Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Intymny portret pewnego małżeństwa.
Pełna emocji opowieść o okrutnej sile milczenia i tragicznym w skutkach braku komunikacji.
Wydawałoby się, że małżeństwo Maggie i Franka jest szczęśliwe i pełne miłości. Okazuje się jednak, że mąż i żona od pół roku nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Jedzą razem posiłki i śpią w jednym łóżku w coraz bardziej niezręcznym milczeniu. Co sprawiło, że Frank zamilkł i zamknął się w sobie? Ogłuszająca cisza staje się dla Maggie nie do zniesienia. Kiedy pewnego dnia Frank znajduje żonę nieprzytomną na podłodze w kuchni, grunt usuwa mu się spod nóg. Wie, że to jego milczenie popchnęło ją do próby samobójczej. Maggie trafia do szpitala, gdzie zostaje wprowadzona w śpiączkę farmakologiczną. Nawet jeżeli odzyska przytomność, nigdy nie będzie już taka sama.
Dopiero gdy sprawy przybierają dramatyczny obrót, Frank postanawia wyjawić tajemnicę swojego milczenia. Czy prawda uratuje Maggie? Czy uratuje ich małżeństwo?
Powieść Abbie Graves pulsuje emocjonalnym napięciem, jest uderzająco prawdziwa, wzruszająca i rozdzierająco piękna. Autorka niemal na każdej stronie uświadamia nam, że ważne są najmniejsze nawet gesty i czułe słowa i że każde uczucie należy pielęgnować.
"Niesamowicie dojrzały i zaskakujący debiut. Nie mogę się doczekać kolejnej książki Abbie Greaves!"
Jojo Moyes
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Tytuł oryginału: The Silent Treatment
Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
Fotografie wykorzystane na okładce
© ImageFlow/Shutterstock
© Faithie/Shutterstock
Copyright © Abbie Greaves 2020
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2020
© for the Polish translation by Magdalena Sommer
ISBN 978-83-287-1353-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2020
FRAGMENT
Robertowi Wallsowi, mojemu dziadkowi, który nauczył mnie czytać.
To naprawdę najlepszy podarunek ze wszystkich.
Maggie, widziana z góry, wydaje się panować nad sytuacją. Z charakterystyczną dla siebie starannością układa tabletki na talerzu. Wydaje się nawet, że wyłuskuje drażetki z większą niż zwykle uwagą, przechylając delikatnie blister. Słychać głośny brzdęk, gdy jedna po drugiej upadają na ceramiczną powierzchnię. Tylko to przerywa ciszę.
Zgromadziła na talerzu osiem tabletek. Przynosi sobie szklankę wody, która od lunchu stała nietknięta na kuchennym blacie, i po raz ostatni sprawdza ustawienia kuchenki. Zapiekanka z kurczakiem będzie gotowa za dwadzieścia pięć minut. Ma mnóstwo czasu, by wszystko doprowadzić do końca. Wysuwa krzesło i siada przy kuchennym stole plecami do drzwi. Przed nią leży plik opłaconych rachunków, które rozsypują się nieporządnie na boki. Maggie wyjmuje z torebki swoją najcenniejszą pamiątkę – kamienny przycisk do papieru ozdobiony specjalnie dla niej – i kładzie na wierzchu.
Opanowała bałagan, bierze do ręki pióro kulkowe, które znalazła w nieotwieranej od dawna szufladzie biurka. Jedno z nielicznych, w którym nie wysechł atrament. Sunie po papierze tak gładko, że skurcz dłoni, który prześladował ją po tygodniu pisania zwyczajnym długopisem, na pewno nie wróci. Gdy kończy ostatnie zdanie przeznaczone dla Franka, jej pismo jest jak zawsze schludne i czytelne. Jeżeli nawet w jej myślach pojawił się cień wątpliwości, nic na to nie wskazuje. Co najwyżej lekko ukośnie postawiona kropka, jeśli przyjrzeć się z bliska.
