Mała - Gosia Lisińska  - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Mała ebook i audiobook

Gosia Lisińska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

157 osób interesuje się tą książką

Opis

Romans z humorem i nutką pikanterii. Świetna zabawa i gorące doznania gwarantowane! Dla kobiet po trzydziestce, i nie tylko.

Miałam wszystko poukładane. Małżeństwo z dwudziestoletnim stażem, dom na przedmieściach, dobra praca, a w niej mężczyzna, o którym zdarzało mi się snuć marzenia erotyczne wzbogacające moje przeciętne życie.

Cisza, spokój, normalność. Zwyczajny świat dobiegającej czterdziestki przedstawicielki klasy średniej.

Dopóki wszystko się nie rozpieprzyło.

Nudny mąż okazał się nudny tylko w stosunku do mnie. Wobec innych jego stosunki były dalekie od monotonnych. Rozwód pewnie by mnie załamał, gdyby nie pewien przystojniak.

I co z tego, że młodszy?

I co z tego, że nieprzewidywalny?

I co z tego, że nawet jego najlepszy przyjaciel, przypadkiem będący moim ukochanym bratem, odradzał mi tę znajomość?

Przecież żadna, absolutnie żadna laska nie zrezygnuje z okazji, by przekonać się, jak smakuje Pan Niedozarżnięcia.

Prawda?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor: Gosia Lisińska
Oceny
4,6 (5890 ocen)
4279
983
400
159
69
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fiona83

Nie oderwiesz się od lektury

O tak, jestem wariatka! Przeczytałam tę książkę dwa razy. Za szybko czytam, a za pierwszym razem było mi jej dosłownie mało. Widziałam, że będzie właśnie taka. Nierozczarowująca, świetna, pozytywna, z dobrą dawką humoru. Taka na otarcie łez i zabicie doła. Taka zajebista jak każda książka autorki. Dziękuję i polecam z całego serca. P.s. pamiętajcie , karma wraca, nigdy nie jest na nic za późno i wszystko jest przed nami.
366
AnnaZielinskaPieprz

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna historia!!! A Lektorka najlepsza! Gorąco polecam, szczególnie na jesienne wieczory.
174
Bozena_1952

Nie oderwiesz się od lektury

Jak mówi autorka ... na miłość nigdy nie jest za późno . I to wszystko co się dzieje w tej książce zawiera jeszcze dużą dawkę humoru. Miło się i czytało i słuchało. Polecam ❤️
92
melchoria

Z braku laku…

Załóżmy, że dwóch mega przystojnych facetów gania za czterdziestoletnią kobietą a mega przystojny brat broni jej honoru jakby miała lat szesnaście. No proszę Was...
monior1223

Z braku laku…

Nie rozumiem zachwytów czytelniczek, nic nadzwyczajnego. Ciągnie się jak flaki z olejem
1712

Popularność




Copyright © Małgorzata Lisińska

Wy­daw­nic­two Me­lissa Dar­wood

Wszel­kie Prawa Za­strze­żone

Łódź 2022

Re­dak­tor pro­wa­dzący:

Agnieszka Świąt­czak

Re­dak­cja:

Iga Wi­śniew­ska

Ko­rekta:

D. B. Fo­ryś

Skład, ła­ma­nie i przy­go­to­wa­nie do druku:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Okładka:

Me­lissa Dar­wood

Ma­ciej Sy­sio

www.melissadarwood.com

kon­takt@me­lis­sa­dar­wood.com

Nu­mer ISBN: 978-83-963149-4-9

Po­wieść jest wy­łącz­nie fik­cją li­te­racką.

Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych po­staci i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Iwo­nie, bo za­wsze jest na tak.

Ko­cham cię, babo.

Czter­dzie­ści lat. Do wszyst­kich dia­błów! Czter­dzie­ści lat! Kiedy to się, do ja­snej cho­lery, stało?!

Spoj­rza­łam w lu­stro i skrzy­wi­łam się nie­mi­ło­sier­nie. Niby nic, dzień jak co dzień, a prze­cież po­winny chyba roz­brzmieć ja­kieś trąby aniel­skie – albo ra­czej pie­kielne. Może ja­kieś trzę­sie­nie ziemi, po­top czy coś… Co­kol­wiek, co pod­kre­śli­łoby po­wagę chwili! Niech to szlag! Skoń­czy­łam czter­dzie­ści lat! Niby fak­tycz­nie nic się od wczo­raj nie zmie­ni­łam, ale do łóżka kła­dła się jesz­cze trzy­dzie­sto­kil­ku­latka, a wstała czter­dziestka.

Przy­su­nę­łam się bli­żej, żeby do­kład­nie prze­stu­dio­wać oznaki sta­ro­ści, które MU­SIAŁY po­ja­wić się w ciągu tej nocy… Ja­kieś nowe zmarszczki? Zwiot­czała skóra? Mo­tylki? Albo i plamy wą­tro­bowe?

Nie, nic. Zdu­mie­wa­jące. Wciąż wy­glą­da­łam względ­nie nie­źle.

Ko­ja­rzy­cie tę aneg­dotę, w któ­rej żona po kłótni z mę­żem staje goła przed lu­strem, ogląda się ze wszyst­kich stron, a w końcu z sa­tys­fak­cją my­śli: „do­brze mu tak!”. Ko­ja­rzy­cie? No, to ja nie mo­głam tego zro­bić. I nie, nie dla­tego, że An­drzej mnie nie wkur­wiał. By­li­śmy mał­żeń­stwem od dwu­dzie­stu lat, wkur­wiał mnie śred­nio dwa razy dzien­nie, a gdy się roz­hu­lał, by­wało jak przy po­sił­kach w zdro­wym od­ży­wia­niu: cztery do pię­ciu. Nie mo­głam tak po­my­śleć, bo w moim przy­padku naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie było się do czego przy­cze­pić. Bie­ga­łam trzy razy w ty­go­dniu na fit­ness, w week­endy po pro­stu bie­ga­łam, więc ciało i kon­dy­cję mia­łam bar­dziej niż okej. A że w na­szej ro­dzi­nie ko­biety sta­rzały się późno i z klasą, wciąż wy­glą­da­łam na nie wię­cej niż te trzy­dzie­ści kilka lat. Góra trzy. I tej wer­sji będę się trzy­mała. Roz­pacz­li­wie.

Mimo bło­go­sła­wio­nych ge­nów spę­dzi­łam przed lu­strem z do­bre dwa­dzie­ścia mi­nut dłu­żej niż każ­dego in­nego dnia. Geny ge­nami, ale nie ma jak ko­rek­tor, pod­kład, pu­der i cała reszta tych wspa­nia­łych wy­na­laz­ków, dzięki któ­rym prze­ciętny ka­sza­lot zmie­nia się w foczkę. Po­tem jesz­cze ku­rew­ska su­kienka i mogę iść do biura. I niech mi kto­kol­wiek przy­po­mni PE­SEL, to po­ża­łuje!

Wy­szłam z ła­zienki wy­pin­drzona, jak­bym się wy­bie­rała do klubu, a nie do pracy, i w drzwiach wpa­dłam na za­spa­nego An­drzeja. Na mój wi­dok za­marł, kom­plet­nie za­sko­czony. Fakt, nie wi­dział mnie w tej kiecce chyba od dzie­się­ciu lat. Krwi­sto­czer­wona ban­da­żówka opi­nała mnie jak druga skóra i koń­czyła się dzie­sięć cen­ty­me­trów po­ni­żej po­ślad­ków. No co? Nogi mia­łam dwu­dzie­sto­latki. I tak! Tego też będę się roz­pacz­li­wie trzy­mała.

An­drzej prze­su­nął po mnie wzro­kiem i zmarsz­czył brwi, jakby się nad czymś za­sta­na­wiał. Za­wsze miał pro­blem z za­pa­mię­ta­niem daty mo­ich uro­dzin. Od pię­ciu lat przy­po­mi­nała mu o nich Kama, ina­czej pew­nie by nie pa­mię­tał i by­łaby dzika awan­tura. Dzięki ci, Boże, za dzieci.

Nie­stety Ka­mila po­le­ciała z ko­le­żan­kami do Hisz­pa­nii, żeby uczcić przy­ję­cie na wy­ma­rzony kie­ru­nek na wy­ma­rzo­nym UJ-ocie. Mia­łam więc prze­ko­na­nie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że pan Ko­wal­ski nie pa­mięta o ar­cy­waż­nym wy­da­rze­niu zwią­za­nym z jego mał­żonką.

– Gdzie ty się wy­bie­rasz? – za­py­tał ślubny, po­twier­dza­jąc moje po­dej­rze­nia.

– Na po­grzeb, kurwa mać – wark­nę­łam z wia­do­mej przy­czyny.

– Ubrana jak dziwka? – Tak! On NA­PRAWDĘ uwie­rzył w ten po­grzeb. An­drzej Ko­wal­ski, cho­dząca de­fi­ni­cja tek­stu: „jak se po­my­ślę, jaki ze mnie in­ży­nier, to boję się iść do le­ka­rza”. Tyle że nie­stety pan Ko­wal­ski BYŁ le­ka­rzem.

Za­wa­ha­łam się. Z jed­nej strony… Chry­ste, ależ chcia­łam się z nim po­kłó­cić! Wy­drzeć się na dupka, a po­tem jesz­cze po­wrzesz­czeć i jesz­cze… Może by mi na­wet ulżyło. Oczy­ści­ła­bym at­mos­ferę i w ogóle. Tak, by­łoby faj­nie, ale nie mia­łam już na to czasu. Dla­tego tylko po­pa­trzy­łam na niego z wyż­szo­ścią i wy­mi­nę­łam bez słowa, obie­cu­jąc so­bie w my­ślach, że nie­długo do tego wrócę.

