Chwila która trwa - Gosia Lisińska  - ebook + audiobook

Chwila która trwa ebook

Gosia Lisińska

4,7

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy chwila może trwać wiecznie?

Jola i Marek mają wspólną przeszłość. Ta jednak, zamiast ich łączyć, buduje między nimi mur.

Wzajemne pretensje, przemilczenia i tajemnice, sprawiają,  że chociaż Jola kocha ojca swojego dziecka, a on jej pragnie, nie potrafią sobie zaufać.

Oto historia pary, która musi się stracić, żeby się odnaleźć. Historia o dojrzewaniu i przebaczaniu. I o bezwzględnej miłości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (541 ocen)
422
88
21
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BozekM

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Chyba najlepsza z całej serii. I dobrze, że autorka stronciła Marka z piedestału i pokazała jego złe strony.
50
filipstefan

Nie oderwiesz się od lektury

Najbardziej emocjonującą z całej serii. Polecam.
40
Milo83

Nie oderwiesz się od lektury

Tatko Lisowski love for ever ❤️ Uwielbiam Marka od pierwszej chwili gdy się pojawił w drugim tomie 😍 Ta część jest zdecydowanie najbardziej emocjonująca i łezka nie raz poleciała 😍
40
AnikaAnika

Nie oderwiesz się od lektury

Tak to była piękna książka. Dziękuję za wszystkie emocje. Śmiech, gniew, radość i łzy. Każdego zachęcam do przeczytania tej książki, jak również całej serii pt. Miłość w Tychach. Nie zawiedziesz się.
40
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytany cały cykl.....podobał mi się....a najbardziej podobało mi się to że każdy z bohaterów miał swoją opowieść.....droga autorko już sięgam po resztę Twoich książek
30

Popularność




Wstęp

Pomysł na tę książkę powstał na jubileuszowym koncercie Dżemu, na paprocańskiej Dzikiej Plaży, kiedy razem z rozśpiewanym tłumem fanów płakałam przy utworze Do kołyski. Stałam tam, razem z mężem i tysiącem innych entuzjastów, i zastanawiałam się, jak pokazać moim czytelnikom, ile dla tyszan znaczy tamuzyka.

Wszystkie fragmenty zaczerpnęłam z oficjalnej strony zespołu. Ich autorami są tekściarze Dżemu, a przede wszystkim nieodżałowany poeta i muzyk Ryszard Riedel. Cudownie było tworzyć, spacerując między ich słowami. Zanurzyć się isłuchać.

Niniejszą książkę dedykuję wszystkim fanom zespołu. W szczególności mojemu Mężowi iKuzynowi.

Rozdział 1: Marek

Miałem kiedyś wielki dom

Złoty Paw1*

Cholera, jak jej było na imię? Stella? Bella? Kurwa! Kompletnie nie pamiętałem, a trochę głupio obudzić się w łóżku dupencji, która właśnie przyniosła ci do niego śniadanie, i nie pamiętać, jak ma na imię. Zwłaszcza że sposób, w jaki jej cycki podrygiwały tuż nad moją twarzą, kiedy mnie ujeżdżała wczorajszego wieczoru, pamiętałemświetnie.

– Cześć, śpiący królewiczu. – Blondynka postawiła tacę na stoliku przy łóżku, a ja odetchnąłem z ulgą. Okej. Ona chyba też nie pamiętała. – Usmażyłam cijajka.

Powstrzymałem parsknięcie śmiechem, bo dwa dni temu oglądaliśmy z ojcem Kilera, więc tekst skojarzył mi się jednoznacznie. Laska raczej nie wyglądała na taką, która lubi polskie komedie, więc pewnie by jej to nie rozbawiło. Chciałem wstać, ale właśnie sobie uświadomiłem, że jestem goły, więc poczułem pewien dyskomfort. Co innego pieprzyć pannę wyrwaną w klubie po kilku drinkach, a co innego na trzeźwo paradować przed nią z fiutem nawierzchu.

– Cześć – burknąłem więc. – Gdzie mojeciuchy?

Pochyliła się, a po chwili na kołdrze wylądowały moje rzeczy. Ubrałem się błyskawicznie.

– Słuchaj… – Zawahałemsię.

– Adele – podpowiedziała, przestając sięuśmiechać.

Kurwa, nawet nie byłem blisko.

– Adele. – Skinąłem głową, unikając jej wzroku. – Świetnie się bawiłem, ale na mnie już czas. Dzięki za śniadanie. – Minąłem stolik, nawet nie zerknąwszy na tacę, chociaż kiedy zapach dobiegł moich nozdrzy, poczułem, jak żołądek ściska mi głód. Przy drzwiach zatrzymałem się i popatrzyłem na gospodynię. Mimo wszystko trochę głupio wyszło, więc dla złagodzenia sytuacji dodałem: – Może jeszczekiedyś…?

Spojrzała na mniewściekle:

– Pierdolsię.

– Okej. – Wzruszyłem ramionami, po czym wyszedłem.

Dochodziła dziesiąta, a w sobotę o tej porze studenci odsypiali piątkowe picie, więc kampus świecił pustkami. Nie mieszkałem tutaj, bo sześć lat temu rodzice kupili mieszkanie na obrzeżach miasta i uznali, że wygodniej i taniej będzie, jeżeli się tam wprowadzę. Kasa zawsze stanowiła priorytet, tacy już byli. Mimo wszystko często bywałem na kampusie, bo albo piłem z kumplami, albo posuwałem tutejszelaski.

Ups, mamusia nie byłaby zadowolona, słysząc, jak się wyrażam. Wciąż narzekała, że za dużo przeklinam i że znam oba języki, tak polski, jak i angielski, na tyle dobrze, żeby nie ograniczać się tylko do tych kilku słów. Niby miała rację, ale ja po prostu lubiłem bluzgać. Bluzgać, pieprzyć i tłuc się z chłopakami na macie. Kurwa, trzy najzajebistsze rzeczy pod słońcem. Jest w ogóle takie słowo? Najzajebistsze. Fajne.

W drodze do domu zajrzałem do maka, bo podrażniony zapachem jajek żołądek dopominał się napełnienia. Usiadłem w kącie i przez chwilę delektowałem się kanapką i kawą. Wolałbym tamtą jajecznicę, ale kolejne kilkadziesiąt minut w towarzystwie dziewczyny, o której wiedziałem tylko, że potrafi zrobić świetnego loda, nie wchodziło w grę. Unikałem tego od… Odzawsze.

Drzwi lokalu rozsunęły się, wpuszczając trzy rozgadane nastolatki. Przyglądałem się im przez chwilę z jakąś chorą fascynacją. Szczególnie jednej: drobniutkiej szatynce o twarzy dziecka. Patrzyłem, jak podchodzi do kasy i rozmawia z pryszczatym chłopakiem. Wyglądała pokracznie w tych krótkich spodenkach, nad którymi koszulka opinała wydęty brzuch. Kiedy rozmawiała z koleżankami, jak one chichotała zawzięcie. Jak dla mnie trochę zbyt zawzięcie. W niczym nie przypominała Jolki, a jednak nie mogłem oderwać od niejwzroku.

Jolka. Kurwa! Jolka.

Cholera! Nie myślałem o niej od tak dawna i nagle… Co mnienaszło?

Nastolatka spojrzała w moim kierunku, a potem ponownie pogrążyła się w rozmowie z chłopakiem za ladą. Już nie chichotała, przestała udawać i po prostu była zdenerwowana. Widziałem, że pryszczaty gówniarz się wkurwia, zaczyna machać rękami i krzyczeć na dziewczynę, a ona coś mu tłumaczy coraz bardziej zapłakana.

Przyglądałem się im spięty i co rusz, kompletnie nad tym nie panując, zerkałem na sterczący brzuch dziewczyny. Jak jakiś popieprzony perwers. Ale, cholera, nie potrafiłem się powstrzymać. Wróciły wspomnienia, chociaż przecież nie widziałem Jolki z takim brzuchem. Wyjechaliśmy z rodzicami z Polski zaraz po tym, kiedy mi powiedziała, że jest w ciąży. Zresztą, nawet gdybyśmy zostali, i tak bym nie zobaczył, bo rodzice zapłacili jej za skrobankę. Mama powiedziała, że jesteśmy za młodzi na dziecko, więc się tym zajęli. Nie, żebym żałował. Nie miałem wtedy nawet szesnastu lat. Kurwa! Szesnaście lat. Mniej niż ta mała, której się teraz przyglądałem. Który szesnastolatek jest materiałem na ojca? Chryste, skończyłem dwadzieścia dwa, a nadal na myśl o dziecku tężałem ze strachu.