Zamyka terminarz w czerwonej skórzanej okładce i bez dalszych ceregieli bierze tabletki, wkłada do ust wszystkie naraz i popija niewielką ilością wody. Przełykając, teatralnym gestem odrzuca głowę do tyłu – robiła tak jako nastolatka i robi tak do dzisiaj.
Z początku nic się nie dzieje. Nie wstając z krzesła, Maggie wraca do obierania fasolki, odkrawa dziwaczne włókniste końce i odsuwa je na krawędź deski. Po mniej więcej minucie czuje, jak zalewa ją fala spokoju. Kroi coraz wolniej, jej prawa ręka drży lekko na trzonku noża.
Po kilku sekundach osuwa się bezwładnie do przodu. Na szczęście wszystko następuje zbyt szybko, by zdążyła zarejestrować, co się dzieje. Głowa opada jej raptownie, jak niegdyś podczas maratonów filmu francuskiego, które Frank miał zwyczaj urządzać w deszczowe niedzielne popołudnia. Szkoda, że tym razem nie ma go przy niej, aby ją podtrzymać.
I tym razem ona z pewnością już się nie ocknie.
♦
W gabinecie Frank wpatruje się w skupieniu w monitor komputera. Koniec jest bliski: sterowane przez program koń, wieża i pion, wstyd przyznać, na ustawieniach dla początkujących, otoczyły jego ostatnią nadzieję – królową. Pomimo wszystkich osiągnięć akademickich jeszcze nigdy nie udało mu się przejść pierwszego poziomu, co nadaje całkiem nowego znaczenia jego ulubionemu powiedzeniu: „Wytrwałość jest decydująca”.
Dawniej, gdy w takich chwilach Maggie wołała go na kolację, był tak zajęty obmyślaniem strategii, że nie rejestrował nawet jej głosu, a tym bardziej nie przerywał gry. Przychodziła więc po niego, kiedy już nakryła do stołu, kładła mu ręce na ramionach i masowała kciukami plecy między łopatkami, aż na monitorze pojawiał się nieubłagany komunikat: Szach i mat. „Następnym razem!” – pocieszała go. Być może wszystkie algorytmy sprzysięgły się przeciwko niemu, a Maggie nie mogła znieść jego rozczarowania.
Dziś nikt nie odrywa go od gry w taki przyjemny sposób. Kiedy do jego świadomości dociera dźwięk alarmu pożarowego, jest bardziej zdziwiony faktem, że urządzenie wciąż działa, niż tym, że teraz się uruchomiło. Maggie nigdy nie była szczególnie uważną kucharką, ale przynajmniej oznacza to, że nie muszą okresowo sprawdzać działania czujnika dymu.
Pierwsze lata ich wspólnego życia były naznaczone serią niesławnych porażek kulinarnych: Krzywy Biszkopt w siedemdziesiątym ósmym (piąta albo szósta randka); Betonowy Deser rok później (przez to określenie musiał spędzić noc w pokoju gościnnym); zbiorowe zatrucie na przyjęciu urodzinowym, które wydali w niemożliwie zarośniętym ogrodzie za domem (na szczęście byli obecni jedynie wyrozumiali bliscy przyjaciele). Za każdym razem, kiedy mijały mu dolegliwości, jakimś cudem zakochiwał się w niej coraz bardziej.
Teraz jednak nieustający przenikliwy pisk sprawia, że Frank przerywa grę. Chwilę się zastanawia, czy Maggie zdążyła już zająć się alarmem, w końcu decyduje się zejść do kuchni i samemu się z nim rozprawić. Zapach spalenizny dolatuje do jego nozdrzy, jeszcze zanim dostrzega dym. W piecyku przypala się jakaś potrawa, być może Maggie ucięła sobie drzemkę, co zdarza się jej coraz częściej. Frank jedną ręką wyłącza piekarnik, drugą sięga po wiszącą na klamce drzwi pamiątkową ścierkę z wakacji, by rozwiać dym. Jest gęstszy, niż wydawało mu się z początku, i nawet najporządniejsza kornwalijska ścierka kuchenna nie może sobie z nim poradzić. Świeże powietrze. Oto, czego trzeba. Spostrzega Maggie dopiero w chwili, gdy podchodzi, by otworzyć okno.
