, ale nic nie wskórałem. Jak grochem o ścianę.

Dziadek zdziwił się:

– Mój Boże, ale jak to? Handel krwią?

Kurator na to:

– Kuratorium oświaty ma obowiązek zmobilizować pięćdziesiąt wsi, które staną się źródłami krwi. Jeśli pan się tym nie zajmie w Ding, to kto?

Dziadek odpowiedział:

– Boże święty, mobilizować do sprzedaży krwi?

Kurator kontynuował:

– Profesorze Ding, jest pan wykształconym człowiekiem, jak może pan nie rozumieć tak prostego faktu, że krew w ciele, im więcej się jej czerpie, tym obficiej płynie?

Kiedy tak stali, na twarz osłupiałego dziadka wstąpiły barwy surowej zimy na równinie.

Kurator zwrócił się do niego ponownie:

– Profesorze Ding, dzwoni pan szkolnym dzwonkiem, strzeże bram szkoły, ale nie jest pan nauczycielem. Mimo to szkoła kilkukrotnie przyznała panu tytuł wzorowego nauczyciela. Z każdym takim tytułem wiążą się nagrody finansowe. Teraz ja, kurator oświaty, przychodzę do pana z taką maleńką prośbą, a pan nawet tego nie może się podjąć. Czyżby gardził pan kuratorem?

Dziadek stał w bramie szkoły, nic nie mówiąc. W tym nicniemówieniu myślał o rywalizacji między nauczycielem matematyki i nauczycielem chińskiego, z których każdy chciał zostać wybrany wzorowym nauczycielem. Ponieważ żaden nie zamierzał ustąpić, sprawę zgłoszono wyżej, do powiatowej sekcji kuratorium. Władze powiatowe zaś zadecydowały, by tytuł przyznać dziadkowi. Dziadek pojechał zatem do miasta odebrać nagrodę. Nie była to duża kwota. Można było za nią kupić dwa worki nawozu. Czerwony dyplom jednak nadal wisi na honorowym miejscu w domu dziadka.

– Innym kuratorom od ręki udało się uruchomić siedemdziesiąt, osiemdziesiąt źródeł krwi. Ja tymczasem nie jestem w stanie zmobilizować pięćdziesięciu, nawet czterdziestu wsi. Jak mam spojrzeć w twarz przełożonym? – próbował perswadować kurator.

Dziadek nic nie odpowiadał. Uczniowie patrzyli na nich przez okna i drzwi, przyklejeni nosami do szyb, ich głowy z zewnątrz wyglądały jak arbuzy.

Dwaj panowie, którzy nigdy nie doczekali się tytułu wzorowego nauczyciela, również patrzyli, z dziwnym wyrazem twarzy. Chcieli podejść i zamienić parę słów z kuratorem, ale ten konsekwentnie ich ignorował.

Kurator znał tylko mojego dziadka.

Przekonywał więc dalej:

– Profesorze Ding, nie wymagam od pana nic poza tym, by poszedł pan powiedzieć mieszkańcom wioski, że sprzedaż krwi to tak naprawdę nic wielkiego. Krew jest w rzeczywistości jak źródło, z którego im więcej się czerpie, tym obficiej płynie. Zaledwie parę słów. Jeden jedyny drobiazg. To co, podejmie się pan tego w imieniu kuratorium?

Dziadek w końcu wymamrotał:

– No dobrze, zobaczę, co da się zrobić.

– Wreszcie. Przecież to kwestia zaledwie kilku zdań – odpowiedział kurator.

Dziadek ponownie uderzył w gong, by zwołać wszystkich mieszkańców na zebranie na głównym placu wsi. Kurator chciał, by dziadek powiedział im parę słów o tym, że krew jest jak źródło, z którego można do woli sprzedawać wodę, a ono zawsze z powrotem się napełnia. Dziadek stanął pod drzewem paulowni, spojrzał na czarny jak noc tłum mieszkańców i trwał tak przez dłuższą chwilę. W końcu zwrócił się do zebranych tonem niezdradzającym żadnych emocji:

– Wszyscy już są, zdaje się. W takim razie chodźcie ze mną. Pójdziemy na plażę na wschód od wsi. Coś wam pokażę.

