Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
854 osoby interesują się tą książką
Zabawne dialogi, świat mody, namiętność, intrygi i tajemnice. Najnowsza powieść Gosi Lisińskiej to humorystyczno-romantyczna gratka dla fanów romansów: „Mała”, „Mister Mecenas” i „Cześć, psorko”.
Niby miałam ekscytującą pracę. Niby byłam zadowolona ze swojego życia. Ale ci wszyscy ludzie, tacy nieprawdziwi, zawistni, wściekli bez powodu. Męczył mnie ten świat. Tęskniłam za nudą. Cholera, serio, tęskniłam za przeciętnością, za czymś takim… A może kimś? Marzył mi się zwyczajny facet, który nie będzie się ze mną ścigał w humorach i nie wymieni mnie na pannę, która mogłaby być jego córką. Taki, który co prawda nie odróżni garnituru od Ralpha Laurena od tego z sieciówki, za to pójdzie ze mną do kina, nie spędziwszy najpierw w łazience trzech godzin.
Nie żebym jakoś specjalnie wierzyła w przeznaczenie czy inne bzdury, ale kiedy los trzeci raz puszcza ci oko, nie pokazuj mu fucka, tylko zasuwaj robić, co każe. A jak inaczej nazwać fakt, że trzeci raz przypadkowo spotkałam tego samego mężczyznę, jeśli nie puszczaniem oczka przez los? Problem w tym, że tym mężczyzną jest cheeky bartender, z którym umawia się moja siostra. A co, jeśli to właśnie on jest tym „zwyczajnym facetem”, zesłanym w odpowiedzi na moje tęsknoty?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Małgorzata Lisińska
Wydawnictwo Melissa Darwood
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Łódź 2024
Redaktor prowadzący:
Agnieszka Świątczak
Redakcja:
Aleksandra Baranowska
Korekta:
D. B. Foryś
Przygotowanie wersji e-book:
D. B. Foryś
Okładka:
Melissa Darwood
Maciej Sysio
www.melissadarwood.com
Numer ISBN: 978-83-971455-8-0
Powieść jest wyłącznie fikcją literacką.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Mojej rodzinie,
bo była, jest i będzie nieustanną inspiracją.
Kiedy miałam trzynaście lat, usłyszałam od swojego ówczesnego chłopaka, że idziemy do kina na „te zajebiste zombiaki, a nie jakiś badziewny babski film”. Już wtedy wiedziałam, że szkoda energii na kłótnie z facetami. Od tamtego momentu w takich sytuacjach po prostu się odwracałam i wychodziłam. Albo z pokoju, albo z domu, albo z życia gościa, który akurat miał ochotę na awanturę ze mną. Poziom wyjścia był odwrotnie proporcjonalny do poziomu mojego zadowolenia z danej znajomości. Tak czy inaczej, wychodziłam zawsze.
Tym razem tego nie zrobiłam. Nie dlatego, że ta znajomość tyle dla mnie znaczyła. Zwyczajnie mnie zatkało.
– Ty ciągle nie masz czasu! – krzyczał Billy. – Wpadasz na seks i uciekasz, zanim pościel ostygnie. Żadnego przytulania! Czułości! Sentymentów! Nie wiem, czy choć trochę się dla ciebie liczę! Jestem w ogóle czymś więcej niż substytutem dilda?
Fakt, że czterdziestoletni gwiazdor telewizyjny, którego najdłuższy związek, przed naszym, trwał krócej niż przeciętna menstruacja, pieklił się o brak głębi emocjonalnej, zakrawał na niezły żart. Najbardziej jednak zaszokowało mnie to, że mężczyzna, którego poziom IQ nie przewyższa liczby centymetrów w obwodzie bicepsa, potrafi prawidłowo użyć słowa „substytut”. Choooleeera. Substytut.
Poznałam Billy’ego Cavendisha pięć lat wcześniej. Przypadkiem, na jakimś wernisażu, na którym obowiązkowo trzeba było się pojawić. Wpadliśmy na siebie, wymieniliśmy uśmiechy i poszliśmy dalej. Później spotkaliśmy się jeszcze ze trzy razy tej samej nocy, aż wreszcie wylądowaliśmy jednocześnie przed obrazem za prawie pół miliona dolców. Ja stałam sama, nie mogąc się nadziwić, że jakiś debil kiedyś wyda tak dużo kasy na taki bohomaz. Billy towarzyszył starszej od niego gwieździe filmowej. Ona zaś z emfazą tłumaczyła jemu i innym otaczającym ją mężczyznom wpływy. Jakie wpływy i na co, nie pamiętam, za to wyraz twarzy Cavendisha z tamtego momentu moja pamięć przywołuje bez problemu. Wyglądał jak dziecko, któremu rodzice obiecali wypad na lody, a na miejscu okazało się, że to nie lodziarnia, tylko Alaska. Już wtedy się zastanawiałam, jakim cudem ten przystojniak może prowadzić program telewizyjny o remontach, gdzie przecież musi nieco grać, skoro absolutnie nie potrafi ukryć znudzenia i braku zainteresowania.
Przez kolejne lata nasze drogi skrzyżowały się jeszcze kilka razy. Przyjemnie się na niego patrzyło, niestety przy próbach konwersacji przysypiałam, więc do niczego więcej nie doszło. I to nawet nie dlatego, że najbardziej erogenną częścią ciała kobiety jest mózg. Fakt, lubiłam, kiedy facet stymulował mi akurat ten organ, lecz bywało, że zadowalałam się i mniej ważnymi narządami. Po prostu nie potrzebowałam pobudzania przez ponad cztery lata. Zawsze, gdy Billy stawał na mojej drodze, ktoś właśnie mi towarzyszył.
Kiedy dwie proste nie są równoległe, w końcu się przetną. Tak właśnie było z nami. Wędrowaliśmy przez życie niemal równolegle, aż któregoś dnia asystentka poinformowała mnie, że Cavendish szuka agencji modelek do najnowszego programu i wysłał nam zapytanie. Akurat przygotowywałyśmy coś innego, więc w sali konferencyjnej siedziało piętnaście kobiet. Czternaście głośno westchnęło, usłyszawszy nazwisko potencjalnego klienta.
– Co jest? – zapytałam zaskoczona. Tak, ja nie westchnęłam.
– Ola, ten gość jest… magnifique1! – zaszczebiotała Elle.
– Jak marzenie – jęknęła Natasza.
– Normalnie cud – rzuciła któraś.
– Nie przesadzacie? – zapytałam nieco zaskoczona. Żyłyśmy wśród pięknych ludzi. Billy niczym się nie wyróżniał na tle najseksowniejszych modeli z naszej agencji. Oczywiście był apetyczny, miał wszystko na miejscu, a siłownię odwiedzał częściej niż regularnie, ale w mojej stajni pracowało minimum pięciu atrakcyjniejszych od niego. A przecież takich agencji w samym Krakowie było kilkanaście. O Londynie, w którym również działałyśmy, nie wspomnę.
– Facet jak facet. – Wzruszyłam ramionami.
Nie zdążyłam dodać, że nudny do wyrzygania, bo Natka się pochyliła i wyszeptała:
– Za to w łóżku… yak dykyy zherebets2.
Żadna z nas nie mówiła po ukraińsku, ale mimika, jęki, ton głosu… przetłumaczyły nam to lepiej niż niejeden translator.
Akurat znalazłam się między jednym a drugim stymulatorem, zdecydowanie nie intelektualnym, więc nadstawiłam uszu.
– Co ty nie powiesz? – wyraziłam ostrożne zainteresowanie.
I zostałam zasypana wiadomościami z pierwszej ręki.
Okazało się, że każda z siedzących w pomieszczeniu dziewcząt doświadczyła różnorakich przyjemności nie tylko z rąk pana Cavendisha. I każda wychwalała go pod niebiosa. Usłyszałam ochy, achy, westchnienia, pojękiwania i kilka szczegółów, które nastawiły mnie zdecydowanie na „tak”.
– Jedna sprawa – wtrąciła się Greta. – On ma podstawową wadę, kochana.
Uniosłam brwi w oczekiwaniu.
– Jest jak supernowa – wyjaśniła smutno.
Moje zainteresowanie błyskawicznie opadło.
– Taki szybki? – zapytałam ciut rozczarowana.
– Nie, nie, nie. – Gwałtownie pokręciła głową, psując sobie w ten sposób fryzurę, nad którą stylistka biedziła się pewnie ze dwie godziny. – W tym temacie potrafi całymi godzinami.
– To nie rozumiem.
– Gretka chyba chciała powiedzieć, że to zwolennik jednorazowych numerków – wyjaśniła z żalem inna z dziewcząt. – Przeleci, zostawi miłe wspomnienia i na tym koniec.
Taka deklaracja ponownie wzbudziła moje zainteresowanie. Akurat szukałam zwolennika jednorazowych numerków. Miałam za sobą związek, który mnie zmęczył, i drugi, którego pożałowałam po pierwszym wspólnym śniadaniu, a wytrwałam ich kilkadziesiąt. Od trzech miesięcy obywałam się bez faceta, ale i przedtem seks był, jak by to ładnie powiedzieć, niczym wizyta u nielubianej cioci: długie przygotowywanie, a potem jeszcze dłuższe szukanie wymówki, żeby skończyć.
Po takich doświadczeniach nie spieszyło mi się do nowych partnerów. Przynajmniej nie takich, z którymi miałabym budować jakąś tam relację. Skoro jednak żyłam w napięciu, to… wyluzowanie może by się przydało.
Tego samego dnia potwierdziłam współpracę z kanałem, dla którego programy robił Billy. Co prawda brytyjskimi klientami zwykle zajmowała się Natasza, lecz w tym przypadku w lot pojęła, że akurat tego kontrahenta chciałabym obsłużyć osobiście. Dzięki porozumieniu z przyjaciółką już tydzień później sprawdzałam, ile prawdy było w słowach moich pracownic.