W prze­ci­wień­stwie do mo­jego mał­żonka ko­le­dzy w pracy sta­nęli na wy­so­ko­ści za­da­nia. Do­sta­łam ogromny kosz kwia­tów i sporą, pięk­nie za­pa­ko­waną paczkę. Od­śpie­wali mi Sto lat, a po­tem usta­wili się gę­siego, żeby już in­dy­wi­du­al­nie zło­żyć ży­cze­nia. Ni­czym się to w su­mie nie róż­niło od uro­dzin każ­dego in­nego pra­cow­nika, świę­to­wa­nych w na­szej fir­mie, ale i tak spra­wiło mi przy­jem­ność. Pra­wie też zrów­no­wa­żyło go­rycz, jaką przy­nio­sło za­cho­wa­nie pana Ko­wal­skiego.

Krzy­siek, je­dyny przy­stoj­niak w na­szym od­dziale, usta­wił się na końcu ko­lejki. Lu­bi­łam go nie tylko dla­tego, że pa­trze­nie na niego spra­wiało nie­małą przy­jem­ność. Faj­nie się też z nim ga­dało. Był mniej wię­cej w moim wieku, dużo po­dró­żo­wał, rów­nie sporo prze­żył i po­tra­fił o tym opo­wia­dać tak, że la­ski ga­piły się na niego co naj­mniej jak na Do­ro­ciń­skiego w la­tach świet­no­ści. Krzy­siek zaś naj­czę­ściej ra­czył ta­kimi opo­wie­ściami mnie. Gdy­bym wie­rzyła w przy­jaźń dam­sko-mę­ską, po­wie­dzia­ła­bym, że się przy­jaź­ni­li­śmy. No ale nie wie­rzy­łam.

Krzy­siek cmok­nął mnie w oba po­liczki, po czym przy­tu­la­jąc mocno, za­żar­to­wał:

– Trzy­dzie­ste?

– Tia­aaa, ja­sne. A na biurku stoi zdję­cie mo­jej sio­stry bliź­niaczki. – Wska­za­łam fotę ra­do­snej Kamy z ubie­gło­rocz­nych wa­ka­cji.

– Oj, nie prze­sa­dzajmy. – Uśmiech­nął się sze­roko. – Nie wy­glą­dasz aż tak młodo. Od razu wi­dać, że sio­stra jest jed­nak młod­sza o te pięć lat.

Par­sk­nę­łam śmie­chem i za­raz po­ca­ło­wa­łam go w po­li­czek. Krzy­siek bły­ska­wicz­nie sko­rzy­stał z sy­tu­acji i mocno mnie przy­tu­lił.

–Wiesz, że nam się przy­glą­dają? – za­py­tał z jed­no­znacz­nym bły­skiem w oku. – A ty wy­glą­dasz jak de­fi­ni­cja grze­chu.

– Lek­kiego czy cięż­kiego? – drą­ży­łam. – No wiesz, ta­kiego: „o jejku, ale ona słodka” czy: „cho­lera, mu­szę ją prze­le­cieć”?

Uniósł brew, na­stęp­nie od­su­nął mnie, nie wy­pusz­cza­jąc z ob­jęć, i prze­mknął po moim ciele spoj­rze­niem, które chyba po­winno spra­wić, że ze­chcę wy­sko­czyć z maj­tek. Do­bra, nie chyba.

– W tej kiecce? – wy­mru­czał ci­chu­teńko. – Śmier­tel­nego, ko­bieto. Ta­kiego: „kurwa, zdechnę, je­śli jej nie ze­rżnę”.

– Cham. – Ro­ze­śmia­łam się rów­nie ci­cho, a po­tem od­su­nę­łam się od niego, bo fak­tycz­nie reszta ze­społu ga­piła się na nas z po­dej­rza­nymi wy­pie­kami na gę­bach.

– Tam za­raz cham. Je­stem po pro­stu szczery. To jak? Urwie­my się z pracy na dy­manko? Dla tej kiecki mogę na­wet wy­na­jąć apar­ta­ment w Pi­ra­mi­dzie.

Gra­li­śmy w tę grę od kilku mie­sięcy. On uda­wał, że my­śli je­dy­nie o tym, by za­cią­gnąć mnie do łóżka, ja – że go nie pra­gnę i ab­so­lut­nie nie mam ochoty się z nim pu­ścić. Fajna gra. Pod­nie­ca­jąca. Wy­obra­ża­łam so­bie jej fi­nał wie­lo­krot­nie, kiedy An­drzej usły­szał zew, na który ja ja­koś by­łam głu­cha. Ob­raz do­cho­dzą­cego we mnie Krzyśka re­gu­lar­nie po­ma­gał mo­jemu mał­żeń­stwu. I nie, nie czu­łam się przez to winna. Nie zdra­dzi­ła­bym męża. Ko­cha­łam capa. Na­wet je­śli nie pa­mię­tał o mo­ich uro­dzi­nach.

– Sorki, przy­stoj­niaku, ale ja bzy­kam się tylko z Ko­wal­skim.

– Cho­lera… Do­bra, la­ska, zmie­nię na­zwi­sko, a ty bę­dziesz mu­siała na­prawdę się po­sta­rać, żeby mi to wy­na­gro­dzić.

Śmia­łam się, pod­cho­dząc do za­ja­da­ją­cych się cia­stem ko­le­gów. Ze­brali się jak zwy­kle przy ta­kiej oka­zji w kon­fe­ren­cyj­nej, gdzie na dłu­gim stole przy­go­to­wa­łam po­czę­stu­nek dla ze­społu. Te­raz sie­dzieli przy nim i uda­wali, że wcale nie in­te­re­suje ich po­ten­cjalny biu­rowy ro­mans. Myśl, że ci wszy­scy lu­dzie uwa­żają, że mo­gła­bym sy­piać z naj­przy­stoj­niej­szym go­ściem w fir­mie, bły­ska­wicz­nie po­pra­wiła mi ten podły na­strój trzy­ma­jący mnie od rana. No i co z tego, że mi­nę­łam tę ma­giczną ba­rierę, za którą ko­biety stają się nie­wi­dzialne? Ja wciąż by­łam bar­dzo wi­dzialna.

– Pani Mał­go­siu… – Dy­rek­tor pod­szedł do mnie z lek­kim mar­sem na czole. – Nie do­sta­łem od pani tego ze­sta­wie­nia dla za­rządu.

Kurwa! Aku­rat te­raz mo­gła­bym być nie­wi­dzialna. Ze­sta­wie­nie było na pen­dri­vie, a ten wci­śnięty w port USB. W do­mo­wym lap­to­pie. I nie, nie by­łam na tyle mą­dra, aby zro­bić ko­pię w chmu­rze albo przy­naj­mniej, po sta­remu, wy­słać ją so­bie na e-ma­ila. Idiotka. Kom­pletna, nie­re­for­mo­walna idiotka.

– Prze­pra­szam, pa­nie dy­rek­to­rze – wy­mam­ro­ta­łam, uni­ka­jąc wzroku męż­czy­zny. – Zo­sta­wi­łam w domu.

W prze­ci­wień­stwie do mnie i Krzyśka dy­rek­tor Ża­biń­ski nie prze­kli­nał. Ni­gdy. Na­wet wów­czas, gdy jego ana­li­tyczka spie­przyła. Z tej przy­czyny tylko na mnie spoj­rzał, syk­nął, skrzy­wił się, a póź­niej oświad­czył chłodno:

– Nie­stety mu­szę go mieć naj­póź­niej za go­dzinę. Pro­szę po niego po­je­chać.

– Oczy­wi­ście, pa­nie dy­rek­to­rze – po­tak­nę­łam ocho­czo i na­tych­miast się­gnę­łam po to­rebkę, żeby wyjść. Po czym prak­tycz­nie wy­bie­głam z biura.

Krzy­siek do­go­nił mnie na par­kingu.

– Gośka!

Wsia­da­łam już do sa­mo­chodu, więc za­wi­słam roz­kro­czo­na, co w tej kiecce wy­glą­dało… ekhm… po­wiedzmy, że ak­tu­al­nie można było do­strzec prawdę słów Ko­wal­skiego sprzed kilku go­dzin.

– Co jest? – wark­nę­łam, wście­kła bar­dziej na sie­bie niż na Krzyśka.

– Nie za­bi­jaj wzro­kiem. – Za­śmiał się ner­wowo. – Wró­cisz jesz­cze?

– Jadę tylko po pen­drive. Żaba po­trze­buje ra­portu, który zo­sta­wi­łam w cha­cie. Będę za pół go­dziny – uspo­ko­iłam go. – A co? – za­in­te­re­so­wa­łam się, bo ładna buźka pana Smo­lo­rza wy­da­wała się dziw­nie spięta.

Przy­gryzł dolną wargę i mil­czał.

– Jezu, Krzy­siek! Spie­szy mi się!

– Chcia­łem cię za­brać na drinka po pracy – wy­mam­ro­tał w końcu.

Za­ga­pi­łam się na niego, kom­plet­nie za­sko­czona. I o to całe halo? Że­bym po­szła z nim na drinka? Po ta­kim wstę­pie można się było spo­dzie­wać co naj­mniej wy­zna­nia mi­ło­ści albo i uj wie czego. Niby rze­czy­wi­ście ter­min so­bie wy­brał gów­niany, bo na­wet je­śli mój uko­chany mał­żo­nek nie­ko­niecz­nie pa­mię­tał o uro­dzi­nach, mia­łam jesz­cze ro­dzi­ców, brata i córkę…

– Go­sia…

– Sorki, Krzy­siek. Dzięki, nie­stety moi ro­dzice wpadną wie­czo­rem.