Tego, co się wydarzyło, nie uzmysławia mu widok pustego opakowania po tabletkach. Ani rozlanej wody, ani resztek fasolki rozrzuconej wokół rąk Maggie. Uzmysławia mu to ból w piersi. Usuwająca się spod nóg ziemia, walące się ściany, sufit, który spada mu na głowę – wszystkie te koszmarne metafory z dziedziny budownictwa, które przychodzą mu na myśl, gdy widzi, co zrobiła.
Dotyka jej nadgarstka w nadziei, że wyczuje cokolwiek: najsłabsze drgnięcie, cień pulsu. Może nie jest jeszcze za późno.
Zastyga z ręką nad słuchawką telefonu. Nigdy nie był dobry w rozmawianiu przez telefon i teraz chwila zawahania sprawia, że niemal się wycofuje.
– Halo, tu służby ratunkowe. Z kim połączyć?
Cisza.
– Halo? Z kim mam połączyć?
Cisza.
– Przypominam, że telefonowanie dla zabawy na numer alarmowy jest karalne, poza tym naraża życie innych.
– Pooo… gotowie – udaje się wykrztusić Frankowi w ostatnim momencie, sylaby więzną mu w gardle, a potem wylewają się niezrozumiałym potokiem słów.
– Proszę głośniej. Przełączam pana.
– Pogotowie, słucham. Jaki adres?
– Digby Crescent czterdzieści dwa, Oksford, OX dwa sześć TA – recytuje Frank ochrypłym głosem. Sam go nie rozpoznaje, tak różny jest od tego, który przez ostatnich kilka miesięcy rozbrzmiewał wyłącznie w jego myślach.
– Czy może mi pan powiedzieć, co dokładnie się stało?
– Moja żona, Maggie… Połknęła za dużo tabletek nasennych.
– Karetka już jedzie. Czy żona jest przytomna? Wyczuwa pan tętno? Czy są jakieś oznaki, że żona oddycha?
– Nie wiem… Nie jestem pewny.
– Czy żona celowo przedawkowała tabletki?
Cisza.
– Podczas udzielania pomocy każda dodatkowa informacja może okazać się bezcenna. Czy pańska żona wspominała, że chce zrobić sobie krzywdę? Cierpiała kiedykolwiek na depresję?
– A więc… rzecz w tym… Chodzi o to, że od pewnego czasu nie rozmawialiśmy ze sobą. To znaczy, ja nie odzywałem się do niej… To trwało… prawie pół roku.
Nic tak nie wytrąca człowieka z równowagi jak szpitalne poczekalnie. Rzędy zniszczonych plastikowych krzeseł, ciche buczenie automatu z napojami, zbiorowy niepokój, gdy pojawia się lekarz z oddziału intensywnej terapii z wiadomościami z reguły przeznaczonymi dla kogoś innego. Wszystko sprawia wrażenie, jakby zostało specjalnie zaprojektowane po to, by trzymać ludzi w niepewności. Jeszcze nawet zanim do nich dotrze, z jakiego powodu tu trafili.
Maggie utrzymywała zawsze, że z nas dwojga to ja zostałem obdarzony cierpliwością, jakby zalety charakteru były czymś, czym należy się dzielić w małżeństwie tak samo jak codziennymi obowiązkami. Widzę ją teraz, jak siedzi na kanapie, czekając na nadejście esemesa, mejla lub gościa, jedno kolano podryguje nerwowo, drugie spoczywa nieruchomo, przykryte moją dłonią, gdy staram się ją uspokoić. Tyle energii skumulowanej w tak niewielkiej osobie. Często zastanawiałem się, jakim cudem udawało się jej nie wypalić całkowicie, gdy nieustannie zamartwiała się wszystkimi i wszystkim. Nie chciałem, by się zmieniła, starałem się tylko nie dopuścić, żeby cała ta nerwowa energia nie zacisnęła jej w tak ciasny węzeł, że nawet ja nie potrafiłbym go poluzować. Udawało mi się to przez czterdzieści lat, a teraz doszło do czegoś takiego. Nigdy nie jest za późno na zmiany.