Dużo. Oj, DUŻO!
Wystarczy rzec, że wszelkie braki werbalne Billy nadrabiał innymi aspektami stymulacyjnymi. Co więcej, zamiast skończyć na pierwszym razie, ładnie się wycofać i zostawić mnie w gronie wzdychających jednorazówek, Cavendish zaprosił mnie na randkę, potem na kolejną i jeszcze jedną. Uzależniłam się na tyle, że zamiast wpadać do Londynu, wynajęłam tam mieszkanie, a do Krakowa latałam w weekendy, kiedy miałam zajęcia na uczelni albo musiałam dopilnować polskiej części biznesu. Znajomość z Billym intensywniała. Nie wiadomo, w którym momencie w jego łazience pojawiła się moja szczoteczka, w szufladzie – bielizna, a gdy przyjmował zaproszenia, używał liczby mnogiej.
Mijały miesiące i z wolna zaczęliśmy przypominać małżeństwo. Cholera, zaczęliśmy przypominać małżeństwo MOICH RODZICÓW!
Uświadomienie sobie tego trochę potrwało. Kiedy już jednak nastąpiło, poczułam się tak, jakby ktoś mi przywalił. Jeżu kolczasty! Byłam jak mój ojciec! W milczeniu pozwalałam układać sobie życie!
W tamtej chwili stanęłam przed bolesnym dylematem. Konkretnie dylematem utuczonej tygrysicy w klatce, która otworzyła się w trakcie transportu. Z jednej strony ewentualna wolność, z drugiej – pyszne papu i podziwiający tłumek. Ja miałam do wyboru wolność albo seks stulecia.
Serio. Stulecia.
Uznałam więc, że spróbuję starej maksymy o sytym wilku i całej owcy. Przestałam wychodzić z Billym, spotykać się z jego przyjaciółmi, zostawać na noc. Kupiłam sobie nową szczoteczkę i całkiem ładną bieliznę, którą upchnęłam we własnej szufladzie. Powolutku, niepostrzeżenie zmieniłam stały związek na wielokrotne jednorazówki.
Borze szumiący, najlepsze jednorazówki ever!
A ten, cholera, się zorientował. No kto by pomyślał?
– Nic nie powiesz? – Przestał wymachiwać rękami i zapatrzył się na mnie.
Miał duże, ciemne oczy, które nadawały jego ładnej twarzy niewinny, chłopięcy wygląd. Patrzył w ten sam sposób: jak mały, niesłusznie skarcony chłopiec. Aż poczułam wyrzuty sumienia. Gryzły mnie przez dłuższą chwilę, ale i tak nie zmusiły do otwarcia ust. Powoli do mnie docierało, że to cudownie odprężające bzykanko z poprzedniego wieczoru już się nie powtórzy. Właściwie tylko ono powstrzymywało mnie przed odwróceniem się i wyjściem, tym razem na zawsze.
Tymczasem Billy postanowił kolejny raz mnie zaskoczyć.
– Dobra, Olka – wzruszył ramionami – nie ma sensu tego przedłużać. Ty nie masz dla mnie czasu, a ja nie chcę go więcej marnować. – Podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. – Odeślę ci rzeczy.
No i to była nowość. Jeszcze nigdy żaden facet nie wykopał mnie ze swojego życia. Zawsze ja robiłam to im. Dziwne uczucie. I raczej przykre. Nie żebym nie zmierzała w tym samym kierunku. Najwyraźniej jednak pożegnać i zostać pożegnanym to nie to samo.
Miałam trochę ponad dziewiętnaście lat, kiedy na krakowskiej ulicy zaczepił mnie starszawy gość i twardą angielszczyzną zaproponował sesję zdjęciową. Od dziecka byłam sceptyczna i – z wyjątkiem wyboru kierunku studiów – zwykle nie łapałam się niczego na gorąco. Nie żebym specjalnie wszystko analizowała, co to to nie. Po prostu nie wierzyłam w cuda, wygraną w totka i możliwość zrobienia międzynarodowej kariery, bo jakiś gość o wyglądzie troglodyty zaprasza mnie do szemranego miejsca, aby cyknąć foty.
Studia wybrałam z powodu wielkiego, niegasnącego uczucia do Wojtka Głowackiego. I trochę też po to, by utrzeć nosa najstarszej siostrze. Hanka zrobiła licencjat na jakiejś śląskiej uczelni, na kierunku, o którym prawie nikt nie słyszał, ale jej zdaniem upoważniało ją to do zadzierania nosa i pouczania wszystkich wokół, ze szczególnym uwzględnieniem mnie i Tośki – siostry numer dwa, tej fajnej. A że ona wcale się na studia nie wybrała, tylko ja mogłam wkurzyć Hanusię. Fakt, że dostałam się na Uniwersytet Jagielloński, i to na prawo, omal nie doprowadził jej do apopleksji. W trakcie pierwszego semestru właściwie ze mną nie rozmawiała.
Wielką, niegasnącą miłość do Wojtka stłumiło grono kolegów. Zwłaszcza jeden z nich, niemal dwumetrowy Tomaszek, wyglądający na takiego, co to studiuje prawo, żeby wiedzieć, jak się ewentualnie bronić przed sądem. I jego właśnie poprosiłam, by wybrał się ze mną na tę sesję zdjęciową. Sceptycyzm sceptycyzmem, lecz nie należy rezygnować z możliwej szansy.
Gość o wyglądzie troglodyty nazywał się Günther von Kluge, jak marszałek polny III Rzeszy, i prowadził największą agencję modelek w Berlinie. W Krakowie natomiast szukał nowego narybku. Spodobały mu się moje bitch face i ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Kiedy się już lepiej poznaliśmy, powiedział, że widział mnóstwo piękniejszych kobiet niż ja, ale tylko za mną oglądali się na ulicy prawie wszyscy mężczyźni. Może i tak było, jakoś nigdy nie zauważyłam.
Dość szybko zostałam jedną z jego topowych dziewczyn. Nauczyłam się pozować i poruszać, bo patrzeć z góry czy uśmiechać się z pogardą potrafiłam od dawna. Przez jakiś czas próbowałam godzić naukę z pracą, ale coraz częstsze wyjazdy zmusiły mnie do podjęcia decyzji, z czym chcę związać przyszłość. Nie zastanawiałam się długo. Pożegnałam się również z Tomaszkiem, aczkolwiek pozostaliśmy w świetnych stosunkach, które okazjonalnie konsumowaliśmy. Aż do jego ślubu w ubiegłym roku.
Hanka znowu zaczęła ze mną rozmawiać. Odzywała się, póki nie dowiedziała się, ile zarabiam. Wtedy wylądowała na SOR-ze Szpitala Wojewódzkiego w Tychach ze stanem przedzawałowym.
Siedem lat bawiłam się modelingiem, jeśli można tak określić naprawdę ciężką pracę, wymagającą wysiłku, nieustającej diety, braku snu, ciągłych podróży i mnóstwa innych wyrzeczeń. W tym czasie oszczędzałam jak nigdy wcześniej. Miałam plan.
Od dnia, w którym zrobił mi pierwsze zdjęcie, Günther powtarzał, że jestem stara. Wiedziałam więc, że nie popracuję w zawodzie zbyt długo. W tym biznesie rządziły nastolatki. Nieliczne dwudziestokilkulatki sprawdzały się w nim równie dobrze, ale już topowe modelki po trzydziestce można było policzyć na palcach jednej ręki. O czterdziestkach nie ma sensu wspominać. Z tej przyczyny od początku odkładałam kasę, żeby miękko wylądować, kiedy ten mój top przygaśnie. Z czasem wizja przyszłości zaczęła ewoluować, by ostatecznie nabrać zupełnie realnego kształtu.
Odeszłam od Günthera i razem z Nataszą Riabokon założyłyśmy własną agencję. Ja zbliżałam się wtedy do trzydziestki, a Nati miała trzydzieści trzy lata i od jakiegoś czasu dostawała coraz mniej zleceń. Za to z czasów świetności pozostały jej kontakty. Ja również nie mogłam narzekać na ich brak. Wspólnie szybko zbudowałyśmy markę. Zatrudniłyśmy kilka młodziutkich dziewcząt, niemniej ściągnęłyśmy też stare wyjadaczki. Nasza agencja zasłynęła właśnie z tego, czego pozbywały się inne. Z dojrzalszych, świadomych swojego ciała i umiejętności modelek. W ciągu dwóch lat zawojowałyśmy rynek. Okazało się, że biznes jednak potrzebuje nie tylko nastolatek. Obstawiałyśmy duże imprezy, premiery kinowe, teatralne, wernisaże i całe mnóstwo różnych eventów, najpierw głównie w Polsce, ale z czasem w innych krajach Europy.
Zanim związałam się z Billym, mieszkałam trochę w rozkroku: w Krakowie miałam duże mieszkanie kupione jeszcze za czasów pracy u Günthera, w Londynie wynajmowałam kawalerkę na przedmieściach, w Mediolanie pomieszkiwałam w ukochanym lokum Nataszy, a w Paryżu w apartamencie jej bogatego faceta. Właściwie nie miałam domu… Chyba że liczyć ten rodziców w Tychach. Skoro jednak opuściłam go kilkanaście lat wcześniej, też się nie kwalifikował, prawda? Najwięcej czasu spędzałam w Krakowie i Londynie. Zwłaszcza że w ubiegłym roku dostałyśmy trzy potężne zlecenia w brytyjskiej stolicy i pięć w Polsce. No a trzy lata wcześniej wróciłam na studia na UJ-ocie, ponownie na prawo, z myślą o specjalizacji w handlowym, więc co drugi weekend siedziałam na uczelni.