Nie, nie żałowałem dziecka, ale czasami zastanawiałem się, jakie by było. Podobne do mnie czy do Jolki? Taki mały urwis jak Wojtek czy ślicznotka jak jej matka? Rozmyślałem o tym cholernie rzadko… Dobra, nie aż tak cholernie. Kiedy mój młodszy brat wpadał na jakiś głupi pomysł albo stroił durną minę, przychodziło mi do głowy tamto nieistniejące dziecko. Jakie by było? I, gdyby jednak się urodziło, czy bawiłoby się z wujkiem, młodszym od niego o dwalata?

Wojtek przyszedł na świat już w Stanach. Ojciec mówił, że im się przytrafił, a ja czasami myślałem, że mama żałowała niedoszłego wnuka i specjalnie się postarała o dziecko. Tak czy inaczej, uwielbiałem smarka. Scalił naszą rodzinę po tamtej głupocie zJolką.

Tyle razy powtórzyłem w myślach jej imię, że jakoś tak samoczynnie stanęła mi przed oczami. Najładniejsza dziewczyna w klasie. Cholera, w szkole! Wyglądała jak jakaś pieprzona modelka z tymi długimi nogami, świetnym tyłkiem i niezłymi cyckami. No i te ogromne sarnie oczy. Wiem, wiem, cycki dla faceta są priorytetowe, ale oczy Jolki… I usta: miękkie, wilgotne, wydatne. Wtedy o tym nie myślałem, ale teraz wspomnienie jej pełnych warg od razu skojarzyło się z zajebistym lodzikiem. Teraz, bo wtedy był jeden szybki i zawstydzający numerek. Jak to mówią: ledwie wszedłem, już doszedłem. To dlatego rzuciłem jej wtedy, że to nie mójdzieciak.

Kurwa, wiedziałem, że mój. Pamiętam jej nieśmiałość, ból przy pieprzeniu i krew na prześcieradle. Miała tyle samo doświadczenia co i ja. Zero, null i nothing. Łatwo było powiedzieć, że się puszczała, ale w głębi duszy wiedziałem, że nie, że wybrała mnie. Mnie. Najładniejsza dziewczyna w szkole wybrała mnie na pierwszy raz. Nieźle, co?

Potrząsnąłem głową, trochę zły na siebie za durne wspominki. Jakbym był babą. Nie należałem do romantycznych facetów. Pewnie dlatego, kurwa, że nie miałem pochwy, nie? Zarechotałem pod nosem, po czym wypiłem kawę i już miałem wstać, gdy pryszczaty gówniarz wyskoczył zza kasy, złapał ciężarną nastolatkę za rękę i zaczął szarpać.

Nie miałem pochwy, ale miałem jaja, a w nich płynęła polska krew. Żaden prawdziwy Polak nie pozwoli jakiemuś smrodowi z syfami na mordzie szarpać kobiety w ciąży!

Podniosłem się powoli i podszedłem do awanturującej siępary.

– Puść dziewczynę – poprosiłem.

Moje metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ponad dziewięćdziesiąt kilo mięśni zwykle robiło odpowiednie wrażenie, ale ten gnojek chyba był zbyt nakręcony. Zadarł łeb, bo sięgał mi do brody, i spojrzał zaczepnie.

– Czego? – warknął.

– Puść. Dziewczynę – zaakcentowałem każdesłowo.

– Boco?

– Bo ci wpierdolę – wyjaśniłemgrzecznie.

Chłopak poczerwieniał, co przy jego pryszczatej gębie raczej nie dodało mu urody, ale puścił nastolatkę, która szybko cofnęła się poza zasięg jego rąk. Uśmiechnąłem się do niej, a potem ruszyłem dowyjścia.

Zrobiłem ze trzy kroki, zanim krzyknęła. Zacząłem się odwracać. Zauważyłem ruch, więc zadziałał szkolony latami instynkt. Uchyliłem się. Pięść musnęła mój policzek. Odskoczyłem i błyskawicznie wyprowadziłem cios. Jeden, drugi, trzeci. Dziewczyna zaczęła wrzeszczeć, kiedy posłałem dupka na ziemię i przywaliłem czwarty raz. Zamachnąłem się jeszcze, ale już nie uderzyłem. Tu też zadziałało szkolenie. Odetchnąłem kilka razy, żeby uspokoić nerwy, po czym powoli sięwyprostowałem.

Szczyl leżał z rozkwaszonym nosem, z którego płynęła krew, i płakał. Kurwa, miałem nadzieję, że go nie uszkodziłem.

Zbytmocno.

*

Gliniarz był bardzo wyrozumiały, ale i tak musiał mnie zatrzymać, skoro pryszczaty złożył skargę. Co prawda widziałem, że policjant, gdy się dowiedział, jak doszło do tego „uszkodzenia ciała”, sam miał chęć przywalić gówniarzowi, ale spisał protokół i sympatycznie zaprosił mnie do radiowozu. Gdy poszkodowany zaczął się pieklić, że nie założono mi kajdanek, oficer Debicky spojrzał na niego w taki sposób, że pryszczaty zamilkł w jednej chwili.

– Pojebane dupki myślą, że im wszystko wolno – mamrotał gliniarz po polsku, kiedy ruszyliśmy sprzed maka. – Kto to, kurwa, widział, żeby podnosić rękę na ciężarną babę? Świat schodzi na psy, a człowiek musi udawać, że jest okej. – Zerknął na mnie we wstecznym lusterku. – Skąd jesteś, synu?

– ZGreenpoint.

Uśmiechnął siękrzywo.

– W Polsce. W Polsce skądjesteś?

Też sięuśmiechnąłem.

– ZTychów.

– Miasto Dżemu, co?

Tym mnie wziął bardziej niż brakiemkajdanek.

– Słucha pan?

Popatrzył na mnie jak nakosmitę.

– No jak nie, jak tak – odpowiedział zaraz. – Pod Jesionami kiedyśbyłeś?

– Po lekcjach chodziłem z kolegami. – Wyszczerzyłem się, a jednocześnie poczułem, jak zaczyna mnie dławić wzruszenie. Tychy, dzieciństwo… Cholera, tęskniłem.

Policjant pokiwał głową z uznaniem. W jego oczach też pojawiła sięnostalgia.

– Ja z Wadowic – przyznałcicho.

– Tych od papieża? – Starałem się być dowcipny, bo głupio, kiedy ci się głos łamie. Dopiero co przypieprzyłem szczylowi, robię za twardziela, a ryczę na samo wspomnienie o Tychach. Cholera!

– A są jakieś inne? – Debicky też się wyszczerzył i coś miałem wrażenie, że z tego samegopowodu.

Zaśmialiśmy sięjednocześnie.

– Wojtek – przedstawiłsię.

– Serio? Mój brat ma tak naimię.

– Widzisz, młody, jaki świat mały. Dobra, podjedziemy na posterunek, spiszę cię i wracasz do domu. Tylko nikomu po drodze nie przypieprz.

Pożartowaliśmy jeszcze trochę, zanim dojechaliśmy na miejsce. Niestety tam trafił się jakiś upierdliwy biurokrata, który ni cholery nie chciał się zgodzić, żebym wyszedł, więc Wojtuś musiał mnie zatrzymać. Zamiast na dołek, posadził mnie przy swoim biurku, po czym dał telefon i kazałdzwonić.

Po krótkim wahaniu wybrałem numer ojca. Wiedziałem, że nie będzie zachwycony, ale ostatecznie to nie moja wina, że jakiś skurwiel zapragnął pobawić się w Gołotę, prawda? Odczekałem kilka sygnałów, a kiedy włączył się automat, popatrzyłem naDębickiego.

– Dzwoń, ile potrzebujesz – stwierdził tylko, wzruszając ramionami. – Chcesz kawę? Trochę gówniana, ale zawsze. Może znajdzie się też jakiś pączek, chociaż nieobiecuję.

– Chętnie. – Podziękowałem i ponownie spróbowałem skontaktować się z tatą.

Kiedy znów włączyła się sekretarka, przekląłem cicho, po czym niechętnie wybrałem numer mamy. Wiedziałem, że w przeciwieństwie do ojca ona nie tylko się wkurwi, lecz także będzie się martwiła. I to jeszcze jak! Dlatego wolałbym powiedzieć jej pofakcie.

Niestety mama też nie odebrała. A to już naprawdę dziwne, bo zwykle była przyklejona do komórki. Zastanawiałem się nad tym, kiedy wrócił Dębicki. Postawił przede mną papierowy kubek i duże pudełko, w którym ostał się jeden donut, a potem usiadłobok.

– Ijak?

– Rodzice nie odbierają. Dziwne, bo o tej porze są zwykle w domu. Wojtek ma rano zajęcia z logopedą i jeżdżą na nie razem, ale powinni już wrócić. – Popatrzyłem na zegarek, który wskazywał dwunastąpiętnaście.

– Mogę ci dać namiary na niezłego papugę – zaproponował policjant. – Wyciągnie cię w piętnaścieminut.

– Papugę?

– Adwokata.

Trzasnąłem się w czoło rozwartądłonią.

– Idiota jestem! – przyznałem. – Do Bączka powinienem… To rodzinny prawnik – wytłumaczyłem i sięgnąłem potelefon.

Mecenas Bączek odebrał po dwóchsygnałach.

– Cześć, Dawid – przywitałem się, bo Bączek był kuzynem ze strony matki, starszym ode mnie o piętnaście lat. Od zawsze mówiłem do niego po imieniu.

– Chwała Bogu! – Głos Dawida drżał. – Nie mogłem się do ciebiedodzwonić…

– No bo, kurwa, na posterunku jestem! – warknąłem wściekle, wchodząc mu w zdanie. – Możesz tu wpaść i mnie wyciągnąć? Starzy nie odbierają, kiedy akurat ichpotrzeba!

Bączek westchnął. Milczał przez chwilę, aż wreszciezapytał:

– Który posterunek? – A kiedy mu podałem adres, dodał: – Będę za pół godziny. – I sięrozłączył.

*

Pojawił się trochę później, pewnie utknął w korkach. Machnął do mnie ręką, ale nie podszedł, tylko od razu zajął się formalnościami. Obserwowałem go z daleka z ciekawością, bo byliśmy rodziną, a nigdy nie widziałem go w pracy. Rozmawiał najpierw z jednym, potem drugim policjantem, następnie wszedł do pokoju, na drzwiach którego wisiała jakaś zawieszka – ze swojego miejsca nie byłem w stanie odczytać, co było na niej napisane. Wyglądał przy tym niezwykle profesjonalnie i na miejscu w tym ciemnopopielatym garniturze i białej koszuli, które włożył mimo ponad trzydziestu stopni na dworze. Kompletnie nie pasował do obrazka pijanego Dawidka z ostatnich urodzin mamy, zaglądającego każdej lasce w dekolt, nawet pulchnym kuzynkom.

Rozmyślałem nad tym z rozbawieniem, trochę tylko podszytym niepokojem, bo miałem nadzieję, że taki inny Bączek wyciągnie mnie w miarę szybko. Wiedziałem, że nie da mi potem żyć i przy każdej rodzinnej okazji będzie wracał do tej historii, ale chwilowo miałem to w dupie. Chciałem tylko wrócić do domu. Nawet jeśli to oznaczało długie zmywanie głowy przez ojca czy załamywanie rąk przezmamę.

Kiedy w końcu Dawid podszedł do mnie, z jego ponurej i dziwnie zmęczonej twarzy nie mogłem niczego wyczytać.

– Idziemy – powiedziałtylko.

Wstałem, a potem zerknąłem na towarzyszącego mu Dębickiego. Policjant też już się nie uśmiechał i patrzył na mnie… no jakoś tak smutno.

– Trzymaj się, młody. – Poklepał mnie łagodnie po ramieniu.

Zmarszczyłem brwi, ale zanim zdążyłem zadać jakiekolwiek pytanie, Dawid pchnął mnie w stronę wyjścia. Normalnie bym się na niego wściekł, ale teraz sam chciałem jak najszybciej opuścić komisariat, więc grzeczniutko ruszyłem do wyjścia. Zupełnie jak gówniarz, który podjebał sąsiadowi rower, bo się chciał karnąć z kumplami do kina, ale złapał go ojciec i wpieprzył mupasem.

W milczeniu dotarliśmy do samochodu Bączka zaparkowanego na parkingu przed komisariatem. Słońce cholernie paliło, więc nawet na tych kilku metrach zgrzałem się jak świnia, a Dawid nawet nie rozchylił marynarki. Szedł obok mnie tak spięty, jakby musiał mnie wyciągać po tym, jak wyrżnąłem pół miasta, a nie strzeliłem w mordę agresywnemu gówniarzowi. Niby wiedziałem, że to żadna frajda świecić oczami za krewniaka, ale mimo wszystko chybaprzesadzał.

– Słuchaj, Dawid… – zacząłem, kiedywsiedliśmy.

I wtedy zobaczyłem, że jego dłonie na kierownicy się trzęsą. Nie drżą, ale właśnie się trzęsą, jakby dostał jakiegoś napadu. Nie pamiętałem, by mama coś wspominała, że Bączek ma padaczkę czy coś w tym stylu. Przeniosłem szybko wzrok na jego twarz. Nie patrzył na mnie, ale przed siebie, w jakiś odległy punkt za szybą. Nie odpalił silnika i tylko siedział, cholernie blady i poważny. Kurwa, w życiu nie widziałem go tak poważnego.

– Co się dzieje? – zapytałem, naprawdęwystraszony.

Spojrzał na mnie, a coś w jego oczach dało mi odpowiedź, zanim on to zrobił. Zacisnąłem zęby, wpiłem palce w siedzenie i czekałem, w sumie wiedząc, co usłyszę. Chryste! Chciałem wyskoczyć z tego samochodu. Uciec i nie słyszeć! Tak cholernie, cholernie tegochciałem!

Dawidwestchnął.

– Był wypadek – powiedziałcicho.

*

Zapadał zmrok, kiedy wszedłem do domu rodziców. Zamknąwszy za sobą drzwi, stanąłem w ciemności i ciszy. Po tym popierdolonym dniu cisza powinna mnie cieszyć, ale w jakiś cholerny sposób zabolała bardziej niż hałas ostatnich godzin. Cisza. Od pięciu lat, odkąd rodzice przywieźli Wojtka ze szpitala, w tym domu nigdy nie panowała cisza. Zawsze ktoś coś gadał, grało radio albo telewizor, młody nawijał z prędkością karabinu. Za cholerę nie można było zrozumieć tej jego paplaniny. To właśnie dlatego zaczęli go wozić dologopedy…

Stój! Nie będę o tym myślał! Kurwa! Nie mogę, bo zacznęwyć!

Sekundy zmieniły się w minuty, a ja wciąż stałem w ciemnym korytarzu i czekałem. Kompletnie nie wiedziałem na co, ale czekałem. Może na gderającą matkę? Może na wrzeszczącego Wojtka? A może na ojca, który włączy światło, po czym popatrzy na mnie znad okularów z dezaprobatą? Wzbraniał się przed brylami przez pięć lat, aż wreszcie brakło mu ręki, kiedy próbował czytać, i mama zaciągnęła go do okulisty. Od tamtego dnia zawsze łaził z okularami na końcu nosa.

W jednej chwili uderzyła mnie myśl, że już nie zobaczę tych pierdolonych okularów i poczułem, jak tracę opanowanie, które pomogło mi przetrwać dzień. Znikło błogosławione uczucie otępienia towarzyszące mi od wizyty w szpitalu, w którym lekarze przez kilka godzin próbowali ratować mojego rozgadanego braciszka. Z porażającą jasnością dotarło do mnie, że zostałem sam. Moja rodzina przestała istnieć.

Ból mnie sparaliżował. Poczułem lodowaty chłód, a potemżar.

Nie mogłem oddychać. Niemogłem…

Chciałem uderzyć. Chciałem tłuc. Kogokolwiek. Tamtego kierowcę, ojca, siebie… głównie siebie, bo żyłem, bo, kurwa, żyłem!

Złapałem pierwszą rzecz, jaka mi się nawinęła pod rękę, i cisnąłem. W ciszy trzask rozpadającej się ceramiki zabrzmiał jak wystrzał. Do otumanionego rozpaczą umysłu dotarł obraz złoto-czerwonego brzydactwa, które matka postawiła na komodzie przy wejściu. Znienawidzonej przez ojca koszmarnej tandety rodem z najgorszych lat osiemdziesiątych. Matka była z niej taka dumna. Takadumna…

Nacisnąłem włącznik i przytłumione światło rozjaśniło mrok. Naprzeciwko mnie, pod ścianą, złoto i czerwień migotały w stłamszonym ciemnym kloszem blasku żarówki. Patrzyłem na nie długo, bardzodługo.

A potem upadłem na kolana i zacząłempłakać.

*

Dni się ślimaczyły, a ja nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. Musiałem zorganizować pogrzeb, pozamykać sprawy rodziców, zająć się wszystkim, co dotychczas ogarniali. Zderzyłem się z rzeczywistością, wciąż przebywając w mglistej bańce, w której znalazł się mój umysł po śmierci najbliższych, więc ledwie do mnie cokolwiek docierało. Byłem jak tocząca się zabawka, którą ktoś wprawił wruch.

Po pogrzebie przeprowadziłem się do rodzinnego domu. Rzuciłem studia i całe dnie spędzałem w klubie, gdzie na macie dawałem upust szarpiącej mną wściekłości. Trener, który znał mnie od sześciu lat i stał niedaleko w czasie pogrzebu, pozwalał mi na to przez jakiś czas. W końcu jednak, kiedy trzech chłopaków musiało mnie odciągać od faceta, z którym walczyłem, uznał, że wystarczy. Wepchnął mnie pod zimny prysznic, a kiedy próbowałem się ciskać, posłał na ziemię jednymciosem.

– Nie przychodź, póki się nie uspokoisz – oświadczył.

Siedziałem na podłodze, a lodowata woda spływała mi po twarzy i ciele. Mieszała się ze łzami, ale to do mnie nie docierało. Trener kucnął i pokręciłgłową.

– Marek – chyba nigdy nie słyszałem u niego tak łagodnego tonu – musisz się ogarnąć. To kurewsko trudne, ale nie możesz napierdalać wszystkich, bo w końcu kogoś poważnie uszkodzisz i pójdziesz siedzieć. Wiem – machnął ręką, widząc mój wyraz twarzy – że masz w dupie odsiadkę, ale zastanów się, czy naprawdę chcesz mieć kogoś na sumieniu? – Westchnął, a potem dołożył: – Czy oni by tegochcieli?

Zabolało. Wiedziałem, że ma rację, dlatego zabolało podwójnie.

Wracając do domu, mijałem te wszystkie miejsca, które znałem, a które teraz wydawały mi się dziwnie obce, i rozmyślałem. Nie bardzo wiedziałem, co robić z resztą życia. Ostatnimi tygodniami pędziłem na autopilocie, ale zimny prysznic, który zgotował mi trener, wreszcie mnie obudził. Wysokie ubezpieczenie rodziców uwalniało mnie od problemów finansowych i zapewniało całkiem wygodną, bezpieczną przyszłość. Po prawdzie mogłem spędzić resztę dni, gapiąc się w telewizor i obżerając chipsami. Udziały ojca w kilku firmach też się do tego dołożyły. Parę mieszkań w Nowym Jorku i okolicy przynosiło dochód, dzięki któremu mógłbym zostać rentierem. Rzecz w tym, że nie potrafiłbym tak żyć. Musiałem coś robić. Cokolwiek.

Tak zamyślony minąłem ogromny baner stojący przy drodze. Machała z niego dupa w tak skąpym bikini, że centymetr mniej i nie musiałbym się zastanawiać, jakiego koloru ma sutki. „Świat na ciebie czeka. Zobacz go z nami!” – krzyczał oczojebny różowy tekst. Zatrzymałem się i patrzyłem na tandetny obrazek za plecami prawie gołejlaski.

Tak. To nie był głupipomysł.

*

Zanim dotarłem do domu, miałem już prawie gotowy plan podróży. Najpierw Europa. Kilka największych miast. Pamiętałem, że mama co roku próbowała namówić ojca na walentynki w Paryżu albo w Wenecji. Ostatecznie zawsze było coś ważniejszego i na kolejne święto zakochanych szli po prostu dokina.

Paryż i Wenecja. Zapisane.

Ojciec za każdym razem, kiedy marudziłem o jakieś ciekawsze wycieczki, wspominał wyjazd w dzieciństwie do Berlina. Wtedy to było jeszcze… jak się to nazywało? NRD. Tak, NRD. Kiedyś prawie dostałem w dupę, bo gdy zaczął śpiewkę pod tytułem „ja w twoim wieku to prawie się posikałem ze szczęścia, że mogę pojechać…”, warknąłem, że rzygam już tą historią.

Berlin. Koniecznie.

I Camp Nou. Ojciec kocha… kochał Barcę, więcBarcelona.

Dodałem jeszcze kilka miejsc, a każde kolejne utwierdzało mnie w przekonaniu, że właśnie tego mi trzeba. Nie napierdalania Bogu ducha winnych gości na macie czy obrywania od nich po mordzie, ale właśnie wyjazdu, zapomnienia. Nie żebym był w stanie zapomnieć, ale w tym ogarnianiu się, o którym wspomniał trener, na pewno nie pomoże mi półka pamięci. Tak tata nazywał specjalny regał mamy, na którym mniej więcej raz na kwartał układała nowe zdjęcia. Tkwiłem przed nim i czułem na sobie poważne spojrzenia rodziców z różnych okresów ich życia. Jakby tego było mało, z jednej z ostatnich fotografii śmiał się do mnie usmarowany jak nieboskie stworzenie Wojtek. Sam mu robiłem tę fotę, bo cholernie mnie rozśmieszył. Dlatego była trochę rozmazana – bo tak sięśmiałem.

Nie, zdecydowanie dom nie pomoże mi wrócić do normy. Więc Europa. Świetnie.

Przesunąłem palcami po szkle, za którym wykrzywiał się mój młodszy brat, a potem bez zastanowienia wyjąłem zdjęcie z oprawy i złożywszy na pół, wsunąłem do portfela.

I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że jeśli chcę gdziekolwiek polecieć, muszę namierzyć paszport. Nie miałem go w rękach chyba od przyjazdu do Stanów. Zajebiście. Tylko trzysta metrów kwadratowych do przekopania. Kurwa!

Trzy godziny później miałem tak koszmarnego doła, że wyciągnąłem z barku czterdziestoletnią whisky, którą ojciec trzymał na specjalne okazje, i nalałem do szklaneczki niemałą porcję. Żaden ze mnie smakosz, więc nawet nie poczułem różnicy między nią a tym shitem, który zwykle pijałem, ale ciepło rozgrzewające bebechy trochę pomogło. Nie żebym zaraz poczuł się dobrze, ale już nie było tak kurewsko źle.

Na podłodze przy różnych szafkach leżały teraz dziesiątki papierów, na których zapisano historię mojej rodziny. Dokumenty własności, potwierdzenia z banku, umowy, ale i książeczki zdrowia, świadectwa szkolne, ulubione książeczki Wojtka… Mnóstwo różnych bibelotów składających się na tę rodzinę, której już nie miałem. Wszystko, tylko niepaszport.

Westchnąłem ciężko, a potem wziąłem butelkę szkockiej, pustą już szklaneczkę i ruszyłem do sypialni rodziców z nadzieją, że może w mamy sekretarzyku znajdę ten nieszczęsnydokument.

Opróżniłem jeszcze jedną szklankę, nim przekroczyłem próg. Owszem, cholera, zabolało. Tak jak się spodziewałem. Stanąłem w wejściu i z żalem przesunąłem spojrzeniem po tym miejscu. Poszewki w kwiatuszki, kilkanaście poduszek, pastelowe barwy… Od razu wiadomo, kto urządzał topomieszczenie.

Postawiłem butelkę na białym blacie z przekonaniem, że dzisiaj ją opróżnię, a później otworzyłem pierwszą szufladę. Kosmetyki, kosmetyki, kosmetyki… Żadnych papierów. W drugiej było podobnie, aletrzecia…

Trzecia sprawiła, że moje serce zaczęło gwałtownie bić i przez chwilę zastanawiałem się, czy jednak nie wypiłem za dużo i nie mam zwidów.

W niedużym pudełku leżały paszporty, a pod nimi koperta. Pewnie bym ją zignorował, gdyby nie moje imię i nazwisko zaraz nad tyskim adresem, napisane dużymi, ładnymi literami. Zaskoczony obejrzałem ją ze wszystkich stron. Nadawcy nie było, tylko adresat. Ktoś już wcześniej ją otworzył, a sądząc po równym eleganckim cięciu z boku koperty, tym kimś zapewne była moja mama. Dziwne, bo przecież zawsze uczulała mnie, że cudzych listów się nie czyta.

Coraz bardziej zainteresowany, wyciągnąłem zawartość, czyli zdjęcie i złożoną na pół kartkę, pokrytą tym samym ładnym pismem. Najpierw sięgnąłem po list. Przebiegłem oczami pierwszy akapit i poczułem, że nogi się pode mną uginają. Opadłem ciężko na krzesło, po czym zacząłem czytać od początku. A potem jeszczeraz…

CześćMarku!

Nie odpisałeś na żaden z poprzednich listów, więc ten będzie ostatni. Nie będę Ci już zawracała głowy, skoro tego niechcesz.

Magda skończyła wczoraj cztery lata. Z każdym dniem bardziej przypomina Ciebie. Tak jak Tobie, wciąż jej się buzia nie zamyka i na wszystko ma gotową odpowiedź. Dużo się śmieje. To chyba też ma po Tobie, bo ja nie pamiętam, żebym kiedyś miała tyle powodów do śmiechu. Ma też takie włosy jak Ty: kręcone jasne kędziorki. W ogóle jest strasznie do Ciebie podobna. Mieliście na komodzie takie zdjęcie z Twojego dzieciństwa. I Magda tak właśnie wygląda. Tylko oczy ma po mnie.

Przesyłam Ci jej zdjęcie. Wiem, że chyba nie bardzo Ci zależy, ale pomyślałam, że może chciałbyś zobaczyć. Tym bardziej że teraz nie powinieneś mieć wątpliwości, czy jest Twoja.

Wybacz, że ciągle wysyłam te listy. Chciałam po prostu, żeby mała miała tatę. Ja nie miałam i to nie było fajne. Szkoda, że przeze mnie ona też niema.

Tak jak pisałam wcześniej, nie będę Ci się jużnarzucała.

Jola

Ręce mi drżały, kiedy odwróciłem zdjęcie, żeby pierwszy raz zobaczyć córkę. I oto spoglądała na mnie moja wierna kopia. Wyglądała jak mały diabełek o twarzy aniołka. Włosy o pszenicznej barwie, znacznie jaśniejsze od moich, wiły się wokół ślicznej krągłej buzi o małym zadartym nosku i pełnychustach.

I faktycznie: oczy miała poJolce.

1Wszystkie cytaty w oryginalnym brzmieniu za oficjalną stroną zespołu (www.dzem.com.pl).

Rozdział 2: Jola

Każdy chciałby tylko przeżyć

Nieudany skok

Właściwie nie wiem, czego oczekiwałam po rozmowie z matką. Nie wspierała mnie przez dwadzieścia dwa lata, dlaczego miałaby zacząć to robić teraz? Powinnam raczej założyć, że mnie opieprzy albo powie, że sama naważyłam tego piwa, to muszę też je sama wypić. Czyli powinnam wiedzieć, że zachowa się tak, jak się zachowała. Najpierw zjechała mnie z góry na dół, że przychodzę w sobotę rano i zawracam jej dupę, a potem walnęła tą gównianą sentencją. Jakbym, cholera, sama nie wiedziała, żespierdoliłam.

Przygryzłam wargę i westchnęłam ciężko. Ostatnio coraz więcej przeklinałam. Strasznie mi się to nie podobało, tym bardziej że Magda była jak wybiórcza gąbka. Nie łapała, kiedy mówiłam „jakie to urocze”, ale gdy wyrwało mi się „pojeb”, powtórzyła to nawet w szkole w stosunku do jakiegoś gówniarza, który jej dokuczał. W efekcie wylądowałam na dywaniku u wychowawczyni i musiałam wysłuchać przypowieści o słownictwie wpływającym na przyszłość dziecka. Z niedopowiedzianym dodatkiem: „jakbyś nie zaszła w ciążę, mając piętnaście lat, nie musiałabym ci tego tłumaczyć”. Nie musiała. Chociażzaszłam.

Tak, byłam głupia, licząc na jakąś dobrą radę czy chociażby przytulenie przez matkę. To trochę tak, jakbym poszła do masochisty, żeby się go poradzić, jak nie cierpieć, nie? Faceci matki, z wyjątkiem może jednego, albo ją tłukli, albo wyzywali od najgorszych. Dla niej to była norma i ni cholery nie rozumiała, co mi nie pasuje w takimzwiązku.

Westchnęłam i zagapiłam się na las. Jezu! Nie chciałam wracać do domu. Kur… Prawie zaklęłam, ale ostatecznie się powtrzymałam. Ćwiczyłam odpowiednie myślenie, żeby zwalczyć przeklinanie. Czytałam, że to pomaga. Dlatego poprawiłam się i pomyślałam, że strasznie nie chcę wracać do domu. Dochodziła jedenasta, więc Grzesiek już pewnie wstał. Zwykle w soboty odsypiał cały tydzień, więc miałam czas mniej więcej do tej nieszczęsnej godziny. Potem wstawał i zaczynał siękoszmar.

Nienawidziłam swojego życia. Każdej jego części z osobna i wszystkiego razem. Bywały takie chwile, kiedy nienawidziłam nawet Magdy. Wybacz mi, Boże, czasami nie znosiłam mojego dziecka, które tak cholernie przypominało swojego ojca. Kiedy na nią patrzyłam, widziałam Marka, ale im była starsza, tym rzadziej był to ten słodki i wygadany chłopiec, w którym się zakochałam, a częściej ten, który wrzeszczał, że to nie jego bękart. Miała ten sam złośliwy błysk w oczach, tę samą przekorę i upór. Zwłaszcza gdy sprzeczała się z Grześkiem. Wtedy wstępował w nią jakiś zły duch i ze słodkiej siedmiolatki wyłaziła złośliwa bestia. I ciągle go testowała, sprawdzała, jak daleko może się posunąć. A ja wiedziałam, że mała kiedyś przesadzi, więc on ją uderzy. I to nie tak zwyczajnie, klapnie w tyłek, ale naprawdę, tak jak tłukł mnie. Uderzy Magdę, a ja nie zdołam go powstrzymać.

Oderwałam wzrok od paprocańskiego lasu i szybko spojrzałam na zegarek. Jedenasta piętnaście. Do diabła! Musiałam się pospieszyć. Za długo siedziałam u matki. Nie powinnam zostawiać Magdy z Grześkiem. Cholera! Nie powinnam.

Przyspieszyłam kroku i prawie już biegłam w kierunku osiedla T. Odkąd matka przeprowadziła się do nowego faceta, mieszkaliśmy we trójkę, w dwupokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze, które nawet w swoich najlepszych czasach było obskurne. Pamiętałam wyraz twarzy Marka, kiedy go tu przyprowadziłam w dniu, w którym zrobiliśmy Magdę. Nieukrywane obrzydzenie. Przynajmniej dopóki nie zdjęłam bluzki, bo wówczas Lisowski skupił się już tylko namnie.

Myślałam wtedy, że wszystko się zmieni, że jeśli on mnie pokocha, wyrwę się z tego całego gówna i w końcu będę szczęśliwa. Dlatego zaplanowałam Magdę. O tak, z mojej strony to było najbardziej planowane dziecko na świecie. Zawsze byłam bystra. Dziwnie to brzmi w kontekście kogoś, kto ukończył tylko pierwszą klasę liceum, ale naprawdę nie byłam głupia. Miesiącami badałam cykl, żeby wiedzieć, kiedy będzie dobry moment na… na TO. Pierwszy termin odpadł, bo matka się spiła i nie chciała wyjść z domu, a uwodzenie chłopaka, kiedy urżnięta w trupa mamusia leży na wersalce, wykraczało poza moje możliwości. I tak byłam cholernie spięta. Kalkulacje i plany to jedno, a urzeczywistnienie ich to zupełnie co innego. Tym bardziej, że naprawdę się zakochałam. Bo i nic dziwnego. Marek był nie tylko piękny, lecz także uroczy, zabawny, inteligentny i opiekuńczy. Przynajmniej dopóki nie dowiedział się o Magdzie, bo wtedy wylazło z niego wszystko, conajgorsze.

Nie, nie mogłam teraz myśleć o Marku Lisowskim. Nie miałam na to siły. Moje życie to i tak cholerny bajzel, a on nigdy mnie nie chciał. Ani mnie, ani małej. No i był tysiące kilometrów stąd. Ja zaś tkwiłam tutaj i musiałam zdążyć do domu, zanim mój popieprzony mąż stłucze moją upartącórkę.

Przyspieszyłam jeszcze bardziej i teraz już naprawdę biegłam. Do tego stopnia skupiłam się na jak najszybszym dotarciu do domu, że wpadłam na jakiegoś wysokiego potężnego mężczyznę tuż przed klatką. Musiał być wielki, bo uderzyłam jak w mur. Złapał mnie, nim upadłam, ale nawet na niego nie spojrzałam. Nie miałam na to czasu, więc burknęłam przeprosiny i wbiegłam do klatki.

Usłyszałam wrzask Grześka już na półpiętrze. Jezu! Darł się tak, że pewnie słyszeli nawet na Paprocanach. Wyzywał Magdę od najgorszych. Ją, mnie i wszystkie kobiety, ale głównie skupiał się na małej. Normalnie słysząc, jak mój ślubny sugeruje, że zarabiam ciałem na życie, błyskawicznie bym zawróciła, ale teraz oznaczałoby to zostawienie na pastwę tego skur… tego drania Magdy. A jeśli miałam wybierać między sobą a nią… Cóż, wybór byłprosty.

Wpadłam do domu, kiedy na chwilę zapadła cisza. Dopiero teraz naprawdę się wystraszyłam. Przed najgorszym zawsze następowała cisza.

– Grześ! – krzyknęłam tylko po to, żeby ściągnąć jego uwagę, a potem zamknęłamdrzwi.

Z korytarza widziałam ich w pokoju. Grześka pochylonego nad Magdą i jej upartą, gniewną buzię.

– Grzegorz. – Ruszyłam w ichkierunku.

Właśnie wtedy rozbrzmiał dzwonek do drzwi. Zignorowałam go, wpatrzona w męża. Nawet z odległości kilku metrów widziałam, jak na jego szyi zaczyna pulsować żyłka. Cholera! Niedobrze.

Dzwonek się ponowił. Pewnie któryś z sąsiadów nie wytrzymał kolejnej awantury i albo chciał ją przerwać z troski o dziecko, albo po prostu ciekawość zwyciężyła. Tak czy inaczej, zadzwonił trzeci raz, a ja uznałam, że może gość powstrzyma Grześka, więc otworzyłam, wciąż patrząc na dwójkę w dużympokoju.

– Dzień dobry – przywitałam się.

Grzesiek odsunął się nieco od Magdy. Odetchnęłam z ulgą i w końcu spojrzałam nagościa.

– Cześć, Jolka.

Zamarłam. Stałam tak, patrzyłam na Marka Lisowskiego i praktycznie przestałam oddychać. Miał te same oczy, usta i nos. Twarz mojej Magdy. Siedem lat, a on wciąż miał te same rysy. Fakt, dojrzalsze, poważniejsze, ale nadal tak samo piękne. Tylko znajdowały się jakieś dwadzieścia centymetrów wyżej, niż kiedy widziałam go ostatni raz. Wyrósł i zmężniał.

– Mogę wejść? – zapytałgrzecznie.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Magda właśnie rozpaczliwie zawyła. Odwróciłam się błyskawicznie, ignorując gościa, i rzuciłam się na pomoccórce.

Grzesiek unosił pas. Kiedy on go, do diabła, wyjął?! Przed chwilą jeszcze nie miał nic w ręce, a teraz zamierzał się na Magdę tym szerokim skórzanym gównem, którym zwykle tłukł mnie. Cholera! Cholera! Cholera! Nie mogłam na to pozwolić! Ale nie mogłam krzyknąć, bo to by go tylko rozsierdziło. Dlatego w kompletnej ciszy zrobiłam szybkie dwakroki…

W drzwiach do dużego pokoju wyprzedził mnie Marek. Widziałam, jak uzbrojona dłoń męża opada, jak moja drobniutka Madzia chowa głowę w ramionach, jak próbuje się skurczyć, osłonić…

A potem był Marek. Złapał rękę Grześka, nim ta sięgnęła celu, i błyskawicznie ją wykręcił. Trzasnęła kość. Grzesiek zawył. Marek chwycił go w pasie i rzucił nim o ścianę. Ot tak po prostu, jakby ten skurwiel nic nie ważył. Wrzaskucichł.

Nie mogłam oderwać wzroku od Marka i Magdy. Boże! Byli tacy podobni. Tacypodobni.

Marek pochylił się nad małą. Już się nie garbiła. Stała wyprostowana jak struna, malutka i zadziorna, z rozczochranymi włosami i w brudnej sukience. Cholera, nie tak powinna wyglądać w trakcie pierwszego spotkania z ojcem. Chciałam ją ślicznie uczesać i ubrać w jedną z tych fikuśnych sukienek, na które odkładałam w tajemnicy przed Grześkiem. Powinna ją teraz mieć na sobie, a nie tę koszmarną szmatę.

Jezu! Popieprzyło mnie.

– Cześć, dzidzia – powiedział Marek miękko. Łagodnie odsunął włosy z czoła córki, a ona, chociaż nienawidziła, kiedy się ją dotyka, nawet nie drgnęła. – Jestem twoim tatą. Chcesz iść ze mną?

Znowu brakło mi tchu. Dotarło do mnie, że on pyta poważnie. Zabierze mi dziecko. Jezu! Zabierze mi dziecko. Zabierze…

Grzesiek jęknął, a potem przeklął. Zerknęłam na niego, a później znów przeniosłam wzrok na Marka i Magdę. Mała przyglądała się ojcu w milczeniu i z ogromną ciekawością. Na mnie nawet nie spojrzała. Lisowski czekał. I miał taki wyraz twarzy…

Zanim zdołałam zdefiniować to, co zobaczyłam na twarzy ojca mojego dziecka, Magda bez słowa wyciągnęła do niego ręce. Marek uśmiechnął się i poderwał ją z podłogi. Przylgnęła do ojca i zacisnęła łapki na jego karku, a chociaż nie patrzyła w moim kierunku, wiedziałam, że to przedstawienie dla mnie.

Grzesiek przeklinał coraz głośniej, lecz wszyscy go ignorowaliśmy. Marek ruszył do wyjścia, trzymając małą. Po czym stanął wdrzwiach.

– Zabieram córkę – warknął, patrząc na mnie.

Czekał. Nie wiem, na co. Może na kłótnię, może wyrzuty, może próby zatrzymania. Pewnie powinnam zrobić jedną z tych rzeczy. Może nawet powinnam zrobić wszystkie, ale w tej chwili, patrząc na chłopaka, którego kiedyś tak strasznie kochałam, i na przytuloną do niego jedyną osobę, którą teraz kochałam nad życie, uświadomiłam sobie, że to słuszne. Powinni być razem. Nie potrafiłam ochronić córki, a on sobie z tym poradzi. Uszczęśliwiją.

– Marek – szepnęłam.

– Mój prawnik się do ciebie odezwie – obiecał zimno, po czymwyszedł.

Słuchałam jego kroków na schodach, zagłuszanych hałaśliwym pojękiwaniem Grześka, i nie byłam w stanie myśleć. Mój świat stanął na głowie, więc tkwiąc tak na progu obskurnego mieszkania, w którym spędziłam większość życia, miałam wrażenie, że ono właśnie sięskończyło.

*

Czekałam prawie dwie godziny na izbie przyjęć w Szpitalu Wojewódzkim, zanim przyjęli Grześka, bo zajmowali się ofiarami jakiegoś wypadku. W tym czasie on to jęczał, to przeklinał, to obiecywał, że jeszcze pożałuję. Jęczał głośno, próbując zwrócić czyjąś uwagę, ale przeklinał i składał obietnice cicho, żebym tylko ja słyszała. Jeszcze wczoraj by mnie to wystraszyło, ale teraz… teraz miałam to w dupie. Trwałam w koszmarnym zobojętnieniu, odkąd ucichły kroki Marka, i jakoś nie mogłam się wybudzić.

Kiedy wreszcie zabrali Grześka na RTG, w poczekalni nastała błoga cisza. Niestety zamiast pomóc, tylko pogorszyła moje samopoczucie, bo właśnie dlatego z przeraźliwą jasnością uświadomiłam sobie, że pozwoliłam obcemu facetowi zabrać sobie dziecko. Siedziałam na krześle w już prawie pustej poczekalni i wyłamywałam palce ze zdenerwowania. Co ja najlepszego zrobiłam? Nic o nim nie wiedziałam! Tak, był biologicznym ojcem małej, ale przecież nie interesował się nią dotychczas. Jego matka chciała mi nawet zapłacić, żebym usnęła ciążę! Nigdy jej nie chcieli, a teraz nagle Mareczek się zjawia i ot tak po prostu zabiera dziecko?! Jak jakiś książę na białymkoniu…

Wstałam, a później zaczęłam nerwowo przemierzać korytarz. Jezu! Oddałam dziecko gościowi, który wywrzeszczał przed całą szkołą, że dawałam na lewo i prawo, a teraz chcę go wrobić w bękarta. Nazwał moją córkę bękartem! A teraz mi ją zabrał. Zabrał ją, a ja nie wiem, dokąd!

Znałam tylko ich stary adres. Wysyłałam na niego listy przez cztery lata i chociaż żaden nie wrócił, wiedziałam, że mieszkanie już do nich nie należy. Tak, jak jakaś idiotka pisałam przez cztery lata, regularnie raz na pół roku. Nie wiem, na co liczyłam, skoro stara Lisowska wyraźnie powiedziała, że Marek nie wierzy w swoje ojcostwo, ale oni z sentymentu pomogą mi rozwiązać ten problem. TEN PROBLEM! Tak nazwała swojąwnuczkę!

Zaczęło mi brakować tchu ze zdenerwowania i bezradności. Przez siedem lat moje życie kręciło się wokół córki. Naprawdę się starałam. Nie wychodziło, ale się starałam. Nawet za Grześka wyszłam, żeby w końcu miała jakąś namiastkę ojca. Na tę myśl ogarnął mnie histeryczny śmiech. Ale jej zafundowałam tatusia, co? Na moje usprawiedliwienie przemawiało to, że skurwiel potrafił się świetnie maskować. Przed ślubem niemal nosił mnie na rękach, a Madzi kupował różne zabawki. Dopiero jakieś pół roku później, kiedy stracił pracę, a jego koledzy zaczęli przygadywać, że ma superdupę w domu i że skoro raz dała bez ślubu, to pewnie mogłaby dorobić w taki właśnie sposób, zaczęło się piekło. Nie pomogło nawet, że znalazł nową pracę, jedynie utwierdziło go to w przekonaniu, że się puszczam, kiedy go niema.

Nie, o tym też nie powinnam teraz myśleć. Magda. Magda i Marek. Gdzie ona jest? Czy on o nią zadba? Czy będzie wiedział, że trzeba przy niej posiedzieć, zanim zaśnie, bo się boi, odkąd ten kretyn pozwolił jej obejrzeć jakiś horror? A ubranie? Niczego nie zabrał. W co ją jutro ubierze? A będzie pamiętał o myciu zębów? Mleczaki tak szybko się jej psuły, bo matka dokarmiała ją landrynkami.

Jezu! Oszaleję! Zarazoszaleję!

Zaczęłam się zastanawiać, czy nie zgłosić na policję porwania, ale skoro Marek był ojcem, to chyba nie było porwania, prawda? A może było? Przecież czasami mówią w telewizji, że ojciec uprowadził dziecko, więc może powinnam pójść napolicję?

Oddychałam nerwowo, czując, jak panika wiąże mi w żołądku lodowaty supeł. Jak zawsze w takiej chwili zacisnęłam pięści, aż poczułam, jak paznokcie przecinają mi skórę. Fizyczny ból przywrócił zdolność myślenia. Ponownie opadłam na krzesło, po czym niespiesznie nabrałam powietrza i równie wolno jewypuściłam.

Tak, Jolka, idź na policję. Idź i powiedz, że ojciec twojego dziecka zabrał je z domu, w którym siniaki są na porządku dziennym, w którym mała patrzy, jak sadysta znęca się nad jej matką. Tak, niech policjanci uratują twoje dziecko z domu, w którym będzie pewnie rozpieszczane, w którym niczego mu nie braknie i niech je oddadzą tobie. Bo przecież ty tak sobie, kurwa, świetnie dajesz radę w życiu!

Schowałam twarz w dłoniach i siedziałam tak, aż usłyszałam kroki w korytarzu. Podniosłam wzrok, żeby zobaczyć, jak mój ślubny krzyż nadchodzi w towarzystwie lekarki. Miał nieco mętne spojrzenie i głupio się uśmiechał, więc pewnie podali mu coś przeciwbólowego. Nie widziałam zadowolonego Grześka z pięć miesięcy, dlatego zagapiłam się na niego zaskoczona.

Lekarka najwyraźniej opacznie zrozumiała mój wyraz twarzy, bo zaczęła z troską:

– Proszę się nie martwić. Mąż dostał mocne znieczulenie. Ma złamaną rękę i pęknięte dwa żebra. Bardzo niefortunnie spadł z tych schodów. – Przy ostatnim zdaniu przyjrzała mi sięwnikliwie.

Nie odrywałam oczu od Grześka, więc z opóźnieniem dotarło do mnie, co powiedziała.

– Pani Koczyk? – zainteresowała się kobieta. – Słucha mniepani?

– Tak – potwierdziłam po chwili.

– Mąż powiedział, że spadł zeschodów…

– Skoro tak powiedział, to pewnie takbyło.

– Nie widziała paniwypadku?

Zaszklone spojrzenie Grześka nic mi nie mówiło, ale z doświadczenia wiedziałam, że nie należy dyskutować z jego zdaniem. Skoro uznał, że okłamie lekarza, nie zamierzałam tegoprostować.

– Mój mąż – Jezu! Prawie się zadławiłam, używając tego określenia – wie najlepiej, jak się nabawił urazu. Nie sądzi pani? – zapytałamgrzecznie.

Nie sądziła. Przyglądała się nam w taki sposób, jakby wierzyła, że to ja osobiście zrzuciłam tego skurwiela ze schodów, ale nie dyskutowała więcej. Wręczyła mi pęk recept i jakieś papiery, a potem chłodno siępożegnała.

Stałam niezdecydowana, patrząc na Grześka, aż wreszcie zapytałamcicho:

– Wracamy dodomu?

W jednej chwili przestał się uśmiechać, a jego wzrok nabrałostrości.

– Nie, kurwa – odwarknął. – Poczekamy, aż pojawią się inne posuwające ciępojeby.

Nie miałam siły dyskutować. Od dawna nie miałam już na tosiły.

*

Z soboty na niedzielę nie mogłam spać. Nie tylko z powodu głośnych jęków Grześka, lecz także dlatego, że nieustannie rozmyślałam o Magdzie. Przechodziłam od paraliżującego strachu o nią aż po lekką zazdrość, że Marek się nią zajmie. Kiedy w końcu na chwilę zasnęłam, śniła mi się stara Lisowska biegająca za Magdą z gigantyczną żyletką i krzycząca, że trzeba ją wyskrobać. Cholera, w innych warunkach to mogłoby być nawet zabawne, gdyby nie było takstraszne.

Niedziela niczego nie zmieniła. Marek się nie odezwał, ja dalej obgryzałam paznokcie z niepokoju o córkę, a Grzesiek właściwie nie opuszczał pokoju. Siedział w ciszy, co zwykle nie zwiastowało niczego dobrego. Wciąż i od nowa zerkałam na zamknięte drzwi, ze strachem myśląc, co tym razem kombinuje. Aż w którymś momencie do mnie dotarło: i co z tego? Co z tego, że pewnie będzie chciał mi wtłuc? Magdy już tu nie ma, więc mogę spróbować się uwolnić. Skurwiel jej nie zagraża! Nie może mnie straszyć tym, co zrobi mojemu dziecku, jeśli spróbuję odejść. MOGĘ odejść. MOGĘ! Marek ochroni Madzię, a ja i tak nie mam nic do stracenia. Gorzej już niebędzie.

Ta świadomość sprawiła, że poczułam obezwładniającą ulgę. Jakbym już była wolna. Myśli tłoczyły się jak szalone, a ja prawie się uśmiechałam. Jak moja Magda, kiedy miała trzy lata. Wszystko ją wtedy bawiło. Biegała na Paprach za psami, za kaczkami, a czasami za dzieciakami… głównie chłopcami i to zwykle starszymi od siebie. Bywały takie chwile, że bałam się, co z niej wyrośnie, bo matka w rzadkich momentach trzeźwości kiwała głową i powtarzała, że mała jest jak wszystkie baby w rodzinie: strzela oczami za chłopami i ino patrzeć, jak zacznie sprowadzać ich do domu. Wróżyła mi nawet, że już po trzydziestce zostanę babką. I to nawet szybciej niż ona, bo ona urodziła mnie, kiedy miała dziewiętnaście lat.

Wspomnienie Madzi zepsuło mi rodzącą się radość. I znów zaczęłam łazić po dużym pokoju i zastanawiać się, co się dzieje z moim dzieckiem. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Najchętniej poszłabym nad jezioro, bo woda zawsze mnie uspokajała, ale bałam się, że Marek może w tym czasie wrócić i mnie nie zastanie. Nie żebym wierzyła w jego powrót. Wciąż miałam przed oczami tę jego gniewną twarz, gdy stał z małą w drzwiach. Wściekłość i pogarda. Cholera, nawet go rozumiałam. Sama miałam ochotę stłuc się i napluć sobie w gębę za to, że ten skurwiel uderzył mi dziecko. Tak, to była moja wina. Ja go przyprowadziłam do tego domu i dałam muprawo…

Nie! Do diabła, nie! Nie dałam mu prawa, żeby mnie bił ani żeby bił Magdę. Nigdy mu na to nie pozwoliłam! Ale byłam słaba. Bałam się o córkę i dlatego wcześniej nie spróbowałam się postawić. Teraz jużmogłam.

Z tym przeświadczeniem położyłam się na starej wersalce, która pamiętała chyba jeszcze, jak ja zostałam poczęta, a której sprężyny w kilku miejscach przedziurawiły już tapicerkę, i sięgnęłam po książkę. Lubiłam czytać. Jeszcze w liceum zaczytywałam się w różnych powieściach, bo pozwalały mi zapomnieć o matce, jej kolejnych kochankach, alkoholu, którym wiecznie śmierdziało w mieszkaniu, i biedzie, przez którą nigdy nie miałam przyjaciół. Uwielbiałam książki, chociaż na własność miałam tylko dwie: W pustyni i w puszczy oraz Anię z Zielonego Wzgórza. Moje najukochańsze tomy. Tę pierwszą Grzesiek podarł w jednym z napadów szału. Tę drugą wciąż przed nimukrywałam.

Nie miałam własnych książek, ale wypożyczałam z biblioteki przynajmniej kilka w miesiącu. Zwłaszcza odkąd Magda poszła do przedszkola, dając mi dziennie kilka godzin tylko dla siebie. Przez nią, a potem przez Grześka, nauczyłam się czytać bardzo szybko. Niektóre teksty przemykały i nie zostawiały żadnego śladu, ale czytałam czasami coś, co zostawało długo, a nawet wracało w snach imarzeniach.

Ten tom należał raczej do pierwszego rodzaju. Ewentualnie nie potrafiłam się na nim skupić, bo w wyobraźni już szukałam w poniedziałek adwokata. Najlepiej takiego, który pomoże mi w rozwodzie, a potem w odzyskaniu Magdy… i będzie tani. Cholera, najlepiej darmowy, bo moje oszczędności nie pozwalały na zbyt wiele. Nie pracowałam od roku. Grzesiek, jeszcze słodki na początku małżeństwa, oświadczył, że jego kobieta ma leżeć i pachnieć, a nie zapierdalać na życie. Nie powiem, wtedy mi się to podobało. Ostatecznie pracowałam od siedemnastego roku życia i chciałam wreszcie poczuć trochę tego bycia młodą i beztroską. Dlatego z dnia na dzień rzuciłam gównianą i niskopłatną pracę, z której utrzymywałam siebie i córkę przez cztery lata. Głupia co prawda nie byłam, ale w papierach jak byk stało, że edukację ukończyłam na poziomie drugiej klasy liceum. Inaczej mówiąc, byłam ledwie po podstawówce. Nie mogłam liczyć na więcej niż praca przy taśmie albo w jakimś maciupkim sklepiku z alkoholem, do którego wpadało największe menelstwo z okolicy. I w ten właśnie sposób zarabiałam na życie. To znaczy z pracy przy taśmie na terenach przemysłowych. Miałam dziecko, więc nie mogłam pracować po nocy w szemranych sklepikach.

Z tamtych przedgrześkowych czasów miałam kilka tysięcy na koncie, o którym nigdy nie powiedziałam mężowi. Oszczędzałam po stówce czy dwóch miesięcznie przez cztery lata. Nie używałam kosmetyków, a ciuchy kupowałam, kiedy już nie miałam w czym chodzić i zawsze w szmatlandzie. Kasę wydawałam tylko na niezbędne rzeczy, więc co miesiąc coś tam zostawało. Pewnie gdybym była zakochana w Grześku, powiedziałabym mu o tych zaskórniakach, ale nigdy nie żywiłam do niego aż tak gorących uczuć. I dlatego teraz miałam trochę na start. Niewiele, ale powinno wystarczyć, póki nie znajdę jakiejśroboty.

Odłożyłam książkę, bo plany znowu zaczęły się tłoczyć w mojej głowie. Już nie tylko adwokat, ale i praca, a w końcu powrót do szkoły i matura. Wreszcie wszystko stało się możliwe. Poczułam przy tym ukłucie wyrzutów sumienia, bo przecież dopiero zniknięcie z mojego życia Magdy sprawiło, że mogłam zacząć planować tę wymarzoną przyszłość. Zaraz je jednak ukoiłam, obiecując sobie, że jak tylko uwolnię się od Grześka, odzyskam córkę. Mogę pracować, uczyć się i jednocześnie opiekować córką. Kobiety tak robią. Ja tak robiłam. Wcześniej nie byłam taka bezradna i znów nie będę, kiedy tylko odzyskamżycie.

Tak bardzo pogrążyłam się w marzeniach, że nie usłyszałam podchodzącego Grześka. Zwykle starałam się być czujna i w odpowiednim momencie uciekałam przed jego pięścią. Teraz nie zdążyłam. Uderzył mocno, prosto wtwarz.

– Ty kurwo! To przez ciebie! Przez ciebie! – wrzeszczał, okładając mnie po głowie.

Osłoniłam się o kilka sekund za późno. Szarpiący ból już promieniował od brody po skroń. Poderwałam się z kanapy, próbując przed nim uciec, i na chwilę mi się to udało. Na tyle, by zobaczyć koszmarną furię na jego czerwonejtwarzy.

I to był ten moment. Ułamek sekundy, który wszystko zmienił.

NIKT mnie już nie uderzy. NIGDY!

Rzuciłam się do kuchni, a on pobiegł za mną. Rano kroiłam szynkę wielkim kuchennym ostrzem, a potem zapomniałam schować je do szuflady. I teraz złapałam je w rękę. Stałam na lekko ugiętych nogach, pochylona, z piekielnie ostrym nożem w dłoni i patrzyłam na tego skurwiela. Zatrzymał się w drzwiach, wciąż wściekły, ale nie przekroczył progu. Gapił się na mnie zszokowany, bo nigdy wcześniej nie próbowałam się bronić. Nawet nie drgnął, bo wiedział. Wiedział, że się nie zawaham. Nikt mnie więcej nie uderzy. NIGDY!

– Spierdalaj z mojego domu – wysyczałam, nie odrywając od niego wzroku.

Przez sekundę, może dwie, nie byłam pewna, czy posłucha. Chyba nawet liczyłam, że tego nie zrobi. Jezu! Marzyłam, że tego nie zrobi i będę mogła wbić te trzydzieści centymetrów w skurwiela, a potem jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, aż jego flaki rozleją się na to koszmarne linoleum.

Ale Grzesiek przeklął głośno, po czym odwrócił się i wyszedł. Trzasnął drzwiami z taką mocą, że futryna zadrżała. W domu zapadła cisza. Czas stanął, świat się zatrzymał. I tylko moje serce biło jakszalone.

Rozdział 3: Marek

Mama powiedziała mi, że każdy ma swojego Anioła

Niewinni i ja, cz. I i II

Przyglądałem się panoramie Tychów z hotelowego okna, wsłuchany w chrapliwy oddech Magdy. Ten dźwięk w jakiś magiczny sposób mnie wyciszał i stanowił doskonałą oprawę do widoku na zewnątrz. Miasto mojego dzieciństwa właśnie kładło się spać, więc już niewielu przechodniów spacerowało szerokimi chodnikami czy siedziało na ławeczkach w ciemniejszych alejkach tuż za wiaduktem. Zupełnie inaczej niż w Nowym Jorku o tej porze. To też mnie uspokajało. Wracały wspomnienia z dzieciństwa, kiedy po zmroku z chłopakami biegaliśmy nad stawami, doprowadzając naszych rodziców do białej gorączki ze strachu. Nie zwracałem wtedy uwagi na magię lamp oświetlających chodniki stłumionym blaskiem tak, jakby chciały je przenieść w inny czas. A może wówczas nie było tylu lamp? Cholera, nie pamiętałem. Ledwie siedem lat, a ja tak wiele zapomniałem z mojego miasta. Jednocześnie każda nierówność na tyskiej ulicy wydawała mi się znajoma. Dziwne.

Magda odetchnęła hałaśliwie, więc odwróciłem się, żeby na nią popatrzeć. Spała zwinięta w kłębek, rozpaczliwie ściskając białego misia, którego jej kupiłem. Nieujarzmione włosy opadały jej na policzek i czoło. To było jedyne podobieństwo między nią a Wojtkiem. Włosy mojego brata, ciemne, odziedziczone po tacie, tak samo przysłaniały mu buźkę, kiedy spał. Mama pozwalała im rosnąć, chociaż tata twierdził, że Wojtek wygląda jak dziewczynka. Przyszło mi teraz do głowy, że robiła to podświadomie, bo chciała trochę upodobnić młodsze dziecko do wnuczki, której nie zamierzała nigdypoznać.

Na to wspomnienie znów poczułem bezsilną złość. Nie rozumiałem postępku matki. Byłem na nią tak kurewsko wściekły, że to uczucie prawie zabiło żal z powodu jej śmierci. Gniew się kumulował, aż w końcu wybuchnął, kiedy zobaczyłem tamtego skurwysyna bijącego moją małą córeczkę. Mogłem go zabić. Serio mogłem i właściwie cały czas żałowałem, że tego nie zrobiłem. Może to sprawiłoby, że nie czułbym już takiej wściekłości na