Zegar ścienny nad moją głową wydaje głośniejsze tyknięcie, gdy wskazówki przeskakują na pełną godzinę. Fakt, że siedzę tu tak długo, zapewne nie oznacza nic dobrego. Maggie często widywała ciężkie przypadki. Po czterdziestu latach pracy w zawodzie pielęgniarki na pewno z łatwością postawiłaby sobie diagnozę. Do tego była świadkiem wielkiej liczby szpitalnych dramatów. „Straszliwa tachykardia” – mawiała z przejęciem, gdy w sobotni wieczór siedzieliśmy obok siebie na kanapie i oglądaliśmy najnowszy odcinek serialu. Pilotem nastawiałem głośniej dźwięk, byśmy mieli szansę dosłyszeć coś poza jej komentarzami. „Taki młody człowiek i tak ciężko chory, szkoda… To prawie zawsze dotyczy ludzi z City, zauważyłeś? To przez ten stres, w jakim codziennie żyją…”
– Profesor Hobbs? – Przede mną staje lekarz, który podaje mi rękę.
– To ja – potwierdzam i zaczynam podnosić się z krzesła. Mój rozmówca wydaje się wprost emanować agresywnym profesjonalizmem, począwszy od równiutkiego przedziałka po wyczyszczone do połysku buty. Nawet plakietkę z nazwiskiem ma przypiętą do fartucha w idealnej linii z dolnym szwem kieszonki koszuli. Nagle dociera do mnie, jak wyglądam, i bezcelowo przygładzam włosy ręką.
– Nazywam się doktor Singh, zajmuję się pańską żoną. Proszę teraz pójść ze mną.
Przechodząc za nim przez podwójne drzwi, przez jedną pełną nadziei chwilę wyobrażam sobie, że zaraz zobaczę Maggie. Zamiast tego lekarz wprowadza mnie do bocznego pokoju naprzeciw sal pooperacyjnych i czuję, jak rozwiewają się resztki moich złudzeń. Singh siada przed monitorem i zaprasza mnie, bym zajął miejsce na drugim krześle, po czym włącza komputer i przekłada stos papierów na róg biurka. Stojący za biurkiem wiatrak delikatnie porusza brzegami dokumentów.
– Przepraszam. Trochę dziś gorąco, prawda? Nie wiadomo, kiedy te upały się skończą.
Uznaję, że ujął to zbyt delikatnie, i czuję, jak pot zaczyna zbierać mi się pod pachami. Nie mam jednak siły na wygłoszenie jakiejkolwiek, choćby umiarkowanie entuzjastycznej uwagi o pogodzie. Zamiast tego wpatruję się w czubki swoich butów.
Komputer włącza się z szumem, odwracając uwagę lekarza od mojego skrępowania. Po minucie Singh głośno wzdycha.
– Pozwoli pan, że przejdę od razu do sedna. Rokowania nie są dobre. Kiedy wczoraj wieczorem przywieziono pańską żonę, jej centralny układ nerwowy powoli przestawał funkcjonować. Na szczęście ratownikom udało się przywrócić akcję oddechową, co zakrawa na cud, zważywszy, jak długo była nieprzytomna, zanim ją znaleziono. Na razie trudno ocenić skutki niedotlenienia. W tej chwili żona jest w śpiączce farmakologicznej. Kiedy będziemy mogli powiedzieć coś więcej o skali uszkodzeń, rozpatrzymy różne możliwości, oczywiście z uwzględnieniem pańskiego zdania…
To sygnał, że powinienem się odezwać. W ciągu minionego roku nie miałem po temu zbyt wielu okazji, ale wciąż doskonale rozpoznaję charakterystyczne oznaki wyczekiwania rozmówcy – uniesioną pytająco brew, przechyloną głowę, niecierpliwe chrząknięcie. Lekarz poprzestaje na tym ostatnim.