Rozstanie z Cavendishem ułatwiło mi podjęcie również innej decyzji. Dojrzewałam do niej od dawna, ale najlepszy na świecie odstresowywacz nieustannie mnie powstrzymywał. A że właśnie straciłam do niego dostęp, nic nie stało na przeszkodzie, żeby wreszcie trochę odpocząć. Uzgodniłam zatem z Nataszą, że ponownie to ona zajmie się naszymi angielskimi i włoskimi klientami. Sama spakowałam walizki. Zbliżała się sesja, ponadto wciąż pracowałyśmy przy czterech dużych eventach w Małopolsce i telefony nie przestawały dzwonić. W Polsce czekało mnóstwo nowych zleceń, a w Londynie nic mnie już nie trzymało.
Przez terminal jak zwykle przewijały się tłumy pasażerów. Nadałam bagaż, więc nadszedł czas, żeby pożegnać się z odprowadzającą mnie Nati. Słowiańska dusza mojej przyjaciółki smarkała jak szalona. Co oczywiście w jakiś totalnie niepojęty sposób wcale nie odejmowało jej urody. Każda inna kobieta w trakcie zalewania się łzami wyglądałaby jak półtora nieszczęścia. W przypadku Nataszy łzy sprawiły, że wielkie zielone oczy stały się po prostu ogromne, a zamiast czerwonego nosa i plam na twarzy pojawiły się na niej jedynie rumieńce podkreślające słodycz i niewinność rysów.
Cholera, ja wyglądałabym jak skrzyżowanie wujka Tadka, który powinien mieć kartę stałego klienta w osiedlowym browarku, z wodnicą ze starych legend. No, ale to ja. Nat była urodzoną modelką, nawet z czterdziestostopniową gorączką czy ospą prezentowałaby się doskonale.
– Nie rycz, do diabła – burknęłam, obejmując przyjaciółkę. – Po pierwsze to raptem kilkaset kilometrów, po drugie zobaczymy się za parę tygodni, a po trzecie co drugi facet w pobliżu już biegnie, żeby otrzeć te łzy i zaraz się nam tu zrobi zbiegowisko.
– Tylko co drugi? – Natasza posmutniała. – Tracę vibe?
Wspomniałam, że jest narcyzem?
– Nie, głupolu. – Objęłam ją z rozbawieniem. – Drugiej połowie towarzyszą laski, więc im nie wypada.
– Będę tęsknić – wymruczała w moją skroń.
– Pierre cię pocieszy – zażartowałam wzruszona. – A jeśli nie wystarczy, zawsze możesz zadzwonić albo wpaść. Mam milutki pokój gościnny – przypomniałam.
– Uhm. – Ponownie mnie przytuliła, a potem się rozejrzała, sprawdzając efekt.
Serio, narcyz level master. Ale nie bez przyczyny, bo w tym samym momencie jakiś mijający nas mężczyzna tak się na nią zagapił, aż wlazł na stojak z walizkami. Musiałam odwrócić głowę, żeby ukryć rozbawienie.
Natasza się wyprostowała, dostrzegłam u niej samozadowolenie.
– No co? – zapytała.
Pokręciłam głową bez słowa, a dziewczyna błysnęła uśmiechem. Niestety zrobiła to również w stronę nieszczęśnika, ten ponownie się potknął. Zaraz się jednak wyprostował i, już nie patrząc w naszym kierunku, pobiegł do bramek.
– Dobra, piękna – poklepałam przyjaciółkę po ramieniu – zbieraj się. Odezwę się pod koniec tygodnia. W piątek mam spotkanie z Global Erase, a pamiętasz, że w czwartek omawiam lipcowy event?
– Jasne, pamiętam. – W głosie Nat pobrzmiewało zniecierpliwienie. – I o tym, że w piątek widzę się z ludźmi z firmy odzieżowej. – Przewróciła oczami, a potem postukała się po ślicznej głowie. – Ona jest nie tylko ładniutka. Spokojnie, wszystko mam poukładane.
– Nigdy w to nie wątpiłam – oświadczyłam uroczyście.
Uwolniłam się z objęć, złapałam podręczną torbę i posławszy buziaka wciąż smutnej piękności, ruszyłam do bramek.
Chwilę później siedziałam w lotniskowej kawiarni, czekając na podstawienie samolotu. Jeszcze parę minut wcześniej obok napisu „Kraków” na tablicy widziałam „O czasie”, ale ledwie pożegnałam się z Nataszą, zmieniło się to na „Opóźniony”. W sumie nigdzie mi się nie spieszyło, więc nie rozpaczałam. Z kiepściutkiej oferty książek w sklepie z prasą wybrałam jakąś lekturę, po czym zamówiłam sobie kawę. Znalazłam ostatni wolny stolik i usiadłam przy nim w głębokim, niezwykle wygodnym uszaku. Książka okazała się niewarta tych kilku funtów, dlatego odłożyłam ją po dwudziestu stronach. Dokładnie w momencie, w którym obok mnie zatrzymał się wysoki mężczyzna, dzierżąc w dłoni tacę z kubkiem i kanapką.
– Przepraszam – zagaił piękną oxfordzką angielszczyzną – czy mógłbym się dosiąść? To, zdaje się, ostatni wolny fotel.
Generalnie nie miałam nic przeciwko towarzystwu. Lubiłam poznawać nowych ludzi. Teraz też jakoś nie tęskniłam za samotnością. Dodatkowo gość miał przyjemne rysy twarzy, interesującą sylwetkę i oczy, od których trudno było oderwać wzrok. Głęboko osadzone, okolone firanką czarnych rzęs, ciemnoniebieskie – o takim odcieniu, że chyba nosił soczewki, bo trudno uwierzyć, że natura mogła go stworzyć. Z takimi oczami mógł zrobić karierę w show-biznesie, choćby cała reszta nie była interesująca. A była. Zwłaszcza w tym kremowym, lnianym garniturze. Zawsze miałam słabość do eleganckich mężczyzn. I nie zmniejszył jej nawet widok marynarskiego worka przewieszonego przez ramię elegancika.
– Jasne. – Zaprosiłam gestem.
Kiedy nieznajomy się uśmiechnął, policzki ozdobiły mu dwa słodziachne dołeczki, nadając tej całkiem ładnej twarzy figlarny wyraz. Zwykle urzekały mnie takie dołeczki, ale nigdy nie szukałam ich w tak młodych mężczyznach. Mój target to gość starszy ode mnie co najmniej o pięć lat, ustosunkowany i z poukładanym podejściem do świata. Taki, który podróżuje z walizką za kilka tysięcy, a nie z workiem marynarskim. Już to podważało kandydaturę właściciela dołeczków na rezydenta mojego łóżka, a fakt, że wyglądał na młodszego ode mnie, eliminował ją całkowicie.
Chociaż… z drugiej strony… ten lniany garnitur dodawał mu parę punktów.
– Dzięki. – Mężczyzna usiadł, nieświadomy kierunku moich rozmyślań, po czym położył swoją tacę obok filiżanki. – Dobra? – zapytał, wskazując porzuconą przeze mnie książkę.
– Niespecjalnie. – Wsunęłam tom do torebki. – Ale wybór był marny.
– Wiem. Też się nad nią zastanawiałem.
– Mogę ci ją dać, jeśli chcesz. – Ponownie sięgnęłam do bagażu, ale chłopak powstrzymał mnie gestem.
– Nie trzeba. Wierzę w twoją opinię.
Przekrzywiłam głowę i przyjrzałam mu się kpiąco. Coś w jego spojrzeniu, w mimice, w tonie głosu, coś dziwnego, niesprecyzowanego, skusiło mnie do skrócenia dystansu. Nie zwykłam tego robić, nie po zamienieniu dwóch zdań z obcym człowiekiem na lotnisku. Zdecydowanie nie było to w moim stylu, mimo to nie potrafiłam się powstrzymać.
– Taki z ciebie łatwowierny chłopiec?
Wyszczerzył się zaczepnie.
– Tylko w stosunku do pięknych kobiet.
Zmrużyłam oczy.
– I laski lecą na takie suchary?
Pochylił się w moją stronę. Pachniał znajomo… Lancôme jak nic. Hypnôse Lancôme z tą lawendową nutą.
– Wszystkie, jak jedna, królewno – wymruczał.
Bezczelny gówniarz. Zawsze lubiłam takich gości. Głównie ucierać im nosa, ale tym razem mogłam nieco naciągnąć zasady.
– Wolę myśleć, że jestem wyjątkowa. – Puściłam do niego oko.
– O, jesteś. Na pewno.
Naprawdę mógłby zrobić karierę w show-biznesie. Nawet mu powieka nie drgnęła, gdy potaknął. Z każdą chwilą podobał mi się coraz bardziej. Nie żebym szukała nowego faceta, pościel po Billym jeszcze nie ostygła. Ale przecież co innego szukanie faceta, a co innego przyjemny flirt z nieznajomym Brytyjczykiem na lotnisku. Ani więcej gościa nie zobaczę, ani nawet nie znam jego imienia.
– Ideał – westchnęłam ostentacyjnie. – Zgodny, ufny, grzeczny. Absolutny ideał.
– I jeszcze świetny w łóżku – dodał niewinnie.
Serio, bezczelny. Ale cudownie bezczelny.
– Kotek – ściszyłam głos do szeptu – w przeciwieństwie do ciebie ja nie wierzę na słowo.
Parsknął głośnym śmiechem, ściągając na nas spojrzenia innych pasażerów. Ja też się uśmiechnęłam. Zainteresowanie ze strony obcych towarzyszyło mi od jedenastu lat. Przywykłam.
– Ale wiesz – chłopak nie przestawał się śmiać – że każdy facet chętnie wprowadzi to konkretne słowo w czyn?
– Wprowadzi?
Rozejrzał się ostentacyjnie.
– Warunki co prawda nie sprzyjają, ale jestem gotowy podjąć wyzwanie.
Poruszyłam brwiami.
– Jesteś gotowy? Tak od razu?