– To może póź­niej. – Wbi­jał we mnie te swoje cudne oczęta. – Prze­cież nie zo­staną na noc.

Po­krę­ci­łam głową, zer­ka­jąc mi­mo­cho­dem na de­skę roz­dziel­czą i ze­gar na niej. Gu­zik na nim mo­głam zo­ba­czyć, bo na­dal nie od­pa­li­łam sil­nika.

– Na noc może i nie, pew­nie jed­nak przed dzie­siątą nie wyjdą.

– To po dzie­sią­tej. – Uśmiech­nął się ja­koś tak nie­pew­nie. – U mnie.

Że, kurwa, co?!

Roz­dzia­wi­łam usta, bo po pro­stu bra­kło mi słów. Fakt, flir­to­wa­li­śmy ze sobą od kilku mie­sięcy. Fakt, był cho­ler­nie przy­stojny, a pod za bar­dzo do­pa­so­wa­nymi ko­szu­lami grały cudne mię­śnie, które wy­pra­co­wał na si­łowni. I fakt, że do­szłam z jego ob­ra­zem pod po­wie­kami wię­cej razy, niż chcia­ła­bym się przy­znać… No ale, do cho­lery, mia­łam męża!

– Masz wy­raz twa­rzy, jak­bym ci oso­bi­ście za­je­bał ulu­bio­nego kró­liczka. – Znowu za­śmiał się ner­wowo.

Na­dal nie bar­dzo wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć, więc po­pa­trzy­łam po­nad głową Krzyśka, na okna ga­bi­netu Ża­biń­skiego. Taaa, stał tam, jak żywy wy­rzut su­mie­nia, że Ko­wal­ska za­miast za­pie­przać po jego su­per­ważny ra­port, roz­waża kon­se­kwen­cje ewen­tu­al­nego bzy­kanka.

Jezu, Gośka! O czym ty my­ślisz?!

– Po­tem po­ga­damy, okej? – Wy­bra­łam naj­lep­szą drogę na te­raz, czyli ucieczkę przed pod­ję­ciem de­cy­zji. – Ża­biń­ski nam się przy­gląda i pew­nie już drep­cze w miej­scu.

Wsia­dłam do sa­mo­chodu. Krzy­siek nie pu­ścił drzwi, więc nie mo­głam ich za­mknąć.

– Czyli nie mó­wisz nie? – do­py­ty­wał.

Do dia­bła, Ko­wal­ska! Po­wiedz nie!

– Krzy­siek! Cho­lera! Spie­szy mi się! Po­tem!

Pu­ścił, więc za­mknę­łam auto i ru­szy­łam z pi­skiem opon. Głów­nie z po­wodu pulch­nej syl­wetki Ża­biń­skiego w oknie jego ga­bi­netu, ale rów­nież przez… wy­bacz, Boże!… cho­ler­nie ku­szącą pro­po­zy­cję.

Pan Krzysz­tof Piękny Jak Ma­rze­nie Smo­lorz sie­dział w mo­jej gło­wie całą drogę do domu, czyli przez ko­lejne dwa­na­ście mi­nut. Nie po­tra­fi­łam my­śleć o ni­czym in­nym. To nie tak, że przez ostat­nich dwa­dzie­ścia lat ża­den fa­cet nie zwró­cił na mnie uwagi czy że nie sły­sza­łam dwu­znacz­nych pro­po­zy­cji. Zda­rzało się. Ba! An­drzej stra­cił jed­nego z kum­pli z tego po­wodu, bo żona ko­legi kiep­sko znio­sła fakt, że jej mał­żo­nek po pi­jaku wę­dro­wał łapą po moim udzie i żadne strą­ca­nie nie po­ma­gało. Nie­je­den gość ude­rzał też do mnie, kiedy wy­cho­dzi­ły­śmy z dziew­czy­nami do klubu, a kilku za­cze­piło na ulicy. Więc tak, zda­rzało się. Jed­nak to był Krzy­siek. Ko­lega, może na­wet przy­ja­ciel. Fa­cet świa­domy tego, że mam męża, któ­rego, mimo wszyst­kich zadr, ko­cham. Mi­lion razy mu mó­wi­łam, że tak jest. Rany, no! Kto po dwu­dzie­stu la­tach mał­żeń­stwa spija słowa z ust współ­mał­żonka?

Do­jeż­dża­łam już, gdy za­dzwo­nił te­le­fon i wy­rwał mnie z roz­my­ślań.

– Cześć, stara zdziro!!! – Ra­do­sny głos Tośki niósł się po sa­mo­cho­dzie. – Je­zu­uuu! Ba­aaabooo! Czter­dzie­cha! Chry­ste!

– Ta­aaa – pró­bo­wa­łam wejść jej w słowo.

– Ma­sa­kra! Kurwa! Czter­dzie­ści… Aż dziw, że tacy sta­rzy lu­dzie wciąż cho­dzą po tej ziemi. Pod­si­ku­jesz już czy jesz­cze dziel­nie trzy­masz? – Chi­cho­tała na ca­łego.

– Dzięki, Tośka – sark­nę­łam. – Trzy­mam. Miej­sca na cmen­ta­rzu też nie wy­ku­pi­łam, uprze­dza­jąc ko­lejne py­ta­nie.

– Nie?! Bo sły­sza­łam, że po czter­dzie­stce to już strasz­nie czuć od­dech ko­stu­chy.

– Po czter­dzie­stce to ja będę ju­tro, moja droga. I jak usły­szę kła­piące wieko trumny, nie omiesz­kam ci o tym do­nieść. A je­śli po­lecę wy­bie­rać miej­sce pod na­gro­bek, we­zmę od razu po są­siedzku dla cie­bie. W ja­kimś ład­nym za­kątku War­to­głowca. Szkoda, że koło Ryśka się nie da, bo pew­nie byś mnie wy­prze­dziła w za­wo­dach na tam­ten świat. – Bły­snę­łam zło­śli­wo­ścią. To­sia uwiel­biała Dżem i co roku cią­gała naj­bliż­szych na cmen­tarz w rocz­nicę śmierci ich front­mana.

– Nie no, te­raz to już nie. Młodo i tak w trum­nie nie będę wy­glą­dała, to wolę po­cze­kać do dzie­więć­dzie­siątki.

– Bez jaj. Ile?

– No, tak so­bie wy­kal­ku­lo­wa­łam. Wiesz: jesz­cze z rok czy dwa będę się dy­mać bez zo­bo­wią­zań, po­tem na ostatni dzwo­nek strzelę so­bie dzie­ciaka. Tak żeby uro­dzić smarka naj­póź­niej w twoim wieku… Wy­cho­wam gnojka na ego­istycz­nego skur­wy­syna, ta­kiego jak mój je­dyny do­tych­czas, od­ża­ło­wany już mę­żu­lek, na­stęp­nie zo­stanę taką samą su­czą te­ściową, jak moja była. Wiesz: spra­wie­dli­wo­ści dzie­jów musi stać się za­dość. I przy­naj­mniej do pięć­dzie­siątki sy­nalka będę za­tru­wać ży­cie jego żo­nie.

– Twoja za­tru­wała ci tylko przez pięć lat… – przy­po­mnia­łam jej uprzej­mie.

– Ale ja je­stem ła­god­niej­sza, nie po­tra­fię tak ku­mu­lo­wać, to mu­szę dłu­żej – par­sk­nęła. – Co ro­bisz? Po­głos masz, jak­byś ga­dała na gło­śnym.

– Ga­dam na gło­śnym. Pro­wa­dzę. Mu­sia­łam wró­cić do domu.

– To może wpad­niesz do mnie na kawę?

– Nie mam czasu, sorry.

– Sorry, srory. Wie­czo­rem pew­nie przyjdą twoi ro­dzice, a po­tem An­drzej bę­dzie prze­pra­szał, że znów za­po­mniał…

Cho­lera, ale ona mnie znała. Zna­czy mo­jego męża.

– Ju­tro też jest dzień.

– Ju­tro to ty już bę­dziesz przed pięć­dzie­siątką. Nie wiem, czy chcę się po­ka­zać na mie­ście z ta­kim di­no­zau­rem.

– Zo­sta­niemy w domu i nie bę­dziesz mu­siała – wark­nę­łam.

– Ale w moim, bo w twoim pan Ko­wal­ski gapi się na mecz.

– Na jaki znów, cho­lera, mecz?!

– Na ja­kiś na pewno. Za­wsze w so­botę gapi się na mecz z Pa­trycz­kiem Pe­do­fi­lem.

– Mó­wi­łam ci, że­byś go tak nie na­zy­wała.

– A niby jak mam go na­zy­wać? Fa­cet ma pra­wie pięć­dzie­siąt lat i bzyka dwu­dziestkę. Pe­do­fil jak, kurwa, nic!

Z tej per­spek­tywy dużo się nie my­liła, więc nie dys­ku­to­wa­łam dłu­żej. Adam jako praw­nik pew­nie udo­wod­niłby, że for­mal­nie ta­kiemu związ­kowi da­leko do pe­do­fi­lii. Ja mo­głam zgo­dzić się z Tośką, co mi tam. Tym bar­dziej że wła­śnie do­tar­łam na Pia­skową i zo­ba­czy­łam sa­mo­chód sto­jący przed na­szym do­mem. Ooo, o wilku mowa. Wielka czarna be­emka na­le­żała do Pa­tryka Strza­łow­skiego, or­dy­na­tora na od­dziale, na któ­rym pra­co­wał An­drzej, i prze­ło­żo­nego mo­jego naj­droż­szego mał­żonka. Tro­chę dziwne, że wpadł do nas w piąt­kowe przed­po­łu­dnie…

Na­gle przy­szło mi do głowy, że może się jed­nak po­my­li­łam i An­drzej pa­mię­tał o mo­ich uro­dzi­nach. Może za­pla­no­wał coś z ko­legą i dla­tego sie­dzieli te­raz ra­zem w domu, do­pra­co­wu­jąc nie­spo­dziankę. Cho­lera! A ja mu­szę tam wejść po pen­drive.

