Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest taka noc w roku, trochę cudowna, przynajmniej wyjątkowa. W każdym mieście, na każdej uliczce mieszkają zwyczajni bohaterowie codziennego życia. Zapraszamy na ulicę Cichą 5, możecie zajrzeć przez jej rozświetlone okna.
Stare mieszkania kryją piękne historie. Świadectwa przemijających smutków, spełnionych marzeń, odnalezionych szczęść. Siedem mieszkań, siedem opowieści...
Zdradzany senator Karenin i jego piękna żona, ekscentryczna babcia, która od czarnych garsonek woli różowe sukienki, przystojny rzeźbiarz, który pragnie odzyskać swoje dzieci, mężczyzna, który dostał drugą szansę.
W każdym mieszkaniu pięknej starej kamienicy kryje się jakaś historia. Wszystkie opowieści spotykają się w Wigilię, na ulicy Cichej 5.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KATARZYNA BONDA
Gałązka jabłoni
Zanim zadzwonił alarm w zegarku, obudził mnie słodki zapach ciastek. Sąsiadka z parteru piekła je co roku. Nie znosiłem tej wścibskiej wenery, ale musiałem przyznać, że była znakomitą kucharką, a ciastka piekła wprost wyborne. Co roku przed świętami przychodziła z nimi i każdego z mieszkańców kamienicy teatralnie prosiła o wybaczenie win. By wejść w Nowy Rok bez długów, jak mawiała. Wtedy, delektując się słodyczami, na chwilę zapominałem jej wszystkie numery. Chwila trwała tyle co święta, bo już w sylwestra zwykle znów się awanturowała, że hałas, palenie papierosów na klatce i kto to widział, żeby wystawiać śmieci na wycieraczkę. Jeszcze robactwo się zagnieździ, toż to brud, temperatura, a więcej nie trzeba.
– Skandaliczne zachowanie! Znalazłby pan sobie jakąś dobrą kobietę. Chyba nie jest pan tym, no… pederastą. Żonę pan miał, to może mieć i następną – utyskiwała. Wiedziałem, że chce dobrze, ale i tak mnie wnerwiała.
Wynajmowałem to mieszkanie dopiero piąty rok. Od rozwodu, który przypłaciłem ciężką depresją i katastrofalnym stanem moich finansów. Potrzebowałem lokalu właściwie od ręki, a Cicha 5 mieszkanie numer 5 to był drugi adres, pod który zadzwoniłem z listy numerów wypisanych z kajetu mojej agentki nieruchomości. Nie targowałem się o cenę. Czasu miałem niewiele, bo praktycznie z dnia na dzień stałem się bezdomny.
Kilka dni przed Wigilią, w trakcie ucierania maku moja żona Agnieszka, teraz już moja była żona, zaproponowała, bym po świętach się wyprowadził. Zbaraniałem. Powtórzyła prośbę tonem prawnika, specjalisty od praw autorskich, którym w istocie była. Nigdy wcześniej tak się do mnie nie zwracała. Zobaczyłem wtedy obcą kobietę w naszej kuchni. Zimną, bezwględną, umiejącą iść po trupach do celu. Słynęła z tego, a ja byłem dumny z jej sukcesów. Wtedy jednak moją głowę zaprzątała tylko jedna myśl: gdzie się podziała moja Agunia? Przez te wszystkie lata zdawało mi się, że nie ma lepiej dobranej pary niż my.
Byliśmy razem od liceum. Czytaliśmy te same książki, lubiliśmy te same potrawy, kończyliśmy za siebie zdania. Nazywałem ją moją Gałązką Jabłoni, a ona mówiła do mnie Stachu, bo tak mam na imię. I choć w pracy otaczały mnie same kobiety, fotografowałem je dla najlepszych magazynów mody, to właściwie poza żoną żadna inna dla mnie nie istniała. Nigdy jej nie zdradziłem. Fakt, nie awansowałem od kilku lat, a rynek się popsuł; kiedy weszła fotografia cyfrowa, stawki drastycznie spadły, zleceń miałem coraz mniej, może i trochę mi się przytyło, posiwiałem na skroniach, ale Aga też już nie była Audrey Hepburn. Mój problem polegał na tym, że ona była prawnikiem, a jej nowy absztyfikant, dziś drugi małżonek, to znany adwokat specjalizujący się w sprawach rodzinnych i spadkowych. Nie miałem szans.
Wtedy nie zjedliśmy kolacji wigilijnej. Honor nie pozwalał mi zostać. Rozmawialiśmy jeszcze godzinę, ale była nieprzejednana. Nie chciałem znać szczegółów. Nie zniósłbym opowieści o ich romansie, seksualnych ekscesach, ani tego, jak to się zaczęło. Interesowało mnie tylko jedno:
– Kochasz go? – wydusiłem.
Skinęła głową, a ja poczułem, że umieram. Na szyi miałem metalową obręcz, którą ktoś zaciskał (pewnie ktoś w todze z zieloną lamówką). Nie broniłem się. Najgorsza prawda jest lepsza niż życie w kłamstwie. Musiałem mieć jednak pewność. Nadzieja ponoć nie umiera nigdy – i to cholerna prawda. Lepiej jednak wiedzieć, czy warto przegrupować siły i iść naprzód, czy nadszedł czas ucieczki, co niektórzy zwą taktycznym odwrotem. Ucieczka zaś jest dobra jedynie wtedy, gdy prowadzi cię do przodu. Nigdy nie byłem w tym dobry.