– Profesorze, w pełni rozumiem, jak bardzo to dla pana trudne, ale proszę mi wierzyć, że robimy dla pańskiej żony wszystko, co w naszej mocy. Tymczasem mogę zaproponować rozmaite możliwości. Nasz zespół wsparcia psychologicznego dla rodzin…
– Dziękuję, nie chcę żadnego wsparcia – przerywam mu, a mój głos jest bardziej ochrypły i cichszy, niż zapamiętałem.
– Cóż, zgadzam się, że to nie musi być dobre dla każdego. Jednak w karcie pacjenta widzę, że już wcześniej otrzymaliście państwo podobne zalecenie. Porady psychologicznej. Bez dalszych wpisów…
Podnosi wzrok znad monitora, a ja sięgam po okulary. Zaczynam wycierać brudne szkła połą koszuli, choć nie jestem pewien, czy w ten sposób tylko nie pogarszam sytuacji. „Frank – strategie uniku”, jak nazywała to Maggie. Miała rację.
– Nie do mnie należy sugerowanie, co powinien pan zrobić. Nie mogę siłą nakłonić pana do skorzystania z pomocy. Ale proszę tę możliwość rozważyć, dobrze? Nasi specjaliści są do pana dyspozycji przez całą dobę. Spotykamy się z takimi przypadkami znacznie częściej, niż można by przypuszczać, a oni zostali przecież specjalnie przeszkoleni… Najważniejsze to mieć świadomość, że nie pozostał pan z tym problemem sam.
Oto ironia losu. Przecież właśnie o to chodzi. Jestem sam. Bardziej niż kiedykolwiek. Bardziej nawet niż przed tym, jak w moim życiu pojawiła się Maggie, bo skąd można wiedzieć, jak to jest być samotnym, jeżeli nigdy nie stanowiło się jedności z drugą osobą?
– Jak mówię, na tym etapie możemy jedynie monitorować rozwój wydarzeń. Dlatego radzę wrócić do domu i przespać się trochę, zjeść coś. No i oczywiście jeżeli chce pan zobaczyć żonę, możemy teraz do niej pójść.
– Tak – bąkam. – Tak, tak. Koniecznie chcę ją zobaczyć.
– Z pewnością nie muszę tego powtarzać, profesorze, proszę pamiętać: żona jest w bardzo ciężkim stanie. Proszę nie przerazić się tym, jak wygląda, a jeżeli cokolwiek pana zaniepokoi, proszę bez wahania zwrócić się do mnie lub którejś z pielęgniarek. Chwilowo umieściliśmy ją samą w pokoju, ale w razie jakichkolwiek kłopotów w pobliżu czuwa liczny personel.
Doktor wstaje, ja także. Wiem dobrze, jak powolne są ostatnio moje ruchy, a nie chcę bardziej niż to absolutnie konieczne zwracać jego uwagi na fakt, że mam sześćdziesiąt siedem lat. Czy w przypadku starszych ludzi szybciej rezygnują z leczenia? Albo jeżeli pacjent nie jest otoczony wystarczająco liczną gromadą zrozpaczonych wnucząt? Ze względu na Maggie mam nadzieję, że tak nie jest.
Wychodzimy razem z gabinetu, mijamy pacjentów snujących się po korytarzu zastawionym wózkami inwalidzkimi i wciąż spieszących się lekarzy i pielęgniarki. Za wszelką cenę starają się unikać kontaktu wzrokowego z rodzinami chorych. Zastanawiam się, kto jeszcze tak jak ja przeżywa dziś swój najgorszy koszmar. Mijamy przegrodzone parawanami sale chorych i lekarz wprowadza nas na oddział intensywnej terapii. Przed nami widać rząd pojedynczych drzwi, każde z metalową klamką.
