Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1992 w Chochmie, nadmorskim kurorcie na zachodzie Łotwy. Na placu Akacjowym zbierają się wszyscy mieszkańcy, by obejrzeć, jak z piedestału jest strącany pomnik Lenina.
Tak zaczyna się opowieść o fikcyjnym miasteczku snuta ustami jej mieszkańców. Chochmy nie ma na mapie, a jednocześnie jest wszędzie tam, gdzie postkomunistyczna historia odcisnęła swoje piętno. Tutaj może zdarzyć się nawet najbardziej absurdalna rzecz, a przy tym wszystko jest prawdziwe i można by o tym przeczytać w codziennej prasie.
Zebrane w tej książce historie to osobne opowiadania, które razem tworzą zaskakującą powieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Hohma
Copyright © by Svens Kuzmins, 2019. All rights are reserved by Author and „Dienas Grāmata”, Ltd.
Copyright © for Polish translation by Agnieszka Smarzewska, 2022
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2022
Projekt współfinansowany w ramach programu Unii Europejskiej „Kreatywna Europa”
This book was published with the suport of the Latvian Literature platform together with the Ministry of Culture of the Republic of Latvia
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Wydanie I 978-83-7528-303-7
Fotografie na okładce: Sintija Šlēgele (Svens Kuzmins) Diāna Lozko (Agnieszka Smarzewska)
Projekt okładki: Zuzanna Leśniak
Redakcja: Elżbieta Żukowska
Korekta: Anna Piwowarczyk, Urszula Obara
Redaktorka prowadząca: Urszula Obara
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o., ul. Targ Rybny 10 b, 80-838 Gdańsk
tel. 58 301 47 00, [email protected], www.marpress.pl
Przygotowanie wersji elektronicznej
Monika Lipiec /Woblink
To jest właśnie Chochma. Moja rodzinna miejscowość, którą latem ludzie określają mianem raju, zimą natomiast porównują do asteroidy albo góry lodowej. „Jak tu w ogóle można żyć?”, pytali często przyjezdni, a my, miejscowi, odpowiadaliśmy: „Bardzo dobrze, dziękujemy”, bo przecież nie ma nic piękniejszego i bardziej melancholijnego niż stary kurort poza sezonem, gdy stada turystów znikają, jakby wymiotła je jakaś epidemia, a centrum zaczyna przypominać porzucony plan filmowy, z pustymi ulicami i parkami, zatrzaśniętymi okiennicami domków letniskowych i opustoszałą plażą, która z wolna pokrywa się warstwą lodu.
Tą oto ulicą możemy dojść do samego centrum Chochmy, przecinając stary park Festiwalowy, tak zwany Festynek. Ładna trasa. Aleje kasztanowe, kamienne fontanny, wiekowa estrada. Przedwojenni architekci znali się na rzeczy. Teraz Festynek to oaza spokoju, ale gdy byłem dzieckiem, nie puszczali nas tam nawet za dnia. Festynek był najniebezpieczniejszym miejscem w okolicy. W dzikich latach dziewięćdziesiątych stykały się tu strefy wpływów lokalnych grup przestępczych, a tam, przy bramie, w tym ceglanym budynku z czasów sowieckich z zapadającym się dachem, znajdował się niegdyś osławiony klub nocny Aureola. Przed nim, na parkingu, łysi panowie w sportowych ubraniach mieli zwyczaj załatwiania porachunków, i jakoś nigdy nie dało się raz a dobrze, zgodnie porachować, co kilka nocy koniecznie trzeba było rachować na nowo, a owo rachowanie odbijało się echem o pnie sosen jeszcze dobry kilometr dalej. Nadmorska akustyka jest zresztą pod tym względem bardzo dziwna. W pierwszych latach niepodległości nawet najsłabszy wystrzał z rewolweru sprawiał, że okna okolicznych domów i mieszkań rozświetlały się jedno po drugim niczym lampki choinkowe. Z czasem jednak mieszkańcy Chochmy przywykli do tych odgłosów, znamiennych dla odzyskanej wolności, i przestali zwracać na nie uwagę, tylko co odważniejsze miejscowe chłopaki zbierały rano na parkingu Aureoli łuski, które pełniły funkcję szkolnej waluty.
A oto plac Akacjowy. Samo centrum miasteczka. Na lekcjach historii uczyli nas, że w 1778 roku, gdy niczego tu jeszcze nie było, nie licząc lasów i wydm, założyciel Chochmy, baron Teobald von Hertzberg – z pewnością wolnomularz i kabalista – miał wbić w ziemię pal i wydać rozkaz rozplanowania ulic wokół niego, geometrycznie. Przyjęło się uważać, że historyczny pal barona (tak, naprawdę tak go nazywają) cudownym sposobem stał dalej na swoim miejscu jeszcze długo po śmierci Hertzberga, a w pewnym momencie wypuścił nawet pąki i zaczął kwitnąć. Nie sądzę, by to była prawda, chociaż fotografie w archiwum Muzeum Krajoznawczego pokazują, że w latach dwudziestych i trzydziestych, na przekór manii budowania domów letniskowych i zdrojowych, w tym miejscu nie postawiono ani pomnika, ani zegara słonecznego, ani żadnego innego typowego atrybutu centrum miasta, został natomiast okrągły trawnik, otoczony drobnymi akacjami, z lekka zaniedbany, a na jego środku sterczał drewniany kikut.