– Słu­chaj, Toś, sprawę mam – za­ga­iłam ci­cho, a jed­no­cześ­nie mi­nę­łam dom i za­par­ko­wa­łam po dru­giej stro­nie ulicy. – Mo­gła­byś do nas pod­je­chać?

– Nie zo­sta­wię sa­lonu, no co ty!

– Oj, la­ska, na pół go­dziny mo­żesz za­mknąć…

– Ale po co?!

– Przed moim do­mem stoi wóz Pa­tryka. My­ślę, że szy­kują z An­drze­jem nie­spo­dziankę dla mnie, więc ją ze­psuję, wcho­dząc, a po­trze­buję pen­drive’a z mo­jego kom­pu­tera. Wej­dziesz, za­bie­rzesz go i mi od­dasz.

– Po­pie­przyło cię?!!! – wrza­snęła. – Mam za­mknąć sa­lon, bo ci się ubz­du­rało, że Ko­wal­ski przy­go­to­wuje nie­spo­dziankę?! Zwa­rio­wa­łaś? Ile razy ten kre­tyn cię za­sko­czył?! I nie, jed­no­ra­zowa mi­netka na dwu­dzie­stą rocz­nicę się nie li­czy! Był na­rą­bany jak mes­ser­sch­mitt i na­wet tego nie pa­mięta!

Tak, o tym też jej po­wie­dzia­łam. Cho­lera!

– To­siaczku, ko­chana, ja to wiem – wy­mam­ro­ta­łam, wga­pia­jąc się w PA­TXXX na re­je­stra­cji be­emki. – Ale co, je­śli aku­rat się my­limy? Je­śli An­drzej pierw­szy raz robi dla mnie coś wiel­kiego? Pa­mię­tasz, jaką urzą­dzi­łam mu awan­turę dzie­sięć lat temu? Może tym ra­zem sta­nął na wy­so­ko­ści za­da­nia… Pro­szę, To­siek, ple­ase, ple­ase, ple­ase…

Na chwilę za­pa­dła ci­sza, aż wresz­cie przy­ja­ciółka wes­tchnęła te­atral­nie i wy­bur­czała:

– Wi­sisz mi. Będę za pięć mi­nut.

Pięć mi­nut póź­niej za­par­ko­wała na moim pod­jeź­dzie, wy­sia­dła i za­miast za­dzwo­nić albo za­pu­kać, po pro­stu wy­jęła z to­rebki klu­cze, które da­łam jej przed laty przy oka­zji ja­kie­goś wa­ka­cyj­nego wy­jazdu, i otwo­rzyła so­bie drzwi. Cóż, Tośka była wy­jąt­kową osobą, a mój dom trak­to­wała tro­chę jak wła­sny. Przy­jaź­ni­ły­śmy się od szes­na­stu lat, od kiedy pierw­szy raz zaj­rza­łam do sa­lonu fry­zjer­skiego, gdzie pra­co­wała, a ona, le­d­wie wtedy po ma­tu­rze, spoj­rzała na mnie i za­py­tała: „Któż cię tak skrzyw­dził, dzie­cinko?”. Na­stęp­nie prze­far­bo­wała mnie na blond, który no­szę od tam­tego czasu, i zro­biła mi taką fry­zurę, że wszyst­kie zna­jome py­tały o ad­res sty­li­sty. Prze­szłam z nią wy­jąt­kowo pa­skudny roz­wód, a ona ze mną dwa po­ro­nie­nia. Gdy­bym miała sio­strę, chyba nie ko­cha­ła­bym jej bar­dziej.

Wła­śnie o tym my­śla­łam, kiedy przy­szedł SMS.

Wejdź po cichu na górę.

Okej. Co ta Tośka wy­kom­bi­no­wała? Do­bra, skoro prosi…

Pośpiesz się, cholera!

Prze­bie­głam szybko przez ulicę i, jak żą­dała przy­ja­ciółka, we­szłam na pa­lusz­kach do domu. W progu zdję­łam szpilki, żeby nie stu­kać na płyt­kach, skoro Tośka pod­kre­ślała, że mam być ci­cho. Gdzieś w głębi du­szy ocze­ki­wa­łam ja­kie­goś okrzyku: „NIE­SPO­DZIANKA!!!” i zna­jo­mych wy­ska­ku­ją­cych zza róż­nych me­bli. Nic ta­kiego nie na­stą­piło. Przez chwilę mia­łam za to dziwne wra­że­nie, że zna­la­złam się na pla­nie ja­kie­goś ka­ta­stro­ficz­nego filmu, bo te­le­wi­zor w sa­lo­nie był włą­czony, w kuchni grało ra­dio, na ku­chence coś bul­go­tało w garnku. I zero lu­dzi. Ni­ko­gu­sieńko.

We­szłam na pierw­szy sto­pień i na­gle to usły­sza­łam. Gło­śniej­sze niż te­le­wi­zor i ra­dio, i nie do po­my­le­nia z czym­kol­wiek.

– O Jezu! O kurwa! Tak, tak! O kurwa! – ję­czał mój uko­chany mał­żo­nek.

Upra­wia­łam z nim seks od dwu­dzie­stu lat, więc nie mia­łam pro­ble­mów ze zde­fi­nio­wa­niem tych dźwię­ków. Cho­ciaż, co nie­stety mu­szę przy­znać, przy mnie nie wy­da­wał ich z sie­bie aż tak en­tu­zja­stycz­nie.

Zro­bi­łam ko­lejne dwa kroki i zo­ba­czy­łam przy­ja­ciółkę sto­jącą przy drzwiach na­szej sy­pialni, z ko­mórką przy­ci­śniętą do nie­wiel­kiej szpary w drzwiach.

– O ja pier­dolę! Jesz­cze! Jesz­cze! Ooooo!

Do­bra, je­śli on się bzyka z Pa­trycz­kiem Pe­do­fi­lem, to się po­rzy­gam! Se­rio!

Tośka od­wró­ciła się i spoj­rzała na mnie. Miała przy tym dość dziwny wy­raz twa­rzy, jakby nie mo­gła się zde­cy­do­wać, czy czuje się winna, czy prze­ciw­nie, cho­ler­nie do­brze się bawi. Przy­gry­zała jed­nak usta, chyba pró­bu­jąc po­wstrzy­mać śmiech, więc po­dej­rze­wa­łam, że ra­czej to dru­gie. Od­su­nęła się lekko, kiedy po­de­szłam, i zro­biła mi miej­sce przy szpa­rze w drzwiach.

Gdy ży­jesz z kimś dwa­dzie­ścia lat, na­prawdę nie­wiele może cię za­sko­czyć. Se­rio. Jed­nakże wi­dok mo­jego ślub­nego, który po­su­wał od tyłu dwu­dzie­sto­let­nią na­rze­czoną swo­jego szefa, sam ma­jąc wci­śnię­tego w ty­łek sztucz­nego fal­lusa, po pro­stu zwa­lił mnie z nóg. Ga­pi­łam się na nich przez kilka kosz­mar­nie dłu­gich se­kund, czu­jąc taką nie­sa­mo­witą pustkę w gło­wie, jakby ja­kaś pie­przona wi­chura wy­mio­tła z niej wszyst­kie my­śli i emo­cje. Zni­kły gniew, żal, ból, roz­pacz. Zo­stała tylko próż­nia. I zdu­mie­nie.

Po­tem przy­szła myśl, że to chyba to dildo, które do­sta­łam od Tośki na trzy­dzie­ste piąte uro­dziny. I zro­biło mi się tro­chę żal. Cho­lera, ni­gdy go nie uży­łam i już nie użyję…

– Ku­pię ci nowe – wy­szep­tała przy­ja­ciółka, bez­błęd­nie zga­du­jąc, o czym po­my­śla­łam.

Po­ki­wa­łam smutno głową.

– Szyb­ciej! Szyb­ciej! Szyb­ciej! Ooooch, cia­putku! – za­pisz­czało dziew­czę wy­so­kim gło­si­kiem, a ja wła­śnie po­ję­łam, dla­czego Tośka na­zywa Pa­tryka pe­do­fi­lem.

– Ku­uuur­wa­aaa – jęk­nął prze­cią­gle An­drzej, naj­wy­raź­niej bar­dzo bli­ski szczytu.

Uzna­łam, że mam dość. Otwo­rzy­łam drzwi z roz­ma­chem, aż tra­fiły w ścianę, po czym we­szłam do po­koju.

– Nie prze­szka­dzaj­cie so­bie. – Uśmiech­nę­łam się pro­mien­nie do mo­jego oszo­ło­mio­nego nie­długo eks­męża. – Ja tylko po pen­drive.

Po­tem wy­ję­łam urzą­dze­nie z portu, scho­wa­łam do to­rebki i wy­szłam z sy­pialni.