Mieszkańcy poszli więc za nim na dawną nadrzeczną plażę. Był drugi miesiąc kalendarza księżycowego, dużo padało. Wioska Ding i wszystkie okoliczne wsie położone są w starym korycie Żółtej Rzeki. Założono je setki, a niektóre nawet tysiąc lat temu. Odkąd rzeka zmieniła bieg, plaża była wyschnięta na wiór, jedynie po deszczu zbierała się na niej woda. Tak też było tamtego dnia. Po niedawnych wiosennych ulewach pod powierzchnią nagromadziła się wilgoć. Dziadek chwycił w prawą rękę łopatę i ruszył przodem. Kurator i urzędnicy z powiatu podążali za nim. Podobnie mieszkańcy wsi. Kiedy dotarli na wilgotniejszy kawałek plaży, dziadek pomacał palcami piasek, po czym zabrał się do kopania. Po chwili dokopał się do wody. Dołek wypełniony był do połowy. Dziadek wziął do ręki jakąś starą miseczkę, która nie wiadomo skąd się tam wzięła, i nabrał nią wody z dołka. I jeszcze raz. I jeszcze. Nabierał pełnymi miseczkami. Wydawało się, że wybierze w ten sposób całą wodę. Ale gdy na moment przestał, okazało się, że poziom wody ani troszkę się nie obniżył.

Nie sposób wyczerpać źródła wody. Przeciwnie, woda napływa coraz obficiej.

Dziadek odrzucił miseczkę na piasek. Wytarł ręce, spojrzał na mieszkańców wioski i powiedział donośnym głosem:

– Widzicie? Tak jest z ludzką krwią. Im więcej czerpiesz, tym obficiej płynie. Nie kończy się, ale tym obficiej płynie, im więcej się z niej czerpie.

To powiedziawszy, przeniósł wzrok na kuratora.

– Muszę wracać do szkoły zadzwonić dzwonkiem. Jeśli nie zadzwonię, dzieci nie będą wiedziały, kiedy koniec lekcji.

Kuratora najwyraźniej nie obchodziło, czy dzieci skończą lekcje, czy nie. Popatrzył na dziadka, a następnie na zgromadzony tłum mieszkańców, po czym przemówił do nich raz jeszcze, nie szczędząc gardła:

– Zrozumiano? Wody nie sposób wyczerpać ze źródła. Krwi nie sposób całej wyprzedać z żył. Krew jest jak to źródełko, to fakt naukowy.

Odtrąciwszy nogą leżącą na piasku miseczkę, dodał:

– Od was samych zależy, czy będziecie cierpieć głód, czy pławić się w luksusach. Czy wstąpicie na świetlaną drogę fortuny, czy będziecie tak trwać w marazmie, klepiąc biedę. Wasza wioska jest najbiedniejsza w całym powiecie. Bieda tu u was aż piszczy. Wróćcie do domów i zastanówcie się, czy wolicie bogactwo, czy biedę. Wróćcie i przemyślcie sobie. Zobaczcie, w innych powiatach ludzie dawno jak szaleni sprzedają krew, a potem budują sobie na wsiach nowe domy jeden po drugim. A u was co? Przez kilkadziesiąt lat istnienia nowych Chin, kilkadziesiąt lat pod światłym przewodnictwem partii komunistycznej, kilkadziesiąt lat życia w ustroju socjalistycznym, nie dorobiliście się niczego. Nadal mieszkacie w chatach krytych strzechą.

Na tym zakończył swoją mowę i odszedł.

Dziadek też odszedł.

Mieszkańcy wioski również się rozproszyli. Wrócili do domów ze świadomością, że od nich zależy, czy będą żyć w luksusach, czy klepać biedę.