W czasach sowieckich akacje wycięto, trawnik zalano asfaltem, a równiutko i idealnie pośrodku ustawiono kamiennego Lenina. Jednak już po niespełna pięćdziesięciu latach na placu Akacjowym zebrało się całe miasto, by popatrzeć, jak uroczyście zwalają go z piedestału. Pamiętam, że był przyjemny, słoneczny dzień, a ja, podobnie jak inne dzieci, miałem zawiązaną pod szyją tradycyjną wzorzystą tasiemkę. Ludzie rozmawiali, śmiali się, otwarcie pili z butelek wino i wódkę. Oczywiście grała muzyka. Wszyscy się cieszyli, i ja też się cieszyłem, bo choć zupełnie nie rozumiałem, czym ten niegrzeczny kamienny pan zasłużył sobie na takie traktowanie, to czułem, że właśnie teraz zaczyna się coś nowego i ważnego, a ja mogłem być tego świadkiem. Mój tata miał przyjaciela z dzieciństwa, nauczyciela historii imieniem Horacy1, który lubił mawiać, że nowe czasy przynoszą nowe symbole. Byłem więc świadkiem rodzenia się symbolu nowego życia i wolności w pełnej krasie. Przyjechał dźwig i ciężarówka z drewnianą skrzynią. Nie było żadnej mowy pożegnalnej, Leninowi po prostu zarzucono pętlę na szyję i dźwig uniósł go w powietrze. Gdy ogromne kamienne nogi oderwały się od piedestału, rozległy się brawa i wiwaty. Lenin, z ręką uniesioną na wieczne pożegnanie, kołysał się na masywnej linie jakby w wyniku pośmiertnych konwulsji. Silniki ryczały, a plac Akacjowy bez swojego długoletniego lokatora wydał się nagle ogołocony i pusty. Jednak symbol nowych czasów – współczesny mieszkaniec placu – już czekał za rogiem.
Był siwy, czarnoskóry, elegancko ubrany i niesamowicie wielki – plakat z jego portretem zajął całą ścianę ogniową hotelu Promenada. Jego głowa była co najmniej o połowę większa niż czerep Lenina, którego wstrząsane konwulsjami ciało wisiało teraz przed oczami starca jak robak na wędce. Obok niego, na pomarańczowym tle, widniał niebieski napis „Uncle Ben’s”, a pod spodem mniejszy: „Niezawodny za każdym razem!”. Gdy tak stałem i przyglądałem się twarzy poczciwego Wujaszka Bena, pętla na szyi Lenina zacisnęła się tak mocno, że z imponującym chrzęstem zerwała kamienną głowę z jego ramion. Ta spadła na nogę jakiejś pani i przełamała się na dwie części. Pani zaczęła przeraźliwie krzyczeć: „Ratunku! Złamanie otwarte!”, ludzie rzucili się na pomoc. Tymczasem korpus Lenina uderzył w kabinę ciężarówki, zgniatając ją jak metalową puszkę, a uniesiona w pozdrowieniu ręka odpadła od barku i poszybowała wprost nad nami. Tłum rozbiegł się z krzykiem, mama pociągnęła mnie na bok, wybuchła panika, dookoła sypały się większe i mniejsze kawałki Lenina, a stary Ben w swojej białej koszuli i muszce spoglądał na to wszystko z bezpiecznego dystansu i uśmiechał się tak zadowolony z siebie, że ani ja, ani on sam nie mieliśmy wątpliwości, kto został nowym gospodarzem miasta.
Mówiąc o symbolach nowych czasów, Horacy na pewno miał na myśli sprawy narodowe i ideologiczne – flagi, herby, pieśni i hymny, a także te pełne natchnienia chwile, gdy społeczeństwo w imię wyższych celów dosłownie i w przenośni wznosi ręce w górę, gotowe w każdej chwili paść na ziemię i wylewać krew za wspólną sprawę. Najwrażliwsi idealiści i najzagorzalsi dysydenci pokolenia Horacego doświadczyli oddziaływania tych symboli w całej pełni. Ale z naszego dziecięcego, przyziemnego punktu widzenia nowa rzeczywistość była ubrana w zupełnie inne dekoracje. Rytm dnia wyznaczały nam porachunki w Festynku przed klubem Aureola, głośne strzelaniny w środku nocy, pewni siebie młodzi ludzie w beemwicach i mercach, podręczniki szkolne z kolorowymi obrazkami, Steve Tyler, który „nie szedł spać, po to, by słyszeć twój oddech”, serial „Byle do dzwonka”, oraz – ma się rozumieć – niepowstrzymany potok reklam w telewizji, gazetach, magazynach, na ulicach, w sklepach i kioskach:
Enjoy Coca Cola!
Snickers. Głodny? Na co czekasz?!
Wagon wheels – jesteś zwycięzcą2
A jednak wszystkie te ikony komercji bladły przed potężnym obliczem Wujaszka Bena i jego sosem słodko-kwaśnym, ponieważ prawdę mówiąc, w naszym zakątku świata sos słodko-kwaśny Wujaszka Bena był istotnie szalenie popularny, ale jednocześnie obłędnie drogi. Każdy, kto mógł sobie pozwolić na podanie go gościom, automatycznie stawał się królem bądź królową miasteczka. Butelka coli w tym nowym świecie nie była już niczym szczególnym, to mógł kupić prawie każdy. Jednak o wydawaniu ciężko zarobionych pieniędzy na produkty marki Uncle Ben’s mieszkańcy Chochmy nawet nie śmieli marzyć. Dziwna rzecz. Niby w postsowieckiej rzeczywistości nie brakowało już dóbr materialnych, które świadczyłyby o wysokim statusie społecznym, jak domy, samochody, ubrania. Ale nie, to było zbyt banalne. Szybkie samochody, luksusowe domy i markowe ciuchy w latach dziewięćdziesiątych mogli mieć nawet podrzędni gangsterzy – pionki w przestępczej grze, które często kończyły życie z roztrzaskanymi czaszkami na parkingu przed Aureolą, a ich złote pierścienie i roleksy były przechwytywane z ich zimnych dłoni. Nie. Hierarchia władzy w Chochmie wymagała wyjątkowego symbolu, który świadczyłby o przynależności do nadludzkiej kasty. I właśnie do takiego symbolu urósł sos słodko-kwaśny Wujaszka Bena.