Za jednymi z nich leży Maggie. Poznaję, które to po tym, że lekarz zwolnił kroku, sprawdza, czy ma przy sobie pager, rozgląda się na obie strony. Chcę zaprotestować, przycisnąć mu ręce do boków, unieruchomić. Ale czy na dłuższą metę to by cokolwiek zmieniło? Nie mogę wiecznie unikać konfrontacji z tym, co zrobiłem. Usiłuję możliwie najporządniej wetknąć koszulę w spodnie i wciskam ręce głęboko do kieszeni, żeby opanować ich drżenie.
Lekarz popycha drzwi, otwierają się z cichym kliknięciem. Wchodzi do środka i przytrzymuje je dla mnie, lecz jestem szerszy w ramionach, niż założył, i następuje krępująca chwila, gdy muszę przecisnąć się obok niego. Nawet z pochyloną głową zahaczam o górną framugę. Nigdy nie udało mi się skutecznie rozwiązać problemów wynikających z tego, że wszędzie jestem najwyższy.
Na początku nie dostrzegam jej w półmroku panującym w sali. Szpitalne łóżko otacza ze wszystkich stron bateria urządzeń, które wydają metaliczne dźwięki. Trudno uwierzyć, że jej życie zależy w tym momencie od czegoś, co przypomina urządzenie do osuszania powietrza, które na polecenie Maggie znosiłem zimą ze strychu i wstawiałem do piwnicy. Podchodzę bliżej i gdy moje oczy oswajają się z półmrokiem, czuję, jak oddech więźnie mi w gardle. Wydaję niski jęk, który najwyraźniej niepokoi lekarza.
– Profesorze, tak mi przykro…
– Mogę jej dotknąć? – Ignoruję go i zbliżam się odrobinę do postaci na łóżku.
– Tak, nie ma żadnych przeciwwskazań. Niebawem przyjdzie pielęgniarka, która przybliży panu trochę temat codziennej opieki. Może pan ją o wszystko pytać. Teraz was zostawię.
Przez sekundę czuję się tak jak wtedy, gdy byliśmy świeżo po ślubie i właściciele pensjonatu, w którym wynajęliśmy pokój, żegnali się pospiesznie, jakby w obawie, że rzucimy się na siebie, jeszcze zanim drzwi się za nimi zamkną. Oddałbym wszystko, by teraz znowu się tam znaleźć. Przy szalonej, impulsywnej Maggie byłem sztywny i skrępowany, a jednak to mnie wybrała.
W tym otoczeniu, oparta o brzydkie szpitalne poduszki, wydaje się jakby skurczona. Ręce ma jak zawsze ułożone z wdziękiem na pościeli, w nabrzmiałej żyle na wierzchu dłoni o pergaminowej skórze tkwi wenflon. Przy łóżku nie ma krzesła. Najwidoczniej uznano, że nie powinienem przebywać tu zbyt długo. Ale jak mógłbym ją zostawić? Będzie przerażona, gdy się obudzi. Przerażona szpitalem, naturalnie, lecz również tym, że nie ma do kogo się odezwać, nie ma z kim podzielić się myślami. Wiem, że ją zawiodłem. Wiem, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy potrzebowała czegoś więcej niż tylko biernego słuchacza.
Kiedy w końcu dotykam jej tak ostrożnie, jakbym chciał pogłaskać płochliwego kota z sąsiedztwa, odkrywam, że jej ręce są ciepłe. To przerażająco nienaturalne. Nawet w najcieplejsze letnie wieczory, gdy wracaliśmy do domu z wycieczek rowerowych, zawsze mogłem liczyć na to, że Maggie położy mi na czole swoje chłodne dłonie. Przez całe życie odgrywałem rolę żywej rękawiczki, pomagałem jej przywracać krążenie w zdrętwiałych z zimna palcach. A teraz? Byliśmy sobie potrzebni. Więcej, wybraliśmy siebie nawzajem, chcieliśmy siebie nawzajem – i dopiero gdy to wszystko utraciłem, zaczynam rozumieć, jakie to było cudowne uczucie.