Wieczorem na dawnej plaży zrobiło się chłodno. W promieniach zachodzącego słońca piasek przybrał szkarłatny odcień przechodzący w brąz. Jak krew. Z odległych pól, znad upraw pszenicy niósł się z wiatrem świeży zapach kiełkujących zbóż, przepływając niewidzialną falą.

Gdy wszyscy sobie poszli, mój ojciec został na plaży. Trwał przy źródełku wykopanym przez dziadka. Stał tak nad dołkiem i patrzył. Popatrzył, popatrzył, aż w końcu schylił się, nabrał wody w dłonie, napił się, opłukał ręce i wybuchnął śmiechem.

Ojciec zanurzył ręce w dziurze, by przekopać się jeszcze trochę głębiej. Grajdołek zamienił się w żywe źródełko. Woda wytryskała, gulgocząc leciutko. Wydostała się z dołka i zaczęła zwilżać całą wyschniętą plażę.

Podmyła leżące na piasku pałeczki.

Pałeczki popłynęły, niesione jej nurtem, jak wierzbowe gałązki.

Dwudziestotrzyletni ojciec roześmiał się ponownie.

2

Dziadek położył się do łóżka po północy.

Zasnął.

Przyśnił mu się sen. We śnie wraz z nocnym wiosennym wiatrem powróciła do niego myśl o handlu krwią. Wszystkie zawiłości, cały łańcuch przyczyn i skutków zaczął mu się jawić z pełną jasnością. Łańcuch krwi. Łańcuch fortuny. Nagle wszystko stało się dla niego oczywiste, jak to, że co wiosną zasiejesz, jesienią zbierzesz albo że z ziarnka fasoli wykiełkuje fasola.

Domek, w którym sypiał dziadek, znajdował się przy bramie szkoły. Ściany miał z czerwonej cegły, dach płaski, w izbie znajdowały się łóżko i stół. W drugim pomieszczeniu stała kuchenka i taborecik, była tam też zastawa i garnki. Dziadek dawno zorientował się, że wystarczy, że przed spaniem uporządkuje mieszkanko, ustawi taboret pod ścianą, pałeczki i miseczki ułoży na desce do krojenia, wiadro na wodę zawiesi pod piecykiem, pudełeczko kredy umieści w prawym rogu stołu, bliżej ściany, wsunie do szuflady stosik starych książek i zadań uczniowskich, wystarczy, że wszystko poodkłada na właściwe miejsce, pozostawiając swoje dwa pomieszczenia w idealnym porządku, to i jego sny poukładają się w ten sposób i gdy obudzi się rano, wszystko będzie miało ręce i nogi, jak pszenica pszenicą, a fasola fasolą, nocne wizje staną mu przed oczami, że nie uroni ani zdania, nie zgubi najdrobniejszego szczegółu.

Dziadek co wieczór przed snem porządkował swój domek.

Jego sny były jasne i przejrzyste jak zadanie wzorowego ucznia.

We śnie wszystko przenikał. We śnie w pełnej jasności stanął mu przed oczami cały rok handlu krwią.

Pierwsza stacja poboru krwi w powiecie została uroczyście uruchomiona w wiosce Ding. W słonecznym świetle namiot wyglądał jak zielona rzepa. Przy wejściu ustawiono drewniany szyld z dużym czerwonym napisem: „Stacja Poboru Krwi Szpitala Powiatowego”. Ale pierwszego dnia nikt się nie zgłosił. Drugiego dnia również nie było chętnych do oddania krwi. Trzeciego dnia zjawił się kurator Gao, podjechał dżipem do szkoły. Tak jak poprzednio, zatrzymał się w bramie, by porozmawiać z dziadkiem.

Profesorze Ding, powiedział, starosta chce mnie pozbawić stanowiska. Może pan ma jakiś pomysł, co tu zrobić z tą waszą wioską.