W sklepie wielobranżowym przy Promenadzie, tu nieopodal, w jednym z najładniejszych budynków z epoki Hertzberga, pomarańczowe słoiki i pudełka ryżu zapełniały całą wystawę. Nigdy nie zapomnę, jak raz przy wejściu do marketu zatrzymała się długa, srebrna limuzyna, wysiadł z niej potężny kark w skórzanej kurtce i otworzył tylne drzwi, którymi wyszło dwóch potężniejszych osiłków oraz leciwy jegomość w nienagannie skrojonym dwurzędowym garniturze w drobne prążki, z błyszczącymi guzikami. Jeden z osiłków został na straży przy wejściu, pozostali weszli do środka, a gdy szef wrócił z naręczem słoików Uncle Ben’s, złote zęby w jego szerokim uśmiechu rzucały zajączki słońca prosto w oczy przechodniów. Oto, jacy ludzie jadają sosy Uncle Ben’s. Sosami Uncle Ben’s delektują się równi goście, politycy, sędziowie, gwiazdy pop. Jak mawiała moja babcia: „Tym to się powodzi, u tych jest Ben na stole”. Nie muszę chyba dodawać, że u nas na stole Bena nigdy nie było.
Widywaliśmy go jednak nieustannie wszędzie wokół. Jak wtedy, w czwartej czy piątej klasie, gdy z przyjacielem Paulsem szwendaliśmy się po starych podwórkach przy Promenadzie. Dzień wolny, zmierzch, ładna pogoda. Włóczymy się i robimy świece dymne z grzebieni i folii3. Ściślej rzecz ujmując, Pauls robi, a ja tylko przeszkadzam. Nagle w jedną drewnianą bramę, zwieńczoną łukiem i zwykle zamkniętą, wjeżdża furgonetka volkswagena. Jaskrawopomarańczowa, z przyciemnianymi szybami. Wjeżdża na środek podwórza, gasi silnik i stoi. Przekradamy się z Paulsem na klatkę schodową, wchodzimy kilka pięter wyżej i obserwujemy wszystko przez okno. Siedzimy, patrzymy, a samochód stoi jak stał, nikt nie wysiada. „Słuchaj”, mówię, „może lepiej stąd zwiewajmy? To jakieś podejrzane”. Ale Pauls nie chce wiać. Pauls jest odważny i żądny przygód. Minęła chyba cała wieczność, aż w końcu z restauracji Wiśniowy Sad wyszła pokaźna babka w fartuchu. I wtedy z furgonetki wyskoczyły dwie osoby: jeden facet słusznej postury i drugi drobniejszy, za to ze spluwą w dłoni. Gadali z babką z restauracji, a ten drobniejszy wymachiwał pistoletem w powietrzu jak dyrygent batutą. Widać było, że się kłócą, momentami słyszeliśmy podniesione głosy. Pauls się wierci, nie może usiedzieć w miejscu, chce być w centrum wydarzeń. Ja natomiast, jako chłopiec z natury ostrożny, staram się go uspokoić. Kiedy pertraktacje dobiegają końca, babka wyciąga z kieszeni fartucha zwitek banknotów, owinięty stroną z „Kuriera Chochmy”. Drobny facet przelicza pieniądze, nie wypuszczając spluwy z dłoni, a ten rosły wyciąga z furgonetki karton pełen pomarańczowych, markowych słoików. Babka odkręca jeden z nich, wącha, po czym palcami wyjmuje z sosu dużą torebkę z białym proszkiem. Wszystko jasne, myślę, raczej nie ma się czego b ać. Ale wiem też, że od takich sytuacji lepiej trzymać się z dala. Jak wspominałem, byłem ostrożnym chłopcem. Odwracam się, by szepnąć coś Paulsowi, gdy ten, skubany, łamie zapałkę, podpala owinięty folią plastikowy grzebień, z hałasem otwiera okno i wyrzuca własnoręcznie zrobiony pocisk na podwórze. „Co robisz, idioto?!”, krzyczę, a Pauls, który naoglądał się filmów, ogłasza z dumą: „Walczę z przestępczością zorganizowaną!”.
Płonący grzebień owinięty folią wznieca kłęby czarnego dymu. Facet ze spluwą drze się: „Złapię was i pozarzynam, mali kretyni!”, ale nie jest w stanie nas dostrzec. Pauls chichocze, a ja wiem, że ma w kieszeni petardy. Powinienem złapać go za rękę i odciągnąć, poszukać kryjówki gdzieś w tych sprytnie skonstruowanych klatkach schodowych i podwórzach. Ale ten już wyciągnął petardy i właśnie ciska nimi przez okno, jedna po drugiej. Biorę się w garść i siłą zaciągam Paulsa w głąb starych korytarzy. W oddali słychać różne dźwięki, z hukami na pierwszym planie, i to nie tymi wydawanymi przez wyroby pirotechniczne kupione na bazarze po sześć santimów za sztukę. Wdrapujemy się na strych, stamtąd przechodzimy do sąsiedniej klatki i zbiegamy po schodach prosto na prospekt Visby. Wiem, że nas widzieli, że ci faceci z furgonetki Wuja Bena na pewno nas zauważyli, a nawet jeśli nie, to i tak się dowiedzą, kim jesteśmy, bo to Ważne Osoby, a Ważne Osoby mogą dowiedzieć się wszystkiego, zwłaszcza gdy ich zwierzchnikiem jest potężny Wuj Ben. Wuj Ben widzi wszystko i wszystko wie.