Słyszę szmer za plecami. Odwracam się ostrożnie, wciąż dotykając dłoni Maggie. Okazuje się, że do pokoju weszła pielęgniarka i szeleszcząc niebieskimi foliowymi ochraniaczami na buty, podchodzi do monitorów za łóżkiem, by odczytać dane. Nie mam pojęcia, od jak dawna tu jest, ale zauważa, że się odwróciłem, i zaczynam podejrzewać, że przysłano ją, by miała mnie na oku.
– Przynieść panu krzesło? – Jej głos z akcentem z Yorkshire jest życzliwy i pełen otuchy. – Jeszcze zrobi się panu słabo, jak będzie pan długo stał.
Widać, że jest jeszcze bardzo młoda. Może mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Promieniuje tą samą pełną wdzięku swobodą, która zawsze charakteryzowała Maggie, i dzięki niej atmosfera w pokoju staje się naraz lżejsza i jaśniejsza. Jej głos przenosi mnie do tamtego dnia czterdzieści lat wcześniej, gdy oprawę naszego pierwszego spotkania stanowiły mżawka, światło ulicznych latarni i pijane głosy wyśpiewujące kolędy.
– To jak, chce pan krzesło? – ponagla mnie, przerywając moją podróż w czasie. – To naprawdę żaden kłopot, zapewniam.
– Dziękuję, będę wdzięczny.
Przez większą część minionej doby jakoś się trzymałem, lecz w zetknięciu z tym przejawem dobroci mam wrażenie, że za chwilę się rozsypię. Młoda kobieta przynosi składane krzesło, ale nie zadaje sobie trudu, by je dla mnie rozłożyć. Naraz czuję się jak gość honorowy na najbardziej makabrycznym pikniku w życiu.
– Jak pani na imię? – pytam, w półmroku nie próbując nawet odcyfrować słów na plakietce. Nie chcę ryzykować i gapić się na pierś innej kobiety przy łóżku chorej żony.
– Daisy – odpowiada. – Chociaż wcale nie jestem tak subtelna, jak sugeruje moje imię.
Usiłuję się uśmiechnąć, ale nie pozwalają mi na to zesztywniałe mięśnie twarzy.
– Naprawdę bardzo, bardzo mi przykro. – Daisy zauważa, jak opadają mi kąciki ust.
Przez minutę, a może nieco dłużej, oboje obserwujemy Maggie. Jej klatka piersiowa podnosi się i opada sprawnie i posłusznie, lekko rozchylone wargi sprawiają wrażenie, jakby zrezygnowała z walki. Wszystko to zupełnie do niej nie pasuje. Nigdy nie widziałem jej tak bezwolnej i cichej. Biernie poddaje się zabiegom troskliwych pielęgniarek, a przecież zawsze to ona opiekowała się innymi. Ostatecznie to przyniosło jej tylko cierpienie.
– Może pan mówić do żony – zachęca Daisy. – Tu jest tak cicho, że ludzie często boją się głośniej odezwać. Ale trzeba się przemóc. Powinna usłyszeć pański głos.
Przełykam z trudem ślinę. Zastanawiam się, co Daisy by powiedziała, gdyby znała całą prawdę. Sprawia wrażenie o wiele dojrzalszej niż jej rówieśnicy, na pewno w swojej pracy widuje więcej cierpienia, niż powinna. Ale czy potrafiłaby zrozumieć?
Wracam w myślach do dnia, w którym po raz pierwszy zawiódł mnie głos. Byłem tak blisko przyznania się do tego, co zrobiłem. Wyraźnie widziałem, jakie czekają mnie konsekwencje, poczucie winy było tak dojmujące, że bez żadnych wątpliwości musiałem powiedzieć Maggie prawdę. Właściwe słowa miałem na końcu języka, tak przynajmniej sądziłem. Przygotowywałem się w duchu, idąc na palcach schodami na górę, do sypialni.