Nie chcę pana obarczać tą sprawą, profesorze, ciągnął. Przyślę tu jutro dwie ciężarówki, żeby zabrać ludzi z wioski Ding do powiatu Cai, żeby zobaczyli, o co w tym wszystkim chodzi. Powiat Cai jest modelowym powiatem w skali całej prowincji. Niech pan im tylko przekaże w moim imieniu, żeby z każdej rodziny zjawił się jeden człowiek.

Mówił, że każdy, kto pojedzie, dostanie rekompensatę w wysokości dziesięciu yuanów, a do tego po drodze zatrzymają się w stolicy prowincji, żeby pozwiedzać muzeum rewolucji i pochodzić po centrum handlowym.

Mówił też, że przeprasza dziadka za kłopot, ale jeśli dziadek mu nie pomoże, to odtąd nie będzie po co dzwonić szkolnym dzwonkiem, bo i szkoły w wiosce Ding nie będzie sensu prowadzić.

Po tych słowach kurator wsiadł do swojego dżipa i odjechał w kierunku innej wioski. Na bezkresnej równinie odgłos silnika dżipa niósł się echem łagodniejszym niż dźwięk traktora. Dziadek stał pobladły w bramie szkoły, wpatrzony w dym z rury wydechowej oddalającego się pojazdu. Wiedział, że powiat Cai jest jednym z najbiedniejszych powiatów w swoim regionie. Jak więc mógł się stać oazą przybytku i powiatem modelowym? Kurator Gao pomknął jak wicher w swoją stronę. Dziadkowi nie pozostawało nic innego, jak pójść do wszystkich domów i zachęcać, zapraszać, mobilizować, by nazajutrz jedna osoba z każdej rodziny zjawiła się na placu przy głównym skrzyżowaniu i wsiadła do ciężarówki jadącej do powiatu Cai.

Pytali, czy naprawdę każdemu dadzą po dziesięć yuanów.

Skoro tak mówił kurator Gao, odpowiadał dziadek, to czy mogą nie dać?

Pytali, czy w drodze powrotnej na pewno będzie okazja, żeby pozwiedzać stolicę prowincji.

Skoro tak mówił kurator Gao, odpowiadał dziadek, to czy może nie być?

I tak wszystko się zaczęło. Zasiane zostało ziarno, z którego wkrótce miał wykiełkować i rozkwitnąć potężny handel krwią. Dziadek był jak rolnik, który na wiosnę rzuca na pola nawóz, by jesienią zebrać plon. Gdy dziadek zobaczył we śnie mieszkańców wioski Ding zwiedzających powiat Cai, wyrwało mu się westchnienie. Przewrócił się w łóżku na drugą stronę, a w kącikach oczu zakręciły mu się łzy.

Powiat Cai oddalony był od powiatu Wei o mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów. Mieszkańcy wioski Ding zebrali się na placu wczesnym rankiem. Ciężarówki wyruszyły w drogę. Kiedy dotarli na miejsce, dochodziło południe. Celem wyprawy była wioska Shangyang należąca do gminy, której nazwy nie pamiętam. Gdy samochód wjechał do powiatu Cai, pasażerom wydało się, jakby wjechali do raju. Nie spodziewali się, że oto w wioskach po obu stronach drogi zobaczą eleganckie domy w zachodnim stylu. Wszystkie piętrowe, z czerwonej cegły, kryte czerwoną dachówką. Domy stały w równych rzędach, jak gdyby wykreślone na papierze. Przed każdym domem był kwitnący ogród. W każdym ogrodzie ostrokrzewy. Ulice wszystkie betonowe. Na bramach domostw żółte tabliczki z czerwonym obramowaniem, a na nich po cztery lub pięć błyszczących pięcioramiennych gwiazdek. Rozumie się samo przez się, domy z pięcioma gwiazdkami były domami wiodących sprzedawców krwi, w domach z czterema mieszkały rodziny sprzedawców wyróżniających się, zaś domy z trzema gwiazdkami należały do tych przeciętnych.

Kurator Gao oprowadzał mieszkańców Ding po wiosce Shangyang. Chodzili od domu do domu. Nie przypuszczali, że w Shangyang będzie jak w mieście, wiejskie zaułki nosiły wdzięczne nazwy, takie jak ulica Świetlana, ulica Wielkiej Harmonii, ulica Słoneczna, ulica Szczęśliwa. Na każdej bramie widniała tabliczka z nazwą ulicy i numerem. Stawiane dawniej przy domach chlewy i kurniki wszystkie znajdowały się w jednym miejscu, na skraju wsi. Otoczone były niskim ceglanym murkiem. We wszystkich domach lodówki stały na lewo od drzwi wejściowych, telewizory naprzeciwko kanap, na czerwonych stelażach. Pralki znajdowały się w łazienkach sąsiadujących z kuchniami. Drzwi i okna wykonane były ze stopów aluminium. Komody, szafy, garderoby były koloru czerwonego, zdobione żółtymi kwiatami. Na łóżkach leżała jedwabna pościel, dywany utkane były z owczej wełny, w pokojach pachniało perfumami.

Kurator Gao szedł pierwszy.

Mój ojciec kroczył tuż za nim.

Reszta mieszkańców podążała za ojcem.

Po drodze napotkali kilka kobiet, które, rozmawiając i śmiejąc się, niosły do domów po kilka kilogramów mięsa i kosze świeżych warzyw. Zagadnęli je, czy wracają z zakupów. Z jakich tam zakupów, zdziwiły się. Byłyśmy w spółdzielni. Co dzień w porze przygotowywania posiłków ludzie chodzą tu do spółdzielni po produkty. Jak potrzebujesz szpinaku, to idziesz do stoiska ze szpinakiem i bierzesz, ile chcesz. Potrzebny ci szczypiorek, to szukasz stoiska ze szczypiorkiem i ładujesz do koszyka. Masz ochotę na mięso, to dostajesz mięso, chcesz rybę, to idziesz nad staw i wyławiasz sobie wedle uznania.

Przybysze z Ding nie byli pewni, czy powinni wierzyć opowieściom kobiet. Ich twarze pokryły się warstwą wątpliwości grubą jak mury miasta. To wszystko prawda?, zapytał ojciec. Niemożliwe. Kobiety rzuciły w ich stronę chłodne spojrzenia, popatrzyły na ojca i poszły do domów gotować. Słowa ojca zdawały się uwłaczać ich godności, nie raczyły więc podjąć tematu. Gdy minęły grupkę turystów, odwróciły głowy i posłały mu jeszcze jedną serię ostrych spojrzeń.

Ojciec stał osłupiały na szerokiej, czyściutkiej wiejskiej drodze. Zobaczył jeszcze jedną kobietę, trzydziestokilkuletnią, niosącą rybę i warzywa. Zatrzymał ją i zagadnął. Halo, proszę pani, czy te ryby i warzywa to naprawdę możecie sobie tak po prostu wziąć?

Kobieta odwróciła się w jego stronę i popatrzyła na ojca zmieszana.

Skąd bierzecie pieniądze, żeby codziennie mieć na ryby i mięso?, spytał ojciec.

Kobieta podwinęła rękaw koszuli, odsłaniając ramię obsypane dziurkami po igłach, przypominającymi nasienie czerwonego sezamu. Popatrzyła na ojca z ukosa. Przyjechaliście do Shangyang i nie wiecie, powiedziała, że Shangyang jest modelową wsią dawców krwi, wzorcową w skali powiatu i prowincji? Nie wiecie, że u nas wszyscy sprzedają krew?

Ojciec spojrzał na dziurki po nakłuciach przypominające czerwony sezam. Po chwili niezręcznego milczenia wzdrygnął się i spytał: To boli?

Kobieta zaśmiała się. W deszczowe dni trochę swędzą, jak ukąszenia mrówek, odpowiedziała.

Jak tak codziennie oddajecie krew, nie kręci się wam w głowie, nie mdli?, dopytywał ojciec.