– A mnie już nie kochasz? – rzuciłem niby od niechcenia, nieskutecznie udając zranionego smoka.
Zanim odparła, długo milczała. Zabolało mnie to, ale czułem, że jest jeszcze jakaś szansa. Potem błagałem, łasiłem się, przypominałem dobre momenty naszego pożycia i te mniej dobre, chociaż według mnie smaczniejsze, bo zabawne. Nie zaśmiała się ani razu. Patrzyła na mnie jak na chłopca, który rozpacza po wozie strażackim stojącym na jego półce nad łóżkiem, kiedy wokół płonie miasto. Minął kwadrans, zanim zrozumiałem, że się poniżam, ale i wtedy nie zaprzestałem walki. Chyba w tamtym czasie nie potrafiłem, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zachować się inaczej.
– Bo ja cię kocham – wyszeptałem z przekonaniem, na jakie dziś z pewnością nie byłoby mnie stać. – Jesteś moim wszechświatem, moją tablicą Mendelejewa, z każdym nieodkrytym pierwiastkiem. Moja... Gałązko Jabłoni. Pamiętasz?
Wytoczyłem właśnie najcięższe działa. Miłość. Poezję. Porozumienie. Naszą sprawę. Tego, czego nikt poza nami nie pojmie, nie zrozumie. To, czego nigdy nie zdradziłem, nie opowiedziałem żadnemu facetowi, bo by mnie wyśmiał. Byłem wtedy nieuleczalnym romantykiem. Wtedy, dziś to już bajki o żelaznym wilku.
– Mój ci on – tak kończyły się wcześniej nasze drobne utarczki.
– A ty moja, na wieki – odpowiadałem. Śmialiśmy się do rozpuku, czując w tym balon utopii, ale każde z nas święcie w te miłosne brednie wierzyło. Tak wydawało się przynajmniej mnie.
Wtedy ona nie odpowiedziała. Stała jeszcze w milczeniu długie sekundy, które wydawały mi się wiecznością, wpatrując się we mnie, wyraźnie skonsternowana. Wiedziałem już, że to koniec, prawdziwy game over, ale miał rację ten, kto kiedyś powiedział, że dopiero wtedy doceniamy tę rzecz, uczucie czy bliskiego człowieka, kiedy doświadczymy jego utraty. Także mnie w tamtym czasie Aga wydawała się piękniejsza, niż gdy na zabój zakochałem się w jej warkoczu i szmaragdowych oczach krótkowidza. Nie dostrzegałem jej obwisłych policzków, harmonijki zmarszczek i tej krótkiej fryzury, którą nosiła od... pewnie od czasu, kiedy zaczęła się spotykać z tym oślizgłym łosiem w todze. Nagle zrozumiałem, że wiem, kiedy się to zaczęło i dlaczego. Pamiętam ten moment, kiedy zaczęła się zmieniać i ode mnie oddalać. To były drobiazgi. Milczała, częściej zapatrzona w okno niż ja w telewizor, aż któregoś dnia przyszła bez warkocza.
– Jestem za stara na rusałkę – oświadczyła, targając czupurną fryzurę (dam głowę, że usztywnioną żelem). I położyła na stole obuwie na obcasie. Zdziwiłem się. Nigdy nie lubiła sztucznych rzeczy, niewygodnych ciuchów, zresztą gdzie miałaby chodzić na tych szczudłach. My nigdy nie byliśmy lwami salonowymi. Ja nie umiałem konwersować i od komunii nie wbiłem się w garnitur. Nawet ślub brałem w ekscentrycznej kamizelce i wzorzystej koszuli. Aga w hipisowskiej sukience plażowej i wianku z żywych kwiatów na głowie. Mieliśmy w nosie konwenanse i byliśmy wolni. Patrzyłem na te szczudła w kolorze intensywnego różu jak na obce zwierzę, które przypadkiem zabłąkało się do naszego domu. Kiedy je włożyła, była wyższa ode mnie o głowę. Chwiała się lekko przed lustrem i sprawdzała zgrabność łydek. Była piękna, dojrzała, monumentalna i... obca. Poczułem się dziwnie. Od tamtej chwili już nie znalazłem w jej szafce sandałów na rzepy, w których chodziliśmy na spacery po lesie, i traperów zdartych przez nasze wspólne tatrzańskie wycieczki.
– Wyrzuciłam je, grubo w nich wyglądam – mruknęła z przekąsem, kiedy ją o to zapytałem.
Nigdy nie złapałem jej na pisaniu listów, telefonach w łazience do kochanka czy wysyłaniu nocą esemesów. Wracała do domu o normalnych porach, gotowała, sprzątała. Tyle że praktycznie przestaliśmy rozmawiać. To znaczy mówiliśmy o pogodzie, rachunkach do zapłacenia, komentowaliśmy zmiany polityczne, ale nie rozmawialiśmy jak kiedyś – o tym, co ważne. Nie śmialiśmy się, nie przekomarzaliśmy. Właściwie staliśmy się „wzorowi”. To z wygodnictwa niczego nie zauważyłem. Było mi po prostu bezpiecznie i dobrze, podczas gdy ona powoli emigrowała.
