Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Andrzej Duda dla środowisk lewicowo-liberalnych i największych polskich mediów jest jak postać z sennego koszmaru. Wbrew stereotypowi prawicowca to polityk młody, wykształcony, wierny tradycji, ale niestroniący od zdobyczy nowoczesności, do tego lojalny i lubiany. Te i inne „grzechy” nowego prezydenta RP sprawiają, że od chwili przystąpienia do batalii o najważniejszy urząd w państwie znajduje się on w ogniu niewybrednych ataków. Mechanizmy działania tej nowej fali przemysłu pogardy ukazuje niniejsza książka. Autor nie tylko przedstawia w niej sylwetkę polskiego prezydenta – dom rodzinny, lata nauki i pracy, ukochaną żonę i córkę, zainteresowanie polityką i drogę ku prezydenturze – ale także gromadzi szeroki wybór przykładów na to, jak próbuje się go znieważać, pozbawić szacunku oraz poparcia rodaków. Książka ta podsuwa czytelnikowi pytania o źródła i konsekwencje przemysłu pogardy w wersji 2.0.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Sławomir Kmiecik
Cel: Andrzej Duda
Przemysł pogardy kontra prezydent zmiany
Redakcja
Małgorzata Pilecka
Projekt okładki
Mikołaj Jastrzębski
Konwersja do wersji elektronicznej
Mikołaj Jastrzębski (epub@mikolaj.co)
© Copyright by Sławomir Kmiecik
© Copyright for this edition by Wydawnictwo LTW
ISBN 978-83-7565-448-6
Wydawnictwo LTW
ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny
05-092 Łomianki
tel. 22 751-25-18
www.ltw.com.pl
e-mail: [email protected]
Jednym z najmilszych doświadczeń w życiu jest być celem, nie będąc trafionym
Winston Churchill
czyli dlaczego musiałem opisać wszystkie „grzechy” w życiorysie Andrzeja Dudy oraz „kary”, które przemysł pogardy wymierza za nie nowemu prezydentowi RP
Na początek zastrzeżenie: nie jestem oficjalnym biografem Andrzeja Dudy i nawet nie miałbym śmiałości zań uchodzić. Co więcej, nikt nie oczekiwał ode mnie takiej roli ani tym bardziej mnie do niej nie upoważnił. Dlaczego zatem „samowolnie” napisałem opowieść biograficzną o nowej głowie państwa? I jeszcze na dodatek karkołomnie (ale tylko z pozoru) splotłem ją z przemysłem pogardy?
Powody są dwa. Pierwszy wydaje się dość oczywisty. Skoro wcześniej (w latach 2013 i 2014) opublikowałem tomy Przemysł pogardy i Przemysł pogardy 2, w których ujawniłem, jak brutalnie i metodycznie media oraz politycy z obozu liberalno-lewicowego niszczyli wizerunek śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, to nie mogłem uchylić się od pokazania, jak te same osoby i środowiska podejmują podobne lub wręcz identyczne akcje przeciwko prezydentowi Andrzejowi Dudzie. Wszak jest on nie tylko politycznym wychowankiem, ale także obrońcą czci i przede wszystkim kontynuatorem dzieła pierwszego obywatela RP z lat 2005–2010, którego kadencja została tragicznie przerwana pod Smoleńskiem.
Przyczyny, istotę i mechanizm ataków na prezydenta Andrzeja Dudę nie mogłem pokazać inaczej niż na tle jego życiorysu, który ciągle jest zbyt mało znany i za słabo upowszechniony w polskim społeczeństwie. Daje to – niestety – szerokie pole do popisu ideowym i politycznym przeciwnikom głowy państwa oraz medialnym manipulatorom. Niewiedza ułatwia bowiem kłamstwa oraz ukrywanie lub przeinaczanie faktów, a zatem stanowi idealną pożywkę dla szerzenia fałszywych zarzutów, inwektyw, szyderstw oraz innych wytworów przemysłu pogardy.
Drugi powód mojego zainteresowania życiorysem nowego prezydenta, a zwłaszcza dokumentowania na tle faktów z jego biografii coraz liczniejszych przykładów hejterstwa, czyli siania nienawiści wobec głowy państwa, jest jednak znacznie istotniejszy. Andrzej Duda – co chcę tutaj mocno podkreślić – jest jednym z tych polityków, którzy najkonsekwentniej i najbardziej zdecydowanie występowali przeciwko aktom poniżania i znieważania Lecha Kaczyńskiego – zarówno za jego życia, jak i po tragicznej śmierci pod Smoleńskiem. Dla mnie – stwierdzę nieskromnie – szczególne znaczenie ma przy tym fakt, że obecny prezydent RP w pewnym sensie „towarzyszył” moim działaniom na rzecz demaskowania w publikacjach celów i metod przemysłu pogardy.
Zdarzyło mi się (29 listopada 2013 r.) wystąpić jako gość „Poranka” Radia Wnet zaraz po Andrzeju Dudzie, który wtedy, dopiero od dwóch dni, pełnił funkcję rzecznika prasowego PiS. On sam u progu zimy mówił na antenie o materialnych problemach Polaków, których nie stać na korzystne wprawdzie dla środowiska, lecz bardzo drogie, ekologiczne ogrzewanie mieszkań. Wiedział zarazem, że w następnym wejściu ja będę mówił o sprawie może mniej „życiowej” i przyziemnej, ale na pewno niezwykle poruszającej, czyli o destrukcyjnych skutkach działania przemysłu pogardy wymierzonego, także pośmiertnie, w prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Kiedy Andrzej Duda wyszedł ze studia, uśmiechnął się, podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń. To był (przynajmniej tak to odebrałem) gest podziękowania za dokumentowanie w moich książkach wszelkich kłamstw, drwin, inwektyw i obelg wobec Lecha Kaczyńskiego. Potraktowałem to nawet jako wyraz solidarności i wsparcia w niełatwym (bo zatruwającym świadomość) dziele gromadzenia dowodów w sprawie znieważania i zohydzania w oczach Polaków głowy państwa.
Swój sprzeciw wobec działań przemysłu pogardy – w kontekście moich dokumentacyjnych publikacji – Andrzej Duda najdobitniej wyraził (11 maja 2014 r.), nie ukrywając zresztą emocji, w programie publicystycznym Bogdana Rymanowskiego „Kawa na ławę” w TVN24. Dyskusja polityków zaproszonych do studia dotyczyła wypowiedzi posłanki PiS Krystyny Pawłowicz, która nazwała Władysława Bartoszewskiego „pastuchem słabej klasy”, komentując jego udział w spocie wyborczym PO. Było to jej bezpośrednie nawiązanie do słynnej wypowiedzi byłego szefa polskiej dyplomacji z 22 października 2007 r., w której słowem „bydło” określił on polityczne środowisko PiS. Minister wyraził to tak: „Polityczne wiarołomstwo stało się normą. Kolejne obietnice wyborcze Jarosława Kaczyńskiego rozwiewały się w pył. Stało się dla mnie jasne, że jego wizja budowy lepszej Polski, której zaufały miliony Polaków, okazała się jednym wielkim oszustwem. Dlatego też postanowiłem nazwać rzeczy po imieniu i – jak ujął to jeden z przedwojennych satyryków – «przestać uważać bydło za niebydło»”. Krystyna Pawłowicz tłumaczyła, że w świetle takich enuncjacji termin „pastuch” był adekwatny, ale Andrzej Duda, jej ówczesny kolega partyjny, przyznał, że nigdy nie użyłby takich słów. Pytał jednak, czy ktoś z polityków protestował, gdy Janusz Palikot mówił, że trzeba zastrzelić i wypatroszyć Jarosława Kaczyńskiego. Przypomniał, że potem były członek PO, Ryszard Cyba, dokonał morderstwa na tle politycznym, zabijając pracownika biura poselskiego PiS w Łodzi. I na koniec przyszły prezydent RP stwierdził: „Jasną rzeczą jest, kto rozpoczął w Polsce przemysł pogardy. I kto od samego początku posługiwał się językiem nienawiści. Książki dwie napisano, gdzie są cytaty z waszych wypowiedzi, dwa grube tomiska, o tym jak wprowadziliście do polskiego życia politycznego język nienawiści! To jest wasza wina, że ten język w polityce w taki sposób się zaostrzył. To PO i jej politycy za to odpowiadają! To wy za to odpowiadaliście, niszcząc polityków PiS i prezydenta Lecha Kaczyńskiego. […] To było poniewieranie godności!”.
Adam Szejnfeld z PO próbował ironicznie ripostować, że w Bibliotece Narodowej nie zmieściłyby się książki o „nienawiści i jadzie” w wypowiedziach działaczy opozycji, ale Andrzej Duda odparował: „Proszę przytoczyć cytat! Konkretny przykład wypowiedzi! […] Jak zwykle pan kłamie i manipuluje!”.
Wtedy chyba w najśmielszych snach krakowski poseł PiS nie spodziewał się, że już za kilkanaście miesięcy sam padnie ofiarą przemysłu pogardy jako nowy prezydent RP, ideowy następca Lecha Kaczyńskiego. Jak doszło do tego, że dość nieoczekiwanie Andrzej Duda został głową państwa i że w tej zaszczytnej roli – tak samo jak jego polityczny mentor – musi dzisiaj mierzyć się ze zorganizowanym systemem znieważania, opluwania i ośmieszania? Wytłumaczenie stanowi cała jego biografia: rodowód, rodzina, najważniejsze fakty z życia, cechy charakteru, światopogląd i przekonania, wybory ideowe i polityczne. Dla większości Polaków to piękne, budzące szacunek, imponujące koleje życiowe, ale z punktu widzenia organizatorów i wykonawców przemysłu pogardy życiorys Andrzeja Dudy zawiera same „grzechy”. Tak właśnie, z oczywistym przekąsem, na użytek tej pracy – kolejnej mojej książki o przemyśle pogardy – nazwałem doświadczenia, przymioty, cechy, plany, cele i działania głowy państwa – widziane oczami mainstreamu. Nie jest to jednak mój wymysł – o różnych „grzeszkach” pierwszego obywatela RP („by użyć bliższego prezydentowi Dudzie języka teologicznego”) z pełną powagą napisał na blogowej stronie tygodnika „Polityka” (25 sierpnia 2015 r.) publicysta Jarosław Makowski. Wspaniałomyślnie dodał wprawdzie, że chodzi o niewielkie uchybienia, ale jednocześnie wypalił z grubej rury: „Tyle że w przypadku człowieka, który chce wyznaczać standardy publicznej moralności, który do obiegu publicznego jako kryterium oceny poczynań polityków wprowadza kategorie grzeszności – to słabe pocieszenie. Kiedy więc widzę, jak te drobne grzeszki prezydenta Dudy wychodzą na światło dzienne i jak są zarazem przez «człowieka niezłomnego» i «człowieka wiary» banalizowane, to na myśl przychodzą mi słowa z Biblii, które zapisał św. Łukasz: «Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie» (zob. Łk 16, 10)”.
Zawarta została w tych słowach publicysty wyraźna sugestia, że prezydent Andrzej Duda jest postacią grzeszną i może grzeszyć na ogromną skalę. Podobne insynuacje zaczęły się pojawiać w obiegu publicznym od chwili, kiedy Jarosław Kaczyński 11 listopada 2014 r. ogłosił, kto jest kandydatem PiS w wyborach prezydenckich. Sensacyjne zwycięstwo Andrzeja Dudy nad Bronisławem Komorowskim sprawiło, że nowy prezydent każdego dnia jest rozliczany za swoje życie (prywatne i publiczne), a w szczególności za swoje przekonania, słowa, działania i zaniechania niezgodne ze „świeckim katechizmem” III RP. Te wszystkie wymyślone, czy raczej medialnie spreparowane, lekkie „grzeszki”, ciężkie „grzechy” oraz niewybaczalne „zbrodnie” Andrzeja Dudy (jako człowieka, polityka i wreszcie najwyższego urzędnika w państwie) zostały w niniejszym tomie wyszczególnione – w formie znamiennych opinii-cytatów – jako swoiste motta, tematyczne wprowadzenia do poszczególnych części i rozdziałów. Wypowiedzi przedstawicieli polityczno-medialnego salonu III RP (motywowane politycznie, często rażąco tendencyjne i niesprawiedliwe) pokazują jeszcze wyraźniej rozziew pomiędzy fałszywymi zarzutami a obiektywnymi faktami.
Wedle oponentów i wrogów „pisowskiego” prezydenta, choć mówią oni o tym często w sposób zawoalowany, jednym z głównych „grzechów” Andrzeja Dudy – co już wcześniej zasygnalizowałem – jest to, że otwarcie i konsekwentnie nawiązuje do myśli i dorobku śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przedstawiając się jako jego ideowy spadkobierca i wykonawca politycznego testamentu. Jeszcze jako kandydat PiS na prezydenta – rekomendując na tylnej stronie okładkowej inną moją książkę Lech Kaczyński. Bitwa o pamięć – Andrzej Duda napisał jasno i dobitnie: „Kiedy powiedziałem głośno, że dzieło Lecha Kaczyńskiego wymaga kontynuacji, media głównego nurtu zaatakowały mnie z furią. Próbowano zabić pamięć o Lechu Kaczyńskim, ale im więcej takich działań podejmowano, tym okazywały się one mniej skuteczne”.
Po tych słowach obecnego prezydenta Polski nie pozostaje mi nic innego, jak wyrazić nadzieję, a raczej pewność, że także w odniesieniu do Andrzeja Dudy zorganizowany proceder znieważania i wyszydzania nie przyniesie skutków oczekiwanych przez kreatorów przemysłu pogardy. Choć zarazem niech nikt nie ma wątpliwości – ataki będą stale ponawiane i eskalowane, gdyż prezydent wybrany przez Polaków 24 maja 2015 r. bardzo przeszkadza salonowi. „Elitę” III RP niezwykle uwierają poglądy, zamierzenia, słowa i czyny Andrzeja Dudy, a właściwie – jak wspomniałem – cała jego biografia, nie tylko zresztą polityczna. Powtórzę zatem: wszystkie napaści przemysłu pogardy (udokumentowane w tej pracy niemal dzień po dniu) są pochodną tego, skąd wywodzi się nowy prezydent, jakim jest człowiekiem i politykiem, jakie ma przekonania i jakiej chce Polski. I o tym właśnie opowiadam w tej książce.
Sławomir Kmiecik
„Grzech” nr 1: zbyt dobrze, a więc… niedobrze urodzony
Z gazetki PiS przygotowanej specjalnie na kampanię wyborczą wynika, że Andrzej Duda konserwatystą był od urodzenia. […] Wszystko w życiu kandydata Dudy ma albo religijny, albo patriotyczny sens.
Michał Krzymowski, Anna Szulc, dziennikarze
(„Newsweek Polska” – 16 marca 2015 r.)
U Dudów ważną rolę pełni gorąca wiara. Na pytanie, dlaczego syn wybrał karierę polityczną zamiast naukowej, ojciec odpowiada krótko: – To nie Andrzej wybrał, tylko Bóg. […] Jan Duda nie ukrywa, że w życiu jego rodziny bardzo ważną rolę odgrywa Bóg i wiara. W takim duchu wychowali też jedynego syna urodzonego 16 maja 1972 r.
Marcin Banasik, dziennikarz
(„Polska” – 25 maja 2015 r.)
Na autorytet rodziców kandydat Duda powoływał się w najtrudniejszych momentach walki o prezydenturę, nawet gdy brzmiało to humorystycznie. Ot, choćby kiedy podczas debaty telewizyjnej Bronisław Komorowski zarzucił mu koniunkturalne zmiany zdania w kwestii górnictwa. Pretendent odparł wówczas, że problemy kopalń zna świetnie, bo jego rodzice pracują naukowo na krakowskiej AGH.
Krzysztof Burnetko, dziennikarz
(„Polityka” – 1 czerwca 2015 r.)
RODZICE – PRZODKOWIE – KORZENIE
16 maja 1972 r., wtorek. Tego dnia ani w Polsce, ani na świecie nie dzieje się nic szczególnego, dramatycznego czy nadzwyczajnego. Prasa w kraju nadal roztrząsa słowa Edwarda Gierka, który kilka dni wcześniej, 10 maja, na V Plenum KC PZPR rzucił hasło budowy „drugiej Polski”. „Idzie o wielką sprawę – o to, aby w okresie życia jednego pokolenia zbudować drugą Polskę – Polskę zasobniejszą, odpowiadającą aspiracjom obywateli nowoczesnego kraju przemysłowego” – tak brzmią hurraoptymistyczne, choć całkiem oderwane od ekonomicznych realiów PRL, zaklęcia komunistycznego przywódcy. Polskie społeczeństwo usypiane jest fałszywą propagandą sukcesu, a ponieważ idzie lato, Rada Ministrów w ten majowy wtorek uznaje za stosowne zająć się zmianą rozporządzenia w sprawie organizacji i zakresu działania Naczelnej Rady Uzdrowisk i Wczasów Pracowniczych. Spokojny, zwyczajny, nawet nudny dzień w PRL-owskiej rzeczywistości…
Tymczasem dla pary niedawnych jeszcze studentów z Krakowa, świeżo upieczonych inżynierów i przyszłych naukowców – dwudziestotrzyletniej Janiny Milewskiej-Dudy oraz jej męża i rówieśnika, Jana Tadeusza Dudy – 16 maja 1972 r. to dzień wyjątkowy, emocjonujący, dzień wielkiej zmiany w życiu i zarazem nieopisanej radości. Małżeństwem są już od dwóch lat, ale w ten pogodny wtorek w krakowskim szpitalu na świat przychodzi ich pierworodny syn, przyszły prezydent Rzeczypospolitej Polskiej. Jakie otrzyma imię? Młodzi rodzice chłopca, religijni i przywiązani do katolickiej tradycji, nie mają cienia wątpliwości – syn będzie nosił imię Andrzej. Nie może być inaczej, skoro rodzi się 16 maja, czyli w dniu, w którym Kościół katolicki w Polsce czci pamięć świętego Andrzeja Boboli, wywodzącego się z Małopolski słynnego kaznodziei, misjonarza, męczennika za wiarę. Ten uparty i zawzięty w działaniu jezuita to dla wierzących Polaków wzór niezłomności i odwagi w obronie wartości. Był autorem ślubów lwowskich króla Jana Kazimierza, które monarcha złożył 1 kwietnia 1656 r. w czasie potopu szwedzkiego, oddając zagrożoną Rzeczpospolitą pod opiekę Matki Boskiej. Ksiądz Andrzej Bobola prowadził w tamtym czasie intensywną pracę ewangelizacyjną w okolicach Pińska, gdzie rok później, w czasie powstania Chmielnickiego, wpadł w ręce Kozaków. Za to, że miejscową ludność nawracał z prawosławia na katolicyzm, został poddany w Janowie Poleskim bestialskim torturom i zmarł w męczarniach 16 maja 1657 r. Papież Pius XI kanonizował go 17 kwietnia 1938 r. w Rzymie, w Święto Zmartwychwstania Pańskiego. Z relacji współczesnych wynika, że jezuita ze Strachocina koło Sanoka, przyszły święty, bywał niecierpliwy i skłonny do zapalczywości, ale bardzo cenił naukę, przejawiał zdolności oratorskie, był świetnym kaznodzieją, miał dar obcowania z ludźmi i przekonywania ich do swoich racji.
Czy właśnie te fakty skłoniły młode małżeństwo Dudów do symbolicznego wyboru imienia dla syna? Oboje wychowani w rodzinach patriotycznych i religijnych, oboje pilnie studiujący i ambitnie planujący kariery naukowe, bez wątpienia marzyli od pierwszych chwil rodzicielstwa, aby ich mały Andrzejek wyrósł na człowieka prawego, uczciwego, szlachetnego i wykształconego – godnego swojego patrona, ale także ich rodzinnych tradycji. Te rodzicielskie motywacje pani Janina tłumaczy w wywiadzie dla „Naszego Dziennika”: „Mój brat też miał na imię Andrzej. Nasz ojciec był warszawiakiem, opowiadał, jak przed wojną zostały sprowadzone relikwie św. Andrzeja Boboli do stolicy. Święty Andrzej był wielkim patriotą, kaznodzieją, który niósł Jezusa ludziom i zginął jako męczennik. Jest mi bliski. Andrzejowi też. Kilkakrotnie syn zawiózł mnie do sanktuarium św. Andrzeja Boboli w Warszawie, gdzie modliliśmy się przed jego relikwiami. Zawsze powierzałam mu swojego syna, by prowadził go właściwymi ścieżkami”.
Ojciec Andrzeja, Jan Tadeusz Duda, jest dziś inżynierem, profesorem nauk technicznych, pracownikiem naukowym Akademii Górniczo-Hutniczej im. Stanisława Staszica w Krakowie, specjalistą w dziedzinie elektrotechniki, informatyki i automatyki. Po ścieżce kariery naukowej od czasu studiów pnie się konsekwentnie i z sukcesami. Pracę doktorską napisał na temat modelowania procesu destylacyjnego ropy naftowej, a jego rozprawa habilitacyjna dotyczyła wybranych zagadnień sterowania nadrzędnego procesami technologicznymi. Brzmi to dość zawile, ale – w uproszczeniu – chodzi o właściwe przekładanie wiedzy o świecie na formuły matematyczne, a potem na programy informatyczne. W wywiadzie dla „Kuriera Wnet” Jan Tadeusz Duda tłumaczy rzecz na bardziej potoczny język: sterowanie to inaczej oddziaływanie na rzeczywistość techniczną, a określenie „nadrzędne” wynika z tego, że angażuje ono ludzki intelekt i nie ogranicza się do samej automatyki. Ojciec Andrzeja Dudy od 2009 r. kieruje Katedrą Informatyki Stosowanej na Wydziale Zarządzania AGH w Krakowie, a wcześniej na macierzystej uczelni był szefem Katedry Analizy Systemowej i Modelowania Cyfrowego. W pracy badawczej na co dzień zajmuje się przede wszystkim modelami matematycznymi i cyfrowymi w odniesieniu do procesów chemicznych. W czasie wolnym od pracy nie stroni jednak także od działalności społecznej i politycznej. Zabiera głos w sprawach publicznych, także kontrowersyjnych, dotyczących na przykład lustracji, in vitro czy ideologii gender. W 2010 r. należał do społecznego komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Jest jednym ze współzałożycieli Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Krakowie i pełni w tym stowarzyszeniu funkcję wiceprzewodniczącego. Ideą klubu jest krzewienie dziedzictwa głowy państwa z lat 2005–2010, czyli – jak objaśnia profesor – postaw patriotycznych i obywatelskich, nazywanych inaczej republikańskimi. Chodzi o ideę silnego państwa oraz wierności tradycji. AKO promuje te wartości w środowisku naukowym i studenckim Krakowa, wydaje oświadczenia w ważnych kwestiach społecznych i politycznych, organizuje konferencje i patriotyczne obchody. Jan Tadeusz Duda regularnie bierze udział w uroczystościach rocznic smoleńskich i spotkaniach Klubu „Gazety Polskiej”, podczas których prelekcje wygłaszają znani pisarze, eksperci, publicyści z kręgów prawicy. Po wyborach samorządowych z listopada 2014 r. został radnym sejmiku województwa małopolskiego wybranym z listy Prawa i Sprawiedliwości. Zdobył w nich 27 433 głosy – najwięcej w okręgu spośród kandydatów PiS. Wykazuje w samorządzie dużą aktywność, pracuje w kilku komisjach: innowacyjności, polityki społecznej, edukacji, budżetu. Powtarza, że ideę służby dla Polski wyniósł z rodzinnego domu i w takim też duchu wychowywał dzieci.
Do tych samych wartości i tradycji nawiązuje matka Andrzeja Dudy, Janina Milewska-Duda, która – tak jak mąż – również pracuje naukowo i wykłada na krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Jest profesorem nauk chemicznych, specjalizuje się w chemii fizycznej i teoretycznej, a w szczególności bada fizykochemię polimerów oraz sorbentów, czyli substancji pochłaniających inne substancje. Przez dwie kadencje (1999–2005) była dziekanem Wydziału Energetyki i Paliw AGH w Krakowie, a obecnie pracuje w Katedrze Technologii Paliw na tym samym wydziale. Nie ma zatem przesady w stwierdzeniu, że rodzice nowego prezydenta RP to ścisła elita naukowa i intelektualna Krakowa. Pod względem ideowym oboje są blisko związani z ruchem „Solidarności”. Zapisali się do związku od razu po jego utworzeniu, ale nie pełnili w nim żadnych funkcji. „Dla nas pojawienie się «Solidarności» to była iskra wielkiej nadziei. Do dziś należymy do związku” – podkreśla Janina Milewska-Duda. Ona sama w gorącym okresie Sierpnia 1980 przebywała w domu z dziećmi, gdyż Andrzej miał wtedy dopiero osiem lat, zaś Ania była niemowlęciem. Jan Tadeusz Duda uczestniczył natomiast aktywnie w budowie struktur niezależnego związku zawodowego, a po ogłoszeniu stanu wojennego został współorganizatorem strajku protestacyjnego na AGH. Podobnie jak żona, traktuje „Solidarność” jako ruch wielkiego społecznego przebudzenia. Oboje są zgodni, że tę iskrę wzniecił Jan Paweł II.
Państwo Dudowie, jako zwolennicy katolickich wartości, dają wyraz swoim poglądom także w wyborze mediów. Od 1992 r. regularnie słuchają Radia Maryja, a także kupują „Nasz Dziennik” związany z toruńską rozgłośnią. Oboje podkreślają, że bardzo szanują ojca Tadeusza Rydzyka oraz jego dokonania. I chociaż pochodzą z różnych stron kraju (w Krakowie na stałe osiedli dopiero po studiach), to wręcz „oddychają” konserwatywną atmosferą miasta. Stanowią zgodne i dobrane małżeństwo, przy czym pan profesor jest raczej zasadniczy, pryncypialny, zajmuje tradycyjną pozycję głowy rodziny, a pani profesor, choć także zdecydowana w swoich poglądach i wypowiedziach, wnosi wiele ciepła do ich domu i dba o to, aby rodzina utrzymywała bliskie więzi. Temu służą tradycyjne obiady niedzielne, w których uczestniczy nawet kilkanaście osób. Z czasem kupili duży stół, przy którym na co dzień stoi 12 krzeseł, a w razie potrzeby dostawia się kolejne, by wszyscy mogli wygodnie jeść i rozmawiać. Uczestnicy obiadów żartują, że to wyjątkowe posiłki, skoro dziekan gotuje potrawy, a kawę parzy radny wojewódzki. Wyjątkowy i nietypowy rytuał dotyczy u nich Wigilii – wtedy cała rodzina je ze wspólnej miski. To zwyczaj wyniesiony z góralskiej rodziny pana domu, który państwo Dudowie podtrzymują, aby podkreślić ideę wspólnoty. Stawiają na stole jeden półmisek, jedzą i nakładają nań kolejne dania. Inna tradycja rodzinna, kultywowana zawsze przed rozpoczęciem wieczerzy wigilijnej i śniadania wielkanocnego, to zapalanie na balkonie świeczek dla bliskich zmarłych i wspólna modlitwa za nich. Nienaruszalną zasadą w ich domu jest także to, że nie pracuje się w niedzielę. „Tydzień ma sześć dni pracy, jeden dzień poświęcony jest wspólnemu świętowaniu” – tłumaczą zgodnie w wywiadach. Oboje również podkreślają, że ogromne znaczenie w ich domach rodzinnych miała i nadal ma modlitwa. Nie szybka, zdawkowa, lecz długa i głęboko przeżywana. Janina Milewska-Duda opowiada pewną historię ze Starego Sącza. Oto w domu jest prawie 20 osób, domownicy, ona z mężem, rodzeństwo małżonka z dziećmi. Rano wszyscy klękają do modlitwy, a w tym czasie wchodzi pani listonosz, staje w progu, przygląda się klęczącym i zaniepokojona pyta: „Czy ktoś umarł?”. „Nie, my mówimy pacierz” – słyszy w odpowiedzi.
Te zasady zostały przeniesione do profesorskiego mieszkania w Krakowie i pozostają niezmienne. Pani Janina tłumaczy w wywiadzie dla „Naszego Dziennika”: „Rano zwykle wszystko działo się szybko. Prosiłam dzieci, by jak wstaną, chociaż się przeżegnały. To ważne, by dzień zaczynać myślą skierowaną ku Panu Bogu. Wieczorem była zawsze wspólna modlitwa. Klękaliśmy wokół tapczanu, nieraz modlitwa trwała godzinę. Dzieci się wówczas otwierały i mówiły o swoich problemach”. Za podstawę życia w rodzinie uznają wiarę i wpajanie podstawowych zasad. Jeśli przeżywają jakieś szczególne, ważne lub trudne chwile w życiu, zawsze jadą do sanktuarium na Jasnej Górze, by tam w modlitwie znaleźć duchowe pokrzepienie. „Co tu dużo mówić, Dekalog nam pomaga żyć. Ewangelia to jest przewodnik życia, więc wychowanie religijne było i jest podstawą. Gdy dzieci były małe, po Pierwszej Komunii Świętej przestrzegaliśmy, by odprawiały pierwsze piątki miesiąca, chodziły do kościoła. Teraz nie wyobrażają sobie, by opuścić niedzielną Mszę Świętą” – tłumaczy mama Andrzeja Dudy. Profesorskie małżeństwo zapewnia, że wiara spaja ich rodzinę. „Dzięki temu nie ma u nas rozwodów, kłótni o spadek, poważnych konfliktów. Wszyscy trzymamy się razem, choć wiemy co to bieda. Żyjemy skromnie, ale jesteśmy szczęśliwi” – mówią dziennikarzom. Swoje wspólne, rodzinne przywiązanie do wiary państwo Dudowie charakteryzują krótkim, ale jednoznacznym przysłowiem: „U nas bez Boga ani do proga”.
Ci, którzy ich dobrze znają, twierdzą, że rodzice Andrzeja Dudy mają wiele szczęścia, że na siebie trafili, gdyż pod względem wyznawanych wartości są dobrani jak w korcu maku. Kiedy i w jakich okolicznościach zeszły się ich drogi? Jan Tadeusz Duda i Janina Milewska poznali się w czasie studiów – w Jaworznie, gdzie on był na praktykach robotniczych w kopalni, a ona na letnim obozie. Pozornie wiele ich dzieliło, zwłaszcza w sensie geograficznym – wszak on to góral z Sądecczyzny, student Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, a ona była studentką Politechniki Łódzkiej. Wakacyjna znajomość bardzo szybko przerodziła się jednak w prawdziwą miłość, więc wzięli ślub w wieku zaledwie dwudziestu jeden lat. Chłopak wahał się wprawdzie, czy nie jest za młody na tak poważną decyzję życiową, ale własny ojciec uspokoił go stwierdzeniem: „Pytanie nie brzmi, czy masz odpowiedni wiek, ale czy poznałeś odpowiednią kobietę. Jeśli tak, to się żeń”. Jan Tadeusz w duchu odpowiedział sobie twierdząco na tak postawioną kwestię i w 1970 r. pojął za żonę Janinę. Przez rok byli małżeństwem na odległość, ale po ukończeniu studiów w Łodzi małżonka przyjechała do Krakowa i pod koniec 1971 r. mogli na dobre zacząć nowe życie. Początki bycia we dwoje były bardzo trudne, gdyż nie mieli własnego kąta. Janina przez miesiąc musiała nawet mieszkać w schronisku młodzieżowym, następnie zostali zakwaterowani w osobnych akademikach i potem dopiero przenieśli się razem do hotelu asystenckiego. Co gorsza, Jan Tadeusz przez pół roku jeździł po całej Polsce (odwiedził między innymi Tarnów, Kędzierzyn-Koźle, Bydgoszcz, Włocławek) w poszukiwaniu pracy zgodnej ze swoim wykształceniem. Więcej szczęścia miała żona, która zaraz po obronie z wyróżnieniem dyplomu dostała etat i asystenturę na AGH. Specjaliści od chemii polimerów byli wtedy rzadkością, a Wydział Chemiczny Politechniki Łódzkiej, który ukończyła, należał wówczas nie tylko w Polsce do naukowej czołówki. Kiedy jej małżonek jako doktorant także dostał pracę w Krakowie, mogli wreszcie odetchnąć. Żyli skromnie, ale po pracy nie stronili od potańcówek i koncertów jazzowych. Tworzyli i tworzą dobraną parę, a niekiedy także zgodny tandem w pracy, bo bywało, zwłaszcza w początkach kariery, że realizowali wspólnie projekty badawcze.
Co ich zbliża do siebie, skąd się wywodzą, jakie są rodzinne korzenie ich obojga? W internecie krąży na ten temat wiele błędnych, przeinaczonych lub celowo zmyślonych informacji, dlatego jeszcze w toku kampanii prezydenckiej Piotr Strzetelski i Marcin Niewalda podjęli próbę przedstawienia wperiodyku genealogicznym „More Maiorum” oraz w „Gazecie Polskiej” (22 kwietnia 2015 r.) „prawdziwej genealogii Dudy”. Ich ustalenia oraz liczne nowe dane pozwalają wiarygodnie nakreślić historię rodziny prezydenta RP – zarówno po mieczu, jak i po kądzieli.
Ojciec Andrzeja, Jan Tadeusz Duda, urodził się w 1949 r. w Starym Sączu – cichym i urokliwym miasteczku w widłach Dunajca i Popradu. Zna tam niemal wszystkich i czasem żartuje, że „połowa miasta” jest w jakimś stopniu spokrewniona z jego rodziną. Istotnie, większość przodków prezydenta Andrzeja Dudy wywodzi się z Sądecczyzny, jego krewni mieszkają w Zarzeczu (stamtąd jest trzon rodziny), Łącku i Czarnym Potoku, ale także w okolicach nieodległej Limanowej. Jan Tadeusz Duda wyjaśnia, że jego babka ze strony matki pochodziła z podlimanowskiej, gminnej wsi Łukowica, a dziadek – z wioski Owieczka, leżącej w tej samej gminie. To piękne, malownicze tereny, ale bardzo ubogie. Wedle danych Ministerstwa Finansów pod względem wpływów z podatków na jednego mieszkańca gmina Łukowica (z kwotą 343,59 zł) była w 2013 r. najbiedniejsza w Polsce. Dla porównania, w najbogatszej polskiej gminie Kleszczów niedaleko Bełchatowa (odkrywkowa kopalnia węgla brunatnego i elektrownia) kwota wpływów podatkowych na obywatela wynosiła aż 33560,89 zł. Nie wszystko jednak można i należy przeliczać na pieniądze – to jedna z życiowych dewiz rodziny Andrzeja Dudy, znajdująca zresztą potwierdzenie w biografiach i wyborach życiowych jej członków.
Pierwszy znany przodek Andrzeja Dudy ze strony ojca to urodzony około 1810 r. Jan Duda – prapradziadek prezydenta – pochodzący ze Śląska, który w czasie zaborów służył w wojsku austriackim i po odejściu do cywila otrzymał kawałek ziemi w Łącku nieopodal Starego Sącza – miejscowości znanej dziś z sadów owocowych, tłoczni soków i produkcji śliwowicy. Osadnik wojskowy Jan – według rodzinnych relacji – wiódł dość skromne życie, gdyż przypadł mu grunt bardzo trudny w uprawie, położony na przełęczy, najwyżej we wsi. „Bławat” (taki przydomek od noszonego za uchem kwiatka mu nadano) jako jeden z nielicznych w okolicy potrafił czytać i pisać, więc często wspomagał niepiśmiennych sąsiadów: relacjonował im na głos doniesienia gazet i służył radą w sprawach urzędowych. Informacji o nim i jego bezpośrednich potomkach zachowało się jednak niewiele.
Wiadomo na pewno, że „Bławat” miał urodzonego około 1832 r. syna Franciszka, który ożenił się z Rozalią Kałużną. Z ich związku przyszedł na świat drugi w rodzie Jan, pradziadek obecnego prezydenta RP. Tego skromnego i religijnego człowieka spotkała wielka tragedia życiowa – z dziewięciorga jego dzieci aż pięcioro najmłodszych zmarło w czasie zarazy w 1905 r. Szukając duchowego wsparcia, zaczął za radą miejscowego księdza modlić się gorliwie do św. Alojzego Gonzagi – jezuity, patrona dzieci, młodzieży i studentów, który zmarł w wieku dwudziestu trzech lat, opiekując się chorymi podczas epidemii dżumy w Rzymie. Prośby najwidoczniej zostały wysłuchane, gdyż po traumatycznym doświadczeniu żona Jana zaszła jeszcze raz w ciążę i w 1907 r. urodziła syna. W podzięce otrzymał on imię Alojzy. To ojciec profesora Jana Tadeusza Dudy, a dziadek Andrzeja, dzisiejszego prezydenta Polski. Miał on jeszcze czworo starszego rodzeństwa: Anastazję, Annę, Franciszka (szewc z zawodu, późniejszy żołnierz Armii Krajowej) oraz Józefa, który był społecznikiem ze smykałką mechanika i konstruktora. Dzięki temu wyposażył swój dom w wiele usprawnień technicznych, a dla wsi zainicjował budowę mostu na Dunajcu.
W dokumentach oraz przekazach rodzinnych znacznie więcej danych jest jednak na temat Alojzego Dudy, który w dużej mierze ukształtował charakter swojego ukochanego wnuka Andrzeja. Był on kuśnierzem, który trafił do terminu już w wieku trzynastu lat i przeszedł tam twardą szkołę życia. Jako dorosły rzemieślnik pracował najdłużej w spółdzielni „Poprad” w Starym Sączu, choć jego niespełnionym marzeniem było posiadanie własnego warsztatu. Pieniędzy z pensji nie wystarczało na wyżywienie rodziny, więc Alojzy skupywał w okolicy baranie skóry i po godzinach szył z nich rękawiczki. A do tego pracował w polu. Wychowywaniem sześciorga dzieci, prowadzeniem domu i pracami w obejściu zajmowała się jego żona Kinga z domu Rams – babcia Andrzeja, pochodząca z patriotycznej, góralskiej rodziny z okolic Czarnego Dunajca. To też prosta, ale porządna i bogobojna gałąź rodziny. Ojciec babci Kingi, czyli prezydencki pradziadek, Adam Rams, był „złotą rączką” i wykonywał drobne prace usługowe w okolicznych wioskach, a matka – Katarzyna Majka (prababcia Andrzeja) zajmowała się uprawą niedużego pola.
Alojzy i Kinga mieli zatem dość podobne rodowody. Poznali się w 1942 r. – on miał wtedy już prawie trzydzieści pięć lat, a ona zaledwie dwadzieścia jeden. Mimo sporej różnicy wieku rozumieli się dobrze i od 1943 r. tworzyli zgodne małżeństwo. Czasy były jednak trudne – najpierw wojna i okupacja, potem komunizm – łatwo im się nie żyło. „Nasz dzień powszedni wyglądał zawsze tak samo: praca od rana o wieczora. Ale choć zamożni nie byliśmy i do szkoły chodziłem w marynarce po bracie, to nie głodowaliśmy. Lecz właśnie od tamtych czasów jestem przekonany, że człowiek, który choć raz zaznał biedy, nigdy nie zostanie ekonomicznym liberałem” – dzieli się w mediach wspomnieniami Jan Tadeusz Duda, który swoich rodziców określa słowem „bohaterowie”. Nie ma jednak na myśli heroicznych czynów z lat wojny, lecz codzienny wysiłek w wychowywaniu dzieci na porządnych ludzi i wiernych tradycji Polaków. „Rodzice mogli być pewni, że nikomu nie oddamy duszy” – zapewnia ojciec prezydenta RP. Takie pozytywne efekty wychowawcze osiągali bez strofowania dzieci na każdym kroku i bez pouczania codziennie, jak mają się zachowywać, lecz jasno wytyczając zasady, których naruszać nie wolno. „Kultywowało się ciężką pracę. Człowiek, który pracował, był u nas święty” – dodaje, podkreślając także religijny wymiar wychowania i kształtowania charakterów. Jan Tadeusz Duda od wczesnych lat dzieciństwa był ministrantem i także z tej racji wie, że pewnych rzeczy robić i mówić po prostu się nie godzi. Raz tylko zdarzyła się awantura, gdy wróciwszy z zabawy, wypowiedział przekleństwo. Jedna reprymenda wystarczyła – nigdy więcej takiego słowa w domu nie powtórzył.
Wielka w tym zasługa jego taty, czyli Alojzego Dudy, który dawał dzieciom przykład nie tylko poprzez ciężką pracę, ale także dobór stosownych lektur i tłumaczenie zawiłości świata. Bo choć miał ukończone tylko cztery klasy szkoły powszechnej, lubił czytywać w niedzielne popołudnia prasę katolicką i objaśniać co ciekawsze artykuły. Cenił zwłaszcza „Wrocławski Tygodnik Katolików” („WTK”), czyli społeczno-historyczne czasopismo wydawane przez Stowarzyszenie PAX, adresowane do czytelników pogodzonych wprawdzie z geopolitycznymi realiami PRL, ale przejawiających sympatie endeckie i odrzucających ideologię komunizmu. „Nie musiałem mieć rozumowych argumentów przeciwko komunistycznej propagandzie, bo miałem je w sercu. Na to nakładała się silna religijność jako coś, co spaja człowieka z innymi. I patriotyzm pojmowany głównie jako wdzięczność dla tych, którzy zginęli” – wyjaśnia Jan Tadeusz Duda. A ofiary walk o wolność i niepodległość Polski są także w ich najbliższej rodzinie. Brat Alojzego Dudy, Franciszek, w 1943 r. wstąpił do Armii Krajowej i walczył na Podkarpaciu. Podczas jednej z akcji jego oddział wpadł w obławę Niemców i został rozbity. Franciszek trafił w ręce gestapo, podczas brutalnych przesłuchań nikogo nie wydał i zginął zakatowany w więzieniu w Tarnowie. Miejsce pochówku Franciszka Dudy do dziś nie jest znane, ale o jego heroicznym losie zaświadcza inskrypcja na symbolicznym grobie utrzymywanym przez rodzinę w Starym Sączu.
Ojciec Andrzeja podkreśla, jak ważna jest edukacja historyczna i pamięć o bohaterach. Chwali przy tym starosądeckie Liceum Ogólnokształcące im. Marii Skłodowskiej-Curie, w którym – choć uczył się w siermiężnych latach 60. – odebrał dobre przygotowanie i motywację do dalszej nauki. „Jeden z naszych nauczycieli mówił, że kto ma silne mięśnie, powinien walczyć o medale olimpijskie, a kto ma dobry mózg – starać się zdobyć Nobla” – wspomina. Zarazem podkreśla jednak, że na wybór jego kariery zawodowej i naukowej zasadniczy wpływ miał ojciec. Razem uznali, że wiedza ścisła jest przydatna w każdym ustroju, a co równie ważne – niepodatna na ideologię. Dzień, w którym jako osiemnastolatek opuścił Stary Sącz w drodze na studia, pamięta jak dziś. Dokładnie o godzinie szóstej rano 1 października 1967 r. z walizeczką w ręku wsiadł do autobusu PKS i – jak się potem okazało – na stałe wyjechał do Krakowa. W 1973 r. ukończył elektrotechnikę na Akademii Górniczo-Hutniczej, po czym zatrudnił się jako inżynier automatyk w krakowskim Instytucie Nafty i Gazu. Już cztery lata później obronił wspomnianą wcześniej pracę doktorską o modelowaniu procesów rafineryjnych i podjął pracę naukową na AGH. Habilitację zrobił w 1992 r., a tytuł profesora nauk technicznych uzyskał w roku 2004. Sam, ciesząc się wysokim cenzusem naukowym, o swoim ojcu, prostym kuśnierzu ze Starego Sącza, mówi dobitnie: „Nie spotkałem w życiu mądrzejszego człowieka”. I dodaje, że nauki taty – zwłaszcza poszanowanie pracy, dumę narodową, szacunek dla religii – starał się przekazać synowi.
Alojzy Duda umarł w 1992 r., kiedy jego najstarszy wnuk, przyszły prezydent RP, miał dwadzieścia lat. Zanim jednak nadszedł ten smutny dzień, Andrzej w latach szkolnych każde wakacje spędzał w Starym Sączu – rodzinnej miejscowości ojca. Dni mijały mu nie tylko na zabawie, ale także pomocy przy żniwach i pracach domowych. To beztroski czas dzieciństwa znaczony wspomnieniami z długich spacerów i rozmów z dziadkiem Alojzym, którego Andrzej uwielbiał, a dziś tak wspomina go z rozrzewnieniem: „Zawsze był ten sam rytuał: najpierw idziemy do kościoła, potem do sklepu po chleb, a na rynku dziadek kupował biały ser. W domu kroił grube pajdy, ser wrzucał do kubka, zalewał świeżą śmietaną i tak sobie jadł…”.
Razem chodzili też na jarmarki, z których ukochany wnuk nigdy nie wracał z pustymi rękami. Sielanka – tak mógłby aktualny prezydent RP określić letnie tygodnie, kiedy wielkomiejski zgiełk Krakowa zastępowany był przez spokojny rytm i klimat galicyjskiego miasteczka. Nadal ma powody, aby jeździć w Beskid Sądecki. W Starym Sączu mieszka jego bliska rodzina: ciotka Zofia i wuj Adam, więc co jakiś czas wpada do nich z żoną i córką w odwiedziny. Wtedy niezależnie od pory roku musi być grill, a karkówki i kiełbasy przyrządza dzisiejszy prezydent Polski. To czas, kiedy może zaznać całkowitego luzu, opowiada najnowsze kawały, śmieje się, ale jednocześnie oddaje się nostalgicznym wspomnieniom. Kiedy już się nagadają, wychodzi zawsze na sentymentalną przechadzkę po mieście. „Dawano mi tu wolność, pół dnia spędzałem poza domem, tylko nad Dunajec nie wolno mi było chodzić” – opowiada z rozrzewnieniem.
Andrzej Duda z wakacji u dziadka i babci w Starym Sączu zachował także wspomnienie natury społeczno-politycznej. „Nigdy nie zapomnę tego widoku, kiedy wychodziłem z dziadkiem na starosądecki rynek i szliśmy na nabożeństwo do klasztoru klarysek, a przez centrum miasta szły tłumy ludzi. Dziadek kiwał głową i mówił do mnie, że kolejarze idą na stację, żeby jechać do Nowego Sącza do pracy w ZNTK. Tego widoku już nie ma. I to jest także dzisiejsza Polska. Ilu ludzi miało wtedy pracę, a dzisiaj ilu z nich wyjechało za chlebem” – te słowa wypowiedział podczas pobytu w Nowym Sączu 15 kwietnia 2015 r., jeszcze jako kandydat PiS, w czasie kampanii prezydenckiej.
Na razie wypada jednak wrócić do rodzinnych korzeni Andrzeja Dudy, tym razem po kądzieli. Janina Milewska-Duda przyszła na świat w 1949 r., także w patriotycznej rodzinie o niepodległościowych tradycjach. Jej ród wywodzi się z centralnej Polski, głównie okolic Radomska, Łodzi i Warszawy. Dzięki zachowanym pamiętnikom jej ojca – Nikodema Milewskiego (zm. 1972), wiadomo, że ich przodkowie „od zawsze” wiernie służą Polsce – walczyli w powstaniu listopadowym i styczniowym, a potem w czasie I i II wojny światowej. Do Armii Krajowej należał zarówno wspomniany Nikodem, jak i jego rodzeństwo. W pamiętnikach dziadek Andrzeja Dudy zawarł wszystko, czego dowiedział się o swojej rodzinie z licznych opowieści, przekazów i dokumentów. Wiadomo, że rodzina dba nie tylko o kulturę materialną, ale także pielęgnuje tradycje, celebruje uroczystości rodzinne i państwowe, a swoistym rytuałem w czasie spotkań rodzinnych są rozmowy przy kawie. W tych dyskusjach dużo i często mówi się o Polsce, o historii państwa i narodu. Pani Janina z domu wyniosła obowiązek czczenia Święta Niepodległości. Kiedy w schyłkowym okresie PRL 11 listopada ubierała córkę Anię do szkoły szczególnie starannie i elegancko, inne dzieci pytały dziewczynkę, dlaczego jest tak wystrojona. „Bo dziś święto” – odpowiadała dumnie uczennica – tak jak zapewne życzyłby sobie jej dziadek Nikodem.
Najstarszy znany przedstawiciel rodu to Grzegorz Milewski, szlachcic zubożały w wyniku rozbiorów, wojenny inwalida, który w 1816 r. poślubił Mariannę Siewierską, córkę ekonoma Pawła Siewierskiego. Akt ich ślubu został spisany w miejscowości Piątek, uchodzącej obecnie za geometryczny środek Polski. Mieszkali w miejscowości Gieczno niedaleko Zgierza, w dzisiejszym województwie łódzkim. Z pamiętnikarskich zapisków wynika, że Grzegorz Milewski to wąsaty, rubaszny mężczyzna, lubiący jazdę konną i biesiadowanie, który miał opinię duszy towarzystwa, ale także oddanego patrioty. Jako weteran wojenny był szanowany przez właścicieli ziemskich, sam prowadził też folwark. Wszyscy jego synowie (Nikodem, Leon i Ignacy) brali udział w powstaniu listopadowym. Ignacy Milewski, chroniąc się przed represjami ze strony rosyjskich zaborców, wyjechał najpierw do Włoch, a potem na stałe wyemigrował do Ameryki, gdzie został księdzem. Leon Milewski poszedł w ślady ojca i zajął się administrowaniem majątkami ziemskimi w miejscowościach Piaski, Grabów i Świnice Wareckie, w okolicach Łodzi. Materialnie wiodło mu się nie najgorzej, ale los ciężko go doświadczał w życiu rodzinnym, gdyż kolejne jego dzieci umierały krótko po urodzeniu. Słuchając rady księdza, dla przebłagania Opatrzności postawił przydrożną kapliczkę i codziennie żarliwie się modlił. Doczekał się jeszcze dwojga dzieci – Heleny i Aleksego – które przeżyły. Tymczasem wybuchło powstanie styczniowe, a Leon najpewniej konspirował, gdyż w czasie walk często znikał z domu. Zmarł krótko po upadku powstania, po nim szybko do wieczności odeszła także żona. Osierocone dzieci wziął na wychowanie najstarszy z braci, Nikodem, który mieszkał z rodziną w Świnicach Wareckich. Carska administracja nigdy jednak nie darowała Milewskim udziału w antyrosyjskim zrywie niepodległościowym i w 1876 r. pod zarzutem spiskowania cała rodzina została wyrzucona z majątku, który poddano konfiskacie.
Wywłaszczona rodzina osiadła w Warszawie. Stamtąd właśnie pochodzi Aleksy Milewski – dziadek Janiny, ślusarz z zawodu, który poślubił młodą wdowę Joannę Morozowską. Z ich związku przyszło na świat czworo dzieci, w tym wspomniany już autor pamiętnika, rodzinny kronikarz – Nikodem, ojciec pani Janiny, a dziadek Andrzeja Dudy. Jego losy są bardzo burzliwe, wręcz dramatyczne, splecione mocno z historią Polski. Urodził się Warszawie w 1894 r., uczył się w szkole kolejowej w Pruszkowie. Po wybuchu I wojny światowej, w 1914 r., młody warszawiak wraz z całą rodziną trafił do Charkowa, a następnie został wcielony przymusowo do rosyjskiego wojska. Zdezerterował z pułku piechoty w Smoleńsku i przedostał się do Petersburga, gdzie wyrobił sobie nowe dokumenty pod przybranym nazwiskiem, by zmylić rosyjskie władze. Maturę zdał w 1917 r. w Polskiej Macierzy Szkolnej, a po wybuchu rewolucji wrócił z rodziną do Warszawy. Już jako student, w 1918 r. zaciągnął się w Rembertowie do Wojska Polskiego i wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej, służąc w kwatermistrzostwie. Był oficerem pod komendą Józefa Piłsudskiego. Skończył potem kurs oficerów gospodarczych, ale w 1922 r. zdjął mundur, aby dokończyć cywilne studia ekonomiczne. Założył rodzinę i do wybuchu II wojny światowej pracował w Urzędzie Statystycznym. Był zagorzałym wielbicielem Marszałka, człowiekiem o bardzo wysokiej kulturze osobistej i życiowej mądrości.
W 1939 r., będąc oficerem Wojska Polskiego, dostał się do sowieckiej niewoli, ale zdołał uciec. Ominęły go tragedie wojenne, które spotkały innych członków rodziny. Jego matkę wywieźli Niemcy i jej losy do dzisiaj nie są znane. Z kolei siostra Stefania, zaangażowana w ruch oporu, w 1940 r. przegrała walkę o życie z gruźlicą, brat Wiktor, który walczył w partyzantce w okolicach Radomia, pod koniec wojny ciężko zachorował i wkrótce umarł, a syn Lech jako szesnastolatek walczył w powstaniu warszawskim, za co został osadzony w niemieckim obozie koncentracyjnym w Mauthausen.
Nikodem Milewski pozbierał się po wojennych przejściach, ożenił się ponownie, a z tego małżeństwa urodziła się między innymi córka Janina, matka Andrzeja Dudy. Wywodząc się z rodziny patriotycznej i tak ciężko doświadczonej przez historię, nie może zostać ukształtowana inaczej niż według wzorców przodków. Życie ją zahartowało, nauczyło samodzielności i sztuki podejmowania decyzji. Studia, jak już wspomniano, ukończyła na Politechnice Łódzkiej, ale, wiedziona miłością, za mężem przyjechała do Krakowa i podjęła pracę naukową na Akademii Górniczo-Hutniczej. Wybrała dziedzinę nauki dość nietypową dla kobiety – technologię chemiczną, chemię bioorganiczną, problematykę paliw i biopaliw. Temat jej rozprawy habilitacyjnej robi wrażenie, szczególnie na laikach w dziedzinie chemii: „Model matematyczny stanów równowagowych procesu sorpcji substancji małocząsteczkowych w węglu kamiennym”.
Wśród studentów ma opinię rzetelnego, uczciwego i sprawiedliwego wykładowcy. Jej światopogląd i przekonania polityczne są zdecydowanie katolickie, konserwatywne, niepodległościowe, prawicowe. Daje temu wyraz w wielu deklaracjach i przedsięwzięciach natury politycznej, społecznej i etycznej. Przykłady? Bez wahania wraz z około 300 innymi naukowcami podpisała apel o wprowadzenie całkowitego zakazu stosowania procedury in vitro, a także o upowszechnienie naprotechnologii i zapewnienie jej refundacji z Narodowego Funduszu Zdrowia. Nazwisko Janiny Milewskiej-Dudy widnieje również pod listem otwartym w sprawie publicznego znieważania profesorów – ekspertów Zespołu Parlamentarnego do spraw Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M, kierowanego przez wiceprezesa PiS Antoniego Macierewicza.
Nie boi się politycznego zaangażowania, za co niekiedy otrzymuje cięgi. Chyba największa fala krytyki spadła na nią za zbieranie wśród studentów podpisów pod listami poparcia dla jej syna, kandydata PiS na prezydenta RP. Pani profesor poprosiła słuchaczy o podpisy w czasie wykładu na uczelni, co nagrał jeden ze studentów, zwolennik partii KORWiN. Tabloid „Fakt” na swojej stronie internetowej (1 kwietnia 2015 r.) informację na ten temat zatytułował następująco: Skandaliczne zachowanie matki Dudy. Agitacji politycznej w szkołach prowadzić nie wolno – tak stanowi prawo. W komentarzach medialnych dominują opinie, że to nieroztropne zachowanie matki, która dla syna jest gotowa zrobić wszystko. Padły jednak zarzuty, że winien jest przede wszystkim polityk Andrzej Duda, który miał mamę do tego nakłonić. Janina Milewska-Duda przepraszała w mediach za swój czyn i tłumaczyła, że to był jedynie „odruch serca”, a nie akcja polityczna w czasie zajęć dydaktycznych.
Jej mąż, choć ma takie same poglądy i składał podpisy pod tymi samymi petycjami, a na dodatek zajmuje się bezpośrednio partyjną polityką jako radny wojewódzki PiS, zdaje się zachowywać większy dystans i podchodzić spokojniej do tej materii, mimo iż sprawy publiczne zajmują go już od czasów studenckich. W czasie protestów w Marcu 1968 r. wiecował jak wielu innych młodych Polaków, a potem próbował zmieniać rzeczywistość w Zrzeszeniu Studentów Polskich, został nawet szefem Rady Wydziału ZSP. Zapewnia, że „konszachty z komuną” nie wchodziły w grę. „Myśmy próbowali forsować taką ideę wśród studentów, że uczymy podejścia obywatelskiego, nie patrzymy na ideologię, tylko dbamy o państwo” – wspomina. Kiedy zorientował się, że ta organizacja ma być jedynie narzędziem w rękach komunistów, na początku grudnia 1970 r. stracił stanowisko pod zarzutem negowania roli PZPR (nie zaprosił na zebranie partyjnych „towarzyszy”) i wycofał się z działalności. Tymczasem kilka dni później na Wybrzeżu władze PRL wydały rozkaz strzelania do protestujących robotników, w masakrze zginęło kilkadziesiąt osób. Miałby spore problemy, gdyby swoim zwyczajem na zebraniach poruszał tak bolesne tematy. „Byłem już żonaty, dziecko było w drodze, chciałem dostać się na asystenturę, nie miałem ochoty znaleźć się na ulicy. Przez całe lata 70. byłem więc na tak zwanej emigracji wewnętrznej” – opowiada mediom. Etatu asystenta i tak jednak nie dostał, musiał zadowolić się bardzo skromnym stypendium doktoranckim. W 1980 r. wraz z żoną – jak już wiadomo – należał do pierwszych członków NSZZ „Solidarność” na uczelni, potem udzielał się w podziemnej opozycji antykomunistycznej, ale kombatanckim życiorysem nie epatuje. Powtarza, że działanie na rzecz Polski to powinność, która dla niego była i jest oczywistością. Tak samo swoje zaangażowanie i wrażliwość na polskie sprawy tłumaczy mama prezydenta RP.
Oboje powołują się na wychowanie, wzorce i nauki płynące z ich rodów, które – choć mają różne korzenie w sensie geograficznym i społecznym – to przekazują z pokolenia na pokolenie ten sam kod. Co stanowi ów wspólny mianownik dla przodków Andrzeja Dudy po mieczu i po kądzieli? Rodzice prezydenta nie mają wątpliwości, że tym zwornikiem jest właśnie patriotyzm obu rodzin i czynne zaangażowanie w sprawy kraju oraz wierność tradycjom narodowym i zasadom religii katolickiej. Łącznikiem pozostaje również szczególna rola, pozycja i autorytet dziadków Andrzeja Dudy: Alojzego ze strony ojca i Nikodema ze strony matki. Mieli oni zupełnie różne życiorysy i odmienne doświadczenia życiowe, ale obaj byli obdarzeni prostą, ludową mądrością, interesowali się polityką, dużo czytali i obaj zostali zapamiętani w rodzinach jako ludzie dobrzy, prawi, pracowici, oddani najbliższym i ojczyźnie. To Alojzy i Nikodem wywarli zasadniczy wpływ na kształtowanie charakterów i systemów wartości obojga rodziców głowy państwa, a więc pośrednio również na to, jakim człowiekiem jest dziś Andrzej Duda. On sam pytany o swoje korzenie podsumowuje rzecz tymi słowami: „Przeszłość mojej rodziny to typowe losy dobrych Polaków z różnych grup społecznych”.
„Grzech” nr 2: zbyt grzeczny, zbyt pilny, zbyt obiecujący
Wśród nauczycieli są jednak i tacy, którzy nie szczędzą Dudzie złośliwości. – Budyń waniliowy z soczkiem malinowym – mówi emerytowana polonistka. – Grzeczniutki aż do zemdlenia. Taki pieszczoszek naszej pani. Pamiętam, że podczas wyjazdów na obozy naukowe próbował nawiązywać bliższe kontakty z nauczycielami. Rówieśnicy bawili się we własnym towarzystwie, a on przychodził, dopytywał o różne rzeczy.
Olga Szpunar, Michał Olszewski, dziennikarze
(„Gazeta Wyborcza / Magazyn Świąteczny” – 11 kwietnia 2015 r.)
Kampania dla dobrze wychowanego chłopca z dobrego domu składała się niemal wyłącznie z unikających prawdy ataków i fałszów, ale nikt ich nie prostował, ani też nie przepraszał za nie. Kandydat posługiwał się nimi jak własnym językiem, a równie zręcznie jak sam Kaczyński. […] Mówił nienaganną z domu polszczyzną, trochę tylko za dużo, wymagano od niego jedynie, by się zachowywał zgodnie ze swym wychowaniem.
Stefan Bratkowski, publicysta
(Studio Opinii – 26 sierpnia 2015 r.)
Ani Andrzej Duda, ani większość jego klasowych kolegów i koleżanek nie mieli problemów z nauką. Przeciwnie, Duda uczył się bardzo dobrze, był wręcz prymusem. […] To w szkolnych czasach przylgnęło do niego przezwisko „Duduś”, jak do bohatera popularnego w tych czasach serialu „Podróż za jeden uśmiech”.
Grzegorz Osiecki, dziennikarz
(„Dziennik Gazeta Prawna” – 6 sierpnia 2015 r.)
DZIECIŃSTWO – LATA SZKOLNE – MATURA
Przez pierwsze dziesięć lat życia Andrzej Duda mieszkał z rodzicami w hotelu asystenckim dla młodych pracowników naukowych, a ściślej – w jednym z akademików mieszczących się przy ul. Tokarskiego, na terenie miasteczka studenckiego Akademii Górniczo-Hutniczej w krakowskiej dzielnicy Krowodrza. Ten kampus, budowany w latach 1964–1978 i rozmieszczony na powierzchni 16 ha, miał być wizytówką akademickiego Krakowa tamtych lat. Otrzymał w związku z tym „zaszczytne” imię XX-lecia PRL. Realia życia w blokowisku dla młodej inteligencji dalekie były od propagandowego przekazu, ale specjalnego wyboru para nie miała. „Ubłagaliśmy rektora, aby mnie i żonie przydzielił pokój” – wspomina Jan Tadeusz Duda. Młode małżeństwo z dzieckiem dostało mały, ciasny pokoik o powierzchni zaledwie 9 m kw. Kiedy rozkładali tapczan, brakowało już prawie miejsca, by swobodnie przechodzić. „Skromnie się wtedy żyło, ale było dużo miłości” – zwierzają się państwo Dudowie w mediach. Kuchnia i łazienka, jak to w akademiku, były wspólne dla piętra. Mały Andrzej bawił się najczęściej na korytarzu, gdzie miał więcej miejsca na bieganie, skakanie i inne dziecięce harce. To jednak także swoista agora, tam często dochodziło do spotkań mieszkańców, toczyły się dyskusje, intelektualne polemiki, a nawet światopoglądowe spory na fundamentalne tematy. Na przykład – jak wspomina Jan Tadeusz Duda – dlaczego Kościół jest taki surowy w zasadach, a zarazem tak pobłażliwy dla grzeszników? Od najmłodszych lat przyszły prezydent przebywał wśród dorosłych i słuchał z uwagą ich trudnych rozmów. „Dzięki temu zawsze był wygadany, co często denerwowało naszych gości” – przyznaje jego ojciec.
Niełatwe to lata dla rodziny Dudów. Oprócz mieszkaniowej ciasnoty problemem był także chroniczny brak pieniędzy, gdyż z pensji młodych pracowników nauki trudno było wyżyć. Dla Andrzeja to jednak beztroski czas dzieciństwa. Hotel asystencki mieścił się pośród budynków, z których część dopiero budowano. Teren nie był uporządkowany jak w obecnych czasach, w miejscu dzisiejszego nowoczesnego basenu leżała ogromna hałda piachu. To tam Andrzej bawił się z kolegami całymi godzinami – wprawdzie z dużym marginesem swobody, ale pod czujnym okiem mamy lub taty. Pierworodny syn był oczkiem w głowie rodziców, oboje okazywali mu wiele miłości, co Andrzej zachowuje we wdzięcznej pamięci także jako dojrzały mężczyzna. Pytany przez dziennikarzy o relacje z ojcem, opowiada, że tata zawsze miał dla niego czas, traktował go poważnie, słuchał z uwagą i godzinami prowadził z nim rozmowy na poważne tematy. Nazywa Dudę seniora swoim przyjacielem i najlepszym doradcą. „Szczególnie miło wspominam spacery i jazdę na rowerze z tatą. Pamiętam, jak sadzał mnie w wiklinowym koszyczku przypiętym do swojego roweru i woził mnie w nim” – dzieli się swymi wspomnieniami w mediach Andrzej Duda przy okazji Dnia Ojca. Jego tata opisuje te czasy obszernie na łamach „Naszego Dziennika”: „Dużo zajmowałem się synem, bo miałem luźniejszy czas pracy niż żona. To był piękny okres, gdy z wózkiem godzinami jeździłem po Lasku Wolskim i myślałem o swoich problemach, wówczas pisałem doktorat. Gdy syn był większy, jeździłem z nim na rowerze. Siedział z przodu na krzesełku i rozmawialiśmy. Pytał o wiele rzeczy. Z Andrzejem w ogóle od najmłodszych lat się rozmawiało”.
Problem jednak w tym, że rodzice byli bardzo zapracowani w czasie, gdy ich syn dorastał. Chodził wprawdzie do przedszkola, ale kiedy chorował, nie było go z kim zostawić i mama, idąc na uczelnię, zabierała go ze sobą na zajęcia. „Na wykładzie zawsze mówił do mnie «proszę pani». Siedział bardzo grzecznie, dostawał pisak i rysował to, co ja rysowałam na tablicy. Gdy na koniec wykładu pytałam, czy są pytania, Andrzejek się zgłaszał i pytał o jakiś problem” – wspomina pani Janina. Przyszły prezydent od najmłodszych lat stykał się z atmosferą akademicką, dyskusjami, książkami. Oglądał sale wykładowe i laboratoria, obserwował pracę badawczą i… wymyślał zabawy w tym duchu. Rodzice zapamiętali eksperyment z bierką i długopisem na grzejniku kwarcowym, który ich syn przeprowadził w wieku około siedmiu lat. Na kartce zapisał wyniki badania: bierka pod wpływem ciepła topi się i przylepia do grzejnika, a długopis w wysokiej temperaturze traci atrament.
Jakie marzenia mógł mieć mały Andrzej wychowywany w takiej aurze i otoczeniu? Wbrew przypuszczeniom, nie śnił o wielkiej karierze naukowej, zaszczytach, laurach, a tym bardziej o rządzeniu, wpływach, pokazywaniu się w telewizji. Pragnął zostać… kierowcą. Jego ojciec przypuszcza, że wpływ na to musiały mieć resoraki, czyli wykonane z metalu samochodziki-zabawki, charakteryzujące się ruchomymi osiami kół na podobieństwo resorów w prawdziwych samochodach. W latach 70. o takie miniaturki markowych aut, sprowadzane z zagranicy i przez to bardzo drogie, było niezwykle trudno. Andrzej miał tylko trzy resoraki, ale potrafił bawić się nimi na okrągło, urządzając rajdy po korytarzu i majsterkując przy samochodzikach. Fascynacja tak postrzeganą motoryzacją minęła mu, dopiero gdy poszedł do szkoły.
Zanim jednak na początku września 1979 r. zasiadł w szkolnej ławce, nadszedł czerwiec i odbyła się pierwsza historyczna pielgrzymka Jana Pawła II do ojczyzny. To wielkie wydarzenie dla Polaków, czas religijnego, moralnego i politycznego przebudzenia. Papież Polak 2 czerwca podczas mszy św. na placu Zwycięstwa w Warszawie wypowiedział na zakończenie homilii słynne słowa: „Wołam, ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja, Jan Paweł II, papież. Wołam z całej głębi tego Tysiąclecia, wołam w przeddzień Święta Zesłania, wołam wraz z wami wszystkimi: Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!”. Tę papieską wypowiedź po latach powszechnie interpretuje się jako przesłanie, które wpłynęło na wolnościowy zryw Polaków w sierpniu 1980 r. i powstanie „Solidarności”. Równie znamienne, choć trochę mniej upowszechnione słowa Jana Pawła II padły jednak także 10 czerwca w Krakowie, podczas pożegnalnej mszy św. na Błoniach. Na spotkanie z Ojcem Świętym przyszło prawie 2 miliony wiernych – to największe zgromadzenie w dotychczasowej historii Kościoła w Polsce. Wśród tych nieprzebranych tłumów byli Jan Tadeusz i Janina Dudowie oraz ich siedmioletni syn Andrzej. Papież wzywał zebranych: „Proszę was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię «Polska», raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością – taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym, abyście nigdy nie zwątpili i nie znużyli się, i nie zniechęcili, abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy”. Trudno przypuszczać, aby siedmiolatek w pełni rozumiał głęboki sens tego apelu, ale w rodzinnych wspomnieniach mówi się, że na małym Andrzeju ta wielka uroczystość religijna wywarła ogromne wrażenie – tym bardziej, że rodzice tłumaczyli mu doniosłość chwili i wymowę papieskiego przesłania. Po latach obserwatorzy sceny politycznej zauważą, że w kampanii prezydenckiej hasło Andrzeja Dudy, które brzmi: „Przyszłość ma na imię Polska”, blisko nawiązuje do słów Jana Pawła II z homilii wygłoszonej na krakowskich Błoniach.
Skończyło się lato 1979 r. i Andrzej Duda został uczniem. Edukację zaczął w Szkole Podstawowej nr 33 w Krakowie przy ul. Konarskiego 2 (obecnie Gimnazjum nr 16), w historycznym, choć modernizowanym w ciągu dziesięcioleci budynku z 1902 r. Placówka należała do najlepszych podstawówek w mieście, ale była też pod szczególną kuratelą. W 1955 r. zostało jej odebrane imię króla Stefana Batorego (przywrócone w roku 1990), a w czasie rządów Edwarda Gierka ustalono nowego patrona: Janka Krasickiego, działacza komunistycznego, twórcę i przewodniczącego Związku Walki Młodych, młodzieżowej przybudówki PPR.
Szkoła na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku nawiązała ścisłą współpracę z Wyższą Szkołą Pedagogiczną w Krakowie, po czym wkrótce stała się placówką badawczą tej uczelni, jej swoistym laboratorium. W czasie, gdy uczęszczał tam Andrzej Duda, prowadziło się nauczanie eksperymentalne w wielu przedmiotach: matematyce, języku polskim i rosyjskim, biologii. Pomocą w realizacji tych zadań było bardzo dobre, jak na realia PRL, wyposażenie w pomoce edukacyjne i sprzęt techniczny, działała nawet telewizja szkolna.
Andrzej czuł się w podstawówce bardzo dobrze, miał wśród nauczycieli opinię zdolnego i pilnego ucznia, ale także bardzo grzecznego, ułożonego chłopca. Tak samo mówiło się o nim w rodzinie, choć był dzieckiem niestroniącym od przygód i szalonych pomysłów, które czasem przyprawiały rodziców i dziadków o palpitacje serca. Do rodzinnej legendy przeszła rozprawa małego Andrzeja z agawą, którą pieczołowicie pielęgnowała jego babcia. Chłopiec nie zwracał uwagi na roślinę, ale kiedy znalazł na podwórku stary ułamany nożyk, stwierdził, że ostrze znaleziska najlepiej będzie wypróbować na grubych, mięsistych liściach. Korzystając z nieobecności babci, odcinał je metodycznie, a zainteresowany wypływającym sokiem, dodatkowo każdy liść jeszcze dokładnie wydrążał. Na widok zmasakrowanej rośliny babcia omal nie zemdlała. Sprawa skończyła się wielką awanturą, ale ten wyjątek potwierdza tylko regułę, że na co dzień mały Andrzej w opinii dorosłych był chłopcem rozsądnym, niekłopotliwym i dobrze rokującym. Byłoby jednak przesadą stwierdzić, że zapowiadał się na jakiegoś geniusza. Pisać i czytać uczył się w normalnym trybie. Znajoma prosiła, aby państwo Dudowie posłali Andrzeja do szkoły razem z jej córką wcześniej, od szóstego roku życia, ale ci odmówili. Nie chcieli synkowi skracać dzieciństwa.
Przyszły prezydent uczył się w podstawówce bardzo dobrze, a na dodatek przejawiał aktywność pozalekcyjną, społecznikowską. Przy szkole działał Związek Harcerstwa Polskiego, który otworzył przed chłopcem wrota wielkiej przygody. Szczytne idee, zasady samodoskonalenia, mundurki, oznaki, poczucie służby, braterstwa i wspólnoty – ten świat Andrzeja zafascynował. W wieku jedenastu lat zapisał się do działającej w dzielnicy Krowodrza 5. Krakowskiej Drużyny Harcerskiej „Piorun” im. Legionistów 1914 r., wchodzącej w skład Szczepu 5 KDH „Wichry”. Jego drużyna (z czasem to on zostanie drużynowym), założona przez Adama Kwaśnego w 1981 r., należała wprawdzie do oficjalnych struktur ZHP, ale miała charakter formacyjny, związana była z katolickim duszpasterstwem i przedwojenną tradycją patriotyczną, niekomunistyczną. Jednocześnie już od dziewiątego roku życia Andrzej regularnie uczestniczył z ojcem w Mszach Świętych za Ojczyznę na Wawelu, mimo że ZOMO obstawiało ulice i kontrolowało wiernych. Tata zwykle trzymał syna na ramionach, a chłopiec mocno przeżywał religijno-patriotyczne zgromadzenia i modlitwy. Podczas jednej z nich, gdy popłynęły mu łzy, podszedł do niego jakiś mężczyzna i powiedział: „Nie płacz, mały, my zwyciężymy”. W środowisku harcerskim chłopak także umacniał swoje przekonania i wrażliwość, uczył się praktycznego patriotyzmu, samodzielności i podejmowania decyzji, a jednocześnie rozwijał umiejętność działania w grupie i kierowania zespołami. W harcerstwie Andrzej spędził siedem lat, a relacje wtedy nawiązane wytrzymały już niejedną próbę i sprawdzają się w jego dorosłym życiu, także w działalności publicznej. Pod względem przyjaźni jest długodystansowcem. Już w 1985 r. podczas harcerskiego zimowiska w Częstochowie poznał Wojciecha Kolarskiego, dobrego kolegę, potem także bliskiego współpracownika na kolejnych etapach aktywności politycznej, obecnego ministra w Kancelarii Prezydenta RP, odpowiedzialnego za sprawy kultury, polityki społecznej i historycznej. Przyjaciel ocenia, że Andrzej Duda właśnie w harcerstwie ujawnił pierwsze zdolności przywódcze. „To widać: albo ktoś je ma, albo nie, on miał i dlatego został drużynowym” – przyznaje Wojciech Kolarski.
Andrzej od pierwszych dni nosił mundurek harcerski z dumą, chodził regularnie na zbiórki, uczestniczył w różnych akcjach społecznych i charytatywnych. Idea niesienia innym pomocy, zawarta w harcerskim przyrzeczeniu, bardzo mu imponowała. Dość szybko musiał ją zresztą zastosować w praktyce – kiedy jego siostra wpadła do basenu. Koledzy opowiadają, że tak jak stał, skoczył bez zastanowienia i być może uratował jej życie.
W każde wakacje letnie wyjeżdżał na biwaki i obozy, pierwszy raz w sierpniu 1984 r. Uwielbiał harcerskie zabawy i ćwiczenia, starania o kolejne sprawności, ale nade wszystko nocne podchody, kiedy trzeba niezauważonym przez straże podejść pod wartownię konkurencyjnego obozowiska i zostawić kartę z informacją o swojej wizycie. To twarda szkoła życia. Mama pewnego razu pojechała na obóz odwiedzić syna i… uderzyła niemal w płacz po tym, co zobaczyła. Dzieciaki, w tym jej syn, umorusane po deszczowych dniach spały prawie w błocie. Ale okazało się, że były radosne.