Kobieta znów z pewnym zdziwieniem spojrzała na ojca. Ale gdzie tam codziennie. Raz na dziesięć, piętnaście dni, nie częściej, wyjaśniła. Jak nikt od ciebie nie kupi przez dłuższy czas, to zaczynasz się źle czuć, trochę jak matka, która nosi mleko w piersiach, a nie może nakarmić dziecka.

Ojcu wyczerpały się pytania.

Pozwolił kobiecie pójść w swoją stronę, by mogła zanieść ryby i warzywa do domu, mieszczącego się przy ulicy Świetlanej 25.

Mieszkańcy wioski Ding w luźnych grupkach kontynuowali wędrówkę ulicami Shangyang, zaglądając w podwórza wznoszących się po obu stronach drogi domostw, do chlewów i kurników, do przedszkola znajdującego się na początku wsi, zbudowanego z czerwonej cegły, oraz do krytego zielonym dachem, perfekcyjnie wykończonego, nowego budynku szkoły podstawowej. Oglądali, co tylko ich zaciekawiło, pytali o wszystko, co chcieli wiedzieć. Trudno im było uwierzyć, że to wszystko, to rajskie życie i fakt, że wioska stała się modelową wsią na skalę powiatu, regionu, prowincji, dokonało się za cenę sprzedawanej krwi. Regionalne i powiatowe stacje krwiodawstwa skupione były w centralnej części wsi, przy głównym skrzyżowaniu, i oznaczone tabliczką z czerwonym krzyżem, jaki zwykle widuje się przy wejściach do szpitali. Wszędzie wokół kręcili się lekarze, których jedynym obowiązkiem było pobieranie i laboratoryjna analiza krwi, a potem sortowanie jej według grup i zlewanie do wielkich pięciokilogramowych fiolek, odkażanie, zamykanie i przenoszenie do miejsca, w którym składowano krew.

Ojciec poszedł przyjrzeć się miejscowej stacji krwiodawstwa. Potem wraz z kilkoma kolegami z Ding, idąc szeroką Aleją Zdrowia, w połowie ulicy natknęli się na klub. W klubie bawiła się młodzież i ludzie w średnim wieku. Wszyscy rozpromienieni, w stanie radosnego uniesienia. Jedni grali w karty, inni w szachy, jeszcze inni oglądali telewizję albo czytali książki, pojadając pestki słonecznika, albo grali w pingponga, co zwykle było przywilejem jedynie uczniów w szkole i ludzi z miasta, bo na wsi trudno było o stół do gry. Wiosna była ciepła, na równinach Henanu panowały już temperatury niemal letnie. Ludzie zebrani w klubie, choć od dawna nie trudnili się uprawą ziemi, spoceni byli jak po ciężkiej pracy w polu. W najbardziej ekscytujących momentach karcianych czy szachowych rozgrywek podciągali rękawy, krzyczeli, gorączkowali się, mocowali. Na ramionach tych mężczyzn w sile wieku dostrzec można było takie same, jak u tamtej trzydziestoparoletniej kobiety, blizny po nakłuciach przypominające wysuszone, czarnoczerwone nasiona sezamu.

Napatrzywszy się na klubowe rozrywki, ojciec wraz z towarzyszami z wioski Ding wyszli na zewnątrz, na szeroką, betonową ulicę, żeby nacieszyć się słońcem, ciepłem i intensywną wonią kwiatów unoszącą się w całym Shangyang. Popodwijali, jak jeden mąż, rękawy koszul, powyżej łokcia, odsłaniając przedramiona, pozwalając promieniom słonecznym musnąć każdy staw i mięsień. Ich obnażone ręce wyglądały trochę jak rząd marchewek ułożonych na przydrożnym straganie. Zapach spoconych ciał niósł się czystymi ulicami wioski jak rzeka mętna od mułu i błota.

Patrząc na swoją gładką skórę, mówili:

Niech to szlag, ale z nas idioci.