Chociaż kocham swoje rodzinne miasteczko, powroty do niego napawają mnie smutkiem. Staram się wracać tu jak najrzadziej i tylko z ważnych powodów. Śluby przyjaciół, pogrzeby znajomych, święta czy, jak teraz, sprawy osobiste. Nawet żonę, Ivonnę, w czasie naszego krótkiego, nieudanego eksperymentu zwanego małżeństwem przywiozłem tutaj jeden jedyny raz i nie pamiętam, z jakiej okazji. Pamiętam tylko, że było to już ze dwadzieścia lat od zburzenia pomnika Lenina i pojawienia się Wujaszka Bena, a my udaliśmy się do starego sklepu wielobranżowego po alkohol. I co też napotkały nasze oczy na opustoszałych półkach? Sos Uncle Ben’s we własnej osobie! Euro dwadzieścia pięć za opakowanie! Pomyśleć tylko, że przez te wszystkie lata poza Chochmą nawet nie zastanawiałem się, czy ten produkt jeszcze istnieje. Oczywiście od razu sięgnąłem po słoiki, chwyciłem po jednym w każdą dłoń, i przez resztę wieczoru nie byłem w stanie myśleć i mówić o niczym innym, ponieważ pragnąłem, by również Ivonna zasmakowała tego cudownego i straszliwego specyfiku, zapoznawszy się uprzednio z całym tłem historycznym.
Po incydencie ze świecami dymnymi popadłem w niesłychaną paranoję, przeplataną ogromną ciekawością. Było jasne, że Pauls swoją lekkomyślnością rozwścieczył niewłaściwych ludzi. Na widok furgonetek volkswagena, nie tylko pomarańczowych, ale i każdym innym kolorze, od razu zawracałem albo chowałem się. Gdy z naprzeciwka szło dwóch lub więcej facetów, przechodziłem na drugą stronę ulicy. W wyobraźni widziałem, jak Ważne Osoby rozprawiają się z nami w ulicznym stylu na tysiąc i jeden sposobów. Nie tylko Pauls oglądał filmy video, ja również, i nie miałem wątpliwości, że nasza śmierć z ich rąk będzie powolna i bolesna. A jednocześnie cała ta sytuacja tylko podsyciła moją ciekawość: jaki jest tak naprawdę ten cały sos słodko-kwaśny Wujaszka Bena? W moich złotych myślach przy pytaniu „Jakie jest twoje ulubione danie?” niektórzy koledzy z klasy wpisywali „Sos Uncle Ben’s z ryżem”, jednak zapytani wprost o to, jak smakuje, nie potrafili sklecić sensownej odpowiedzi. Najdziwniejsze było to, że strach zgodnie koegzystował w mojej głowie z ciekawością. Chociaż nie, wcale nie „zgodnie”. Ja się niemal rozdwoiłem, stałem się dwoma różnymi osobami – małym Marksem Formansem, który boi się wejść do Festynka i przejść Promenadą, oraz tym drugim, obcym dla mnie samego, gotowym zaryzykować wszystko, by tylko dowiedzieć się, jak smakuje ta legendarna pomarańczowa papka.
Ivonna śmiała się ze mnie4, chociaż mówiłem śmiertelnie poważnie. Opowiedziałem jej historię o tym, jak Wujaszek Ben obudził we mnie nie tylko wielki, nieznany dotąd lęk, lecz także zdolność do autorefleksji i poczucie wyobcowania. Było to latem, a jak wiadomo, latem w latach dziewięćdziesiątych odbywał się w Chochmie plażowy festiwal o genialnej nazwie Summer Dance Party. Wielkie wydarzenie na skalę lokalną. Zjeżdżały się wszystkie „słynne na cały świat” gwiazdy estrady z Rosji, mobilizowali się miejscowi didżeje, na plaży przez dwie noce z rzędu dudnił bas i strzelały reflektory, a po odświętnie oświetlonej Promenadzie przechadzali się ludzie w strojach kąpielowych i ubraniach we wszelkich możliwych tonach jaskrawości. Taka miniatura Nowej Fali – raz przyjechali nawet Filipp i Ałła, jeśli się nie mylę. Nie mieliśmy z rodziną zwyczaju brać udziału w tej imprezie, jednak wtedy, w tamtym roku, w nocy z soboty na niedzielę zapowiedziano pokaz sztucznych ogni i moja siostra Betānija bardzo chciała go zobaczyć. Wybraliśmy się zatem we czwórkę – mama, tata, Beta i ja.
Na plaży zgromadziło się prawie całe miasteczko, o przyjezdnych i letnikach nie wspominając. Do pokazu fajerwerków zostało jeszcze sporo czasu, a niedaleko dużej sceny spotkaliśmy Paulsa. Zapytałem, czy mogę z nim połazić po plaży, obiecując jak zawsze, że nie oddalimy się zbytnio i nie będziemy robić głupot, i że stawimy się w umówionym miejscu o umówionej porze. Zazwyczaj sumiennie stosowałem się do tych reguł. Ale tym razem coś poszło nie tak. Pamiętam, że Pauls miał ze sobą fajną rakietę, Big Tiger czy coś podobnego, i namówił mnie, wbrew uzgodnionym zasadom, żebyśmy na chwilę polecieli do sklepu po zapałki. Dla nas takie wycieczki nie były niczym niezwykłym, plażę i lasy Chochmy znaliśmy na tyle dobrze, by bez robienia hałasu i zwracania na siebie uwagi pobiec na Promenadę, która tamtej nocy przypominała mały Broadway, a potem niezauważalnie powrócić.
Kasjerka nie chciała sprzedać Paulsowi zapałek, uciekliśmy się więc do innej wypróbowanej metody: stanęliśmy na zewnątrz przy wejściu i prosiliśmy o pomoc przypadkowych przechodniów. A przynajmniej taki był plan. Starszych osób nie było sensu zaczepiać, o ile chcieliśmy uniknąć odpowiadania na pytania w stylu: „Co tu robicie bez opieki?” albo „Gdzie wasi rodzice?”. Młodsi dorośli byli bardziej uczynni, ale jak na złość akurat wtedy gdzieś ich wymiotło – zapewne na plażową imprezę, której rytmy dochodziły od strony lasu.
Gdy Pauls zaczął się denerwować, że nie zdąży na pokaz fajerwerków, a ja, że oberwie mi się od mamy, przed sklepem stanęła osobliwa para. To musieli być przyjezdni, zbyt elegancko i zbyt ekscentrycznie wyglądali jak na małomiasteczkowe standardy. Muskularna – rzec by nawet można: bardzo męska – dama z rudym kokiem na czubku głowy, w krótkiej sukience w lamparcie cętki i lakierowanych butach na koturnie, dzięki którym liczyła sobie ze dwa metry wzrostu. Obok niej drobny facecik, mniejszy chyba niż Pauls czy ja. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to jej syn, ale w świetle wystawy zobaczyliśmy, że jego nieproporcjonalnie dużą głowę zdobią wąsy i broda.
– Izwienitje – zagadnął Pauls łamanym rosyjskim – wy nie kupi nam kastoczku spiczki?
– Конечно – powiedział karzeł i nadął się z szyderczym uśmiechem – асигареты, что, уже есть?
Kobieta zarżała niskim śmiechem. Pauls podał karłowi dwa santimy i nonszalanckim gestem pokazał, że nie ma co być drobiazgowym.
Para weszła do sklepu. Długo robili zakupy, wkładając wszystko po kolei do metalowych koszyków. Pauls zaczął się niecierpliwić.
– Spóźnimy się – powtarzał. – Przez te małpy z cyrku nie zdążymy.
Ale mnie już nie interesowały ani zapałki, ani pokaz sztucznych ogni, bo parka w drodze do kasy zatrzymała się przy półce z produktami Uncle Ben’s. Karzeł włożył do koszyka jeden słoik sosu słodko-kwaśnego, a za chwilę, po konsultacji z panią w cętkach, wziął z półki jeszcze dwa. I wtedy stało się ze mną coś dziwnego i bardzo ważnego. Nagle zrozumiałem, że oto moja pierwsza i zapewne jedyna szansa, by zdobyć prawdziwy sos Uncle Ben’s. Jeszcze nie miałem pomysłu jak, ale tej nocy zasady gry już raz zostały złamane i gotów byłem dalej uświęcać środki, aby dojść do celu. Litera prawa przestała mieć dla mnie znaczenie – Wujaszek Ben, o czym wszyscy byliśmy przekonani, stał ponad prawem. To mnie w pewnym stopniu uspokajało i wiedziałem, że nawet jeśli przyłapią mnie na kradzieży, pod względem moralnym będę usprawiedliwiony, bo za tym występkiem stać będzie jedynie czysta, niepowstrzymana żądza wiedzy. Gdzieś w odmętach świadomości łagodny, strachliwy Marks podpowiadał, że nie warto szukać kłopotów. Nie warto wzbudzać gniewu Wujaszka Bena, bo gniew Wujaszka Bena to najstraszliwszy gniew na świecie. Wewnętrzny spór zakończył się tak, że górę wzięła ta żądna wiedzy i odważna część mnie, która dotąd wydawała mi się zupełnie obca, jakby wcale nie należała do mnie, a ostrożny i rozsądny Marks Formans, który bał się pomarańczowych furgonetek i facetów w dresach, i którego uważałem dotąd za kwintesencję siebie, został uciszony i zamknięty w ciemnym, odległym pokoju świadomości.
Pauls podziękował za zapałki i usiłował zaciągnąć mnie z powrotem na plażę, a ja być może chętnie bym z nim poszedł, ale niestety było to niemożliwe, bo mnie samego już nie było. Byłem wyłączony jak zgaszona żarówka, a moje miejsce zajął drugi ja – ten, który odesłał Paulsa na plażę, a sam podążył za ekscentryczną parą Rosjan przez całe centrum, przez Promenadę i dalej, do dzielnicy eleganckich, bogatych domków letniskowych. Ten nowy, obcy Marks chował się za krzakami i słupami elektrycznymi jak rasowy szpieg, a gdy parka zniknęła za drzwiami ogromnej willi na skraju lasu, przeskoczył przez ogrodzenie i obszedł dom dookoła, szukając otwartych okien lub drzwi, aż w końcu jedne znalazł. Moje ja w ciemnym pokoju na skraju świadomości myślało sobie: jak to możliwe? Gdzie ja jestem i co się ze mną stało? Czy ja naprawdę robię to wszystko, czy steruje mną jakaś zewnętrzna siła, jakiś pasożyt, który z pomocą Wuja Bena wpełzł do mojej głowy, dokładnie tak, jak teraz ja przekradam się przez ciemne pokoje willi do kuchni tej dziwacznej rosyjskiej parki?