Je­stem pra­wie pewna, że nowa se­kre­tarka Adama sur­fo­wała po in­ter­ne­cie, bo kiedy we­szłam, po­pa­trzyła na mnie spło­szona. Nie po­zna­ły­śmy się wcze­śniej. Nie od­wie­dza­łam kan­ce­la­rii od kilku ty­go­dni, panna na­to­miast pra­co­wała chyba od dwóch, od­kąd po­przed­nia asy­stentka po­szła na ma­cie­rzyń­ski. Adam przyj­mo­wał dziew­czyny we­dług sche­matu: dłu­gie nogi, dłu­gie włosy, duże cycki i by­strość na płyn­nej gra­nicy mię­dzy „kom­pletna blon­dynka” a „coś mi tam świta”. Bły­ska­wicz­nie sko­ja­rzy­łam pannę z ostat­nią zdo­by­czą Pa­tryka, więc za­pa­ła­łam do niej or­ga­niczną nie­chę­cią.

– Nie pa­ni­kuj – burk­nę­łam – ja do me­ce­nasa. Jest ktoś u niego?

– Była pani umó­wiona?

Spoj­rza­łam na nią ostro.

– Słu­chaj, dziecko, mia­łam ku­rew­sko podły dzień, więc nie utrud­niaj. Adaś ma klienta czy mogę do niego wejść?

O tak, płynna gra­nica, jak nic. Dziew­czę wy­glą­dało ni­czym ośle­piona świa­tłami sa­renka na S1. Aż, cho­lera, żal serce ści­skał. Zna­czy ści­skałby, gdyby nie wia­doma sprawa.

– Ogłu­chłaś, dziew­czyno? – pod­nio­słam głos.

– Niech pani na mnie nie krzy­czy.

– A czy ja, kurwa, krzy­czę? – wark­nę­łam.

– Krzy­czysz, sio­stra. – Adam po­ja­wił się w drzwiach, szcze­rząc się jak idiota. – Nie stać mnie na te­ra­pię dla pra­cow­ni­ków, więc przy­sto­puj. Aniu – zwró­cił się do se­kre­tarki – zrób mi kawę, a Gosi za­parz me­lisę.

– Sam se, kurwa, pij me­lisę! – Mi­nę­łam młod­szego brata i we­szłam do jego ga­bi­netu.

Sia­dłam ciężko w ogrom­nym fo­telu i przez ja­kiś czas wo­dzi­łam wzro­kiem po po­miesz­cze­niu. Młody wy­wa­lił kosz­marną kasę na ten fi­ku­śny ga­bi­ne­cik. Dąb, skóra, chrom i szkło. Ele­gancko i z klasą. Nic dziw­nego, w jego za­wo­dzie wra­że­nie zro­bione na klien­tach mie­wało pierw­szo­rzędne zna­cze­nie.

– Ale wiesz, że nie za­po­mnia­łem o tej ża­ło­snej rocz­nicy? – Adam wciąż su­szył zęby, gdy sia­dał na­prze­ciwko mnie. – Za­mie­rza­łem wpaść wie­czo­rem ze sta­rymi.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami, nie zni­ża­jąc się do ko­men­ta­rza, ale brat chyba w końcu po­jął, że coś nie gra, i prze­stał się uśmie­chać.

– Co się dzieje? – Zmarsz­czył brwi.

Po­pa­trzy­łam osten­ta­cyj­nie na otwarte drzwi, a on po­tak­nął w mil­cze­niu. Po­cze­ka­li­śmy, aż mało by­stra pa­nienka przy­nie­sie na­poje – tak, na­prawdę zro­biła pie­przoną me­lisę – a po­tem za­mknie drzwi.

– Co się dzieje? – po­wtó­rzył Adam.

Za­miast od­po­wie­dzieć, od­pa­li­łam film prze­słany mi przez Tośkę i po­ło­ży­łam te­le­fon na biurku przed bra­tem. W ci­szy ga­bi­netu roz­le­gły się zna­jome jęki, a mnie ko­lejny raz tego dnia ze­mdliło.

– O kurwa – sap­nął ci­cho młody i za­pau­zo­wał film.

– W su­mie masz ra­cję – wy­mam­ro­ta­łam. – Kurwa. A na do­da­tek dupa jego szefa.

– Pa­tryczka Pe­do­fila? – zdu­miał się młody. Ta­aaa, lu­bili się z Tośką.

Po­tak­nę­łam w mil­cze­niu.

– To chu­jek umo­czył – pod­su­mo­wał gładko Adam. Ni­gdy nie lu­bił An­drzeja. I z wza­jem­no­ścią. – Roz­wo­dzisz się?

– Nie, kurwa, wrócę do domu i ład­nie prze­pro­szę, że prze­szko­dzi­łam mu pie­przyć gów­niarę.

– A prze­szko­dzi­łaś?

– Zo­sta­wi­łam gwiz­dek z ra­por­tem dla szefa w sy­pialni. Uzna­łam, że skoro stra­ci­łam męża, po­win­nam przy­naj­mniej utrzy­mać ro­botę, więc tak. We­szłam, kiedy do­cho­dził.

Przez chwilę Adaś ga­pił się na mnie pra­wie jak ta jego nowa asy­stentka, a po­tem wy­dał z sie­bie dziwny dźwięk, coś po­mię­dzy krztu­szącą się kozą a du­szą­cym wa­ła­chem.

– Sio­stra – wy­char­czał, ze wszyst­kich sił pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad śmie­chem. – Pro­szę…

Prze­wró­ci­łam oczami.

– Jak prze­wi­niesz do końca, zo­ba­czysz wy­raz tej za­kłama­nej mordy. – Za­wa­hał się, a ja wes­tchnę­łam. – Spoko, nie krę­puj się.

Adam wal­czył ze sobą przez kilka se­kund, ale osta­tecz­nie nie uru­cho­mił od­twa­rza­nia. Za­pa­no­wał nad roz­ba­wie­niem, po czym za­czął ła­god­nie:

– Może po­win­naś to prze­my­śleć? No wiesz, na chłodno, prze­cze­kać kilka dni, osty­gnąć… Ro­zu­miesz: emo­cje i w ogóle. W końcu to dwa­dzie­ścia lat. Pół two­jego ży­cia.

Spoj­rza­łam na brata wła­ści­wie bez gniewu.

– Nie dam rady, Adek – oświad­czy­łam po­nuro. – My­śla­łam nad tym od dwóch go­dzin. Po­je­cha­łam do pracy, wy­sła­łam ra­port dy­rek­to­rowi, a po­tem wzię­łam wolne na resztę dnia i ła­zi­łam po Pa­pro­ca­nach. I my­śla­łam. A za każ­dym ra­zem, kiedy przy­cho­dziło mi do głowy, że to po­łowa mo­jego ży­cia, wra­cał ob­raz po­dry­gu­ją­cej dupy ko­cha­nego męża z wy­sta­ją­cym ni­czym świeczka na tor­cie dildo. No, kurwa, nie mogę, młody. Czas nic tu nie zmieni. Nie by­ła­bym w sta­nie pójść z nim do łóżka. Ba! Nie wiem, czy zdo­łam nor­mal­nie z nim roz­ma­wiać i nie wy­dra­pać mu oczu.

Adam słu­chał po­zor­nie spo­kojny, ale już wi­dzia­łam, że żal w moim gło­sie za­czyna go na­krę­cać. Mimo to pró­bo­wał nad sobą za­pa­no­wać. Wciąż wal­czył w nim brat z praw­ni­kiem. Ten drugi się za­in­te­re­so­wał:

– Skąd masz film?

Opo­wie­dzia­łam mu, jak było, a on nie prze­sta­wał krę­cić głową. Im dłu­żej jed­nak mó­wi­łam, tym bar­dziej wy­raz twa­rzy brata się zmie­niał. Cza­sami za­po­mi­na­łam, że to nie tylko gów­niarz, który pod­rzu­cił mi żabę do łóżka i pod­pie­przył u ro­dzi­ców, kiedy wró­ci­łam wsta­wiona z im­prezy. To przede wszyst­kim chło­pak, który zła­mał rękę jed­nemu osił­kowi, gdy ten mnie ude­rzył. Te­raz, kiedy usły­szał o spe­cy­ficz­nym pre­zen­cie, jaki mał­żo­nek ofia­ro­wał mi na uro­dziny, Adam przy­po­mi­nał tam­tego osiem­na­sto­latka z żyłą pul­su­jącą na czole.

– Mam cię re­pre­zen­to­wać? – za­py­tał po­zor­nie spo­koj­nym to­nem.

– A chcesz?

– Se­rio py­tasz? – Jego głos po­dej­rza­nie ścichł.

– Nie, żar­tuję. Ja­sne, że se­rio. Nie wiem na­wet, czy mo­żesz. Osta­tecz­nie to twój szwa­gier.

– Wkrótce były. I mogę. – Otwo­rzył swój lap­top. – Przy­go­tuję do­ku­menty. I za­raz się tym zajmę.

Przez chwilę pi­sał coś na kla­wia­tu­rze, ude­rza­jąc w nią z taką za­cie­kło­ścią, że za­czę­łam się bać, czy ta prze­trzyma. Na­gle jego palce za­wi­sły nad kla­wi­szami i Adam wbił we mnie spoj­rze­nie.

– Tata to wi­dział?

Też py­ta­nie, kre­tyn je­den.

– Ochu­ja­łeś? – za­py­ta­łam grzecz­nie. – Chcesz ojcu na Wi­gi­lię kar­pia do pier­dla za­no­sić, a z mo­jego dziecka zro­bić pół­sie­rotę?

Młody nie od­po­wie­dział, tylko po­ki­wał głową. Oboje wie­dzie­li­śmy, jak oj­ciec za­re­aguje na wieść, że jego je­dyna córka przy­ła­pała męża na zdra­dzie. Mimo upływu lat wciąż sie­dział w nim stary gli­niarz. Le­d­wie zniósł fakt, że syn sta­nął po dru­giej stro­nie ba­ry­kady. Kiedy Adam wy­bie­rał prawo, oj­ciec wie­rzył, że to ozna­cza ka­rierę w pro­ku­ra­tu­rze albo i w po­li­cji, jak w przy­padku ta­tu­sia. Do dzi­siaj miał żal, że stało się ina­czej. Do­brze przy­naj­mniej, że młody nie spe­cja­li­zo­wał się w pra­wie kar­nym, bo pew­nie na drzwiach ro­dzin­nego domu Mal­czy­ków wid­niałby za­kaz wstępu dla niego.

– Ale ge­ne­ral­nie za­mie­rzasz mu po­wie­dzieć? – Brat prze­rwał moje roz­my­śla­nia.

– A nie, skąd – sark­nę­łam. – Może przy oka­zji ślubu Kamy coś na­po­mknę, że od dzie­się­ciu lat je­stem po roz­wo­dzie. – Prze­wró­ci­łam oczami. – Ja­sne, że mu po­wiem. Na­wet dzi­siaj. Mu­szę im ja­koś wy­tłu­ma­czyć, dla­czego u nich no­cuję, nie?

– Za­wsze mo­żesz po­miesz­kać u mnie – za­pro­po­no­wał brat, ale bez en­tu­zja­zmu. Naj­wy­raź­niej prze­bo­lał już roz­pad swo­jego dłu­go­let­niego związku i w jego domu znowu by­wały jed­no­nocne panny, w kon­tak­tach z któ­rymi star­sza sio­stra ra­czej nie sprzy­jała.

– Nie, spoko. Za­trzy­mam się u ro­dzi­ców – stwier­dzi­łam, też bez za­chwytu.

I wła­śnie w tym mo­men­cie do mnie do­tarło, że fak­tycz­nie: skoro chcę u nich prze­no­co­wać, mu­szę im po­wie­dzieć, co się wy­da­rzyło. Oczy­wi­ście bez krwa­wych szcze­gó­łów, bo jak wspo­mnia­łam bratu, mimo wszystko nie chcia­łam, żeby Kama stra­ciła ojca.

Z tego po­wodu szyb­ciutko zmie­ni­łam na­sta­wie­nie z sar­do­nicz­nego na słod­kie i wbi­łam bła­galny wzrok w Adka.

– Co? – Nie od razu po­jął. Wy­glą­dało na to, że udzie­liła mu się by­strość no­wej asy­stentki.

– Po­je­dziesz tam ze mną? – po­pro­si­łam grzecz­nie. – Już uprze­dzi­łam, że plany się zmie­niły i to ja wpadnę do nich, ale wolę… no wiesz.

Uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Nie mów. A do czego ja ci je­stem po­trzebny, sio­strzyczko? – Roz­parł się w fo­telu. – Mam po­wstrzy­mać ojca przed za­mor­do­wa­niem An­drzeja czy mamę przed dwu­go­dzin­nym wy­kła­dem, że nie po­win­naś wy­cho­dzić z domu ubrana jak pro­sty­tutka?

A tak! Za­po­mnia­łam. Wciąż mia­łam na so­bie tę czer­woną ban­da­żówkę. Adam miał ra­cję: matka na sto pro­cent bar­dziej przej­mie się moim wy­glą­dem niż tym, że uko­chany zię­ciu­nio le­czył he­mo­ro­idy dupą dwu­dzie­sto­latki i dil­dem wła­snej żony. Jed­no­cze­śnie.

– Uro­dziny mam – wy­mam­ro­ta­łam nie­wy­raź­nie, czu­jąc się na­gle kom­plet­nie goła.

– Ja to wiem, ty to wiesz, ale dla ma­muni bę­dziesz upa­dłą ko­bietą zmie­rza­jącą pro­stą drogą w pie­kielne cze­lu­ści. Zwłasz­cza gdy jej po­wiesz o roz­wo­dzie. Jak nic uzna, że to twoja wina.

– Ja­sne! Bo to ja we­pchnę­łam fiuta męża w tę gów­niarę! – wark­nę­łam, ab­so­lut­nie świa­doma, że tym wła­śnie to­rem po­dąży mat­czyne ro­zu­mo­wa­nie.

Wciąż wy­szcze­rzony Adam tylko wzru­szył ra­mio­nami. Po­tem spoj­rzał na ze­ga­rek i prze­stał się uśmie­chać.

– Za kilka mi­nut mam spo­tka­nie – oświad­czył. – Mi­chał już pew­nie jest w dro­dze, więc nie zdążę od­wo­łać. Do ga­le­rii masz rzut ka­mie­niem. Sko­czysz po ja­kieś ciu­chy, prze­bie­rzesz się, a ja w tym cza­sie ob­ga­dam z nim sprawę. Póź­niej po­je­dziemy oświad­czyć na­szej matce, że jej naj­więk­sza duma spier­do­liła swoje mał­żeń­stwo, po­su­wa­jąc na­sto­latkę.

Może i po­win­nam z nim dys­ku­to­wać, tłu­ma­czyć, że to nie z An­drzeja, ale wła­śnie z niego mama jest naj­bar­dziej dumna, jed­nak po co? Adam był naj­mą­drzej­szym fa­ce­tem, ja­kiego zna­łam, i do­sko­nale wie­dział, że dla mamy bo­go­bojny le­karz w ro­dzi­nie, bie­ga­jący co ty­dzień do ko­ścioła i przy­jaź­niący się z pro­bosz­czem jed­nej z ty­skich pa­ra­fii, był znacz­nie więk­szym po­wo­dem do dumy niż praw­nik spe­cja­li­zu­jący się w spra­wach roz­wo­do­wych. Nie żeby nie ko­chała syna. Ko­chała. Mimo to o An­drzejku opo­wia­dała są­siad­kom, jego osią­gnię­ciami chwa­liła się na spo­tka­niach ro­dzin­nych i, co chyba naj­bar­dziej bo­lało Ada­sia, dla An­drzeja go­to­wała za­wsze ro­sół bez ce­buli, cho­ciaż jej syn uwiel­biał to wa­rzywo. Osta­tecz­nie prze­stała też ku­po­wać uko­chaną przy­prawę syna – maggi, bo An­drzej na­kładł jej do głowy, że jest nie­zdrowa. Pew­nie dla­tego mój brat tak nie zno­sił szwa­gra.

– Ona ma dwa­dzie­ścia je­den lat – wy­ja­śni­łam więc je­dy­nie.

– No! – Uśmiech­nął się krzywo. – To już cho­ler­nie wie­kowa dupa. Aż dziw, że Ję­dru­siowi sta­nął na jej wi­dok.

Przy­po­mnia­łam so­bie ciało dziew­czyny i w mil­cze­niu za­ci­snę­łam zęby. Młody w tym cza­sie wró­cił do pi­sa­nia na kla­wia­tu­rze. I znów wa­lił w nią za­cie­kle, aż wdu­sił ostat­nią kropkę, a dru­karka wy­pluła kartkę.

– Pod­pisz tu – wska­zał – i tu. Wie­czo­rem ob­ga­damy, co za­bie­rzesz gni­dzie. I wy­ślij mi ten fil­mik. – Scho­wał pod­pi­sane przeze mnie do­ku­menty, po czym pod­niósł się z fo­tela. – To­śce prze­każ, że ją ko­cham. Dzięki jej przy­tom­no­ści umy­słu to bę­dzie naj­szyb­szy roz­wód ever. Nie są­dzę, by dok­tor Ko­wal­ski ro­bił ci pod górkę. Pa­mię­tam, że Strza­łow­ski to ka­wał wy­jąt­ko­wego skur­wiela. Wy­jąt­ko­wego, nie­wy­ba­cza­ją­cego skur­wiela. Ję­druś odda ci wszystko, byle Pa­try­czek się nie do­wie­dział, że pod­władny ob­ra­biał mu na­rze­czoną.

Też się pod­nio­słam.

– Pa­tryk nie może się do­wie­dzieć – oświad­czy­łam spo­koj­nie. – Nikt nie może wie­dzieć, kim była ta la­ska, okej? Naj­le­piej, żeby nikt w ogóle nie wie­dział, dla­czego się roz­wo­dzimy. Oczy­wi­ście oprócz cie­bie, Tośki i ro­dzi­ców. Nikt. Zwłasz­cza Kama.

– Ale…

– Kama za­czyna stu­dia. I tak ma pod górkę. Nie chcę do­dat­kowo obar­czać córki zdra­dziec­kim ta­tu­siem, który sy­pia z dziew­czy­nami pra­wie w jej wieku – wes­tchnę­łam. – Ni­komu to nie po­służy. Niech są­dzi, że coś tam się wy­pa­liło, że się roz­sta­jemy w przy­jaźni… A cho­lera wie co. Jesz­cze wy­my­ślimy.

– Go­siek, ta­kich rze­czy się nie ukryje. W końcu wyjdą.

– To wyjdą, ale nie te­raz. Młoda i tak ma mnó­stwo na gło­wie. No i bę­dzie po­trze­bo­wała wspar­cia fi­nan­so­wego ojca. Je­śli się do­wie, weź­mie moją stronę, a An­drzej może ją od­ciąć od kasy. O ile bę­dzie miał ja­kąś kasę, bo Pa­tryk go znisz­czy, gdy po­zna prawdę.

Adam pod­szedł do mnie i po­ło­żył dło­nie na mo­ich ra­mio­nach.

– Kama ma bo­ga­tego wujka, a ten jest bez­dziet­nym sta­rym ka­wa­le­rem – mru­gnął – i stać go na utrzy­my­wa­nie sio­strze­nicy na stu­diach.

Otwie­ra­łam już drzwi, ale kiedy to po­wie­dział, cmok­nę­łam go wzru­szona w po­li­czek.

– Sin­glem, kre­ty­nie, nie sta­rym ka­wa­le­rem – po­pra­wi­łam brata drżą­cym gło­sem. Po czym ob­ję­łam i po­wie­dzia­łam coś, czego nie sły­szał zbyt czę­sto: – Ko­cham cię, Adek.

Młody, też wzru­szony, po­kle­pał mnie nie­po­rad­nie po ple­cach. Uśmiech­nę­łam się, wy­swo­ba­dza­jąc z jego ob­jęć i wy­szłam na ko­ry­tarz, do­da­jąc:

– Ale nie omiesz­kam wy­ko­rzy­stać, je­śli będę mu­siała.

– Ja też się zgła­szam – za­brzmiał ni­ski mę­ski głos. – Do tego wy­ko­rzy­sty­wa­nia.

Spoj­rza­łam w kie­runku mó­wią­cego. Wy­soki, szczu­pły męż­czy­zna, mniej wię­cej w wieku mo­jego brata, tak­so­wał mnie ty­powo sam­czym spoj­rze­niem. Jak­bym była głów­nym da­niem na jego pry­wat­nym ban­kie­cie. Nor­mal­nie może i by mi to po­chle­biło, chwi­lowo jed­nakże czu­łam awer­sję do wszyst­kich przed­sta­wi­cieli prze­ciw­nej płci. Wszyst­kich oprócz brata i ojca.

– Pan chce cię wy­ko­rzy­stać – zwró­ci­łam się do brata. – Sam po­wiesz, że wo­lisz la­ski, czy ja mam zła­mać mu serce?

– Nie mam serca, mała. – Męż­czy­zna wy­szcze­rzył zęby. – Za to inne or­gany chęt­nie od­dam w twoje ręce.

– Mi­chał – wark­nął Adam. – Je­steś za wcze­śnie.

– Tylko kilka mi­nut. – Gość bły­snął sze­ro­kim uśmie­chem. Skur­wiel był przy­stojny. W taki su­rowy, dra­pieżny spo­sób. – Warto było – do­dał, wbi­ja­jąc we mnie bez­czelne spoj­rze­nie.

No tak. Ta moja ku­rew­ska su­kienka. Szlag by to tra­fił. Co Krzy­siek mó­wił o śmier­tel­nym grze­chu…?

Sto­ją­cemu obok mnie Ada­mowi bły­ska­wicz­nie włą­czył się tryb ry­cer­skiego bra­ciszka. Nie by­łam tylko pewna, czy cho­dziło fak­tycz­nie o mnie, czy wy­czuł, jak mój po­ziom wkur­wie­nia ro­śnie pod su­fit i za chwilę eks­plo­duje wprost w uro­dziwą gębę jego klienta. Bez względu na po­wód, Adam sta­nął mię­dzy nami i nie spusz­cza­jąc wzroku z męż­czy­zny, zwró­cił się do mnie:

– Masz ja­kieś czter­dzie­ści mi­nut. Nie łaź za długo.

Przez chwilę sta­łam nie­zde­cy­do­wana, pra­gnąc wy­ła­do­wać cały gniew i fru­stra­cję, ja­kie czu­łam z po­wodu zdrady męża, na przy­stoj­nym bucu, któ­remu się wy­da­wało, że może oce­niać po wy­glą­dzie. O tak! To była prze­miła myśl. Wy­da­wał się wy­star­cza­jąco by­stry, że­bym mo­gła usku­tecz­nić na nim ję­zy­kową ostrą jazdę bez trzy­manki. Taaa, może by mi na­wet ulżyło, ale to klient Adama. I to ja­kiś bli­ski klient, bo brat ra­czej nie był ze wszyst­kimi, któ­rzy ko­rzy­stali z jego usług, po imie­niu. Ważny klient, a ja, w prze­ci­wień­stwie do ro­dzi­ców, sza­no­wa­łam pracę brata.

Dla­tego osta­tecz­nie ru­szy­łam do drzwi.

– Tylko wy­bierz ta­kie ciu­chy, żeby pa­so­wały do kółka ró­żań­co­wego – za­kpił Adam, kiedy już do­ty­ka­łam klamki.

– Spoko – burk­nę­łam. – Od­wie­dzę sklep, w któ­rym ty się ubie­rasz.

Obaj męż­czyźni par­sk­nęli jed­no­cze­śnie. Ob­da­rzy­łam ich peł­nym wyż­szo­ści uśmie­chem. Za­nim wy­szłam, doj­rza­łam jesz­cze wy­raz ślicz­nej buzi bra­cisz­ko­wej asy­stentki. Se­rio, płynna gra­nica.

Go­dzinę póź­niej, odziana w naj­bar­dziej nie moją su­kienkę ever, wcho­dzi­łam wraz z bra­tem do domu ro­dzi­ców. Tata, kiedy mnie zo­ba­czył, uniósł brwi w nie­mym py­ta­niu: „se­rio się tak prze­ję­łaś tą czter­dziestką?”, ale grzecz­nie nie sko­men­to­wał. Za­pewne na wi­dok roz­klo­szo­wa­nej be­żo­wej kiecki w kratkę do po­łowy łydki uznał, że nie ko­pie się le­żą­cego.

Mama naj­wy­raź­niej nie ro­zu­miała pro­blemu:

– Śliczna su­kienka! – za­chwy­ciła się tym cho­ler­nym pa­skudz­twem. – W końcu za­czę­łaś się ubie­rać ade­kwat­nie do wieku!

Kurwa!

– A gdzie Ję­druś?

Kurwa po raz drugi.

– Nie ma – wark­nę­łam.

– Jak to nie ma? – Mama wy­glą­dała na szcze­rze roz­cza­ro­waną. – Tylko mi nie mów, że ma dy­żur w twoje uro­dziny? Ja wiem, że on jest bar­dzo za­jęty, ma na gło­wie szpi­tal i pa­cjen­tów, ale to w końcu twoje czter­dzie­ste uro­dziny. Ktoś inny mógłby prze­cież po­pro­wa­dzić tę ope­ra­cję…

– Jezu! Mamo! – pod­nio­słam głos. – An­drzej nie ope­ruje lu­dzi! Nie ma na gło­wie szpi­tala! Jest le­ka­rzem na od­dziale we­wnętrz­nym! Jed­nym z kil­ku­na­stu!

W ko­ry­ta­rzu za­pa­dła na­gła ci­sza. Matka spoj­rzała na mnie wzro­kiem peł­nym ura­żo­nej nie­win­no­ści prze­mie­sza­nej z tak wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem, że choć­bym sta­wała na rzę­sach, chyba nie zdo­ła­ła­bym tego na­pra­wić. Dla­tego nie pró­bo­wa­łam. Po pro­stu we­szłam, wy­mi­nę­łam matkę oraz za­sko­czo­nego moim wy­bu­chem ojca, a po­tem za­trzy­ma­łam się na końcu wą­skiego ko­ry­ta­rza i cze­ka­łam, aż Adam za­mknie drzwi.

– Nie mu­sisz na mnie krzy­czeć – prze­rwała ci­szę mama.

– Prze­pra­szam. – Opu­ści­łam głowę. – Nie po­win­nam.

– Ano nie po­win­naś – przy­tak­nął oj­ciec. – Wejdź­cie do du­żego po­koju. Mama na­kryła do stołu. Jest ro­sół, klu­ski ślą­skie i ro­lada.

Adam skrzy­wił się przy ro­sole, ale zmil­czał. Żadne z nas nie lu­biło też ro­lady. Zgad­nij­cie, kto był fa­nem tego da­nia. An­drzej Cia­pu­tek Ko­wal­ski, ja­sne, że on. Skoro jed­nak raz już na­sko­czy­łam na matkę, uzna­łam, że wstrzy­mam się na ra­zie z ko­men­ta­rzami. I tak pa­skud­nie się czu­łam, a prze­cież za­mie­rza­łam zła­mać jej serce.

Za­sie­dli­śmy przy stole w kom­plet­nej ci­szy. Adam zer­kał na mnie co ja­kiś czas, chyba pró­bu­jąc do­dać mi od­wagi. Oj­ciec przy­glą­dał się nam ze zmarsz­czo­nymi brwiami, a mama nie­mal nie mo­gła ode­rwać roz­pacz­li­wie smut­nego wzroku od pu­stego krze­sła. Ja zaś z każdą chwilą czu­łam się go­rzej. A kiedy czu­łam się fa­tal­nie, by­wa­łam wy­jąt­kowo nie­sym­pa­tyczna. Mimo to na­dal trzy­ma­łam ję­zyk na wo­dzy.

Mdły ro­sół, we­dług re­cep­tury mo­jej te­ścio­wej, rósł mi w ustach. Adam czuł tak samo, lecz i tak jadł. Miał przy tym taki wy­raz twa­rzy, jakby bo­lał go każdy ząb. Mama zda­wała się tego nie za­uwa­żać, wpa­trzona w sto­łek, na któ­rym na ro­dzin­nych spo­tka­niach sia­dał mój mąż. Cho­lera, jak za­ko­cha­na na­sto­latka!

– Po­tem przy­je­dzie? – Nie wy­trzy­mała w końcu.

– Szcze­rze wąt­pię – wy­mam­ro­ta­łam. – He­mo­ro­idy le­czy.

Adam par­sk­nął śmie­chem, aż opluł ma­miny ob­rus na spe­cjalne oka­zje.

– He­mo­ro­idy?! – Mama pod­chwy­ciła te­mat. – Bie­du­lek! Nic nie mó­wił. A i dzi­wić się nie ma czemu. To tro­chę wsty­dliwy te­mat. I po­noć bar­dzo do­kucz­liwa przy­pa­dłość. Ja nie mia­łam, ale cio­cia Gra­żynka się na­cier­piała…

– No – przy­tak­nę­łam, pa­trząc na du­szą­cego się ze śmie­chu Adka. – An­drzej też się strasz­nie mę­czy. Ję­czał przy tym, że trudno za­po­mnieć.

– Gośka! – Mój brat char­czał.

– Ję­czał? – do­py­ty­wała mama.

– Aha. Adaśka za­py­taj. Nie mógł uwie­rzyć, że szwa­gier aż tak po­trafi.

– Gośka, kur…

– Adam! – po­wstrzy­mał go tata. W domu Mal­czy­ków ni­gdy się nie prze­kli­nało. Dziwne, kurwa, nie?

– Ja może cio­cię Gra­żynkę o tę maść, co to jej po­mo­gła, za­py­tam… – Nie­zra­żona mama już wsta­wała od stołu, żeby dzwo­nić do sio­stry.

– Nie, ma­muś, nie trzeba. – Uśmiech­nę­łam się nie­szcze­rze. – Pa­mię­tasz: An­drzej jest le­ka­rzem. Zna­lazł świetny ma­sa­żer na tę swoją do­le­gli­wość.

Adam bez słowa wstał od stołu i wy­szedł z po­koju.

Tata pa­trzył na mnie po­waż­nie. Oho! On się nie dał na­brać. Pie­przony glina.

– Co? – burk­nę­łam.

– Nie rób z tata wa­riata. – Po­krę­cił głową. – O co cho­dzi?

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Dla­czego Adaś wy­szedł? – za­in­te­re­so­wała się mama. – Cho­dzi o te he­mo­ro­idy? Niby to nie te­mat do roz­mów przy stole, ale nie wie­dzia­łam, że sy­nuś taki wraż­liwy.

Oj­ciec wciąż wbi­jał we mnie ostre, po­li­cyjne spoj­rze­nie, od któ­rego sie­dzi­sko pod moim tył­kiem za­częło się je­żyć, wrzy­na­jąc cho­ler­nie ostre szpilki w tę szla­chetną część mo­jej osoby. Krę­ci­łam się na krze­śle, żeby ja­koś zni­we­lo­wać ten dys­kom­fort, ale oj­ciec nie od­pusz­czał. Wes­tchnę­łam i już otwie­ra­łam usta, by w końcu po­wie­dzieć, co się stało, gdy roz­brzmiał dzwo­nek do drzwi. Mama zer­k­nęła na mnie z na­dzieją i po­de­rwała się z krze­sła, bez­gło­śnie mó­wiąc coś, co po­dej­rza­nie przy­po­mi­nało: „Ję­druś”.

Szcze­rze: też się wy­stra­szy­łam, że to ten du­pek, dla­tego po­bie­głam za nią. W ko­ry­ta­rzu wy­prze­dził mnie Adam, więc już we trójkę pę­dzi­li­śmy do wej­ścia, prze­py­cha­jąc się ni­czym dzieci do dar­mo­wych lo­dów. Dzwo­nek po­na­glał ner­wo­wym bzy­cze­niem, a ja mia­łam wra­że­nie, że robi to co­raz gło­śniej, cho­ciaż wie­dzia­łam, że to nie­moż­liwe. Matka albo też tak są­dziła, albo była naj­bar­dziej zde­ter­mi­no­wana, bo pierw­sza zła­pała za klamkę, po czym szarp­nęła gwał­tow­nie.

I tak. To był ten du­pek.

– Ję­druś!!! – wy­krzyk­nęła mama.

Cho­lera! Za­raz po­leci tek­stem z Po­topu!

– Wchodź, sy­nuś! Wchodź! – Jed­nak się po­wstrzy­mała.

– Nie! – wrza­snę­li­śmy jed­no­cze­śnie z Ada­mem.

An­drzej stał w progu z nie­zde­cy­do­wa­niem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy. I se­rio, chcia­łam zo­ba­czyć w tej za­ka­za­nej mor­dzie wy­rzuty su­mie­nia albo przy­naj­mniej żal czy smu­tek, czy uj wie co, co­kol­wiek, co by su­ge­ro­wało, że te na­sze dwa­dzie­ścia wspól­nych lat miało zna­cze­nie, a to, co wi­dzia­łam rano, tylko mu się przy­tra­fiło, nie zaś na­le­żało do ry­tu­ału. Tak bar­dzo chcia­łam to zo­ba­czyć, że wbi­łam wzrok we wciąż jesz­cze męża.

No i, cho­lera, nie zo­ba­czy­łam.

– Słu­chaj, Gośka – za­czął An­drzej spo­koj­nym, rze­czo­wym to­nem, ja­kiego miał zwy­czaj uży­wać wo­bec pie­lę­gnia­rek na od­dziale. I to tych mniej by­strych, które po­tem, za ich ple­cami, okre­ślał „ćwierć tu­ma­nami”. Sły­sza­łam to tyle razy, że mi się utrwa­liło. I okre­śle­nie, i ton. A że usły­sza­łam go w sto­sunku do sie­bie…

– Spier­da­laj – prze­rwa­łam mu rów­nie spo­koj­nym, rze­czo­wym to­nem.

– Mał­go­rzata! – Mama zła­pała się za serce.

– Gośka… – An­drzej zro­bił krok w moim kie­runku, więc cof­nę­łam się gwał­tow­nie, ale on nie prze­jął się tym spe­cjal­nie i zro­bił ko­lejny krok. – Mu­simy po­ga­dać.

– Sły­sza­łeś. – Adam sta­nął mię­dzy nami, za­sła­nia­jąc mnie tymi swo­imi stu osiem­dzie­się­cioma pię­cioma cen­ty­me­trami i zdu­mie­wa­jąco sze­ro­kimi ba­rami. Kurde, brat chyba ostat­nio ćwi­czył.

– Adam! Gośka! Rany bo­skie! – Ooooo, mama nad­uży­wała Bo­żego imie­nia. Było źle.

Tyle że ja mia­łam to chwi­lowo w du­pie. Ola­łam ro­dzi­cielkę i po­now­nie grzecz­nie sta­ra­łam się, żeby jej zię­ciu­nio po­czuł eks­cy­ta­cję z nad­cho­dzą­cej po­dróży:

– Spier­da­laj. – Wska­za­łam drzwi i od­wró­ci­łam się do gnoja ple­cami.

– Je­zus Ma­ria! – Znowu mama. – Sta­szek!

Przy­wo­łany oj­ciec po­ja­wił się w tym sa­mym mo­men­cie, w któ­rym mój nie­uczący się na błę­dach mał­żo­nek spró­bo­wał zła­pać mnie za ra­mię. Po­czu­łam tylko mu­śnię­cie, bo Adek wy­ka­zał się nie­sa­mo­wi­tym re­flek­sem. Ode­pchnął An­drzeja, też igno­ru­jąc świ­dru­jący krzyk matki.

– Spo­kój! – krzyk­nął oj­ciec.

Mama bły­ska­wicz­nie uci­chła.

Sta­łam twa­rzą do taty, więc zo­ba­czy­łam, jak przy­wdziewa tę swoją ma­skę. Po­zorna obo­jęt­ność. Dy­stans i chłód. Trzeba go było do­brze znać, żeby się zo­rien­to­wać, ja­kie emo­cje bu­zują pod tym ca­łym zim­nem. Bo bu­zo­wały. Wi­dzia­łam to w sza­rych oczach.

Mój tato był kie­dyś jed­nym z lep­szych gli­nia­rzy w ślą­skiej do­cho­dze­niówce. Jego ko­le­dzy ma­wiali, że miał nosa. In­stynkt, dzięki któ­remu bez­błęd­nie roz­wią­zał nie­jedną pra­wie nie­roz­wią­zy­walną sprawę. I cho­ciaż mi­nęło sporo lat, od­kąd od­szedł na eme­ry­turę, wciąż miał to coś. Coś, co w jed­nym mo­men­cie, w jed­nym tylko spoj­rze­niu po­zwo­liło mu do­strzec, że jego uko­chana, mała có­reczka, w któ­rej na­dal wi­dział tę dzie­wię­cio­latkę idącą w bia­łej kiecce do pierw­szej ko­mu­nii u Jana Chrzci­ciela… że ta mała có­reczka zo­stała skrzyw­dzona.

– Adam – zwró­cił się spo­koj­nie do syna. – Czy An­drzej ma prawo tu być?

Na chwilę za­pa­dła ci­sza. Na­wet ten kre­tyn, Ko­wal­ski, nie od­wa­żył się ode­zwać.

– Nie, tato – od­po­wie­dział po kilku se­kun­dach mój brat. – Pan Ko­wal­ski nie na­leży już do ro­dziny.

Mama sap­nęła zdu­miona. Tata nie. Tata mi­nął mnie, po czym zła­pał An­drzeja za ra­mię i wy­pchnął za drzwi.

A na­stęp­nie za­mknął je i ze spo­ko­jem zwró­cił się do mnie:

– Chodź, Mał­goś. Zdaje się, że masz nam sporo do opo­wie­dze­nia. A matka upie­kła cia­sto. Co prawda ser­nik, ale w obec­nej sy­tu­acji zjemy i to.

Nikt nic wię­cej nie po­wie­dział, bo ser­nik lu­bił w tej ro­dzi­nie tylko An­drzej Ko­wal­ski.