Moja wina, przyznałem, nie dbałem o nas tak, jak powinienem. Nieważne. Była wciąż piękna, była moją Gałązką Jabłoni. Dlatego zebrałem się na odwagę i podszedłem do niej, by ją objąć. Zdawało mi się, że to odwróci fatum i znów wszystko będzie jak dawniej. Bo to, co się dzieje teraz, to tylko zły sen – wmawiałem sobie – i za chwilę się obudzę. Ale Aga odsunęła się w ostatnim momencie. Odstawiła makutrę z łoskotem, aż zakręciła się i wpadła do zlewu, po czym wybiegła z kuchni.
– Nie chcę już słuchać tych twoich bajeczek. I nigdy więcej nie nazywaj mnie Gałązką. To głupie! – krzyknęła.
Wróciła z naszym poznaczonym tomikiem wierszy Stachury, wydarła kilka stron, ale z taką furią, jakby chciała go rozerwać na strzępy, jakby to on był winien wszystkiemu, co się z nami stało, i rzuciła mi w twarz jak największą obelgę. A potem wyznała, że decyzję podjęła już pół roku temu, ten drugi jej się oświadczył, więc mam się wynosić, albo ona w tym momencie podejmie za mnie decyzję i wyjdzie, bo nie ma odwołania. Uznałem wyrok za prawomocny. Nie chciałem, by rzuciła mi w twarz, że jestem tchórzem. Zawsze chwilę wcześniej wiedziałem, co chciała powiedzieć. Tak było i tym razem. Ona także to zrozumiała. Zatrzasnęła więc usta i oboje odetchnęliśmy z ulgą, że zdołałem uratować choć okruch godności.
Wyszedłem z domu, który sam zbudowałem, w starych sztybletach do jazdy konnej, w za cienkiej kurtce, czapce nasuniętej głęboko na czoło i bez szalika – w stroju zdecydowanie nieodpowiednim na tę porę roku. Wyszedłem z jedną reklamówką w dłoni, do której wrzuciłem kilka książek, szczoteczkę do zębów i dokumenty samochodu. Nigdy nie zabrałem z naszego domu ani jednego przedmiotu więcej. Przez tydzień spałem na podłodze w moim studiu fotograficznym. Nikt do mnie nie dzwonił, nie potrzebował, w święta zwykle nie odbywają się sesje foto. Wychodziłem do pobliskiego sklepu, kupowałem żołądkową gorzką, którą piłem z gwinta, i tak w pozycji horyzontalnej dotrwałem do połowy stycznia, kiedy to listonosz dostarczył mi pozew oraz propozycję ugody finansowej. Pan mecenas oferował mi wykup mojego udziału w moim własnym domu. Stwierdziłem, że więcej płacą dzierżawcom w Biedronce, ale nie miałem sił bić się z nim o materiały budowlane. Dom zbudowałem na działce szwagra. Nie podlegał wycenie. Faktur za cement nie zachowałem, a jak wynikało z ekspertyzy, dziś to ruina i tylko cudem jeszcze się nie zawalił.
Sylwestra nie zarejestrowałem. Byłem zbyt pijany. Dzieci nie mieliśmy, więc sprawa była prosta. Dla sądu, bo dla mnie to był dopiero początek gehenny. Człowiek nie jest stworzony do życia w pojedynkę, a już zwłaszcza człowiek płci męskiej. Błyskawicznie zamienia się w zwierzę.
Bywało różnie, ale się nie stoczyłem, choć bardzo się starałem. Praca czyni wolnym i daje dobrą kotwicę. Dużo pracowałem. W tamtym czasie wykonałem swoje najlepsze zdjęcia. Schudłem, zapisałem się na karate. Moim największym przyjacielem została piłka lekarska i gumy do ćwiczeń. Starzy znajomi twierdzili, że nigdy nie wyglądałem lepiej, nawet kiedy byłem nastoletnim czarusiem. Żeby poprawić sobie samoocenę, rzuciłem się w wir romansów, ale szybko doszedłem do wniosku, że to jałowe. Potrzebowałem z kobietą więzi, a żadna kochanka nie dostarczała mi tego, co łączyło mnie kiedyś z Agą. Czy może tak mi się tylko wydawało? Chyba byłem ostatnim romantykiem na tej planecie. Dziś nikt już nie wierzy w miłość. Więc i ja też przestałem. Nie chciałem nikogo unieszczęśliwiać. Zdecydowałem, że będę sam. Tylko w święta było ciężko. Każda Wigilia, witryna z choinką, święcącymi lampkami i Mikołaje na każdym kroku przypominały mi o mojej złamanej Gałązce. O moim przetrąconym życiu.
Jak bez rąk byłem z rękami
Jak bez nóg byłem z nogami
Jak bez ust byłem z ustami
Jak ten trup byłem przed wami
Gdy odeszła pod chmurami[1].
Dlatego co roku starałem się wyjeżdżać. Bilet kupowałem już w lipcu, by mieć pewność, że kiedy przyjdą święta, będę daleko stąd.
Teraz zerwałem się gwałtownie z łóżka, sam siebie oszukując, że rozpiera mnie energia. Przez brudne okna do mieszkania wpadało nieśmiało słońce. Na chwilę wymknęło się zza burej chmury. Śniegu jak na lekarstwo. Zapowiadali, że spadnie w drugi dzień świąt.
– Chociaż tyle – mruknąłem. I by dodać sobie animuszu, powiedziałem na głos: – Ale tam, gdzie jadę, będzie cieplej, milej i nikt nie będzie mnie dręczył kolędami.
Wyminąłem ustawione przy drzwiach walizki: jedną różową w kolorowe kwiatki, a drugą czarną, z taniego materiału, na której leżał bilet lotniczy w saszetce, oraz ustawione obok tenisówki. Z klatki schodowej dobiegły mnie radosne śmiechy. Pewnie rodzina sąsiadki już się zjechała, wyżarli ciastka, i to dlatego dręczy sąsiadów zapachami, od rana piekąc nową partię słodkości. Potem rzuciłem okiem na pokrowiec, w którym spoczywała sukienka. Prosta „mała biała”, którą wczoraj zostawiła jedna z modelek trzecioligowych sesji, jakie teraz obsługiwałem. Mieliśmy dziś z Mariką jechać razem na lotnisko. Nic nas nie łączyło poza godziną odlotu i jej przesiadką w Atenach. Ja, stary pierdziel po przejściach, będę kontynuował moją ucieczkę, a ta młoda, piękna kobieta rozpocznie nowe życie u boku ukochanego. Każde ruszy w swoją stronę świata. Inny cel, inna przeszłość. Ot, spotkaliśmy się przypadkiem na rozstaju dróg. Na maleńkiej wyspie Skopelos czekał na nią narzeczony i jego rodzina. Marika miała dziewiętnaście lat i była jeszcze pełna otymizmu. Wierzyła w te różowe serduszka, gołąbki, połówki jabłek i wartość złożonych obietnic. Lubiłem na nią patrzeć, fotografowało się ją tak łatwo, jak łapiesz powietrze na szczycie góry, jednocześnie napawając się widokiem. Nie była zbyt mądra, ale czy ja w jej wieku byłem? Była jak jasna smuga światła w zacienionym pokoju mojego życia. Kiedy jej słuchałem, było mi trochę lżej. Cieszyłem się, że ludzie się kochają, więc nie chciałem infekować jej swoją żółcią do świata. Znała moją historię, myślę, że budziłem w niej litość. Raz, po sesji, przez tę jej empatię i współczucie omal się z nią nie przespałem, ale dziś oboje się z tego śmialiśmy. Teraz byłem dla niej wyłącznie jak starszy brat, a raczej jak ojciec. Dzieliło nas prawie trzydzieści lat.
Zadzwonił telefon, ale nie odebrałem. Po chwili przyszła wiadomość. Byłem pewien, że to matka pyta, o której wpadnę do nich przed odlotem. Oddzwonię później, zdecydowałem. Ziewnąłem dwukrotnie, jak wyliniały kot Bonifacy z kreskówki, i wskoczyłem pod prysznic. Przed wyjazdem jak zwykle chciałem podjechać do matki, uściskać ją i usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Była kochana, akceptowała mój wybór „wilka – samotnika”, i – by nie powiększać mojego „bólu” nigdy nie zmuszała mnie, bym został na święta, choć wiem, że tego chciała. Ojciec patrzył na mnie jak na cień kastrata. Tolerował moją słabość, ale o tym nie rozmawialiśmy. On nigdy nie pozwoliłby matce odejść do jakiegoś fagasa. Był twardzielem, walczył w powstaniu. Palił jak smok i nie tolerował bezmięsnych obiadów.
Rozległo się pukanie do drzwi. Wyskoczyłem z mokrymi włosami, zawinąłem niedbale ręcznik na biodrach i podszedłem do judasza. Na klatce zobaczyłem dwie kobiety. Jedną z nich była moja sąsiadka z paterą pełną ciastek, drugiej – młodszej i zdecydowanie atrakcyjnej – nie znałem. Zarejestrowałem tylko, że stoi na szczudłach. Muszę przyznać, że odkąd Aga przyniosła takie obuwie do domu, lekko drażniły mnie kobiety na niebotycznych obcasach. Pewnie to ktoś z rodziny sąsiadki, gust prosto z Białegostoku – pomyślałem. Przekląłem w duchu, wietrząc, że ominie mnie tegoroczna uczta, bo na wpół goły nie mogę przecież wybaczyć sąsiadce tegorocznych numerów. Wróciłem do łazienki, ale po chwili usłyszałem mocniejsze uderzenie, pewnie pięścią, a po chwili nieustanne walenie, jakby za drzwiami znajdowała się policja albo strażacy. Ruszyłem raz jeszcze i otworzyłem szerokim gestem. Ręcznik omal nie zsunął mi się z bioder. Kobiety smagały mnie nienawistnymi spojrzeniami. Co gorsza, wyglądało na to, że z ciastek nici, bo sąsiadka schowała tacę za siebie i krzyknęła wojowniczo:
– No to teraz tłumacz się pan!
Ponieważ zapadła długa i nieprzyjemna cisza, mogłem się przyjrzeć kobiecie na szczudłach. Niebrzydka, duże niebieskie oczy, choć jak na mój gust zbyt mocny makijaż, biorąc pod uwagę wczesną porę dnia. Zbyt masywny nos na trójkątnej twarzy miała zaczerwieniony od mrozu. Nie miała trzydziestki, ale gdyby w obroty wzięła ją jedna z moich stylistek, szybko znalazłaby męża milionera. Było w niej coś hipnotyzującego. Może rzadko spotykany intelekt w oczach. Z całą pewnością tak. Przez skórę czułem jej niezły temperament. A takie kobiety: mądre, ładne i porywcze to tykająca bomba. Wietrzyłem kłopoty, choć przecież od lat nic nie przeskrobałem.
– Pan Stanisław Kędyś?
Potwierdziłem.
– Pani mówi! – Sąsiadka szturchnęła ślicznotkę, która przyglądała mi się lekko zawstydzona agresją staruszki.
– O co chodzi? – zwróciłem się więc bezpośrednio do młodszej intruzki.
Kobieta odwróciła się do sąsiadki i ku mojemu zdziwieniu niezwykle uprzejmie zaczęła ją spławiać.
– Poradzę sobie – zakończyła. – Jest pani wspaniała. Dziękuję.
Po czym bezceremonialnie wpakowała mi się do mieszkania.
– Niech pan zamknie drzwi – poleciła. Zdecydowanie mniej grzecznie.
Stałem wciąż w tym samym miejscu, nadal niczego nie rozumiejąc. Spojrzała na mnie fiołkowo i sam nie wiem, dlaczego wykonałem jej rozkaz.
Kiedy tylko drzwi się zatrzasnęły, wyciągnęła papierosa i nie zdejmując kożuszka, rozsiadła się w fotelu i łapczywie zapaliła.
– Może mi pani wyjaśni, o co chodzi? – powoli zaczynało już mnie to denerwować.
Jest ładna, ale bez przesady. Co jest grane? Przez głowę przebiegały mi różne myśli. Poza tym stałem wciąż w ręczniku, a woda z mokrych włosów spływała mi po kręgosłupie. Nie było mi za gorąco. Poza tym nie wiem, czy mówiłem, ale nie znoszę niespodzianek. Nie cierpię, kiedy rzeczy dzieją się, a ja nie mam nad nimi kontroli.
– O-co-cho-dzi! – wyartykułowałem bardzo powoli, starając się sprawić wrażenie bardziej znudzonego niż wściekłego, co jednak mi się nie udało.
– O co? Panie Staszku, niech pan nie żartuje – uśmiechnęła się. – I, na Boga, niech pan się ubierze!
Podparłem się pod boki. Teraz już mnie setnie wkurzyła. Co ona sobie wyobraża! Że jest jakimś inspektorem NIK-u?
– Nazwisko! Kim pani jest? – rzuciłem i tym razem zabrzmiało jak trzeba. Spłoszyła się. Poczułem się lepiej. Wyprężyłem tors.
– Nieważne, kim jestem. Dla pana to nie ma znaczenia – mruknęła, zaciskając usta. Potem wstała i rozsypując na podłogę popiół z papierosa, podeszła do różowej walizki, a potem podniosła sukienkę w pokrowcu: – Gdzie jest ta zdzira? Ta kurwa! Gdzie?
Skierowała na mnie swoje fiołkowe oczy i poczułem się, jakbym stanął w lustrze. Musiałem mieć taki sam wzrok pięć lat temu, ale w przeciwieństwie do niej ja nie śmiałem pozwolić sobie na złość, wściekłość, furię – uczucia w gruncie rzeczy dające oczyszczenie złej energii. Poczułem bliskość z tą kobietą i wybuchnąłem gwałtownym śmiechem. Konia z rzędem temu, kto zgadnie, jaką minę miała Dagny, bo tak miała na imię rywalka Mariki. W każdym razie cała jej siła opuściła ją w jednej chwili. To także znałem. Sięgnąłem do szafki i wyciągnąłem pełną flaszkę żołądkowej gorzkiej. Nie zważając na godzinę i konieczność postu, nalałem jej pół kubka i wcisnąłem w dłoń. Wypiła jednym haustem, jak wzorowa pacjentka.
Oszczędzę wam teraz opowieści zdradzonej. Płaczu przetykanego wulgaryzmami, które nie są godne waszych szlachetnych uszu, rozmazanych na policzkach smug tuszu i tego wszystkiego, co dobrze wygląda na filmach, ale nie w życiu. Słowem, wysłuchałem historii młodej laborantki, która kiedyś w miłość nie wierzyła. Kiedy skończyła swoją spowiedź, mijała jedenasta, ja wciąż paradowałem w ręczniku, a do mojego odlotu zostały niecałe cztery godziny. Wiecie, takie dziewczyny jak ona są poukładane, rzeczowe i nie dają się wodzić za nos, jeśli kandydat na męża nie ma poważnych zamiarów. Ale kiedy trafia im się sprawa emocjonalna, jak choćby miłość, a tej nie można zmierzyć, kontrolować, nie da się jej zamknąć w żadnej z probówek, wydestylować czy opisać za pomocą algorytmu (choć wielu próbowało – bezskutecznie), gubią się. Kręcą się w kółko i wzdychają, że nie rozumieją ani ociupinkę. I Dagny miała to nieszczęście doświadczyć tego za sprawą uroczego Aleksa (choć dziś jej zdaniem jestem od niego dużo przystojniejszy), wysokiego (tutaj raczej przegrywam) i dobrze sytuowanego (tu nie mam co nawet startować) dziennikarza sportowego, który rozkochał w sobie obie: Dagny i Marikę, po czym obydwóm się oświadczył. W tej kolejności. Spryciarz. Oczywiście nie zamierzał być chłopak bigamistą. Ślub z Dagny miał wziąć w połowie stycznia, ale dwa tygodnie temu poznał piękną modelkę – „miłość mojego życia”, jak zapewniał Dagny, kiedy ją rzucał, i tylko dlatego zadzwonił, żeby jakoś uprzedziła rodzinę, że nie zamierza przyjeżdżać do kościoła.
– I co ja mam teraz powiedzieć mamie? – chlipała waleczna laborantka.
– Rzuć go – poradziłem.
Popatrzyła na mnie, jakbym zmienił się w Lorda Vadera.
– Ale ja go kocham – zapłakała.
To ci dopiero. Jakie te kobiety głupie. Szkoda mi jej było, ale miałem dosyć. Zwłaszcza że z parteru niosło się Lulajże Jezuniu. Odliczałem już minuty do wyjścia z mojej pieczary. Widziałem oczami wyobraźni basen, drinki z parasolką i książki na moim czytniku, których zapobiegliwie przed wyjazdem kupiłem dwa tuziny (w razie gdyby coś mi się nie spodobało).
Zdecydowałem, że należy zastosować terapię szokową. Zadzwoniłem do Mariki, by niezwłocznie przyjechała, i niech sikorki same wyjaśnią sprawę oraz wedle uznania podzielą się oblubieńcem. Niech każda weźmie po kawałku. Skoro taki wysoki, duży, śliczny – dla każdej wystarczy. Niestety Marika nie odebrała. Nagrałem się jedynie na skrzynkę, a na pokładzie miałem teraz pijaną laborantkę, która najwyraźniej zbierała siły do konfrontacji.
– Zabiję ją. Jak słowo honoru, uduszę tymi rękami – zarzekała się (ale nie wziąłem tego na poważnie). Po czym szeroko ziewnęła. I to mnie zdecydowanie orzeźwiło. Jeszcze tego brakuje, by mi tutaj zaległa.
– Jadłaś coś? – zainteresowałem się.
Pokręciła głową i spojrzała tęsknie w kierunku bursztynowej flaszki.
– Zrobię jajecznicę. Ja też jestem głodny jak wilk – odrzekłem. – A potem dam ci numer do Mariki i sobie pogadacie.
– Niech tylko dorwę tę flamę – odpysknęła i zwinęła się jak kot w moim największym fotelu do drzemki.
Na szczęście nie zdążyła nawet przymknąć swoich orzęsionych firanami powiek, kiedy zadzwonił mój telefon. Dagny rzuciła się do komórki, jakby łapała uciekającego chomika. Odebrała, zanim dopadłem do aparatu.
– Cześć, kotku, pocięłam twoją białą sukienkę w cieniutkie paski – rzuciła bez wstępów. – Będziesz mogła upleść z nich powróz, na którym...
Słuchała chwilę, w pewnym momencie twarz jej się zmieniła.
– Tak, ja również życzę wesołych świąt – odparła milutko i oddała mi telefon bez słowa.
– Chyba twoja mama – szepnęła, zasłaniając aparat.
– Szlag, pomyślałem. Ale awaria.
– Cześć, mamciu. Co słychać? – udawałem wesołka, ale jak się domyślacie, nigdy nie byłem w tym dobry.
– Kto to? – mama była wyraźnie zaintrygowana. – Twoja nowa dziewczyna? Bojowa. Weź ją ze sobą. Czekamy z tatusiem o 13. Możecie być wcześniej, jeśli wolicie.
– Zobaczymy – mruknąłem. – Ona raczej nie będzie mogła.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale nie zaprzeczyłem. Dagny podniosła głowę. Pokazywała mi na migi, że przeprasza. Machnąłem ręką. Jak wspaniale znów się czuć macho.
– Daj spokój. Cieszymy się, że wreszcie sobie kogoś znalazłeś – ciągnęła mama. – Za długo już jesteś sam. Agnieszka była miła, lubiłam ją, ale wiesz, jeśli to jakaś miła osoba, może powinniśmy ją poznać. Święta to dobra okazja. Wyjdzie tak naturalnie dla wszystkich. Tatuś już się cieszy.
– Zapewne – mruknąłem. – Już to widzę.
Mama zaśmiała się pojednawczo.
– Przecież wiesz, że trzyma za ciebie kciuki.
– Kątem oka dostrzegłem, że Dagny dolewa sobie do kubka. Pokręciłem głową i pokazałem jej, że dosyć.
– Tylko odrobinkę. Strasznie słabo się czuję – szepnęła i dla pewności uszczknęła jeszcze łyczka z gwinta. Uśmiechnąłem się, ten gest rozpaczy był mi tak bliski. Nagle złapałem się, że lubię tę szaloną laborantkę. Naprawdę jest fajna. A może faktycznie wykorzystać ją jako alibi. Odzyskam przynajmniej twarz przed ojcem. Chociaż kawałek twarzy. Jedno oko, albo fragment nosa. Nie trafi mi się szybko taka okazja.
– A może my przyjedziemy do ciebie? – zaproponowała mama. – Musimy pomówić. To sprawa, która nie może czekać. Lepiej to omówić przed twoim wyjazdem. Właśnie mieliśmy gościa, znasz ją... ona chce wrócić, odkręcić wszystko... To nie na telefon, ale sytuacja wygląda trochę inaczej... Może nawet cię to ucieszy, tata jest sceptyczny, ja sama nie wiem. Tak, najlepiej będzie, jak podjedziemy do ciebie.