Tak czy inaczej, byłem już w środku, skryłem się za drzwiami garderoby i od słoików z sosem dzieliło mnie zaledwie kilka metrów. W domu trwała jakaś impreza, kręciło się całkiem sporo ludzi. Śmiali się głośno, słuchali muzyki z magnetofonu i powoli, stopniowo przemieszczali się na taras, zapewne by popatrzeć na pokaz fajerwerków. Gdy uznałem, że to właściwy moment, wylazłem z kryjówki i przekradłem się do kuchni. Siatki z zakupami stały na stole nadal nierozpakowane. Musiałem wdrapać się na taboret, żeby ich dosięgnąć. Wspiąłem się na palce, zanurzyłem rękę po łokieć w siatce i starałem się wymacać coś szklanego.
Udało się! Po raz pierwszy, zupełnie po raz pierwszy w życiu, trzymałem w rękach słoik prawdziwego sosu słodko-kwaśnego Wujaszka Bena i nowy, odważny Marks triumfował, gdy tymczasem ten stary i strachliwy cichutko go przeklinał, a Wuj śmiał się tylko, spoglądając na wszystko ze swojej luksusowej etykiety. I wtedy, zupełnie jak w filmie, za oknem rozległy się pierwsze wystrzały sztucznych ogni. Potem kolejne, coraz głośniejsze, a ciemna, pusta kuchnia zamigotała syntetycznymi kolorami. Stałem tak, a właściwie obaj staliśmy na taborecie i jak zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w twarz Wujaszka Bena. Kolorowe światła były coraz jaskrawsze, salwy coraz głośniejsze. Strachliwy Marks powiedział temu odważnemu to samo, co wyznałby Paulsowi – ukradłem, jakoś tak wyszło. Uciekaj, póki masz okazję! I ten odważny Marks może by i uciekł, ale nagle – pamiętam to tak wyraźnie, jakby działo się nie dalej jak w zeszły wtorek – Wuj Ben na etykiecie uśmiechnął się jeszcze szerzej i mrugnął okiem. Na niebie nad sosnami rozkwitł piekielnie piękny kwiat z siarki i ognia.
– Jak to się skończyło? – zapytała Ivonna. – Złapali cię?
Oczywiście, że mnie złapali. Zdaje się, że w kuchni od dłuższego czasu stał ten karzeł, a ja w swoim uniesieniu nawet go nie zauważyłem. Odważny Marks zniknął, jakby go nigdy nie było, a ten strachliwy wrócił na swoje miejsce, i musiał wyrywać się z zaskakująco mocnego uścisku karła, i płakał na komisariacie, gdzie panowie w mundurach z poważnymi minami (choć między sobą się podśmiewując) spisywali raport i demonstracyjnie głośno dyskutowali, co ze mną począć – wsadzić do więzienia na dożywocie czy może wysłać do komory gazowej. Pytali, dlaczego to zrobiłem, dlaczego naruszyłem czyjeś prywatne mienie, by ukraść jakiś głupi słoik sosu, a nie, dajmy na to, walkmana czy coś w tym rodzaju, ale ja nie potrafiłem udzielić odpowiedzi. Nie dlatego, że zapomniałem, co mną kierowało – pamiętałem bardzo dobrze. Nie umiałem jednak przyznać się, że wszystko zaplanowałem i zrobiłem sam. To nie byłem ja. To był ktoś inny. Ale ci gliniarze by tego nie zrozumieli, postanowiłem zatem milczeć, a dokładniej: nie odzywać się, płakać i trząść się ze strachu.
Udało mi się uniknąć dożywocia i komory gazowej, ale – nie wiedzieć czemu – kazano mi iść następnego dnia do kościoła i wyznać grzechy. Choć wydawało się to logiczne – jedyną osobą, której w mojej obecności jeszcze nie ważył się sprzeciwiać Wuj Ben, był Bóg.
To była moja pierwsza i ostatnia spowiedź (nie licząc opowieści, którą właśnie snuję). Wbrew temu, czego się spodziewałem, luterański pastor Andrievs Morkāns5 nie prawił mi morałów i nie wypytywał o szczegóły. Zainteresował się moim przypadkiem absolutnie szczerze, a ja mu zaufałem, bo jeśli nie jemu, to komu? Powiedziałem mu wprost:
– Ja tego nie zrobiłem.
– W takim razie kto? – zapytał i nie było to pytanie retoryczne. Naprawdę chciał to zrozumieć.
– Nie wiem. Nie wiem, kto to był, ale na pewno nie ja.
– Na imię mi Legion, bo jest nas wielu – rzekł Morkāns.
– Słucham?
– Ewangelia Świętego Marka, rozdział piąty. Pewnego razu Jezus przeprawił się łodzią do kraju Gerazeńczyków, a tam przybiegł do niego człowiek opętany przez złe duchy. Tak bardzo go męczyły, że nie można go było uspokoić, choćby związać łańcuchem. „Jak ci na imię?”, zapytał Jezus, a nieszczęśnik odparł: „Na imię mi Legion, bo jest nas wielu”. Czasem tak bywa, Marks. W jednym człowieku mieszka wiele duchów. Ale tamten człowiek uwierzył i prosił Jezusa, by od tych nieczystych demonów go uwolnił. I Jezus uczynił to, czego nie był w stanie zrobić nikt inny. Kazał złym duchom poddać się i zostawić człowieka w spokoju.
Nie zrozumiałem dokładnie, jaki to miało mieć związek ze mną, zadałem więc, moim zdaniem, najbardziej logiczne pytanie, jakie się nasuwało:
– Co stało się z duchami, gdy wydostały się na zewnątrz?
Morkāns się zmieszał.
– No cóż… Niedaleko pasły się świnie. Wszystkie te złe demony weszły w świnie, które natychmiast popędziły do morza i potopiły się.
Słuchałem z uwagą i przed oczami miałem cały legion małych Wujków Benów, które wyrywają się z jednej biednej duszy, rozwalając ją na kawałki, jednak żadną miarą nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak te czarne duchy, demony czy zjawy wchodzą w świnie, zapierniczają nad morze i dobrowolnie wskakują do wody. Nie, wiele razy widziałem Wujaszka Bena w akcji i wiedziałem, że tak łatwo z nim nie będzie. Wujaszek Ben, symbol naszych nowych czasów, legion, nie mógł być ani zniszczony przez ramię dźwigu, ani trafiony petardą, ani utopiony w morzu, a co dopiero odkażony kadzidłem. To raczej on mógłby nas utopić czy okadzić, gdyby tego chciał.
Na zewnątrz spotkałem nauczyciela historii – Horacego. Siedział na schodach kościoła z opróżnioną do połowy butelką płynu niewiadomego pochodzenia i ze złamanym papierosem w ustach. Z zadumą patrzył w stronę cmentarza. Tak, a więc nauczyciel znów zaczął pić. Robił to w sposób inteligentny, tylko raz czy dwa razy do roku, zawsze uprzednio przepraszając uczniów, zadając dodatkową pracę domową i wziąwszy zwolnienie lekarskie. Potem bite dwa tygodnie, jak w harmonogramie, łaził po mieście jak w głębokim transie, wciąż w tych samych ubraniach, z nikim nie rozmawiał ani się nie kłócił, tylko czasami trochę popuszczał w spodnie. Bardzo lubiłem nauczyciela Horacego. Był przyjacielem nie tylko taty, ale i moim. Gdyby nie on, nie wiedziałbym wtedy, co oznacza na przykład słowo „legion”.
– Co słychać, proszę pana? – zapytałem, siadając obok niego.
– Rozmyślam o rzeczach – odpowiedział nauczyciel.
– O jakich rzeczach?
– O rzeczach doczesnych.
Uznałem, że będzie mówił bardziej zrozumiale niż Morkāns, i pierwszy raz w życiu, spontanicznie, zadałem swoje najtrudniejsze pytanie, to samo, do którego od tamtej chwili wracam raz po raz od tylu lat, które zadaję każdemu, kogo uznam za wartego rozmowy, i z powodu którego, bądźmy szczerzy, spaceruję i dzisiaj po tym cholernym miasteczku.
– Panie nauczycielu – zapytałem – czy miał pan kiedyś wrażenie, że pan to niezupełnie pan, a ktoś zupełnie inny?
Horacy chwilę podumał, wziął łyk z butelki i odpowiedział krótko i konkretnie:
– Nie.
– A czy uwierzyłby mi pan, gdybym powiedział, że na imię mi legion?
Nauczyciel popatrzył na mnie. Wzrok miał mętny jak napój w butelce, ale w tym momencie w jego oczach dało się rozpoznać przerażenie.
– Kto ci naopowiadał takich głupot?
– Pastor Morkāns, przed chwilą.
– Nie – zaprzeczył kategorycznie – nie uwierzyłbym.
– Dlaczego nie?
– Dlatego, że jestem e… egzystencjalistą.
– Egzystencjalistą?
– Aha.
– A kto to jest egzystencjalista?
– Egzystencjalista to ja – udzielił niejasnej odpowiedzi, przetarł palcami szkła okularów i nagle zerwał się na równe nogi, i jak błyskawica puścił się pędem Promenadą. Nie wiem, dlaczego to zrobił. Albo po prostu nie pamiętam. Może podzieliłem się z nim przemyśleniami na temat sosu słodko-kwaśnego Wujaszka Bena i jego roli w nowym świecie, w którym on od dawna czuł się niepotrzebny. A może nim też potajemnie sterował legion, ale bał się do tego przyznać. A może po prostu był już ostro pijany. W każdym razie, mimo tygodniowej popijawy i słabej kondycji, biegł tak szybko na swoich długich nogach, że nie mogłem go dogonić. Kiedy w końcu mi się udało, Horacy był już w części spożywczej sklepu wielobranżowego przy półce z sosami Uncle Ben’s. Tarzał się po podłodze unurzany w tłustej mazi z odłamkami szkła i zanosił się śmiechem. Sklepowa wezwała pomoc. Klienci zatrzymywali się i oglądali jego popisy z bezpiecznej odległości. Gdy pojawili się poważni panowie w dresach, Horacy strącił na podłogę resztę słoików.
– Kto za to wszystko zapłaci? – krzyczała sklepowa. – Kto pokryje straty? Chyba nie on!
Panowie w dresach spojrzeli po sobie. Nie mieli pojęcia, co począć z biednym Horacym. Ale on wyglądał na zadowolonego. Stał na czworakach i zlizywał z posadzki sos słodko-kwaśny Wujaszka Bena wymieszany z własną krwią, powtarzając natchnionym głosem:
– Boska ambrozja! Powiadam wam, pokarm bogów!
Panowie w dresach podciągnęli rękawy i pod ręce zaciągnęli Horacego na zewnątrz. Na ich twarzach rysował się głęboki smutek, byli bardzo uprzejmi i powiedzieli:
– Dziadek, idź do domu i wyśpij się.