– Stymulant świetny, to i gotowość błyskawiczna.
Przez sekundę, może nawet dwie, zastanawiałam się nad tą propozycją. I jeśli mam być szczera, a nie zwykłam się okłamywać, naprawdę mnie kusiła. Seks w lotniskowej toalecie, szybki, bezosobowy i z gościem, którego zapewne nigdy więcej nie zobaczę. Mogłoby być niesamowicie. Podwójnie niebezpiecznie, bo nie dość, że za seks w publicznym miejscu groziłoby nam aresztowanie, to jeszcze zrobiłabym to z nieznajomym…
Tak, kusiło mnie. Na szczęście właśnie w tej chwili z głośników rozległ się sympatyczny damski głos, który zapowiedział rozpoczęcie boardingu na spóźniony lot do Krakowa.
– Przykro mi – wstałam, szczerze rozczarowana – że nie poznam twoich zapewne niesamowitych umiejętności. Podstawili mój samolot.
On też się podniósł. Patrzył, jak zbieram swoje rzeczy, i nie przestawał się uśmiechać.
– Zawsze możesz zostać i złapać inny – powiedział nagle. – Uwierz mi, warto.
Skinęłam głową i zaraz zrobiłam smutną minę.
– Kuszące – zauważyłam poważnie – ale może kiedy indziej. Miło było cię poznać.
Zrobiłam ze dwa kroki, gdy usłyszałam:
– Może chociaż dasz mi swój numer?
Zawahałam się. Tylko na moment.
– Nie. Dziękuję – powiedziałam w końcu, a potem już bez pożegnania ruszyłam w stronę swojej bramki.
Kiedy kołowaliśmy do startu, nadal myślałam o tych intensywnie niebieskich oczach, dołeczkach i mocnych palcach, które mogłyby mi pomóc zapomnieć o bożym świecie. Następnie wystartowaliśmy i przestałam myśleć o przystojnym chłopaku.
Stanęłam na schodach wiodących do budynku uczelni i odetchnęłam głęboko. Ostatni egzamin w sesji poszedł mi tak jak poprzednie – gładko. Nigdy nie miałam problemów z przyswajaniem wiedzy i jeszcze się nie zdarzyło, bym oblała jakiś sprawdzian. Nawet jeśli się do niego niespecjalnie przygotowywałam. Mam świetną pamięć. Wystarczy, żebym przeczytała coś raz, a zostaje w głowie co do słowa. Głównie dlatego wróciłam na studia. Dyplom nie był mi do niczego potrzebny, ale żal zmarnować taki dar. Przez minione trzy lata nie zdarzyło się, abym tego żałowała, chociaż zwykle w okolicach sesji zastanawiałam się, co mnie podkusiło.
Dzień należał do słonecznych, niebo zdobiły pierzaste chmurki, a krakowskie planty były pełne ludzi. Kochałam to miasto, tak jak kochałam Tychy i Londyn. Gdy mieszkałam w jednym z nich, tęskniłam za pozostałymi. Natasza mówiła, że w żadnym nie zostawiłam serca, dlatego nie mogę wybrać. Twierdziła, że póki nie poznała Pierre’a, nie wiedziała, że najpiękniejszy na świecie jest Paryż. I że kiedy ja zakocham się na zawsze, to przestanę tęsknić za innymi miejscami.
No ale to Natasza, jej kozacka romantyczna dusza wygadywała takie bzdury.
Znalazłam wolną ławkę, usiadłam i przez chwilę śledziłam spojrzeniem wędrujących turystów. W końcu wyciągnęłam komórkę i wybrałam numer Tośki.
– Cze, młoda. – Siostra odebrała po trzecim dzwonku. Pewnie miała jakąś klientkę.
Wyobraziłam ją sobie: z różowymi albo niebieskimi włosami, w tym jej roboczym fartuchu w jakimś szalonym kolorze, z nożyczkami w dłoni i telefonem pod brodą. Miałam przed oczami, jak go podtrzymuje, żeby ze mną rozmawiać, a jednocześnie wyczynia cuda na głowie jakiejś starszej babki.
– Cześć, stara – przywitałam się. – Zdałam.
– Też mi nowość – parsknęła z rozbawieniem.
– Przyjedziesz w sobotę? Opijemy trzeci rok.
– Jasne! Mam dwa kolory. – Coś stłumiło jej głos, zapewne sprawdzała zapisy w terminarzu. – Strzyżenie i czesanie… Ostatnia klientka przychodzi o drugiej. Potem coś zjem, ogarnę się i jadę. Powinnam przyjechać do piątej.
– Możemy zjeść u mnie.
– Niemożliwe! – Tośka udała zaszokowaną. – Nie mów, że ugotujesz?!
– Bez jaj. – Roześmiałam się. – Nie gotowałam nawet dla Seby, a robił mi takie rzeczy, że naprawdę zasłużył.
– A to może dlatego nie gotowałaś, siostra – parsknęła. – Bo jakby zjadł te twoje dania, więcej by ci niczego nie zrobił.
– Obrażasz mnie, Tośka. A zamierzałam cię poznać z którymś z moich chłopaków.
– Twoich…? – W głosie mojej starszej siostry błyskawicznie pojawiło się zainteresowanie. – Z tym, który promuje dżinsy?
– Obawiam się, że jak dla niego masz nieco za mało… penisa. Z Robbiem. Kojarzysz, na pewno. Wygląda, jakby właśnie wygrał walkę w klatce. Twój typ, bad boy.
– Czekaj! Ten potężny brunet, co patrzy tak, jakby chciał cię wziąć? Taki mroczny, dziki i seksowny? Pokazywałaś mi go w tej gazecie… cholera, nie pamiętam, jak się nazywała…
– Dokładnie ten. Jęczałaś przez tydzień, żeby cię z nim poznać, ale akurat pracował wtedy za granicą. A teraz jest w Krakowie i umówiłam się z nim na sobotę.
Odpowiedział mi pełen zachwytu pisk, po czym Tośka zwerbalizowała to, co przed chwilą opuściło jej usta:
– Kurwa, Olka, jesteś najlepszą siostrą…
– Konkurencję mam słabą – przypomniałam. Obie nie dogadywałyśmy się z pierworodną naszych rodziców.
– Co fakt, to fakt – zgodziła się Tosia. – À propos: matka przypomina, że w ostatnią sobotę lipca mamy obowiązkowo stawić się w domu. Wyprawia Hance urodziny.
Tuż obok mojej ławki przechodziła para staruszków, trzymali się za ręce. Wyglądali nobliwie, zatem nie wypadało powiedzieć na głos tego, co cisnęło mi się na usta. Dlatego zamiast przekląć od serca, stwierdziłam tylko:
– Zdaje się, że mam jakieś wcześniejsze zobowiązania.
– Powiedz jeszcze, że uwzględniają również mnie, a będę cię wielbić aż po grób.
– Zdecydowanie uwzględniają – obiecałam. – Czuję, że akurat wtedy dostanę wysokiej temperatury, więc będę potrzebowała niezbędnej opieki.
Odpowiedział mi głośny śmiech, później trzask i jednocześnie przekleństwo. Nikt tak nie bluzgał w rodzinie jak moja średnia siostra. Ba! W rodzinie! Nikt tak nie bluzgał nawet wśród znajomych mężczyzn. Tośka twierdziła, że to przez stresującą pracę. Może i racja. Fryzjerstwo potrafi człowieka wykończyć nerwowo.
– Żyjesz tam? – zainteresowałam się, słysząc kolejny przecudnej urody przykład łaciny podwórkowej.
– Taaa – wymamrotała. – Telefon mi jebnął o podłogę.
– Uderzył, siostra. – Zachichotałam. – Ponoć miałaś zadbać o język, bo straszysz klientów.
– Przy klientach jestem, kurwa, aniołem… – zająknęła się, żeby zaraz zmienić ton na faktycznie anielski i ewidentnie nieskierowany do mnie: – A dzień dobry, pani Janicka. Tak, oczywiście. Proszę siadać. Z siostrą rozmawiam. Już kończę i będę cała do pani dyspozycji… To cześć, kochana siostrzyczko. Do soboty – zakończyła i rozłączyła się, nie dając mi możliwości skomentowania tej „siostrzyczki”.
Schowałam komórkę, nie przestając się uśmiechać. Cieszyłam się na przyjazd Tosi. Od powrotu do kraju dzieliłam czas między firmę a naukę. Lwią część pochłaniała agencja, bo w naszym biznesie nieustannie trzeba walczyć z konkurencją. Każde zlecenie, chociaż potencjalnie niewielkie, wymagało pracy. Przez ostatnie tygodnie albo wisiałam na telefonie, albo pisałam e-maile, albo spotykałam się z klientami. I z wolna czułam wszechogarniające zmęczenie. Od wyjazdu z Londynu nie spędziłam choćby godziny na zabawie. Na szczęście z Tośką mi to nie groziło, ona potrafiła się bawić. Nawet bardziej niż Natasza, szczególnie odkąd Nat postanowiła zmienić się w słodką kurę domową u boku zamożnego Francuza. Tośka od rozwodu ścigała się sama ze sobą w liczbie mężczyzn i szalonych weekendów. Pewnie nigdy więcej się nie ustatkuje.
Posiedziałam chwilę na ławce, rozmyślając o swojej szalonej siostrze. Zanim wstałam, żeby spacerkiem wrócić do mieszkania, wysłałam jeszcze SMS-a do Robbiego. Skoro już go obiecałam Tośce, musiałam się upewnić, że nie zawiedzie.
A potem niespiesznie poszłam w stronę Wawelu, ciesząc oczy pięknym, letnim dniem.
Uprzedziłam Robbiego, że będzie ze mną siostra. Zapewne dlatego również nie przyszedł sam. Umówiliśmy się przed lokalem na krakowskim rynku. Tośka dojrzała ich pierwsza, czemu towarzyszyło głębokie westchnięcie. Moja inteligentna siostra właśnie dostawała małpiego rozumku. Miała tak czasami na widok uosobienia mężczyzny z książek, które na co dzień pochłaniała, a obaj goście wyglądali wypisz wymaluj jak bad boy z takiej właśnie lektury. Na szczęście zauroczenie niezmiennie mijało Tośce następnego dnia. Może dlatego, że zwyczajowo wybierała pustaka z niesamowitym wyglądem i absolutnym brakiem czegokolwiek więcej. I robiła to w pełni świadomie. Zawsze powtarzała, że nie bzyka intelektu. Taki mechanizm ochronny. Twierdziła, że nieudane małżeństwo nie zostawiło śladów, ale nie trzeba być psychologiem, aby stwierdzić, że łże. Traktowała mężczyzn instrumentalnie, żeby nie dać się zranić.
Te dwa konkretne instrumenty najwyraźniej zrobiły na niej odpowiednie wrażenie, bo przez następną godzinę zachowywała się jak modelowa kretynka. Chichotała z nieśmiesznych dowcipów, robiła durne minki, udawała, że nie rozumie najprostszych rzeczy, żeby boskie egzemplarze musiały jej wszystko tłumaczyć. Inaczej mówiąc, dzięki niej zarówno Robbie, jak i jego kolega, dojrzewali do przekonania o własnej nieomylności, inteligencji i niesłychanej wręcz urodzie. A mnie zemdliło.
Już zaczęłam się bać o głowę siostry, kiedy nachyliła się i powiedziała:
– Zwijamy się za góra dwie godziny, okej?
Panowie właśnie poszli po drinki. Muzyka sprawiała, że w lokalu było cholernie głośno, więc Tośka musiała krzyczeć mi do ucha. Popatrzyłam na nią zaskoczona, bo przecież wyglądała na zachwyconą towarzystwem.
– No co? – Wzruszyła ramionami. – Przyjechałam do siostry, a nie na noc pełną wrażeń w ramionach jakiegoś półmózga. No i jeśli gość wygląda tak, jak ci tutaj, to raczej nie ma co liczyć na godziny orgazmów. Jeden, jeśli w ogóle. Narcyz dba tylko o swoje potrzeby.
Tyż prowda, powtarzając za klasykiem, więc nie dyskutowałam.
– Wydawało mi się, że masz ochotę… – zauważyłam.
Tośka błysnęła jednoznacznym uśmiechem.
– Ano mam. Dlatego jak wrócą, zabiorę tego blondaska na stronę. Robbie jest twój.
Nie zdążyłam przypomnieć jej, że nie sypiam z pracownikami i mam faceta – bo o rozstaniu nadal nie powiedziałam nikomu – gdyż właśnie wrócili obaj udawani niegrzeczni chłopcy.
Robbiego poznałam, kiedy jeszcze nazywał się Robert Moszczyn i prócz przyjemnego oblicza nie reprezentował sobą niczego. Miał za to świetnego agenta, który jakoś wkręcił go do agencji Günthera. Tam z kolei znalazły się odpowiednie stylistki. Najpierw zmuszono chłopaka do codziennej kilkugodzinnej pracy na siłowni, potem zajęto się jego wyglądem, by ostatecznie zmienić go w Robbiego Mossa, którego mroczny wizerunek zdobił dziesiątki okładek najbardziej znanych powieści z ulubionego gatunku mojej siostry.
Kiedy z Nataszą opuszczałyśmy Günthera, zaproponowałyśmy Moszczynowi… to znaczy Mossowi, żeby odszedł z nami, ale nie skorzystał. Dopiero jakoś wiosną ubiegłego roku zadzwonił z pytaniem, czy to aktualne. Nati akurat szukała kogoś z jego wyglądem do kampanii perfum dość znanej marki, więc wstrzelił się idealnie. Nigdy nie zapytałam, co go poróżniło z poprzednim pracodawcą. To, że nie odszedł z miłości do nas, było jasne od chwili, gdy Günther w trakcie jakiegoś pokazu ostentacyjnie udawał, że go nie widzi. W naszym świecie jednak, by śmiertelnie obrazić właściciela agencji modelek, wystarczy mu powiedzieć, że ten żółty podkoszulek totalnie nie gra z zielonymi portkami. Przynajmniej tego konkretnego właściciela agencji. Do mnie i Nataszy do dzisiaj odzywa się tylko poprzez swojego asystenta i jedynie wówczas, kiedy jakiś jego klient wymaga którejś z naszych modelek. Publicznie natomiast zachowuje pozory dobrych stosunków.
Tak czy inaczej, z Robbiego był taki niegrzeczny chłopiec, jak ze mnie religijna fanatyczka. A ostatni raz przestąpiłam próg kościoła na chrzcinach siostrzenicy osiem lat wcześniej. Oczywiście Moss dbał o image. W barze zamawiał whisky, ewentualnie piwo, chociaż najbardziej lubił słodkie drinki. Nosił się na czarno: obowiązkowo skórzana kurtka i opięty na idealnym torsie T-shirt. Gdy z kimś rozmawiał, zawsze patrzył spod byka, nigdy się nie uśmiechał i zwykle odpowiadał monosylabami. W tym ostatnim pomagał mu fakt, że dla niego istniał tylko jeden ciekawy temat: Robbie Moss. Reszta totalnie go nie interesowała.
Nie znałam gościa, którego przyprowadził. Możliwe, że go skądś kojarzyłam, ale raczej nie z naszej branży. Ostatecznie model przyznał, że to jego trener. I zdaje się, że to właśnie spodobało się Tośce. Nie miała jeszcze trenera z siłowni w swoim czarnym notesie… Oczywiście, gdyby posiadała coś takiego jak czarny notes. Założyła chyba, że mężczyzna, który żyje z wysiłku fizycznego, będzie mógł działać z nią dłużej i intensywniej. Cóż, moja siostra traktowała seks jak rodzaj fitnessu, więc taki partner mieścił się w pierwszej dziesiątce marzeń.
Jak zapowiedziała, tak zrobiła. Ledwie panowie wrócili, a Tośka wyciągnęła blondyna na parkiet, by chwilę potem zniknąć z nim w korytarzu.
– Bierzemy z nich przykład? – zapytał Robbie, kierując to swoje mroczne spojrzenie na tańczących. Najwyraźniej nie pamiętał, że znałam go już wtedy, gdy nosił różowe koszule.
– Jasne – zgodziłam się po krótkim zastanowieniu. Odstawiłam drinka i wstałam od stolika.
Z głośników płynęła głośna, rytmiczna muzyka, jakieś R&B. Okazało się, że Robbiemu nie przeszkadza szybkie tempo utworu. Przygarnął mnie, zarzucił sobie moje ramiona na kark i objął ciasno. Po momencie poczułam na podbrzuszu żywy dowód na zainteresowanie modela moją osobą. Żebym jednak nie miała żadnych wątpliwości, sekundę później dłonie mężczyzny dotarły do moich pośladków i przycisnęły mnie do jego bioder.
– Olka, kurwa… – praktycznie wyjęczał mi do ucha.
O. No to mnie zaskoczył. Nie myślałam co prawda, że Moss woli chłopców, skoro chciałam umówić go z Tośką. Po prostu rozmawiałam z nim ze dwa razy na tematy damsko-męskie i za każdym podkreślałam, że nie sypiam z mężczyznami, z którymi łączą mnie relacje zawodowe. A jemu, cholera, płaciłam.
Generalnie więc mogłam mu posłać ostrzegawczy uśmieszek wrednej szefowej i zażądać zabrania łap. Ewentualnie grzecznie, acz kategorycznie, przypomnieć, że łączą nas zależności zawodowe, że przecież nie możemy ich ryzykować… Albo nawet zełgać, że z bólem muszę odrzucić jego awanse, gdyż zbyt wiele znaczy dla mnie jego osoba, w sensie profesjonalnym oczywiście. Mogłabym. Jednakże miałam poważne obawy, że Robbie nie ma pojęcia, co znaczą „awanse”, a i z „zależnościami” może mieć problem.
Poza tym pachniał nieźle, miał świetne ciało, a od momentu, gdy Billy pokazał mi drzwi, trochę minęło. Te wszystkie powody opóźniły moją reakcję i pozwoliły Mossowi nie tylko obmacać mój tyłek, ale skierować nas oboje w kierunku tylnego wyjścia z lokalu. Posapywał mi przy tym do ucha, gardłowo i z taką intensywnością, jakbyśmy już się bzykali. Wstyd się przyznać, lecz cholernie mnie to podnieciło. Najwyraźniej brakowało mi seksu bardziej, niż mi się wydawało.
Pewnie więc ostatecznie dałabym się przelecieć gdzieś na zapleczu krakowskiego klubu, do tego facetowi, którego iloraz inteligencji z całą pewnością nie ocierał się nawet o niezbyt imponującą granicę IQ mojego byłego. Wstydziłabym się tego do końca życia, a Mossowi musiałabym znaleźć nową agencję, bo po takim wieczorze sądziłby, że może więcej, niż mógłby w rzeczywistości. Na szczęście dla mnie i mojego sumienia Robbie uznał, że musi wyartykułować to, do czego zmierza:
– Zerżnę cię, suczko, aż zapiszczysz – wyjęczał mi namiętnie do ucha.
Że, kurwa, co???
Nawet nie parsknęłam. Ja po prostu ryknęłam śmiechem. Odsunęłam się błyskawicznie i przez dobre kilka sekund próbowałam zapanować nad rozbawieniem. Robbie w tym czasie gapił się na mnie z wyrazem ociężałości umysłowej na twarzy.
Znaczy tępo.
– Sorry, Robbie. – Machnęłam ręką. – Nie tym razem.
Moss zmarszczył brwi i złapał mnie za ramię. Mocno.
– Przecież chcesz! – warknął.
Przyglądałam mu się z zastanowieniem, bo w jego oczach pojawiło się coś takiego… coś takiego, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno nie pomyliłam się w ocenie jego osoby. Kiedy tak bowiem zaciskał palce na mojej ręce i patrzył w ten sposób, wyglądał na kogoś, kto nie tyle zmienił się w Robbiego Mossa, ile własnoręcznie wykończył Robcia Moszczyna w różowej koszuli. I to z satysfakcją.
Zanim zdążyłam rozbujać wyobraźnię, wróciła Tośka, a za nią blondyn. I chociaż on wydawał się entuzjastycznie nastawiony do świata, u mojej siostry dostrzegłam niesmak. Popatrzyła na mnie, wykrzywiła się i przewróciła oczami. Następnie, jakby w ogóle nie zauważyła dłoni zaciśniętej na moim ramieniu, weszła między mnie i Robbiego, zmuszając go tym samym, żeby mnie puścił.
– Spać mi się chce – oświadczyła głośno. – Wracamy do chaty, młoda.
Pchnęła mnie w stronę wyjścia, ignorując obu mężczyzn. Żaden zresztą nie ruszył za nami. I dobrze, bo chociaż przy wejściu stali dwaj potężni bramkarze, wcale nie byłam pewna, jak by się skończyła ewentualna konfrontacja. Nie chciałam również wszczynać awantur. Mieliśmy świetnego prawnika, ale specjalizował się w prawie handlowym. Nie miałam pomysłu, kto mógłby nas wyciągnąć z aresztu. Chyba że brat Tosinej przyjaciółki, on, zdaje się, był adwokatem.
Przez kilka kolejnych dni trochę się bałam, że Robbie rzuci pracę w naszej agencji. Może nie tyle bałam, ile nie byłabym najszczęśliwsza z tego powodu. Należał do popularniejszych modeli i nieustannie przynosił nam całkiem przyjemny dochód. Nie chciałam go tracić, co nie oznacza, że zatrzymywałabym za wszelką cenę. Chłopak trochę przegiął.
Na szczęście dwa tygodnie później stawił się na plan zdjęciowy nowego klienta, jak doniosła Natasza. To ona opiekowała się tym kontrahentem i trochę panikowała, gdy jej powiedziałam, co się wydarzyło. Obie odetchnęłyśmy z ulgą i uzgodniłyśmy, że Nat przejmie wszystkich klientów, których twarzą jest Moss.
W naszej branży sierpień był zwykle najnudniejszym miesiącem w roku. Cała Europa Zachodnia udawała się na urlop, więc wszystkie eventy zamierały. Wysyłałyśmy wtedy z Nataszą większość zespołu na wakacje i same też odpoczywałyśmy. Wyjeżdżałam wówczas z kolejnymi facetami na jakąś gorącą wyspę, z daleka od świata, gdzie się opalaliśmy, pływaliśmy i uprawialiśmy seks. I tak co roku przez siedem lat.
Tym razem jednak nie miałam z kim polecieć. Na szczęście brakowało mi okazji, żeby nad tym rozpaczać, bo w przeciwieństwie do ubiegłych sierpni, w tym sypnęły się zlecenia. Większość dało się ogarnąć częścią zespołu, więc pozwoliłyśmy reszcie ładować baterie w jakichś egzotycznych miejscach. Natasza też poleciała, pozostawiając mi cały majdan. Mało sypiałam, za to sporo jeździłam. Głównie między trzema krajami, gdzie dogrywałam szczegóły projektów. I oczywiście mnóstwo czasu spędzałam w Polsce, bo dwa największe nowe zlecenia dostałyśmy w Warszawie. Pod koniec miesiąca jeździłam do stolicy dwa razy w tygodniu. Wynajęłabym tam jakieś mieszkanie, jednak w pozostałe dni musiałam być na południu – przede wszystkim w Krakowie, ale przygotowywałam także otwarcie dużego wernisażu w Tychach. Na początku poruszałam się samochodem, lecz ostatnio byłam już tak zmęczona, że wybierałam kolej. W pociągu przynajmniej mogłam się zdrzemnąć.
Tak jak tego wieczoru. Wsiadłam do wagonu w Warszawie Wschodniej. Znalazłam swoje miejsce przy oknie i stoliku, umościłam się wygodnie, kładąc komórkę na blacie przed sobą, po czym zamknęłam oczy. Pozostałych trzech foteli nikt nie zajął, przez co nie musiałam grzecznie udawać zainteresowanej historią jakiejś baby czy faceta. Jeszcze zanim ruszyliśmy, zapadłam w drzemkę.
Niestety nie wyciszyłam komórki i Harry Styles wdarł się w moje majaki tym swoim zamszowym barytonem. Śpiewał i śpiewał, więc w końcu uniosłam powieki, żeby wyłączyć przystojniaka.
Pod zdjęciem matki z dorysowanymi rogami wyświetliło się Hell’s mom.
– Cholera – wymamrotałam niechętnie.
Niby mogłam nie odebrać, ale zrobiłam to chyba z pięć razy w ciągu ostatniego tygodnia i z wolna zmierzałam do końca świata w wykonaniu mamci Grzybczyk. A nikt nie potrafił tego dokonać tak jak ona. Przeszłam już ze trzy takie w życiu i nie spieszyło mi się do kolejnego. Ktoś by pomyślał, że bizneswoman ze sporymi dochodami, dużą firmą i trzydziestką na karku nie powinna bać się konfrontacji z własną matką. Ten ktoś nie zna mojej.
– Cześć, mamo – odebrałam wreszcie.
– W końcu! Kto to widział?! Matka dzwoni, a ty nie odbierasz! Cały tydzień dzwonię! Martwimy się ojcem. Zachodzimy w głowę, co się z tobą dzieje.
Z ojcem. Żarty się jej trzymały. Już widzę, jak ona z nim rozmawia i słucha, co papcio Grzybczyk ma do powiedzenia. Ona. Kobieta alfa. Ba! Alfa i omega!
– Dzwoniłam nawet do Antoniny. Myślałam, że ona coś wie – kontynuowała matka. – Bo przecież wy jesteście takie same. Zawsze trzymałyście sztamę. Ja nie wiem, w kogo się wdałyście. Pewnie w babkę Grzybczyk. Ona była dokładnie taka. Z nikim się nie liczyła i zawsze jej się wydawało, że wie wszystko najlepiej. Tak jak wy. Nie mogę…
– Mamo! – weszłam jej w zdanie. – Jestem zmęczona i nie mam siły wysłuchiwać twoich utyskiwań. Chcesz coś konkretnego?
Na moment ją przytkało. Mimo wszystkich naszych urojonych wad nie zwykłyśmy jej przerywać. Chyba tylko dlatego nie wybuchła. Kompletnie się tego nie spodziewała.
– Za dwa tygodnie robię urodziny. Masz na nich być – warknęła.
– A kiedyś nie byłam?
Znowu na kilka sekund zapadła cisza.
– Jak babka Gertruda – podsumowała i się rozłączyła.
Zapewne miała rację. Babcia Truda uwielbiała mnie i Tośkę. I nie znosiła naszej matki. Uważała, że jej syn popełnił życiowy błąd, ale przynajmniej zaowocował on dwiema wnuczkami, z którymi mogła się dogadać. Bo oczywiście z Hanką nie potrafiła.
Odłożyłam telefon, przekonana, że czeka mnie długi wykład na temat szacunku. Wyłgałam się jednak z dwóch ostatnich… ekhm… zaproszeń, dlatego tym razem musiałam pojechać. Tym bardziej że ostatnio widziałam rodziców w maju. Tłumaczyłam się napiętym harmonogramem i uczelnią, a Tośka trzymała moją stronę, więc nie przyznała się, że spędzam u niej jedną noc w tygodniu.
Ponownie zamknęłam oczy. Pociąg zaczął zwalniać, a pan z głośników poinformował, że zbliżamy się do przystanku Warszawa Centralna. Przy dobrych wiatrach mogłam przespać nawet trzy i pół godziny.
Skład się zatrzymał i szybko zaczął zapełniać ludźmi. Nie minęło kilka minut, a już wiedziałam, że mogę zrezygnować z marzeń o śnie. Do wagonu z głośnym narzekaniem weszła trzyosobowa rodzina. Rodzice nieco starsi ode mnie i chłopiec mniej więcej pięcioletni. Akurat otworzyłam oczy i aż jęknęłam, modląc się w duchu, by mnie minęli, a najlepiej przeszli do dalszej części pociągu. Niestety Bozia nie słucha heretyczek, które nie dość, że nie chodzą do kościoła, to jeszcze głośno wyklinają na własną matkę i sypiają bez ślubu z różnymi takimi jegomościami. Z tegoż powodu krzykliwa rodzinka zatrzymała się obok mnie.
– Trzydzieści dwa – zauważyła matka – to tu.
Jasna dupa!
– Tu, mama? Tu? Tu? Tu? – powtarzał chłopiec głośno, do tego z prędkością karabinu maszynowego.
– Tu. Usiądź. Chcesz przy oknie?
– Przy oknie! – Malec błyskawicznie zajął miejsce naprzeciwko mnie. – Cześć! Też lubisz przy oknie, co? Bo mama to nie lubi. Mama rzyga przy oknie.
– Brajan! – warknęła mamuśka. Nawet na mnie nie spojrzała, od razu skupiła się na mężczyźnie, który im towarzyszył. – No siadaj, cholera!
Facet z niejakim ociąganiem zajął miejsce obok mnie. Opóźnienie wynikało z zaawansowanej gapiozy, jak nazywała to Tośka. Gość bowiem stał i gapił się na mnie, jakby zobaczył ósmy cud świata. Naraz jego partnerka przestała istnieć. Ba! Cały świat przestał i zostałam tylko ja.
Cholera.
– Dzień dobry – wymamrotał na wdechu.
– Dzień dobry – odrzekłam, bo mimo wszystko mamusia dobrze mnie wychowała.
Zaraz jednak uznałam, że wystarczy tego dobrego wychowania i odwróciłam głowę do okna. Przez jakiś czas obserwowałam pasażerów na peronie. Wreszcie pociąg ruszył, a rodzinka zajęła się sobą. Głośno i wyraźnie się zajęła. Matka pokrzykiwała na dziecko. Malec błaznował, wstał, zaczął biegać po wagonie i pokrzykiwać coś o jakimś bum i trzask, i coś tam jeszcze. Ściągnął na siebie uwagę większości pasażerów. Siedząca po drugiej stronie starsza kobieta poprosiła grzecznie, żeby rodzice zapanowali nad pociechą. Rozpętała tym pandemonium wyższej klasy. Mamusia nawrzeszczała najpierw na nią, potem na towarzysza kobiety, który się za nią wstawił, następnie wyjaśniła partnerowi, co powinien zrobić, kiedy ktoś obraża jego syna. Ostatecznie jednak złapała latorośl, posadziła ją z powrotem na miejscu przy oknie i grobowym głosem oświadczyła, że ma tam siedzieć, bo „ci ludzie są niewychowani i nie rozumieją, że dzieciom potrzeba przestrzeni”. Dzieciak przyjął to wyjątkowo spokojnie i w końcu zapadła cisza.
Zamknęłam oczy z nadzieją, że nie będzie tak źle…
– Śpisz? – zapytał chłopiec. – Ej! Śpisz?
Okej, udam, że faktycznie śpię, może się odczepi.
– Mama! – Wrzask dziecka mógłby obudzić martwego. – A ona śpi! Widziałaś?! Śpi! Jak ona może spać?! Przecież mówiłaś, że dorośli ludzie nie śpią w pociągu. To śpią czy nie śpią? Bo ona to wygląda na dorosłą! Stara taka jest.
– Gdzie stara? – skarcił go mężczyzna. – Młoda i piękna.
– Jasne, piękna! – fuknęła matka. – Ty tylko gapisz się na baby! Tylko obce ci w głowie! Może w ogóle weź zapytaj, czy możesz ją zaliczyć w kiblu? Wstąpisz se do tego klubu…
– Co to znaczy zaliczyć? – zainteresował się Brajanek.
– To podniebny klub jest – burknął facet. – Musielibyśmy lecieć…
– Podniebny – kobieta prychnęła wściekle – to ci się nie trafi, bo przy takiej gównianej robocie w życiu nie będzie nas stać na samoloty.
– Nawet jakby było, to kto powiedział, że ciebie zabiorę? – wymamrotał mężczyzna.
– Co to znaczy zaliczyyyć?! – darł się gówniarz.
O, ja pier…!
– Przepraszam. – Poderwałam się z miejsca, zmuszając tym samym faceta, żeby mnie wypuścił.
Zrobił to, nie omieszkawszy zajrzeć mi w dekolt. Jego kobieta oczywiście to zauważyła, więc kiedy szybkim krokiem zmierzałam w stronę wagonu restauracyjnego, gonił mnie jej wrzask.
Drzwi zamknęły się za mną z cichym świstem, odcinając od histeryzującej mamuśki. Oparłam się o ściankę i przeklęłam cicho własną głupotę. Było kupić miejsce w pierwszej klasie? Było. Albo w cichym wagonie. I w jednym, i w drugim miałabym spokój i zero dzieciaka, którego rodzice nie chcą uświadomić, na czym polega zaliczanie przez tatusia starych bab w kolejowych wucetach. Niestety podczas kupowania biletu wzięłam pierwszy sugerowany przez system. I co? I mam! Zero snu. W ten sposób, kiedy w końcu dojadę do Tychów, gdzie ma mnie odebrać starsza siostra… Ta starsza, z którą stanowimy tandem przypominający naszą ukochaną babcię, świętej pamięci… Kiedy więc w końcu dojadę do Tychów, będę musiała powiedzieć siostrze, że dopadła mnie starość i muszę do łóżka. Sama. I to do łóżka w jej pokoju gościnnym, co pewnie zniszczy jej plany bzyknięcia jakiegoś tępego przystojniaczka wyrwanego w jednym z tyskich klubów. Się mówi trudno.
Westchnęłam boleśnie i oderwałam się od ścianki. Z żalem ruszyłam do warsu. Z żalem, bo miarowe dudnienie pociągu uświadomiło mi, jak cudownie mogłam sobie teraz drzemać. Ech. Może będę miała szczęście i w restauracyjnym znajdzie się wolne pojedyncze miejsce, może nie wpuszczają tam dzieci… i ich wrednych matek.
Nie zauważyłam ani jednych, ani drugich. Ku mojej ekstatycznej radości wagon świecił pustkami. Zamówiłam herbatę i naleśniki i usiadłam w jednym z foteli. Naleśniki smakowały co prawda jak guma, ale ostatecznie chodziło bardziej o miejsce niż kuchnię, prawda?
Mniej więcej po godzinie delektowania się spokojem, trzeciej herbacie i w trakcie pierwszego piwa usłyszałam otwierające się drzwi wagonu. Słyszałam to już kilka razy i szczerze powiedziawszy, za każdym drżałam, że do środka wpadnie młodzieniec, któremu to ja będę musiała wytłumaczyć słowne zawiłości. Ewentualnie jego mamuśka, żeby mnie stłuc za to, że nieźle wyglądam. Najbardziej jednak martwiła mnie hipotetyczna wizyta tatuśka, któremu musiałabym wyjaśnić, że spośród wszystkich mężczyzn na ziemi jego wybrałabym z absolutnej ostateczności.
Na szczęście nie pojawił się żaden z członków piekielnej rodzinki. W wejściu stanęła za to najpierw kobieta wyglądająca na jakieś trzydzieści pięć, może trzydzieści osiem lat, ale takie naprawdę zadbane trzydzieści osiem. Ładna, szczupła brunetka w ciemnych spodniach i dopasowanej białej koszuli. Upięte wysoko gęste włosy, strój oraz dzierżony w dłoni neseser przywodziły na myśl bizneswoman albo prawniczkę. A poważna, zdystansowana mina wskazywała na tę ostatnią.
Przyglądałam się jej przez chwilę, póki nie zobaczyłam towarzyszącego jej mężczyzny. Nie od razu skojarzyłam, na kogo patrzę. Początkowo po prostu doceniłam urodę i sylwetkę wysokiego przystojniaka. Bo było co doceniać. W końcu prowadzę agencję modelek, więc znam się na tym. Potrafię dojrzeć ciało nawet pod koszulą i garniturem. Na regularne rysy, głęboko osadzone oczy i ciemne, nieco zbyt długie włosy też przyjemnie było popatrzeć. Toteż patrzyłam. I patrzyłam. I patrzyłam… aż nagle dotarło do mnie, kogo tak obserwuję.
Oż, cholera jasna! Chłopak z lotniska! Cudownie bezczelny właściciel marynarskiego worka.
Mężczyzna nie od razu mnie zauważył. Szedł za brunetką, słuchając jej cichego głosu. Wydawał się całkowicie na niej skupiony, chociaż nie w ten romantyczny sposób, który nie pozwala facetowi oderwać oczu od ukochanej. Nie słyszałam, o czym rozmawiali, bo mówili zbyt cicho. Podeszli do baru, przejrzeli skąpe menu, po czym chłopak zamówił:
– Dwie kawy i dwie drożdżówki z serem. – Spojrzał na kobietę i dodał: – Oraz butelka wody niegazowanej.
Drożdżówki. Powiedział to idealną, czystą polszczyzną. Żaden Brytyjczyk nie potrafiłby tego tak wymówić. Zatem albo to nie był właściciel marynarskiego worka, albo dwa miesiące temu oboje źle założyliśmy w kwestii narodowości rozmówcy. W sumie to nawet zabawne. No i ja wciąż wygrywałam. Poza tym koleś mówił po angielsku jak rodowity Londyńczyk, więc nic dziwnego, że wzięłam go za mieszkańca Wysp Brytyjskich.
Usiedli trzy rzędy od mojego stolika, wciąż rozmawiając szeptem. Kobieta tyłem do mnie, a jej towarzysz twarzą w moją stronę, więc mogłam sobie na niego patrzeć. I chyba robiłam to zbyt intensywnie, bo wreszcie ściągnęłam jego uwagę. Zmrużył oczy i przez dwie sekundy szukał w pamięci. Dokładnie dwie sekundy, zanim błysnął szerokim uśmiechem. Cholernie ładnym szerokim uśmiechem.
Spodziewałam się, że wstanie i podejdzie, ale on tylko skinął głową. Zrobiłam to samo, bardzo starając się ukryć rozczarowanie. A nie powinnam go czuć, bo przecież gość przyszedł z jakąś laską i nie wypadało, żeby ją zostawił. Tak, zdecydowanie nie powinnam. ZDECYDOWANIE. I z tej przyczyny odwróciłam wzrok. Wcisnęłam torebkę między biodro a ścianę wagonu, więc gdyby ktoś chciał mi ją zabrać, z całą pewnością bym to poczuła. Potem oparłam głowę o zagłówek. Skoro nikt z piekielnej rodzinki nie ruszył za mną, mogłam się w końcu zdrzemnąć.
Obudziłam się nagle, kompletnie zdezorientowana. Serce waliło mi jak oszalałe, jeszcze zanim otworzyłam oczy. A później było tylko gorzej…
– Dzień dobry, śpiąca królewno. – Nieznajomy z lotniska siedział na fotelu naprzeciwko mnie. Przekręcił głowę, pochylił się w moją stronę, a w jego oczach błyszczało rozbawienie. Nadal mówił po angielsku. Czyli wciąż wygrywałam. – Albo może dziewczyno Nie Wierzę Na Słowo.
Zamrugałam, próbując uspokoić nerwy. Jednocześnie dotarło do mnie, gdzie się znajduję i że przyglądający mi się obecnie facet musiał mnie obserwować, gdy drzemałam. Błyskawicznie dopadła mnie też myśl, że może spałam na popielniczkę albo śliniłam się jak buldog. I to ciut zwarzyło mi nastrój. Pewnie z tego powodu zareagowałam z lekką agresją.
– Ale wiesz, że to zakrawa na stalking? – zapytałam w języku, którego użył.
– To chyba dobrze, prawda? – Rozparł się w fotelu.
Tętno wróciło mi już do normy i przestałam się przejmować, jak wyglądam. Poprawiłam się na siedzeniu i przypomniałam sobie, że kiedy zasypiałam, chłopak miał towarzystwo. Zerknęłam za niego, na stolik, przy którym siedział poprzednio. Był pusty.
– Dlaczego dobrze? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
– Bo przecież kobiety lubią takich mężczyzn.
– Mój drogi – uśmiechnęłam się chłodno – czytasz niewłaściwe książki albo oglądasz niewłaściwe filmy.
– Albo ty naprawdę jesteś wyjątkowa. – Mrugnął porozumiewawczo.
Trochę mi zaimponował. Minęły w końcu miesiące, zamieniliśmy ze sobą na tamtym lotnisku ledwie kilka zdań, a on ewidentnie pamiętał większość moich wypowiedzi. Z drugiej strony – nie było za wiele do pamiętania.
Westchnęłam ostentacyjnie, z udawanym niesmakiem.
– Tak? – Nie przestawał się uśmiechać.
– Komunał nad komunałami, kotek. – Zerknęłam na zegarek. Nieźle. Spałam ponad godzinę.
Mężczyzna położył dłoń na piersi i pokręcił smutno głową.
– Ranisz mnie, dziewczyno. Człowiek siedzi przy niej, pilnuje jak największego cudu we wszechświecie… – jęknął żałośnie. – Nie da nikomu skrzywdzić, odgania nawet muchy…
Przy tym musiałam parsknąć śmiechem.
– Nie wierzysz?
– Nie bardzo. Brałam prysznic przed wyjazdem, więc raczej się do mnie nie garną.
Przygryzł usta, bo dopiero teraz pojął swoją gafę.
– Dobra – burknął z rozbawieniem. – To mi średnio wyszło.
– Co najmniej.
– Jak mogę ci to wynagrodzić?
Udałam, że się zastanawiam. On w tym czasie wyprężył muskuły. Serio, wyprężył. Nie powiem, robił naprawdę przyjemne wrażenie. Jakbym była Tośką albo którąś z moich dziewczyn, już ciągnęłabym go do toalety. Niestety nie bzykam się z przypadkowo poznanymi facetami. Lubię coś wiedzieć o kochanku. Choćby poznać imię i nazwisko. Najlepiej jeszcze datę urodzenia, narodowość, upodobania czytelnicze czy kulinarne… Takie tam. Jak dotąd nie zdarzył mi się seks z przypadkowym gościem. Fakt, to trochę niezwykłe i w sumie nie wiadomo, z czego wynikało. Nie miałam przecież oporów przed seksem ogólnie, zahamowań też nie. Po prostu jakoś tak się złożyło.
Poflirtować jednak nie zaszkodzi, prawda?
– Jak możesz wynagrodzić…? – powtórzyłam powoli. – Niech się zastanowię…
Brwi mężczyzny poruszyły się dość jednoznacznie.
– Powiedz tylko słowo – zaczął miękko – a będę cały twój.
Natychmiast przypomniała mi się ładna brunetka.
– Cały?
– Uhm – zamruczał.
– A twoja dziewczyna nie będzie miała nic przeciwko temu?
– Moja…? – Zmarszczył brwi, jakby nie wiedział, o co mi chodzi. Po chwili ponownie się uśmiechnął. – Nie. Jestem pewien, że akurat ona chętnie się mną podzieli.
Dziwnie to sformułował, ale skoro to tylko flirt, dlaczego nie pociągnąć zabawy? Znowu udałam, że się zastanawiam, a w końcu pokręciłam głową.
– Nic z tego, kotek. Ona może się dzielić. Ja nie. Trójkąciki to zdecydowanie nie moje klimaty.
– Zdecydowanie? Próbowałaś?
– Trójkąta? Nie. Za to czworokąt się zdarzył – rzuciłam błyskawicznie, z przyjemnością obserwując, jak jego ładne, duże oczy robią się olbrzymie.
Nie musiał przecież wiedzieć, że to, co nazwałam czworokątem, zdarzyło się dwadzieścia dwa lata temu, gdy pojechaliśmy do kuzynostwa pod Tarnobrzeg. Ciotka i wujek położyli całą naszą czwórkę, w sensie mnie, Tośkę i swoich dwóch dziesięcioletnich synów razem na strychu. Nie pamiętam, dlaczego Hanka z nami nie spała… Nieważne. Grunt, że zamiast łóżek mieliśmy dwa wielkie materace, a ja trzy pierwsze noce właściwie nie zmrużyłam oka. Najpierw Staszek i Sylwek opowiadali straszne historie, potem zrobili zawody w puszczaniu bąków, a ostatecznie przytargali ze stajni młode kociaki. To ostatnie w ramach przeprosin za te dwa pierwsze. Przyniosło pożądany skutek, bo do końca tygodniowego pobytu uwielbiałam i chłopaków, i koty. Niestety potem beczałam przez miesiąc, bo matka oczywiście nie zgodziła się na przygarnięcie sierściucha. Do dzisiaj na wspomnienie tamtych maluchów czuję do matki żal.
– Tak że, wiesz – kontynuowałam, obserwując z satysfakcją zmieszanie mojego rozmówcy – sprawdziłam temat, jestem ekspertką i zapewniam, że nie gustuję.
Chyba przegięłam przy ekspertce, bo oszołomienie chłopaka dość szybko złagodniało i ostatecznie przerodziło się w ironiczny uśmieszek. Przyglądał mi się w taki sposób, jakby czytał w myślach. Dokładnie tak, jakbym nie miała przed nim żadnych tajemnic.
– Mam wrażenie, królewno, że albo ostro koloryzujesz, albo nawet… hmm… jak by to powiedzieć – zawahał się zbyt ostentacyjnie, żeby to było szczere – kłamiesz w żywe oczy.
– Rzadko okłamuję nieznajomych – oświadczyłam.
– A znajomych częściej? – zdziwił się.
Nie odpowiedziałam.
– Nie rozumiem – przyznał.
– Zastanów się. Kiedy zawieram nową znajomość i chcę, żeby ten ktoś mnie polubił, muszę być szczera. Jeśli kłamstwo wyjdzie na jaw, zawiodę rodzące się zaufanie i nastawię tego kogoś negatywnie do siebie.
Coś pojawiło się na jego twarzy, coś dziwnego, jakaś niepewność, nerwowość. A może tylko mi się wydawało, bo ledwie mrugnęłam, a nieznajomy patrzył na mnie tak samo jak wcześniej: z rozbawieniem i zainteresowaniem.
– Czyli kiedy już ktoś ci zaufał, możesz go okłamywać do bólu? – dopytywał.
Pokręciłam głową.
– Nie mogę i tego nie robię. – Spoważniałam. – Kłamstwo ma krótkie nogi, a raz zawiedzione zaufanie trudniej jest odbudować, niż je w ogóle zdobyć.
– Przed chwilą powiedziałaś coś innego.
– Nic nie powiedziałam – sprecyzowałam – a jedynie zasugerowałam.
– Aha. Czyli według ciebie niezwerbalizowane oszustwo przestaje nim być?
Zapędził mnie w kozi róg. Dodatkowo właśnie sobie uświadomiłam, że przecież oszukuję go od początku tej rozmowy. Ostatecznie wiedziałam, że oboje jesteśmy Polakami, a utrzymywałam konwersację w języku angielskim. Jak by na to nie patrzeć, szczera nie byłam.
Już zamierzałam to wyjaśnić, gdy w wejściu stanęła ładna brunetka, która wcześniej towarzyszyła przystojniakowi. Rozejrzała się, dostrzegła go i szybko podeszła.
– Rusz tyłek, Damian – warknęła, ignorując moją obecność. – Ile mam czekać?
Mężczyzna popatrzył na nią spokojnie. Coś musiała jednak dojrzeć w jego spojrzeniu, bo dość szybko się opanowała. Potem przeniosła wzrok na mnie.
– Dzień dobry – zreflektowała się.
Skinęłam w milczeniu. Damian w tym czasie wstał. Następnie nachylił się nade mną i, jakbyśmy znali się od wieków, pocałował mnie w policzek.
– Do zobaczenia, królewno – obiecał szeptem.
Gdyby dał mi szansę, może zapytałabym, skąd pewność, że to nastąpi, skoro nie wie nawet, jak się nazywam ani gdzie mieszkam. Torebka wciąż tkwiła obok mnie, więc mój nieznajomy znajomy na pewno jej nie przeszukał i nie sprawdził danych w ten sposób. Zatem nadal pozostawałam dla niego panią N.N. Dlatego może bym zapytała, gdyby tak szybko się nie zmył, podążając za towarzyszką.
Może bym zapytała, a może i nie. Nie żeby mi zaczęło zależeć, po prostu drugie, zapewne równie przypadkowe spotkanie sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać. Może ktoś tam, siedzący na górze, dawał mi znak? Ostatecznie na świecie żyją miliardy ludzi, jakie mieliśmy szanse na to, aby ponownie na siebie wpaść? Tyle że jeśli ten ktoś na górze zetknął nas dwa razy i nie pozwolił wymienić się namiarami, to niech się stara i zetknie po raz trzeci, prawda?
Przypisy
1magnifique (fr.) – wspaniały
2yak dykyy zherebets (ukr.) – jak dziki ogier