Aż się zapowietrzyłem. Nie byłem w stanie wydusić nic więcej:
– Nie, raczej nie. Jest bałagan.
– E tam, zawsze byłeś raczej porządnicki. Ty sprzątałeś po Agnieszce, pamiętam przecież. Wpadniemy na chwilkę, zaraz powiem tatusiowi i oddzwonimy.
Odłożyła słuchawkę. Wpatrywałem się w telefon, zastanawiając się, ile to im zajmie. Obstawiałem, że razem z przejazdem będą tutaj w pół godziny. I zrobiło mi się niezmiernie przykro, że tak bardzo chcą, żebym już nie był rozwodnikiem. Że planują, żebyśmy z Agą do siebie wrócili. Pewnie się wstydzą przed resztą rodziny. Trudno. Nie doszedłem do żadnych sensownych wniosków, kiedy usłyszałem:
– Mogę odegrać twoją dziewczynę, jeśli chcesz – mrukneła Dagny. Była już dobrze wcięta. Oczy jej się szelmowsko iskrzyły. Ten stan także znałem. Ja też po szklaneczce żołądkowej w pechową Wigilię czułbym się odważniejszy. Natychmiast zabrałem flaszkę i schowałem ją do szafki pod zlewozmywak.
– Bez zobowiązań. Ale pomożesz mi rozmówić się z tą twoją... koleżanką. Tą jędzą, wiesz, o kogo chodzi – dodała konfidencjonalnie, jakby łączyła nas jakaś szczególna tajemnica.
Po czym zdjęła kożuszek, ściągnęła szczudła i zabrała się do wyjmowania jajek z lodówki, krojenia chleba i nawet uruchomiła ekspres do kawy.
– Ale masz tu syf – rzuciła, kiedy zamknęła lodówkę. – Nigdy nie sprzątasz?
– Nie – odparłem. I dodałem w myślach, że kiedyś było inaczej. Kiedyś to ja sprzątałem. A teraz? Po co?
Zaśmiała się perliście.
– To robota głupiego – zdecydowałem grać rolę snoba. – Śmieci zresztą wędrują pod ściany i łatwiej je pozbierać.
– Jesteś śmieszny – spojrzała na mnie tak wnikliwie, że musiałem przełknąć ślinę, a jabłko Adama powędrowało w górę i w dół. Wiedziałem, że zauważyła moje zdenerwowanie, ale zaraz się odwróciła i zabrała do roboty.
– Jakbym wyszła za mąż, pewnie cały czas musiałabym latać ze szmatą. Aleks to pedant. Wszyscy faceci chcą od razu cię zmusić do roboty kury domowej.
– Coś podobnego – wyciągnąłem się na fotelu i podziwiałem jej sylwetkę w opiętych dżinsach. Byłem zdania, że jest bardzo zgrabna i nie musi wcale nosić tego dziwnego obuwia, by się wyszczuplać. Nagle mnie tknęło.
– Jak mnie znalazłaś? – zapytałem niby od niechcenia.
Wzruszyła ramionami, nie przestając mieszać jajek.
– Ta jędza podała mu ten adres SMS-em, żeby podjechał po jej rzeczy.
Zdziwiłem się. Aleks miał czekać na ukochaną na Skopelos z różowym winem i truskawkami.
– Przeszukałam jego komórkę. Proste – ciągnęła niestrudzenie wyjaśnienia Dagny.
– Jesteś dosyć niebezpieczna.
– Jestem idiotką – westchnęła. – Ale nie aż taką, za jaką mnie miał. Kobiety wiedzą, kiedy są zdradzane, często jednak wolą się same oszukiwać. Kiedy miarka się przebrała, zaczęłam działać.
– Zauważyłem – mruknąłem.
Ale dobrze wiedziałem, o czym Dagny mówi, choć nie zająknąłem się nawet słowem. Nie tylko kobiety, faceci też. Żałowałem, że nie miałem choć krzty siły tej dziewczyny i zamiast walczyć o Agę, po prostu uciekłem. A może wcale nie chciałem walczyć? W pokoju nie czuć już było zapachu ciastek. Zdominowała go woń jajecznicy i świeżo zaparzonej kawy, a ja poczułem, że jestem głodny jak wilk.
– Podano do stołu – Dagny przyniosła talerz, a na nim ułożyła pokrojone w półksiężyce pomidory, które polała octem balsamicznym i ozdobiła bazylią, opiekła chleb i podsmażyła boczek.
Nie mogłem uwierzyć. Zajęło jej to zaledwie kilka minut. Jedliśmy w milczeniu. Patrzyłem na nią z coraz większą przyjemnością. Kiedy nadmiar tuszu wypłakała, wyglądała naturalnie i bardzo młodo. Nie wiem, dlaczego wtedy to zrobiłem, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać. Podniosłem chusteczkę i wytarłem czarną smugę od maskary roztartą na jej policzku. Uśmiechnęła się do mnie jeziorami fiołków. Zdawało mi się, że na chwilę świat się zatrzymał.
– Dzięki – mruknęła. Wyrwała mi z rąk chustkę i zapakowała do buzi wielki kawał jajecznicy. Chyba ten świat zatrzymał się wyłącznie dla mnie.
Szczęknął klucz w zamku, drzwi się otworzyły. Zanim wstałem, by sprawdzić, kto idzie, w progu stała Marika. Dziwnie wyglądała w kabaretkach, sukience z cekinami i z plecakiem na stelażu na jednym ramieniu, a na drugim z torbą sportową, z której wystawały niezliczone obcasy butów. W ręku miała wielki karton pełen przedmiotów codziennego użytku, jakby skądś się właśnie wyprowadziła. Nie muszę dodawać, że była zapłakana. To wszak Wigilia, święto mojej przetrąconej miłości. Widocznie każdy, kto przyjdzie dziś do mojego domu, roni łzy. Nawet mi to pasowało. Tym bardziej że ja od lat nie miałem tak dobrego humoru. I takiej liczby pięknych kobiet w lokalu.
– Pomożesz czy mam tak stać? Nie jestem ośmiornicą – oświadczyła gniewnie Marika.
Rzuciłem się więc karnie do pomocy.
– Kto to? – szepnęła, wskazując wzrokiem Dagny. I zaraz się domyśliła, za cholerę nie wiem, jak one się rozpoznały, bo dodała, już głośniej: – A bierz sobie tego łachudrę! Buty w szpic, a w kieszeni nic. Patafian! Jak można być taką debilką. Naprawdę nic do niego nie mam. Dobrze, że sukienkę mini kupiłam, a nie bezę, jak chciał. Na lato będzie na bankiety jak znalazł. Grosza na nią nie wyłożył. I pierścionka też nie oddam. Niech spada.
Wtedy Dagny wstała, podeszła do nas i bez słowa zaczęła uwalniać Marikę z bagażu. W pewnym momencie karton pękł i wysypało się z niego ze dwadzieścia par butów, może więcej. Jak się później dowiedziałem, były to wyłącznie szpilki, zimowe i jesienne obuwie znajdowało się nadal w mieszkaniu Aleksa. Nie ukrywam, że byłem skonsternowany. W całym życiu tylu par butów nie miałem. Obecnie byłem posiadaczem trzech: eleganckie, sportowe i sandały. W zupełności mi wystarczą na najbliższą pięciolatkę na Cichej.
– Reszta jest na dole w samochodzie – oświadczyła Marika. – Ale niech sobie leży. Nie mam siły. Czyje to jedzenie?
Po czym, nie czekając na odpowiedź, pochłonęła moje śniadanie. Spojrzałem na moje niewielkie mieszkanie. Pierwszy raz odniosłem wrażenie, że wszystko zaczyna mi się wymykać się spod kontroli. Na podłodze w korytarzu stało mnóstwo sprzętów, wszędzie walało się damskie obuwie i fatałaszki w kwiatowe wzory, w nieskończonych odcieniach różu. W salonie zagnieździły się dwie obserwujące siebie nawzajem kobiety, a ja za trzy godziny miałem samolot do raju. Co najgorsze, one wyraźnie nie chciały wychodzić!
– Kiedy tutaj przyjechałam, miałam ochotę roztrzaskać ci tę twoją piękną facjatę – wyznała Dagny, a Marika głośno chichotała. Podzieliły się papierosem, w ruch poszła zawartość szafki pod zlewozmywakiem. W butelce żołądkowej widać było dno.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Fragment wiersza Edwarda Stachury Gdy odeszła pod chmurami.
MAŁGORZATA KALICIŃSKA
Przypadki senatorowej K.
Dostępne w wersji pełnej
KATARZYNA MICHALAK
Powrót na Cichą
Dostępne w wersji pełnej
KRYSTYNA MIREK
Wigilijna rzeźba
Dostępne w wersji pełnej
NATASZA SOCHA
Niebieski język
Dostępne w wersji pełnej
MAŁGORZATA WARDA
Serce
Dostępne w wersji pełnej
MAGDALENA WITKIEWICZ
List do Mikołaja
Dostępne w wersji pełnej
Gałązka jabłoni Copyright © Katarzyna Bonda, 2014
Przypadki senatorowej K. Copyright © Małgorzata Kalicińska, 2012
Opowiadanie Przypadki senatorowej K. ukazało się po raz pierwszy w zbiorze pt.: 2012 wydanym przez Empik z okazji Światowego Dnia Książki
Powrót na Cichą Copyright © Katarzyna Michalak, 2014
Wigilijna rzeźba Copyright © Krystyna Mirek, 2014
Niebieski język Copyright © Natasza Socha, 2014
Serce Copyright © Małgorzata Warda, 2014
List do Mikołaja Copyright © Magdalena Witkiewicz, 2014
Copyright © by Wydawnictwo Termedia, 2014
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany
w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy.
Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania
za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2014
Projekt okładki: Olga Reszelska
Zdjęcie na okładce: © Jan Włodarczyk/Autorska Agencja Fotograficzna
Redakcja, korekta: CAŁA JASKRAWOŚĆ, www.calajaskrawosc.pl
eISBN: 978-83-7988-296-0
Wydawnictwo Filia
grupa Termedia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 8
61-615 Poznań
www.wydawnictwofilia.pl
Wszelkie pytania prosimy kierować na adres:
Dołącz do nas na Facebooku!
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
DARKHART
Dariusz Nowacki