Nauczyciel stawiał się do końca. Wołał:
– Nie! Chodźmy, pokażę wam, gdzie Teobald von Hertzberg wbił w ziemię historyczny pal!
I tak stali – Horacy umazany sosem po jednej stronie, faceci w dresach po drugiej, a wszechpotężny Wujaszek Ben jeszcze przez długie lata spoglądał na nas ze swojej ogromnej ikony na placu Akacjowym, podczas gdy my, małe mróweczki, tańczyliśmy przed nim ku jego uciesze.
To było jakieś święto, siedzieliśmy z Ivonną na wydmach, a ja z dwudziestoletnim opóźnieniem trzymałem w rękach słoik najprawdziwszego sosu Wujaszka Bena. Słońce powoli opadało za horyzont, barwiąc czerwienią niebo poprzetykane srebrzystymi chmurami. W ciemności nabrzeża zapalały się pierwsze ogniska. Będą świecić do rana niczym gwiazdy rozsiane po całej plaży jak daleko sięga wzrok. I wtedy właśnie pierwszy raz w życiu własnymi rękami odkręciłem wielbiony słoik sosu słodko-kwaśnego Wujaszka Bena, który jakby dla uczczenia tej doniosłej chwili specjalnie dla nas wydał ciche pyknięcie aprobaty. Powąchałem jego zawartość i podałem Ivonnie, która dopiero co wysłuchała mojego krótkiego wykładu na temat znaczenia sosu Wujaszka Bena w historii Chochmy. Ona także najpierw obejrzała i powąchała sos, a następnie zanurzyła w nim palec, oblizała go i długo milczała. W jej oczach odbijały się tańczące płomienie ogniska.
– No i jak? – Odważyłem się wreszcie zapytać.
Siedziała i zastanawiała się, jakby analizowała każdy najmniejszy detal z palety boskiego pokarmu, zbyt skomplikowanej dla zmysłów zwykłych śmiertelników, aż w końcu, nie odrywając oczu od zachodzącego słońca, niepewnie przyznała:
– Jest okej…
Mnie wydał się okropnie mączny.
O, teraz sobie przypominam. To było w święto przesilenia letniego, Līgo.
1 A właściwie: Horācijs Pļeščevskis, dysydent starej daty, intelektualista, dżentelmen; dużo czytał, zawsze nosił białe spodnie, palił przez kościany ustnik i miał zwyczaj przecierania palcami szkieł okularów. (Wszystkie przypisy pochodzą od autora.)
2 Obok nas mieszkał taki chłopak, Māris. Kupił raz batonik Milky Way, po kryjomu zabrał tacie kamerę VHS i namówił mnie, żebym go nagrał, jak w samych slipkach, po kolana w morzu, z czekoladowym batonikiem w buzi tańczy w promieniach zachodzącego słońca. Kiedy ostrożnie zapytałem po co, odparł: „Bo to jest właśnie prawdziwe życie!”. Wtedy wydało mi się to dziwaczne i nieco podejrzane, ale teraz rozumiem, że w pewnym sensie Māris najpełniej uchwycił sens naszych czasów.
3 Typowe zabawy z tamtych lat – najtańsza pirotechnika albo ta własnej roboty, strzelanie główkami od zapałek i spinaczami, gra w noża. Cud, że nikt nie skończył bez palca albo oka.
4 „Twoje życie to jedna wielka anegdota. Ha, ha – Choch-ma!”, mawiała.
5 Prawy człowiek, znany w Chochmie jako Superksiądz po tym, jak kiedyś rzucił się pod koła pociągu towarowego, by ratować niedoszłego samobójcę. Portret Superksiędza, na pamiątkę tego doniosłego czynu, zawieszono na honorowym miejscu w ratuszu, choć uratowany biedak kilka dni później skończył ze sobą, otruwszy się środkiem do czyszczenia kuchenek.
Dotychczas ukazały się:
Dania Tove Ditlevsen | Ulica dzieciństwa tłum. Agata Lubowicka
Merete Pryds Helle | Piękno ludu tłum. Justyna Haber-Biały
Kristian Bang Foss | Śmierć jeździ audi tłum. Agata Lubowicka
Estonia Andrus Kivirähk | Człowiek, który znał mowę węży tłum. Anna Michalczuk-Podlecki
Paavo Matsin | Gogolowe disco tłum. Anna Michalczuk-Podlecki
Finlandia Juhani Karila | Polowanie na małego szczupaka tłum. Sebastian Musielak
Ulla-Lena Lundberg | Lód tłum. Justyna Czechowska
Riku Korhonen | Powieść lekarska tłum. Sebastian Musielak
Islandia Einar Kárason | Trylogia reykjavicka tłum. Jacek Godek
Litwa Daina Opolskaitė | Piramidy dni tłum. Kamil Pecela
Łotwa Jānis Joņevs | Jełgawa ’94 tłum. Daniel Łubiński
Svens Kuzmins | Chochma tłum. Agnieszka Smarzewska
Niemcy Deniz Ohde | W sztucznym świetle tłum. Zofia Sucharska
Norwegia Klara Hveberg | Oprzyj swoją samotność o moją tłum. Karolina Drozdowska
Wkrótce ukażą się:
Dania Jacob Ejersbo | Nordkraft tłum. Maciej Bobula
Finlandia Rosa Liksom | Everstinna tłum. Artur Bobotek
Niemcy Jovana Reisinger | Spitzenreiterinnen tłum. Zofia Sucharska