Poklepując się po ramionach, na których nie było śladu najmniejszej choćby blizny, powtarzali:

Do kurwy nędzy. Sprzedajemy. Choćbyśmy mieli skończyć w grobie, sprzedajemy.

Szczypali się i macali sobie żyły, wykręcali sobie skórę na rękach, aż zrobiła się zielono-fioletowa, jak boczek wieprzowy.

Niech piekło pochłonie tę waszą wioskę, do ośmiu pokoleń wstecz, myślicie, że tylko wasze ramiona i wasza krew są takie drogocenne?

3

I tak oto w wiosce Ding zaczęto sprzedawać krew.

Nastał istny szał krwiodawstwa.

W jedną noc w liczącej kilkuset mieszkańców wsi nagle jak grzyby po deszczu wyrosło kilkanaście stacji poboru krwi. Pojawiła się stacja szpitala powiatowego, stacja gminnego ośrodka zdrowia, stacja rady wiejskiej, stacja policyjna, stacja przy komitecie organizacyjnym partii, stacja przy wydziale propagandy, stacja weterynaryjna, stacja wydziału edukacji, stacja przemysłowa, stacja wojskowa, stacja Czerwonego Krzyża, stacja przy laboratorium krzyżowania gatunków… Wystarczyło postawić tabliczkę, wypisać nazwę, znaleźć ze dwie pielęgniarki i jednego księgowego, i stacja gotowa.

Miejsce nie grało roli. Na placu targowym, na skrzyżowaniu, w wolnym pomieszczeniu w domu, wszędzie było równie dobrze. Nadawały się nawet nieużywane obory. Trzeba było tylko dobrze wysprzątać, wymontować skrzydło drzwi, wymyć i ułożyć na korycie jak stół, skompletować igły, strzykawki, fiolki, pozawieszać buteleczki do zbierania krwi na krokwiach dachu, i już można było zacząć skup i sprzedaż krwi.

Cała wieś obwieszona była niczym winoroślą plastikowymi rurkami, przez które płynęła krew, i buteleczkami napełnionymi krwią, przypominającymi dojrzałe winogrona. Wszędzie walały się porozrzucane zużyte waciki i igły. Wszędzie potrzaskane strzykawki i fiolki. Wszędzie butelki i wiaderka z oznaczeniami: grupa A, grupa B, grupa AB, grupa 0. Na ziemi widać było krople i kałuże krwi, w powietrzu unosił się ostry, kwaśny zapach. Wiosną na młodych gałązkach i świeżych liściach cedrel, wiązów i paulowni, które zdążyły nawdychać się krwi, pojawił się bladoczerwony odcień. Liście perełkowców niegdyś wyglądały na cieniutkie i delikatne, rok wcześniej o tej porze były barwy jasnożółtej, zaś ich drobniutkie nerwy miały kolor brązowawo-zielony. W tym roku jednak młode listki okazały się różowe, a ich nerwy czerwone, z fioletowobrązowym odcieniem. Pod jednym z perełkowców założono weterynaryjny punkt poboru krwi. Niebawem, ku ogólnemu zdziwieniu, okazało się, że na skutek handlu krwią jego liście stały się czerwone jak liście śliwy jesienią, a do tego znacznie większe i grubsze niż dawniej.

Psy ze wsi co dzień zbiegały się do stacji krwiodawstwa, wabione zapachem krwi. Choć ludzie odpędzali je kopniakami, zwykle udawało im się uciec z jakimś zakrwawionym wacikiem w pysku i zjeść go gdzieś w ukryciu.

Lekarze i pielęgniarki w białych kitlach uwijali się we wsi jak mrówki. W pocie czoła biegali w tę i z powrotem, jak handlarze na przyświątynnych targowiskach. Każdemu, kogo mijali, przypominali, by przytrzymać wacik przez pięć minut w miejscu wkłucia. Przytrzymaj pięć minut, powtarzali jak mantrę.