Potem wyszedłem zza rogu korytarza i ujrzałem ją w półświetle, jak z trudem dźwiga się na łokciu, by sięgnąć po szklankę z wodą stojącą na stoliku nocnym. Była cieniem dawnej siebie. Zrozumiałem, że nie mogę ryzykować i skrzywdzić jej jeszcze bardziej. I tak ledwo funkcjonowała, nie mogłem jej dobijać. Nie mogłem powiedzieć jej tego, co musiałem, bo bałem się, że mnie opuści. Przez każdy kolejny dzień, gdy wciąż nie byłem w stanie wydobyć z siebie słowa, żyłem pełen winy i palącego wstydu. Dusiłem się, ale wszystko wydawało się lepsze niż groźba utraty Maggie na zawsze.
Daisy chrząka lekko, by sprowadzić mnie z powrotem do rzeczywistości, do sali chorych.
– Rzecz jasna, nie jestem lekarzem, ale powiem panu, co sama nieraz widziałam. Czasami znajomy głos pomaga bardziej niż wszystkie te urządzenia. Chory go słyszy. Znajomy głos przypomina mu o wszystkich dobrych rzeczach, dla których warto się obudzić. Przyspiesza wyzdrowienie, rozumie pan?
Nie dociera to do mnie, ale i tak przytakuję. Widzę, jak bardzo troszczy się o Maggie, nawet jeśli Maggie jest tylko jedną z wielu osób na liście jej pacjentów. Daisy ma duże palce, długie i masywne, ale z niezwykłą delikatnością wygładza materiał szpitalnej koszuli pod szyją pacjentki, pofałdowany pod przewodami. Wiem, że Maggie doceniłaby ten gest.
– Niech pan opowie jej, co słychać – namawia. – Po takim dniu, gdy tyle rzeczy się wydarzyło. A może coś pana dręczy i chciałby pan się jej zwierzyć?
– To na pewno. – Pomimo wysiłku, by przybrać niefrasobliwy ton, mój głos brzmi tak, jak się naprawdę czuję: jest przepełniony wstydem i nienaturalny.
– Przepraszam? Nie dosłyszałam. Strasznie pan mamrocze. – Daisy odczytuje ostatnie dane z monitora najbliżej łóżka i zamyka notes.
– Przepraszam… Tak, jest jedna rzecz, którą powinienem jej powiedzieć. Coś ważnego. Nie wiem, dlaczego nie zrobiłem tego wcześniej.
Już samo to niedopowiedzenie wystarczy, bym poczuł się zdruzgotany. Z całej siły przyciskam pięść do ust i zmuszam się, by spojrzeć na Maggie. Jak mogłem nie zauważyć wcześniej, że jest taka filigranowa i krucha? Zawsze była niska, ze trzydzieści centymetrów niższa ode mnie. Podczas naszej pierwszej wspólnej zimy byłem zdumiony liczbą swetrów, którymi musiała okrywać swoje drobne ciało, by jakoś przeżyć w wynajmowanym przez nas mieszkaniu. Ogrzewanie ledwo działało, a gdy bezskutecznie manipulowałem przy bojlerze, Maggie przeskakiwała z nogi na nogę jak instruktorka aerobiku. Szybko zrozumiałem, że przynosiła ze sobą ciepło wszędzie, gdzie się zjawiała.
– To nie jest odpowiedni moment, żeby się zadręczać. Niech pan powie jej to, co ma do powiedzenia, bardzo delikatnie, proszę nie wyrzucać tego z siebie od razu, żeby jej nie przestraszyć. Zdecydowanie nie na początku. Trzeba starać się być pozytywnym. Przypomnieć jej, że jest kochana. Niech pan opowie jej o wszystkich sytuacjach, gdy jej pan okazywał swoją miłość.
Na mojej twarzy maluje się nagła panika, bo Daisy kładzie mi rękę na ramieniu, jej delikatne dotknięcie wygładza zmarszczki na mojej bawełnianej koszuli.
– Niech się pan aż tak nie przejmuje. Proszę tylko do niej mówić. Proszę nie zmarnować tego czasu.
♦
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz