Cieniobójcy. Księga I. Ziarno - Żuchowski Mateusz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Cieniobójcy. Księga I. Ziarno ebook i audiobook

Żuchowski Mateusz

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Minęło tysiąc lat, odkąd świat przykryła Wszechnoc. Ludzie przetrwali dzięki mocy ukrytej w kamieniach. Zbudowali nowe imperia, prowadzili kolejne wojny. Niemal zapomnieli o niebezpieczeństwie czyhającym poza granicami wyznaczonymi przez ochronną moc. Nad spokojem mieszkańców stale czuwają Cieniobójcy, którzy patrolują trakty i likwidują próbujące wedrzeć się do zabezpieczonej strefy Cienie. Rhyan to młody i arogancki Cieniobójca, który nieoczekiwanie zostaje dowódcą oddziału i musi go stworzyć od nowa. Targana lękami z przeszłości Ren odkrywa w sobie potężny dar, który zmusza ją do ucieczki z rodzinnego miasta. Król Tennaer próbuje naprawić błędy ojca i ocalić królestwo przed upadkiem. Moc kamieni słabnie, a ich zapasy się kończą. Ograniczone zasoby powodują napięte relacje między poszczególnymi nacjami. Pokój wisi na włosku. Tymczasem w mroku wiecznej nocy pojawia się nowe zagrożenie, które zwiastuje nieuchronny koniec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 12 min

Oceny
3,7 (12 ocen)
4
3
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaT89

Nie oderwiesz się od lektury

"Największym zagrożeniem dla ludzi, są ich własne umysły. Ludzkie głowy skrywają potwory, które rozrywają swoich właścicieli od środka. To te potwory powinni zwalczyć w pierwszej kolejności". Wszechnoc ogarnia świat od tysiąca lat. Ludzie żyją w niej, dzięki ochronnej mocy ukrytej w kamieniach. A nad ich bezpieczeństwem czuwają Cieniobójcy. Przynajmniej do czasu. Moc kamieni się wyczerpuje a głęboko ukryte w mroku czeka zło, które może doprowadzić do końca istnienia ludzkości. Rhyan, młody i porywczy Cieniobójca. Ren, dziewczyna, które odkrywa w sobie moce o jakie się nie podejrzewała. Król Tennaer, który próbuje przywrócić świetność w swoim królestwie. I wszystkie wydarzenia wokół nich, które wymuszają podjęcie decyzji. Tylko czy prawidłowych? Słabnące kamienie, wywołują napięte stosunki między państwami a przez to pokój jest zagrożony. Czy da się uciec przed złem, kryjącym się wokół? Czy może podjęte decyzje i działania poprowadzą tylko do jednego? Dawno już nie czytałam fantasty...
10
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

“Cieniobójcy. Księga I. Ziarno” to fantastyczny debiut autorstwa Mateusza Żuchowskiego, który zabiera nas w podróż do świata, gdzie ciemność zagraża istnieniu ludzkości, a jedyną nadzieją na przetrwanie są tajemnicze kamienie. Mateusz Żuchowski z niezwykłą precyzją buduje świat, w którym ciemność nie jest tylko metaforą, ale realnym zagrożeniem. Wszechnoc, która przykryła świat, jest nie tylko tłem dla akcji, ale kluczowym elementem wpływającym na życie bohaterów i społeczeństwa, a kamienie, będące źródłem mocy i światła, są nie tylko narzędziem przetrwania, ale również przedmiotem konfliktów i pożądania. Główni bohaterowie, Rhyan i Ren, to postacie pełne kontrastów. Rhyan, młody i arogancki Cieniobójca, reprezentuje grupę ludzi, którzy stali się pierwszą linią obrony przed Cieniami. Zostaje rzucony w wir odpowiedzialności, co stawia go przed wyzwaniami, które testują jego charakter i umiejętności przywódcze. Wątek jego rozwoju i przemiany, od aroganckiego młodzieńca do doświadczoneg...
10
Czyta_bo_lubi

Dobrze spędzony czas

Sięgnąłem z czystej ciekawości. Wydawnictwo niestety nie zadbało o szeroką promocję, ani nie dało szansy wcześniej zapoznać się chociaż z fragmentem powieści. Czytałem w ciemno i nie zawiodłem się. Bardzo solidne fantasy. Pełne akcji. Ciekawe światotwórstwo oraz system magiczny. Bohaterowie, którym chce się kibicować. Naprawdę warto sięgnąć i zapoznać się samemu. Warto wspierać naszych rodzimych autorów. Cieszy mnie, że drugi tom praktycznie tuż za rogiem. Polecam!
00
Lupusrevelio

Dobrze spędzony czas

Przyzwoity średniak, ma kilka lepszych momentów
00

Popularność




Kamienie

Mapa

Prolog

Pro­log

Day­enar chwy­cił pazu­rami wierz­cho­łek samot­nej skały i wdra­pał się na nią, by obser­wo­wać nadej­ście nie­uchron­nego końca. Słońce oświe­tlało jego pół­prze­zro­czy­ste ciało, uka­zu­jąc zarys kości i narzą­dów wewnętrz­nych. Krysz­ta­łowa skóra migo­tała wyraź­nym i szla­chet­nym bla­skiem. Sie­dział na kamie­niu, wspie­ra­jąc się na przed­nich łapach i roz­po­ście­ra­jąc skrzy­dła. Na jego podłuż­nym pysku malo­wał się smu­tek zmie­szany z bez­rad­no­ścią.

– Zawie­dli­śmy – usły­szał.

Na skałę obok wpełzł stwór podobny do Day­enara, jed­nak pozba­wiony zewnętrz­nej powłoki. Jego szkie­let był dobrze widoczny, nato­miast trze­wia wyda­wały się mgli­ste i roz­myte. Skrzy­dła miał kości­ste, a ich błony wyglą­dały jak sfa­ty­go­wane długą bitwą cho­rą­gwie, postrzę­pione przy kra­wę­dziach i nie­re­gu­lar­nie podziu­ra­wione na całej powierzchni. Szczu­dla­ste łapy i poskła­dany z roz­pa­da­ją­cych się krę­gów ogon zadzi­wia­jąco dobrze wspo­ma­gały stwora w utrzy­ma­niu rów­no­wagi. Zarówno te, jak i wszyst­kie inne jego kości spo­wi­jała gęsta nefry­towa mgła, na pierw­szy rzut oka nie­sta­bilna, a jed­nak kur­czowo trzy­ma­jąca się gro­te­sko­wego ciała, jak dziecko mat­czy­nych objęć.

– To koniec, Day­ena­rze – słowa wydo­były się z wnę­trza kości­stego stwora, cho­ciaż ten nie otwie­rał uzę­bio­nej pasz­czy.

Obser­wo­wali czy­ste niebo i kojące pro­mie­nie słońca, które oświe­tlały kra­jo­braz, zale­wa­jąc go cie­płem i eks­po­nu­jąc jego piękno – zie­lone poła­cie łąk i gęste lasy, mia­sta, które zda­wały się z tej per­spek­tywy małe niczym minia­tu­rowe makiety, a w oddali także zarysy ośnie­żo­nych gór dum­nie poka­zu­ją­cych strome gra­nie i strze­li­ste szczyty. Kon­ty­nent Farean tęt­nił życiem, wszystko wyglą­dało tak, jak powinno. Wszystko, poza jed­nym szcze­gó­łem, który psuł całe to piękno jak robak drą­żący doj­rzałe jabłko. Na hory­zon­cie, niczym zaczą­tek śmier­tel­nej cho­roby, poja­wił się mrok, który stop­niowo pochła­niał fir­ma­ment. Kawa­łek po kawałku zabie­rał jaśnie­jące sło­necz­nym bla­skiem niebo. Ławica czar­nych jak smoła nici kłę­biła się pod błę­kitną kopułą, by uszyć wła­sne, pozba­wione świa­tła skle­pie­nie.

Sto­jący na skale towa­rzy­sze wymie­nili się spoj­rze­niami. Wszystko, na co teraz patrzyli, miało prze­stać ist­nieć.

– To nie koniec. Jesz­cze nie, wciąż możemy coś zro­bić. Mogę spró­bo­wać zakrzy­wić tę sferę i…

– Nie – prze­rwał kości­sty stwór, sły­sząc bez­sen­sowną despe­ra­cję w gło­sie Day­enara. – Czas się z tym pogo­dzić, już nic nie da się zro­bić. Zakrzy­wie­nie tylko odwle­cze w cza­sie naszą porażkę. Już tego pró­bo­wa­li­śmy.

Day­enar ode­tchnął głę­boko, przez skórę można było zauwa­żyć jego bijące serce.

– Jest jesz­cze jedno wyj­ście – popa­trzył zna­cząco na towa­rzy­sza.

Ten cof­nął lekko łeb. Wie­dział.

– To samo­bój­stwo, Day­ena­rze!

Day­enar odwró­cił się w kie­runku poże­ra­nego przez ciem­ność nie­bo­skłonu. Patrzył, jak czarne niczym smoła macki łap­czy­wie się­gają po kolejne skrawki fir­ma­mentu, dusząc błę­kit i zarzy­na­jąc szu­ka­jące drogi przez mrok pro­mie­nie sło­neczne.

– Nie zamie­rzam ucie­kać – powie­dział twardo. – Zło­ży­li­śmy obiet­nicę.

– Są rze­czy waż­niej­sze niż obiet­nice – stwier­dził kości­sty stwór. – Nie uda­waj, że jesteś taki szla­chetny.

Day­enar prze­szył go wzro­kiem.

– A co zamie­rzasz zro­bić?! – zapy­tał ostro. – Uciec? Dokąd? Tu nie ma dokąd ucie­kać! Strze­że­nie tych ziem to nasze jedyne zada­nie! Zosta­wisz te wszyst­kie istoty na śmierć i odle­cisz za Hory­zont Przej­ścia, by tam cze­kać na koniec? Nawet nie wiemy, gdzie on jest! Ani co tam na nas czeka.

– Zawsze można spró­bo­wać – mruk­nął w odpo­wie­dzi kości­sty stwór. – Lep­sze to niż śmierć tu i teraz. Mogli­by­śmy zna­leźć dla nas inny plan.

Day­enar pokrę­cił głową.

– Czas jest bez zna­cze­nia, Neph­ri­tio­nie. Nie ma innego planu. Dobrze wiesz, że mamy tylko jedną szansę.

Puste, spo­wite zie­lon­kawą mgłą oczo­doły jego towa­rzy­sza przez dłuż­szą chwilę pozo­sta­wały sku­pione na tra­wio­nym przez ciem­ność nie­bo­skło­nie.

– To będzie koniec wszyst­kiego, wiesz o tym? – powie­dział w końcu.

– Mylisz się – zaprze­czył Day­enar. – To będzie koniec jedy­nie naszych ist­nień. Przy­naj­mniej w for­mie, jaką znamy teraz. To brak dzia­ła­nia będzie koń­cem wszyst­kiego.

Neph­ri­tion mil­czał. Szu­ka­nie w nim teraz jakiej­kol­wiek pew­no­ści byłoby bez­ce­lowe. Czarna powłoka na nie­bie wciąż łap­czy­wie poże­rała dogo­ry­wa­jący błę­kit, jakby był bez­bronną ofiarą. Smo­li­ste smugi zaczęły spa­dać na zie­mię niczym ulewny deszcz, a powie­trze zro­biło się cięż­kie. Neph­ri­tion ugi­nał się na swo­ich wcze­śniej sta­bil­nych łapach, zupeł­nie jakby ktoś przy­wią­zał mu do szyi kowa­dło.

– Boję się, Day­ena­rze – wyszep­tał w końcu. – Cho­ler­nie się boję.

Ten posłał mu cie­płe spoj­rze­nie.

– Boimy się tego, co nie­znane, Neph­ri­tio­nie. Ja też się boję. Jed­nak dobrze wiem, że musimy to zro­bić. Ty też to wiesz.

Neph­ri­tion wydał z sie­bie coś w rodzaju despe­rac­kiego śmie­chu, stłu­mio­nego przez kłęby ota­cza­ją­cej go mgły.

– Day­ena­rze, ty sukin­synu! Ty i te twoje bzdury.

Roze­śmiali się.

– To jak? – zapy­tał towa­rzy­sza Day­enar. – Dotrzy­mamy obiet­nicy?

Zapa­no­wała cisza. Oba stwo­rze­nia patrzyły, jak błę­kitne niebo znika kawa­łek po kawałku. W oddali zaczęły wiro­wać kru­czo­czarne sku­pi­ska mgły.

– A niech cię Mrok pochło­nie, Day­ena­rze! Zwo­łam braci, zakończmy to raz na zawsze!

Rozdział I. Koliber

Roz­dział I

Koli­ber

Zakli­na­nie to sztuka sto­sun­kowo nowa, a jed­nak umi­ło­wana przez wszel­kie ludy, zwłasz­cza osoby zamożne, gdyż za odpo­wied­nią sumę zakląć przed­miot może każdy śmier­tel­nik.

***

Tysiąc lat później

Rhyan Fre­eze chwy­cił za miecz. Wysu­wa­jący się z pochwy sta­lowy oręż oto­czyły dwie mgli­ste smugi – sza­fi­rowo-nie­bie­ska oraz czarno-biała. Kolory wiły się wokół broni, po czym wto­piły w nią, zni­ka­jąc bez śladu. Zacho­wa­nie bla­do­skó­rego chło­paka wzbu­dziło czuj­ność jego towa­rzy­szy. Rhyan nie wypo­wie­dział ani jed­nego słowa. Zamiast tego fio­le­to­wymi jak ame­tyst oczami świ­dro­wał ciem­ność – wszech­obecną poza ubi­tym trak­tem, który patro­lo­wał wraz ze swoim oddzia­łem. Czarną noc roz­świe­tlały tylko bijące żół­tym bla­skiem helio­dory usta­wione wzdłuż drogi w nie­wy­so­kich lam­pach.

Fre­eze wie­dział, skąd nadej­dzie zagro­że­nie. W jakiś prze­dziwny spo­sób potra­fił wyczuć cie­nie w pobliżu, sam do końca nie zda­wał sobie sprawy, dla­czego. Nie mar­no­wał czasu. Kiedy tylko nad­szedł odpo­wiedni moment, wyko­nał piruet, zwra­ca­jąc się w lewą stronę i wysta­wia­jąc klingę przed sie­bie. Bez­kształtna czarna istota, któ­rej jesz­cze chwilę wcze­śniej tam nie było, nadziała się na pędzące ostrze, zanim zdą­żyła przy­brać formę. Roz­pły­nęła się we mgle.

– Wyczer­pany onyks! Tutaj! – krzyk­nął ktoś z oddziału Rhy­ana.

Chło­pak otarł pierw­sze kro­ple potu, które zro­siły jego dość krótko przy­strzy­żone włosy. Ogar­nął spoj­rze­niem sze­roki na dwa­dzie­ścia stóp trakt. Para wąskich oczu błą­dziła po oto­cze­niu, szu­ka­jąc zagro­że­nia.

W oka­mgnie­niu powie­trze zgęst­niało i pociem­niało, by chwilę póź­niej zacząć prze­ista­czać się w zbite kłęby czar­nego dymu. Widok ten zawsze mro­ził krew w żyłach, nie­za­leż­nie od tego, czy było się cie­nio­bójcą, czy też zwy­kłym kup­cem prze­mie­rza­ją­cym trakt. Smo­li­ste tumany prze­obra­żały się z każdą sekundą, two­rząc wokół sie­bie nie­re­gu­larne koń­czyny, powy­gi­nane kolce, gro­te­skowe wyrostki i coś na kształt pokracz­nych, wydłu­żo­nych łbów. Stwory nie potrze­bo­wały wiele czasu, by przy­brać mate­rialną formę, choć ta z jakie­goś powodu wyda­wała się wybra­ko­wana. Ich powy­krę­cane ciała o nie­okre­ślo­nych kształ­tach były oto­czone wień­cami ciem­nej mgły, która od czasu do czasu odpry­ski­wała na boki jak iskry.

Cie­nie – bo tak ludzie nazy­wali te istoty – for­mo­wały się w pośpie­chu. Roz­po­znały swoją sytu­ację. Oddział cie­nio­bój­ców był już w goto­wo­ści. Odziani w czarne, dwu­rzę­dowe mun­dury i białe pele­ryny wojow­nicy dobyli broni. Wokół obna­ża­nych ostrzy kłę­biły się czarno-białe smugi, by zaraz potem znik­nąć w głębi mie­czy. Stal zaświsz­czała w powie­trzu. Więk­szość cie­nio­bój­ców roz­po­częła likwi­da­cję cieni w ślad za Rhy­anem, zupeł­nie tak, jakby było to kolejne ruty­nowe zada­nie do wyko­na­nia. Będąc pod ochroną przed­niej for­ma­cji, jeden z pod­od­dzia­łów pod­jął się ope­ra­cji wymiany onyksu w usta­wio­nej obok traktu kamien­nej kapliczce, z któ­rej – podob­nie jak z lamp – wydo­by­wał się żółty, nie­mal zło­ci­sty blask nie­oszli­fo­wa­nego helio­doru. Obok świe­cą­cego kamie­nia, pod nie­wielką pół­ko­li­stą kopułą, znaj­do­wał się rów­nież drugi – czarny onyks, przy­ozdo­biony przez naturę bia­łymi akcen­tami. Oba spo­rych roz­mia­rów klej­noty doty­kały się wza­jem­nie, leżąc na gołej ziemi. Z jakie­goś powodu wyda­wało się, że są ze sobą połą­czone.

– Chro­nić kapliczkę i utrzy­mać pozy­cje!

Siwie­jący dowódca nie dobył mie­cza. Dha­ryl Pier­cer, bo tak się nazy­wał, stał z unie­sio­nym kan­cia­stym pod­bród­kiem tuż za swo­imi ludźmi, któ­rzy utwo­rzyli krąg wokół kapliczki. Wyda­wał roz­kazy. Mimo że nie brał udziału w bez­po­śred­niej walce, grał rolę dyry­genta, bez któ­rego oddział zacząłby dzia­łać cha­otycz­nie.

– Prawa flanka, zacie­śnić szyk! – pole­cił. – Lewa flanka, for­ma­cja igieł, będą nacie­rać! Tyły, ata­kuj­cie ten cień, jest odsło­nięty! Front… – prze­rwał mu dźwięk świsz­czą­cego ostrza Rhy­ana, który znaj­do­wał się we fron­tal­nej wzglę­dem dowódcy czę­ści kręgu. – Tak trzy­mać!

Cię­cie. Wrzask. Znowu cię­cie.

Śmier­telny balet roz­po­czął się na dobre. Dwa tuziny wojow­ni­ków sta­wiały opór coraz licz­niej­szym, for­mu­ją­cym się z kłę­bów dymu isto­tom, które – po zyska­niu jakiej­kol­wiek postaci – ruszały do ataku. Stal wiro­wała w powie­trzu, pozo­sta­wia­jąc po wro­gach jedy­nie czarną mgłę. Cie­nio­bójcy wyko­ny­wali cię­cia z chi­rur­giczną pre­cy­zją. Nie było miej­sca na błędy, jedno potknię­cie mogło ozna­czać zła­ma­nie szyku i nie­po­wo­dze­nie ope­ra­cji. Cie­nie musiały zostać wyeli­mi­no­wane szybko i tak też się działo. Kiedy tylko jakiś stwór zbli­żał się do for­ma­cji, tra­fiał na ścianę mie­czy, która roz­ry­wała jego powy­gi­nane ciało na strzępy i prze­ra­biała je na bez­kształtną mgłę. Trudno było się dzi­wić, oddziały cie­nio­bój­ców były jed­nost­kami eli­tar­nymi w każ­dym kraju, a te z Khi­goru ucho­dziły za naj­lep­sze na kon­ty­nen­cie.

– Nie pozwól­cie im wejść do środka! – rzu­cił ochry­płym gło­sem dowódca, a zmarszczki na jego czole, choć już i tak dosko­nale widoczne, jesz­cze bar­dziej się pogłę­biły.

Rhyan świet­nie zda­wał sobie sprawę ze zna­cze­nia słów prze­ło­żo­nego, jed­nak tym razem w oddziale byli rów­nież nowi rekruci. Taka sytu­acja za każ­dym razem rodziła obawy. Chło­pak popa­trzył na towa­rzy­szy. Żaden z nowi­cju­szy nie zawa­hał się ani razu, kiedy zoba­czył szar­żu­ją­cego stwora. To dobrze, cie­nio­bój­com nie wolno było się bać.

Roz­my­śla­nia prze­rwał mu cień, który ze strasz­li­wym piskiem rzu­cił się w jego kie­runku. Rhy­anowi nawet nie drgnęła powieka. Wer­ty­kalne cię­cie roz­dzie­liło tułów stwora na pół. Mimo wątłych ramion Rhyan ude­rzał z nie­praw­do­po­dobną pręd­ko­ścią, co dało mu przy­do­mek Koli­ber – nawią­zu­jący do ptaka z zamierz­chłych cza­sów, który poru­szał skrzy­dłami w nie­sa­mo­wi­tym tem­pie, zupeł­nie jak Fre­eze swoim Świ­stem – mie­czem zaklę­tym nie tylko onyk­sem pozwa­la­ją­cym ranić cie­nie, lecz także sza­fi­rem, co czy­niło go nie­sa­mo­wi­cie lek­kim dla dzier­żą­cego.

– Wyczer­pany onyks wyjęty, umiesz­czamy nowy! – zamel­do­wał Bhranny, krępy mło­dzie­niec z pod­od­działu wymie­nia­ją­cego, po czym sta­lo­wym szpi­kul­cem zaczął kre­ślić runę na czarno-bia­łym kamie­niu.

Sto­jące przy dro­dze onyksy odpę­dzały cie­nie na pew­nym obsza­rze, ale tylko jeśli miały kon­takt z helio­do­rem, klej­no­tem dają­cym blask. Mało tego, oba musiały zostać akty­wo­wane przez wyry­cie runy, zupeł­nie jakby ktoś zapro­jek­to­wał mecha­nizm, tak aby kamie­nie mogły two­rzyć nie­prze­rwany łań­cuch prze­trwa­nia dla ludz­ko­ści, ale tylko pod pew­nymi warun­kami. Bowiem wszyst­kie z cza­sem tra­ciły moc i trzeba je było wymie­niać.

– Rhyan, Koli­brze ty mój, pokaż im, jak to się robi! – wark­nął Dha­ryl z deli­kat­nym uśmie­chem na ustach, gdy zoba­czył, jak jego pod­opieczny zgrab­nym pchnię­ciem posłał w nie­byt następny cień.

Nie było tajem­nicą, że Fre­eze był ulu­bień­cem dowódcy. W ciągu zale­d­wie kilku lat służby poczy­nił więk­sze postępy niż nie­je­den wete­ran przez całą swoją karierę. Może nie był zbyt sym­pa­tyczny, za to pie­kiel­nie sku­teczny. Koli­ber uśmiech­nął się w duchu, a na jego twa­rzy malo­wał się wyraz sku­pie­nia. Tań­czył wraz ze Świ­stem pośród coraz licz­niej­szych cieni, zada­jąc śmier­telne ciosy. Ciął na ukos, by zaraz potem wyko­nać zama­szy­ste poprzeczne ude­rze­nie, zamie­nia­jąc w czarną mgłę kilku nacie­ra­ją­cych wro­gów naraz. Nie zatrzy­my­wał się nawet na moment, po jed­nej serii pre­cy­zyj­nych pchnięć wyko­ny­wał kolejną, zabi­ja­jąc następne cie­nie. Rhyan nie odczu­wał cię­żaru broni, nie ogra­ni­czała go w wypro­wa­dza­niu płyn­nych kom­bi­na­cji cio­sów. W jego ude­rze­niach nie było nie­na­wi­ści, nie miał wszak powodu, by nie­na­wi­dzić cieni. Trak­to­wał je jak zagro­że­nie, które trzeba wyeli­mi­no­wać. Oczy­wi­ście nie za darmo. Część cie­nio­bój­ców uwa­żała się za szla­chet­nych obroń­ców, ale Rhyan nie widział w tym nic szla­chet­nego. Cho­dziło mu przede wszyst­kim o wysoki żołd. Zresztą tak naprawdę żaden z jego towa­rzy­szy nie zostałby cno­tli­wym boha­te­rem, gdyby miał pra­co­wać bez odpo­wied­niego wyna­gro­dze­nia. W grun­cie rze­czy liczyły się tylko drew­niane monety. Świat był zbyt brudny dla ludzi o czy­stym sercu i zbyt drogi dla bez­in­te­re­sow­nych. Nie­któ­rzy trwo­nili mają­tek na wizyty w zamtu­zach, by zakosz­to­wać przy­jem­no­ści, inni na grze w alek­san­dry­towe sza­chy, łudząc się, że zbiją for­tunę. Jesz­cze inni za żołd utrzy­my­wali rodziny, które liczyły, że ich mąż lub ojciec wróci bez­piecz­nie z patrolu. Rhyan nato­miast miał obse­sję na punk­cie ostrzy, które nie­ustan­nie gro­ma­dził i ulep­szał.

Cię­cie. Mły­nek. Unik.

Cie­nie nawet na moment nie prze­sta­wały nacie­rać. Chło­pak spa­ro­wał atak przy­po­mi­na­ją­cego ostrze ramie­nia, po czym bły­ska­wicz­nie zna­lazł lukę w obro­nie i wbił klingę pro­sto w pierś potwora, a ten z upior­nym wrza­skiem roz­pły­nął się w powie­trzu.

Tak, zde­cy­do­wa­nie miał obse­sję. Ostrza dawały mu siłę, namiastkę potęgi. Chciał coś sobie udo­wod­nić. Sobie i…

Nagle, w prze­rwie pomię­dzy jed­nym cię­ciem a dru­gim, Rhyan zauwa­żył coś nie­po­ko­ją­cego. Na tyle, że prze­szył go dreszcz, któ­rego nie doświad­czył od pamięt­nego patrolu, kiedy rzu­cił się w samo serce ciem­no­ści, aby pomóc Nha­tha­nie­lowi. Nie­mal o tym zapo­mniał. Dla­czego teraz to wspo­mnie­nie wró­ciło?

Otrzą­snął się z niego. To nie był moment na prze­my­śle­nia. W mroku nocy, na gra­nicy pola widze­nia zapew­nia­nego przez świa­tło lamp, dostrzegł zarys ludz­kiej syl­wetki. Prze­łknął ślinę, drgnęły mu powieki. To nie mógł być czło­wiek. Żaden nie nad­szedłby z ciem­no­ści Wszech­nocy. Co wię­cej, atak cieni chwi­lowo ustał, tak jakby te ocze­ki­wały czy­je­goś przy­by­cia. Na moment zapa­no­wała cisza. Zamilkł nawet wiatr, który wcze­śniej deli­kat­nie sma­gał ocie­plone futrem pele­ryny cie­nio­bój­ców. Potem sły­chać było jedy­nie kroki. Cięż­kie i powolne, jak gdyby z mroku nocy wyła­niał się olbrzym. Rhyan poczuł chłód prze­szy­wa­jący jego skórę. Zaczął drżeć. Miał wra­że­nie, że jego nos, ręce i policzki stały się czer­wone, jed­nak kiedy spoj­rzał na dłoń, ta oka­zała się tak samo blada jak zawsze. Szczęk­nął zębami, gdy postać pode­szła bli­żej. Teraz mógł lepiej jej się przyj­rzeć.

Tajem­ni­czy przy­bysz odziany był w czarny, dwu­rzę­dowy mun­dur cie­nio­bójcy, jed­nak brudny i pod­nisz­czony, z guzi­kami wybla­kłymi i wytar­tymi, które nie błysz­czały już w świe­tle helio­do­rów. Do peł­nego stroju bra­ko­wało mu jedy­nie bia­łej pele­ryny. To jed­nak nie ubiór budził naj­więk­szy nie­po­kój. Nad koł­nie­rzem, w miej­scu, gdzie powinna się znaj­do­wać twarz, można było dostrzec jedy­nie ciem­ność. Jed­no­li­cie czarna głowa przy­po­mi­nała zie­jącą pustkę, z któ­rej w ciszy buchały smo­li­ste pło­mie­nie.

Kiedy istota prze­rwała swój upiorny pochód, wyda­wało się, że wraz z nią zatrzy­mał się rów­nież czas. Cie­nio­bójcy tępo wpa­try­wali się w mroczną postać, zasty­ga­jąc w bez­ru­chu. Po chwili przy­bysz otwo­rzył dłoń, a powie­trze wokół niej zaczęło się zakrzy­wiać, two­rząc ospale krę­cący się wir, który ciem­niał z każdą sekundą, by w końcu wydłu­żyć się i ufor­mo­wać miecz. Jego ostrze wyglą­dało na nie­sta­bilne, zupeł­nie jakby zaraz miało się roz­wiać, a jed­nak trzy­mało się swo­jej nie­okre­ślo­nej formy, kiedy istota nim poru­szyła. Cie­nio­bójcy zaczęli drżeć, część opu­ściła gardy, wstrzy­mu­jąc powie­trze, zapo­mi­na­jąc o oddy­cha­niu.

– Kurwa jego mać – zaklął pod nosem Dha­ryl, a na jego skroni poja­wiła się kro­pelka potu. – Utrzy­mać pozy­cje!

Obna­żył miecz, a wokół ostrza oprócz czerni i bieli zawi­ro­wała także zie­leń. Szma­rag­dowe zaklę­cie. Dowódca zaci­snął dło­nie na ręko­je­ści. W tym momen­cie prze­stał jedy­nie dyry­go­wać, stał się peł­no­prawną czę­ścią bitew­nej orkie­stry, a to nie ozna­czało niczego dobrego.

– Upiór – wyją­kał Gehnn, jeden z młod­szych sta­żem i wie­kiem cie­nio­bój­ców, po czym zastygł, opusz­cza­jąc miecz.

Wtedy jeden z pobli­skich cieni bru­tal­nie wyko­rzy­stał oka­zję i zaata­ko­wał. Prze­bił pierś prze­stra­szo­nego mło­dzieńca swoim przy­po­mi­na­ją­cym kolec ramie­niem. Z rany try­snęła krew, kiedy potwór wydarł koń­czynę z ciała ofiary, pozo­sta­wia­jąc paskudną dziurę na środku torsu. Męż­czy­zna upadł, dła­wiąc się krwią. Cień zapisz­czał prze­raź­li­wie i natych­miast wdarł się do środka okręgu razem z trójką towa­rzy­szy. Pozo­stali cie­nio­bójcy zamknęli pier­ścień, ale dosko­nale wie­dzieli, że są na stra­co­nej pozy­cji, kiedy wyła­mał się kolejny z nich i runął na zie­mię pozba­wiony głowy. Do środka wdarły się następne pomioty Wszech­nocy. Rhyan nie mógł w to uwie­rzyć. Od mie­sięcy szyk w jego oddziale nie został zła­many.

Cie­nie, które prze­biły się do środka, zdą­żyły się już lepiej ufor­mo­wać. Ich łby nabrały kon­kret­nego, nieco jasz­czu­ro­wa­tego kształtu, przy­po­mi­na­jące ostrza lub kolce koń­czyny stały się licz­niej­sze, a ciała peł­niej­sze. Na­dal jed­nak wyglą­dały jak kary­ka­tury peł­no­praw­nych żywych istot, tak jakby cią­gle poszu­ki­wały wła­ści­wego kształtu.

Gdy tylko stwory zorien­to­wały się w sytu­acji, z nie­sły­chaną szyb­ko­ścią zaata­ko­wały pod­od­dział wymie­nia­jący. Dowódca wyko­nał potężne cię­cie i zabił jed­nego z nich, ale to wszystko, nie dał rady zatrzy­mać reszty. Cie­nio­bójcy wymie­nia­jący kamień nie zdą­żyli nawet wycią­gnąć mie­czy. Cie­nie roz­szar­pały ich na strzępy, upior­nie przy tym wyjąc. Głowa Bhranny’ego poszy­bo­wała w powie­trzu, po czym głu­cho ude­rzyła o zimny trakt, skra­pia­jąc go krwią. Pod­od­dzia­łowi udało się umie­ścić onyks w kapliczce, jed­nak nie prze­su­nęli go dosta­tecz­nie, by doty­kał helio­doru. Zabra­kło dosłow­nie sekundy.

– Utrzy­mać jebane pozy­cje! – wrza­snął dowódca, kiedy nie­przy­ja­ciel prze­ła­mał opór zdez­o­rien­to­wa­nych cie­nio­bój­ców. – Jeste­ście eli­tar­nymi żoł­nie­rzami czy nie? Nie daj­cie im znów uszko­dzić kręgu. Ja zajmę się tymi w środku.

Tym­cza­sem upiór zbli­żył się do nad­szarp­nię­tego szyku. Rhyan bły­ska­wicz­nie wyko­nał cię­cie od góry, jed­nak czar­no­głowy zatrzy­mał pędzący miecz dło­nią, po czym zła­mał go na pół jak zapałkę. Kolo­rowe smugi momen­tal­nie opu­ściły ostrze i roz­pły­nęły się w powie­trzu. Świst w ułamku sekundy stał się bez­u­ży­teczny.

– Co do…

Nie zdą­żył dokoń­czyć. Upiór wycią­gnął rękę, a z jego dłoni buch­nęła fala ude­rze­niowa, która z nie­sa­mo­witą siłą wepchnęła Rhy­ana do środka kręgu. Wpadł z hukiem wprost na wal­czą­cego dowódcę, tak że obaj stra­cili rów­no­wagę i upa­dli na zie­mię. Chło­pak wyczuł nad sobą obec­ność cie­nia i mimo potęż­nego ciosu pozo­stał czujny. Prze­tur­lał się pod spa­da­ją­cym na niego ostrzem. Krę­ciło mu się w gło­wie, ale nie ucier­piał. Nie­stety, jego dowódca nie miał tyle szczę­ścia. Gdy pró­bo­wał wstać, kolec innego stwora prze­bił mu krtań. Siwie­jący męż­czy­zna zakrztu­sił się krwią i wyzio­nął ducha. Jego oczy pozo­stały otwarte. Cień wydał z sie­bie trium­falny, ryt­micz­nie prze­ry­wany pau­zami skrzek. Rhyan nie mógł uwie­rzyć wła­snym oczom. Naj­bar­dziej zasłu­żony dowódca w histo­rii oddziału stra­cił życie w ułamku sekundy. Dyry­gent opu­ścił swoją orkie­strę. To była jego ostat­nia sym­fo­nia.

Fre­eze nie miał jed­nak czasu na żałobę, musiał pomścić swo­jego zwierzch­nika. Kątem oka zauwa­żył kolejny zbli­ża­jący się cios. Wyko­nał prze­wrót w tył i sta­nął na nogi. Zlo­ka­li­zo­wał miecz mar­twego już Pier­cera i popę­dził ku niemu. Chwy­cił za ręko­jeść, wyko­nał bru­talne, powolne cię­cie od dołu, zanim cień, który zabił Dha­ryla, zorien­to­wał się, co się dzieje. Przy wcze­śniej­szych cio­sach Rhy­ana wspo­ma­ga­nych przez sza­fir, ten wyda­wał się wręcz śli­ma­czy, jed­nak oka­zał się wystar­cza­jący. Koli­ber pozo­stał czujny. Zauwa­żył kolej­nego prze­ciw­nika nacie­ra­ją­cego od flanki. Uchy­lił się przed ręką-ostrzem i wbił zama­szy­stym ruchem klingę w pierś potwora, a ten roz­pły­nął się we mgle. Rhyan nie miał czasu na odpo­czy­nek, nad­cho­dził kolejny atak. Wyczuł cień za sobą, ale nie zdą­żył zro­bić peł­nego uniku. Stwór prze­orał mu plecy swo­imi szpo­nami. Rhyan wark­nął z bólu i ukląkł na jedno kolano. Wyglą­dało na to, że rana była płytka, przy­naj­mniej taką miał nadzieję. Nie tra­cąc czasu, pod­niósł się i wypro­wa­dził okrężne ude­rze­nie odwe­towe, zabi­ja­jąc jed­nym cio­sem napast­nika i jego kom­pana, który wła­śnie się zbli­żył. Miecz zaklęty onyk­sem ciął cie­nie, jakby były co naj­wy­żej gęstym powie­trzem.

Chło­pak ode­tchnął. To był już ostatni.

Popa­trzył dookoła. Upiór uni­kał mie­czy z dzie­cinną łatwo­ścią. Był przy tym jak tan­cerz, który wyko­nuje skom­pli­ko­waną cho­re­ogra­fię. Nie­spo­dzie­wa­nie zatrzy­mał się i ciął poprzecz­nie, z dzie­cinną łatwo­ścią roz­ry­wa­jąc trzech cie­nio­bój­ców na pół, a jego ostrze zosta­wiło za sobą cie­ni­stą smugę i fon­tannę posoki. Przy życiu pozo­stało led­wie czte­rech, może pię­ciu ludzi z oddziału Rhy­ana. Koli­ber zauwa­żył, że cie­nie nie wcho­dziły do roz­bi­tego już okręgu, trzy­mały się z boku, obser­wu­jąc dzia­ła­nia upiora. Zupeł­nie tak, jakby ten wydał im roz­kaz. Jakby sam chciał wyrżnąć cały oddział. Ci, któ­rzy jesz­cze żyli, byli za bli­sko upiora. Nie mieli szans, ale Rhyan mógł to wyko­rzy­stać. Pod­biegł do kapliczki co sił w nogach, by prze­su­nąć onyks, wzbi­ja­jąc przy tym tumany kurzu. Czar­no­głowy musiał go jed­nak zauwa­żyć, gdyż momen­tal­nie znik­nął we mgle, by poja­wić się w smo­li­stych opa­rach mię­dzy Rhy­anem a kapliczką. Upiór uniósł cie­ni­ste ostrze i opu­ścił je bez­ce­re­mo­nial­nie wprost na głowę zszo­ko­wa­nego chło­paka, jed­nak ten w porę zablo­ko­wał cios. Zadzia­łał instynkt, mie­cze starły się, aż pole­ciały iskry. Podobna do czło­wieka postać spo­koj­nie odda­liła czarną klingę i opu­ściła gardę, jakby pro­wo­ku­jąc do ude­rze­nia. Chło­pak od razu prze­pro­wa­dził kontr­atak. Nie myślał już o stra­chu, a adre­na­lina dodała siły jego ciału. Pew­nie popro­wa­dził ostrze. Ude­rze­nie bie­gło z góry, dosko­nale wie­dział, co się sta­nie. Upiór zła­pał miecz i ugiął rękę, pró­bu­jąc go zła­mać. Ostrze jed­nak nie ustą­piło. Szma­rag­dowe zaklę­cie. Rhyan uśmiech­nął się deli­kat­nie, jego plan zadzia­łał.

Teraz albo ni­gdy.

Użył całej siły, by prze­rżnąć dłoń upiora, a ten zasy­czał nie­ludzko. Chło­pak wyko­rzy­stał chwilę nie­uwagi prze­ciw­nika, prze­tur­lał się obok niego ku kapliczce i pchnął onyks, który zetknął się z biją­cym żół­tym bla­skiem helio­do­rem.

– Szach mat – mruk­nął niby trium­fal­nie, ale jed­nak ponuro, kiedy upiór zaczął wyć, chro­niąc się rękami przed mocą kamieni. Przy­bie­ra­jąc gro­te­skowe pozy, w końcu znik­nął w kłę­bach czar­nej mgły.

On nie zgi­nął i Fre­eze dosko­nale o tym wie­dział. Na szczę­ście udało się go pozbyć na jakiś czas. Cie­nie, które mu towa­rzy­szyły, usu­nęły się poza oświe­tlony trakt w akom­pa­nia­men­cie pisków i jęków. Ale… jaka była tego cena?

Rhyan rozej­rzał się wokół. Był sam. Oca­lał jako jedyny z całego oddziału. Popa­trzył na trupy, a potem osu­nął się na kolana. Adre­na­lina opa­dła i poczuł w sercu mocne ukłu­cie, moc­niej­sze nawet niż przy śmierci Nha­tha­niela.

Jego towa­rzy­sze nie żyli. Znowu. Znowu śmierć i porażka. Znowu krew. Ile razy to się jesz­cze powtó­rzy? Skrzy­wił się. Za każ­dym razem, kiedy wszystko zaczy­nało wra­cać na dobrą drogę, poja­wiało się coś, co niwe­czyło jego sta­ra­nia. Kilka razy ude­rzył pię­ścią w zie­mię, aż poczer­wie­niały mu kostki.

Miał się stać potężny. To miała być ta potęga? Jak się obja­wiła, gdy nad­szedł czas próby, gdy nade­szła potrzeba obrony towa­rzy­szy broni? Może ci ludzie byli hipo­kry­tami, być może część uda­wała boha­te­rów, ale z każ­dym z nich łączyła Rhy­ana pewna więź. Z więk­szo­ścią nie­zbyt silna, ale wciąż więź. Dha­ryl, Gehnn, Bhranny – oni wszy­scy nie żyli, bo on nie potra­fił ich ochro­nić. Ostat­nich pozo­sta­łych przy życiu nawet z pre­me­dy­ta­cją zosta­wił na śmierć, by zyskać czas na oca­le­nie samego sie­bie. Ode­pchnął jed­nak te myśli. Nie miał innego wyj­ścia. Gdyby postą­pił ina­czej, zgi­nę­liby wszy­scy, a odci­nek traktu byłby zajęty przez cie­nie. Nie mógł zro­bić nic wię­cej.

Bo nie mógł… prawda?

Popa­trzył na zła­many Świst. Wydał na niego for­tunę, a teraz miecz leżał na ziemi zupeł­nie bez­u­ży­teczny, zła­many jed­nym ruchem ręki. Wyglą­dał żało­śnie. Znisz­czona głow­nia, która kie­dyś była pogromcą cieni, w oka­mgnie­niu stała się mar­twa jak jej ofiary.

Rhyan ni­gdy wcze­śniej nie wal­czył z upio­rem, wzmianki o nich poja­wiały się tak rzadko, że nie brał takiej moż­li­wo­ści pod uwagę. Nie­któ­rzy uwa­żali nawet, że to tylko legenda. Wszyst­kie plotki na temat tych istot oka­zały się praw­dziwe. Zer­k­nął na czarny jak smoła fir­ma­ment. Na Wszech­noc. Nie znał innego widoku nieba. Był cie­kaw, czy stare poda­nia o dniu, tym praw­dzi­wym dniu, też były fak­tem. Jak wyglą­dał świat przed… tym? Wyobra­żał sobie roz­ry­wa­jący mrok blask, tak jakby pocho­dził od setek helio­do­rów, ogromne poła­cie terenu nie­ogra­ni­czone zasię­giem bez­piecz­nych trak­tów i nie­skrę­po­waną wol­ność. Na razie jed­nak musiał się zado­wo­lić namiastką legen­dar­nego słońca – bla­dym zło­to­żół­tym świa­tłem roz­ta­cza­nym po trak­cie przez lampy.

Pod­niósł się z kolan i otarł z potu swoje ciemne włosy. Coś w nim jed­nak pękło. Coś, co mogło go pocią­gnąć zarówno w górę, jak i w dół. Mimo że wie­lo­krot­nie prze­ży­wał śmierć swo­ich towa­rzy­szy, teraz za przy­czyną ich odej­ścia stało coś bar­dziej… ludz­kiego. To nie był tylko bez­myślny stwór. Rhyan zaci­snął pię­ści. W jego sercu wykieł­ko­wało nowe uczu­cie, któ­rego wcze­śniej nie zaznał i nie spo­dzie­wał się zaznać.

– Jesz­cze cię zabiję.

To była nie­na­wiść.

Rozdział II. Dowódca

Roz­dział II

Dowódca

Onyks i helio­dor to kamie­nie wolne. Ozna­cza to, że jako jedyne wywie­rają wpływ nawet wtedy, kiedy nie są ele­men­tem zaklę­cia albo źró­dłem mocy gemo­manty. Uło­żone na ziemi, roz­ta­czają na pew­nym obsza­rze nie­moż­liwą do sfor­so­wa­nia przez cie­nie barierę. Mogłoby się wyda­wać, że sta­no­wią całość, wolno sto­jący onyks nie odpę­dza cieni bez połą­cze­nia z helio­dorem, może jedy­nie je ranić, choć o tej funk­cji nie­mal zapo­mniano, kiedy wyna­le­ziono zakli­na­nie. Ponadto kiedy przed­miot zaklęty jest zarówno onyk­sem, jak i helio­dorem, czarno-biała i żółta smuga łączą się w jedną. Nie zna­le­ziono zasto­so­wa­nia dla owego połą­cze­nia, choć podej­rze­wam, że zja­wi­sko to nie jest zwy­kłym przy­pad­kiem.

***

Dwu­dzie­sto­letni dowódca – to nie zda­rzało się zbyt czę­sto. Rhyan nie miał wyboru, pozo­stał ostat­nim z oddziału, więc zgod­nie z zasa­dami musiał objąć sta­no­wi­sko. Wią­zało się to z pokaź­niej­szym żoł­dem, ale rów­nież więk­szą odpo­wie­dzial­no­ścią i liczbą obo­wiąz­ków. Rhyan wes­tchnął, spo­glą­da­jąc na otu­la­jący jego tors ban­daż z dro­giego lnu. Prze­żył, ale jego umysł wciąż nie był spo­kojny. Zda­rzało się, że cie­nio­bójcy ginęli z rąk cieni, zawsze trak­to­wał to jed­nak jak nie­szczę­śliwy wypa­dek. Pomioty Wszech­nocy były dla niego jedy­nie zagro­że­niem, skazą ota­cza­ją­cego go świata, która musiała zostać wyple­niona. Do teraz. Upiór, który wyrżnął jego oddział, wyda­wał się jakby… ludzki. Rhyan mógłby przy­siąc, że jego dzia­ła­nia nie były przy­pad­kowe. On dzia­łał świa­do­mie.

Minęły zale­d­wie trzy dni od wyda­rzeń na pół­noc­nym trak­cie. Koli­ber był wojow­ni­kiem, nie mini­strem, dla­tego z roz­pa­czą zer­k­nął na pię­trzącą się stertę doku­men­tów z papieru heba­no­li­to­wego. Się­gnął po pierw­szą kartkę i natych­miast przy­po­mniał sobie, jak nie­przy­jemną i szorstką fak­turę miał ten mate­riał. Skrzy­wił się. Podobno wiele lat temu papier wytwa­rzany z drzew i innych roślin był bar­dziej powszechny, teraz kosz­to­wał jed­nak naprawdę nie­mało. Rhyan zer­k­nął na arkusz pod­bity hra­biow­ską pie­czę­cią i prze­czy­tał to, o czym dosko­nale już wie­dział – musiał zająć się kom­ple­to­wa­niem nowego oddziału. Zda­wał sobie sprawę, że trudno będzie zna­leźć osobę, która udzieli mu jakich­kol­wiek wska­zó­wek. Od dzie­sią­tek, a może nawet setek lat nie było sytu­acji, w któ­rej cały oddział wyma­gał stwo­rze­nia od pod­staw, toteż nikt nie prze­wi­dział planu na takie oko­licz­no­ści. Chło­pak nie wie­dział, od czego zacząć. W Hyrie, poza nie­ży­ją­cymi już cie­nio­bój­cami, nie miał nie­mal żad­nych konek­sji czy zna­jo­mo­ści, a część miesz­kań­ców podej­rze­wała go nawet o sabo­to­wa­nie misji, na któ­rej zda­rzył się tra­giczny wypa­dek. Jak­kol­wiek absur­dal­nie by to brzmiało, plotki, podob­nie jak reli­gie, szybko pozy­ski­wały ludzi, któ­rzy skłonni byli w nie uwie­rzyć.

Fre­eze wytę­żył umysł, by zna­leźć jakiś kon­cept. Zwy­kle wolał dzia­łać na wła­sną rękę, jed­nak w końcu stwier­dził, że tym razem będzie potrze­bo­wał drob­nej pomocy. Osobą, która mogła mu jej udzie­lić, była Lydhia, zakli­naczka i zara­zem jedyna pozo­stała przy życiu per­sona w mie­ście, która potra­fiła zamie­nić z nim wię­cej niż dwa słowa. Rhyan uśmiech­nął się mimo­wol­nie. Ni­gdy nie rozu­miał, dla­czego ta dziew­czyna chciała mieć z nim coś wspól­nego. Podobno sły­nął ze swo­jej raczej nie­przy­ja­znej i chłod­nej natury, toteż nawet ludzie, któ­rzy uwa­żali cie­nio­bój­ców za boha­te­rów, nie spo­glą­dali na niego z wielką sym­pa­tią. Lydhia była inna, choć może tylko tak mu się wyda­wało. Tak czy ina­czej, ni­gdy nie odmó­wiła mu kie­liszka lumi­fun­gówki po trud­niej­szych patro­lach, i zakli­nała jego broń z naj­więk­szą dokład­no­ścią. Miał nadzieję, że nie odmówi mu małej przy­sługi, mimo iż ostat­nimi czasy nieco zanie­dbał ich rela­cję przez natłok obo­wiąz­ków. Wes­tchnął. Lydhia była jego jedyną nadzieją. Z jej usług korzy­stało wiele osób, a zakli­nał u niej nie byle kto, w końcu ucho­dziła za jedną z naj­lep­szych w swoim fachu na połu­dniu kraju. Ale czy ludzie, któ­rzy mieli dość pie­nię­dzy, by zakli­nać u Lydhii, mogli być chętni do służby w oddziale cie­nio­bój­ców? Zwłasz­cza po ostat­nim wyda­rze­niu? Cóż, zawsze mógł spró­bo­wać jakoś ich prze­ko­nać. Bez oddziału trakty w pobliżu Hyrie były zagro­żone, a jeśli mia­steczko zosta­łoby odcięte, cze­kałby je kry­zys, a w końcu zagłada. Miesz­kańcy mogli sami pro­du­ko­wać żyw­ność, ale nie mieli kopalń, a bez helio­do­rów i onyk­sów Hyrie spo­tka­łaby kata­strofa. To powinno zmo­ty­wo­wać co odważ­niej­szych. No i, rzecz jasna, duże pie­nią­dze – wysoki żołd. Rhyan pogła­dził się po żuchwie. Wiele by dał, żeby zapy­tać teraz o radę swo­jego ojca, jed­nak ten znaj­do­wał się na dru­gim końcu Khi­goru. Wedle tra­dy­cji każda osoba, która ukoń­czyła szes­na­ście lat, musiała roz­po­cząć samo­dzielne życie, czę­sto z dala od rodziny. To spra­wiało, że Khi­gor­czycy szybko się uczyli, a także zacho­wy­wali tra­dy­cję koczow­ni­czego ludu, któ­rym byli przed Wszech­nocą. Nie dało się jed­nak ukryć, że taki model życia czę­sto oka­zy­wał się bru­talny dla rodzin­nych więzi. Wybór zawodu pozo­sta­wał decy­zją każ­dego Khi­gor­czyka, ale do każ­dej mie­ściny tra­fiali mło­dzi ludzie o takich pre­dys­po­zy­cjach, które obec­nie były w danym miej­scu potrzebne. Oczy­wi­ście zda­rzały się nad­miary i nie­do­bory kan­dy­da­tów do róż­nych zawo­dów, ale ten sys­tem dzia­łał na tyle dobrze, że przez kilka stu­leci w zasa­dzie nie uległ zmia­nie. Nowe miej­sce zamiesz­ka­nia każ­dego mło­dego Khi­gor­czyka było narzu­cane przez Lorda Pół­nocy na pod­sta­wie spra­woz­dań hra­biów.

Wła­śnie! Kiedy do Lorda dotrą wie­ści o krwa­wej potyczce, z pew­no­ścią do Hyrie zawi­tają mło­dzi kan­dy­daci na cie­nio­bój­ców. Rhyan jed­nak szybko stra­cił entu­zjazm i pokrę­cił głową. Nie miał tyle czasu. Nie mógł też oprzeć całego oddziału na mło­dych rekru­tach, któ­rzy wyma­gali naj­pierw pod­sta­wo­wego szko­le­nia nawet we wła­da­niu mie­czem. Musiał mieć kogoś, kto ma cho­ciaż ele­men­tarne umie­jęt­no­ści. Spo­tka­nie z Lydhią wyda­wało się jedyną szansą na zna­le­zie­nie kan­dy­da­tów moż­li­wie szybko.

Nie cze­ka­jąc dłu­żej, chło­pak wstał z nie­wy­god­nego kamien­nego sie­dzi­ska, przy­go­to­wał się do wyj­ścia i opu­ścił lokum. Na zewnątrz nic się nie zmie­niło, niebo wciąż było czarne jak smoła, a powie­trze gęste i obcią­ża­jące płuca. Rhyan stał przez chwilę na ulicy, obrzu­ca­jąc spoj­rze­niem swój przy­sa­dzi­sty dom zbu­do­wany z cio­sa­nych kamieni. Budowla wyda­wała się solidna i jed­no­cze­śnie bar­dzo surowa, a pła­ski dach tylko potę­go­wał to wra­że­nie. Z nie­wiel­kich okien wydo­by­wało się blade świa­tło helio­do­ro­wej lampy, które nie­mrawo odga­niało wszech­obecny mrok.

Dom Rhy­ana nie był niczym nad­zwy­czaj­nym. Nie­mal wszyst­kie budowle w Hyrie wyglą­dały podob­nie, tak samo jak w całym Khi­go­rze. Sta­wiano na jed­no­li­tość i pro­stotę. Ulice wybru­ko­wane kocimi łbami łączyły regu­lar­nie usta­wione kamienne budynki w zor­ga­ni­zo­waną i prze­my­ślaną całość. Mia­steczko zbu­do­wano na pla­nie koła oto­czo­nego przez kapliczki podobne do tych przy trak­tach. Można było je zna­leźć rów­nież wewnątrz mia­sta, usta­wione tak, by cały jego obszar znaj­do­wał się w zasięgu dzia­ła­nia nie­wi­docz­nego ochron­nego pola. Roz­świe­tlone niskimi helio­do­ro­wymi lam­pami ulice roz­cho­dziły się we wszyst­kie strony, przy­po­mi­na­jąc mister­nie utkaną paję­czą sieć. Hyrie nie miało rynku ani głów­nego placu, nato­miast warsz­tat Lydhii, do któ­rego Koli­ber miał zamiar się udać, znaj­do­wał się w cen­tral­nym punk­cie mia­steczka, będą­cym spo­iwem naj­waż­niej­szych miej­skich dróg. To spra­wiało, że wię­cej osób prze­cho­dziło obok warsz­tatu, cza­sem do niego zaglą­da­jąc.

Rhyan ruszył bru­ko­waną ulicą na pół­noc, popra­wia­jąc swój mun­dur. Wła­ści­wie to bar­dzo rzadko ubie­rał się w coś innego. Tym razem zało­żył drugi kom­plet, pierw­szy wyma­gał co naj­mniej cero­wa­nia. Chło­pak odru­chowo poło­żył dłoń na gło­wicy ręko­je­ści przy­wią­za­nego do pasa mie­cza, który jesz­cze kilka dni temu nale­żał do Dha­ryla. Teraz, zgod­nie z pra­wem, prze­szedł w ręce nowego dowódcy, ale dla Rhy­ana był nieco za ciężki. Przy­da­łoby się przy oka­zji oddać go Lydhii do zakli­na­nia, a że nie lubił cho­dzić bez­bronny nawet przez chwilę, na jego ple­cach, w rytm sta­wia­nych na kocich łbach kro­ków, koły­sało się dru­gie ostrze.

Po krót­kim mar­szu Rhyan dotarł do skrzy­żo­wa­nia i skrę­cił w prawo, mija­jąc nie­wielką plan­ta­cję lumi­fun­gów – grzy­bów o gęsto roz­miesz­czo­nych blasz­kach i świe­cą­cych deli­katną nie­bie­ską poświatą kape­lu­szach. Były pożywne i sta­no­wiły główny skład­nik więk­szo­ści potraw. Pozwa­lały także wykar­mić knu­rowce, któ­rych zagrodę dało się wypa­trzeć nie­opo­dal. Potężne, ślepe stwo­rze­nia ze spłasz­czo­nymi nosami nawet z dużej odle­gło­ści robiły na Rhy­anie ogromne wra­że­nie. Masywne ciel­ska pokryte sztywną szarą szcze­ciną, która prze­cho­dziła do czerni na gar­ba­tym grzbie­cie, budziły w chło­paku respekt. Stwo­rze­nia nie miały oczu, jed­nak dłu­gie szpi­cza­ste uszy nie były jedy­nie na pokaz, knu­rowce bry­lo­wały, jeśli cho­dzi o słuch, a ich umie­jęt­ność echo­lo­ka­cji spra­wiała, że zadzi­wia­jąco dobrze spraw­dzały się w roli wierz­chow­ców. Rhy­anowi na ich widok aż zabur­czało w brzu­chu. Mięso tych zwie­rząt sta­no­wiło drogi przy­smak, choć cza­sem miał go już po dziurki w nosie. Nie­stety, nic nie wska­zy­wało na to, żeby jego jadło­spis roz­sze­rzył się w naj­bliż­szym cza­sie, więk­szość jadal­nych roślin wyma­gała pod­trzy­my­wa­nia przez vito­man­tów, któ­rych w Hyrie próżno było szu­kać, a impor­to­wane z Lac­cii rary­tasy czy mar­chew i psze­nica ze środ­ko­wego Khi­goru poja­wiały się w mia­steczku dość rzadko. Podobno za cza­sów, kiedy dzień róż­nił się od nocy, było ina­czej. Ale czy te czasy w ogóle ist­niały? Od wielu poko­leń nie sły­szano, żeby kto­kol­wiek widział jasne niebo. Czarny jak smoła fir­ma­ment wyda­wał się czymś natu­ral­nym i Rhyan nie mógł sobie wyobra­zić innego stanu rze­czy. Jed­nakże bru­natna zie­mia zmie­niała kolor, kiedy spa­dał na nią śnieg, więc może tak to kie­dyś wyglą­dało? W jego gło­wie poja­wił się obraz nieba pokry­tego bia­łym puchem. Szybko jed­nak pokrę­cił głową. Nie­bo­skłon był czymś innym, skle­pie­niem, nie glebą, na którą mogło coś spaść.

Przy­po­mi­na­jąc sobie o śniegu, Rhyan chęt­nie pobło­go­sła­wiłby skrzy­dla­tych bogów, gdyby w nich wie­rzył, że Hyrie leżało na połu­dniu Khi­goru i biała pie­rzyna nie zale­gała tu przez cały rok. Teraz brą­zowa gleba była od niej wolna.

Chło­pak sta­nął w końcu przed drzwiami warsz­tatu. Kamienny budy­nek wyglą­dał podob­nie jak więk­szość innych w mie­ści­nie. Niski sze­ścienny, jakby wyrą­bany topor­nie w skale, stał pomię­dzy gma­chem ratu­sza a miej­skim ban­kiem. Wyróż­niał go znak cechu wyryty nad drzwiami – miecz na tle oszli­fo­wa­nego klej­notu. Taki sym­bol miały jedy­nie dwa budynki w Hyrie. Koli­ber zer­k­nął jesz­cze na ratusz. Ten góro­wał nad oto­cze­niem. Jego gmach był nie­mal dwu­krot­nie wyż­szy niż warsz­tat, a przy­kryto go jedy­nym w Hyrie spa­dzi­stym dachem wyło­żo­nym dachówką. Wielki zegar na fron­to­wej ścia­nie przy­po­mi­nał o upły­wie czasu, który bez niego byłby trudny do osza­co­wa­nia.

Rhyan pchnął drzwi warsz­tatu wyko­nane z mate­riału nie­udol­nie imi­tu­ją­cego kosz­towne drewno – heba­no­litu. Jego oczom uka­zało się zna­jome, roz­świe­tlone helio­do­rami wnę­trze, obszerne i pozba­wione zbęd­nych ozdób. Na ścia­nach, w solid­nych sta­lo­wych uchwy­tach, wisiały naj­róż­niej­sze dobra. Wzrok Rhy­ana szybko przy­kuły mie­cze i inny rynsz­tu­nek bojowy, ale kątem oka chło­pak zauwa­żył też sprzęty domowe, a nawet kom­plet sza­chów. Przed­mioty były zaklęte albo dopiero cze­kały na zaklę­cie. Wielu boga­tych Khi­gor­czy­ków przy­by­wało do Hyrie, by sko­rzy­stać z usług Lydhii, stąd ściany wyda­wały się ugi­nać od wiszą­cych na nich dóbr. Dziew­czyna miała talent do zakli­na­nia. W pra­wym naroż­niku pomiesz­cze­nia stała masywna kamienna lada, za którą znaj­do­wały się cięż­kie drzwi pro­wa­dzące do kuźni zaklęć.

Po kilku chwi­lach wrota otwo­rzyły się, a oczom Rhy­ana uka­zała się młoda, szczu­pła dziew­czyna o czar­nych wło­sach przy­cię­tych ponad ramio­nami, okrą­głej twa­rzy i bla­dej, nie­mal papie­ro­wej cerze, cha­rak­te­ry­stycz­nej dla Khi­gor­czy­ków. Miała na sobie luźną koszulę, zapi­naną na guziki, wetkniętą w obci­słe, nieco zno­szone czarne spodnie, które przy­cią­gnęły wzrok Rhy­ana. W prze­ci­wień­stwie do dro­giej lnia­nej koszuli, te wyko­nano z tań­szych sztucz­nych włó­kien, masowo pro­du­ko­wa­nych w fabry­kach, ale zda­niem Koli­bra bar­dzo dobrze na Lydhii leżały. Dziew­czyna nie była może naj­pięk­niej­szą kobietą w Hyrie, ale kłam­stwem byłoby stwier­dze­nie, że nale­żała do brzyd­kich. Z pew­no­ścią było w jej twa­rzy coś uro­kli­wego. Coś, co spra­wiało, że Rhyan zła­pał się na tym, iż patrzył na nią dłu­żej, niż powi­nien.

– Kolejny miecz? – zapy­tała, uno­sząc brew.

Zawsze gotowa do pracy, pomy­ślał Rhyan. Ni­gdy nie prze­sta­wał być pod wra­że­niem tego, że dziew­czyna w jego wieku już stała się jedną z lep­szych w swoim fachu, a jako cze­lad­nik uczyła się jedy­nie pół­tora roku.

– Coś w tym rodzaju – odwró­cił wzrok, kiedy się zorien­to­wał, że wciąż się jej przy­gląda. – Ale to przy oka­zji.

– Nie wie­rzę – skrzy­żo­wała ręce na piersi. – Fana­tyk mie­czy przy­cho­dzi zakląć oręż „przy oka­zji”? Czyżby naszło cię na zbroję?

– Nie potrze­buję zbroi – mruk­nął Rhyan.

– Jasne, zapo­mnia­łam, jesteś nie­śmier­telny – prze­wró­ciła oczami. – Mia­łeś szczę­ście, że w ogóle prze­ży­łeś.

Koli­ber skrzy­wił się.

– Czyli już sły­sza­łaś?

– Całe Hyrie o tym huczy i to od kilku dni. Trudno się nie dowie­dzieć – wyce­dziła przez zęby. – Choć przy­znam, że liczy­łam na to, że powiesz mi to oso­bi­ście.

– Mia­łem ostat­nio sporo na gło­wie.

– No tak, obo­wiązki dowódcy – powie­działa Lydhia z prze­ką­sem. – W końcu będziesz mógł dzia­łać wyłącz­nie na swo­ich zasa­dach, tak jak zawsze chcia­łeś.

– Wystar­czy – stwier­dził chłodno Rhyan. Nie chciał tego słu­chać.

Dziew­czyna spo­chmur­niała i ucie­kła wzro­kiem w kąt pomiesz­cze­nia.

– Dobrze, zapo­mnij, jestem dziś jakaś ner­wowa.

– Nie da się ukryć – chło­pak zmru­żył oczy.

Zapa­no­wała głu­cha cisza. Rhyan i Lydhia spo­glą­dali na sie­bie w mil­cze­niu, cze­ka­jąc, aż któ­reś w końcu się ode­zwie. Koli­ber nie wie­dział, jak długo to trwało, ale w pew­nym momen­cie zaczęło mu się wyda­wać, że odkąd prze­kro­czył próg warsz­tatu, minęły całe wieki. Otwo­rzył usta, by prze­rwać ciszę, jed­nak nie zdą­żył powie­dzieć ani słowa.

– To z czym przy­cho­dzisz? – uprze­dziła go Lydhia.

– W zasa­dzie to przy­sze­dłem pro­sić o przy­sługę.

Zakli­naczka zamru­gała. Przez chwilę wpa­try­wała się w Rhy­ana z nie­do­wie­rza­niem, po czym uśmiech­nęła się od ucha do ucha.

– Ty? O przy­sługę? – zaśmiała się w głos, a napię­cie, które wcze­śniej wisiało w powie­trzu, momen­tal­nie ule­ciało. – Nie sądzi­łam, że tego dożyję.

– Tylko ten jeden raz – burk­nął.

Lydhia wes­tchnęła.

– Chyba ni­gdy się nie zmie­nisz, co, Rhyan?

– Pew­nie nie – skwi­to­wał.

– Dobrze, mów o co cho­dzi – oparła łokieć na ladzie, a następ­nie wsparła głowę na dłoni, z satys­fak­cją cze­ka­jąc na prośbę Rhy­ana.

– Pew­nie się domy­ślasz – zaczął. – Muszę stwo­rzyć nowy oddział. Chcę wyszko­lić eli­tarną jed­nostkę. Wiesz, naprawdę eli­tarną. Nie mogę pole­gać na mło­dzi­kach. Nawet jeśli zja­wią się szybko, ich wyszko­le­nie zaj­mie wieki.

– Chyba że okażą się nie­po­ko­na­nymi wybrań­cami, jak Rhyan Fre­eze – zakli­naczka mru­gnęła zło­śli­wie.

Koli­ber uśmiech­nął się mimo­wol­nie. Nie wie­dział, czy to był kom­ple­ment, czy może obe­lga, ale mimo że podej­rze­wał Lydhię jedy­nie o to dru­gie, zdo­łała go roz­ba­wić.

– Nawet jeśli, to nie wystar­czy. Potrzeba mi kogoś doświad­czo­nego. Nie mówię o bie­gło­ści w fachu cie­nio­bójcy, ale o poję­ciu o walce w ogóle. Potrze­buję two­jej pomocy. Wiesz, że pra­wie nikogo bli­żej tu nie znam, a ludzie, któ­rzy oddają broń do zakli­na­nia, z reguły nie robią tego, by potem wisiała na ścia­nie.

Lydhia zamy­śliła się.

– Czyli szu­kasz wojow­ni­ków, któ­rzy przy oka­zji chęt­nie zacią­gnę­liby się w sze­regi cie­nio­bój­ców? Pew­nie zda­jesz sobie sprawę, jak trudno jest zna­leźć takich ludzi wśród tych na tyle majęt­nych, by regu­lar­nie zakli­nać broń?

– Wiem, ale gdy­byś kogoś takiego znała… Cóż, będę twoim dłuż­ni­kiem.

– Zacią­gasz dług u Lydhii Snow, Rhyan. To będzie cię kosz­to­wać co naj­mniej kilka kie­lisz­ków lumi­fun­gówki – wyszcze­rzyła zęby. – Wydaje mi się, że mam kilku kan­dy­da­tów, któ­rzy mogliby cię zain­te­re­so­wać – wycią­gnęła spod lady chro­po­watą kartkę, która z pew­no­ścią nie była z praw­dzi­wego papieru, atra­ment i słomkę do pisa­nia.

Zaczęła noto­wać. Rhyan w tym cza­sie się­gnął do pasa i obna­żył miecz byłego dowódcy, a w powie­trzu zawi­ro­wały kolo­rowe smugi. Kiedy wto­piły się w ostrze, chło­pak nie­mal cere­mo­nial­nie odło­żył broń na ladę.

– Ma być sza­fir, prawda? – mruk­nęła Lydhia, nie odry­wa­jąc wzroku od kartki.

– Jak ty mnie dobrze znasz.

Dziew­czyna skoń­czyła pisać i odło­żyła słomkę. Zer­k­nęła na ostrze i zamru­gała.

– To miecz Dha­ryla, prawda? Jesteś pewny? To będzie trze­cie zaklę­cie.

– Stal z Urman-Aradu. Wytrzyma – zapew­nił Koli­ber.

– Posta­ram się – powie­działa z dozą nie­pew­no­ści, bo nie było gwa­ran­cji na to, że nawet tak dobry metal prze­trwa obcią­że­nie trze­cim zaklę­ciem. – Ale będzie cię to drogo kosz­to­wać.

– Ile? – rzu­cił Rhyan, choć zda­wał sobie sprawę z war­to­ści tak trud­nego zle­ce­nia.

– Dla cie­bie może być „dzię­kuję za pomoc, moja droga Lydhio”, choć nie wiem, czy zdo­łasz się wypła­cić przy tak wygó­ro­wa­nej cenie.

Fre­eze zamru­gał i począt­kowo się skrzy­wił, ale dar­mowe zakli­na­nie nie cho­dziło pie­chotą.

– Dzię­kuję za pomoc, moja droga Lydhio – wykrztu­sił, a zakli­naczka uśmiech­nęła się trium­fal­nie. – A co do mojego długu – mruk­nął, chwy­ta­jąc listę od Lydhii i wci­ska­jąc za pas – co powiesz na lumi­fun­gówkę w Lodo­wym Szpo­nie, kiedy już się ze wszyst­kim upo­ram?

– Na pewno? – Lydhia pod­parła dłoń na bio­drze. – Tam mają naj­moc­niej­szą. Ostat­nim razem musia­łam cię odpro­wa­dzać do domu.

– Rozu­miem, że się zga­dzasz.

Dziew­czyna wyszcze­rzyła się w odpo­wie­dzi i odgar­nęła za ucho spa­da­jący jej na poli­czek kosmyk wło­sów.

– Niech kamień cię strzeże! – rzu­cił Rhyan, powoli kie­ru­jąc się do wyj­ścia.

– A serce pro­wa­dzi – dokoń­czyła khi­gor­skie poże­gna­nie Lydhia.

Chło­pak poma­sze­ro­wał w stronę drzwi i chwy­cił za zimną klamkę.

– Rhyan! – rzu­ciła nie­spo­dzie­wa­nie dziew­czyna.

Koli­ber odwró­cił wzrok w jej stronę. Szare oczy zakli­naczki wpa­try­wały się w niego z dziw­nym wyra­zem. Nie wie­dział, czy widzi w nich tro­skę, czy może coś innego, ale z pew­no­ścią były urze­ka­jące. Na swój spo­sób.

– Po mie­ście krążą różne plotki o two­jej misji. Uwa­żaj na sie­bie – szep­nęła.

Rhyan uśmiech­nął się ponuro i wyszedł w roz­pro­szony helio­do­rami mrok.

Rozdział III. Śmierć

Roz­dział III

Śmierć

Gemo­man­cja od zawsze była sztuką tajemną. Wszy­scy, któ­rzy nią wła­dają, pil­nie strzegą arka­nów swo­jego fachu. Mimo że widzia­łem na wła­sne oczy, jak poje­dyn­czy gemo­manta obraca w pył cały oddział żoł­nie­rzy, to moje poję­cie o ich mocy jest raczej nikłe. Gemo­man­cja czer­pie jed­nak swoją siłę z tych samych kamieni, które uży­wane są do zakli­na­nia.

***

Ren była cała spo­cona i ciężko dyszała. Gorącz­kowo pró­bo­wała przy­po­mnieć sobie kosz­mar, który ją obu­dził.

To był koniec.

Nie potra­fiła opi­sać, jak wyglą­dał. Po pro­stu. Widziała koniec. I jed­no­cze­śnie począ­tek. Nie umiała tego wytłu­ma­czyć.

Usia­dła na łóżku, ocie­ra­jąc spły­wa­jące po czole kro­ple potu i popra­wiła mały czarny kol­czyk, który nosiła w uchu. Wypro­sto­wała się, a twardy ste­laż łóżka bole­śnie wbił się jej w pośladki. Odkąd została arche­olo­giem, życie nie roz­piesz­czało jej pod wzglę­dem wygód. Pomiesz­cze­nie, w któ­rym miesz­kała, wyda­wało się bar­dziej komórką niż peł­no­praw­nym poko­jem. Wydrą­żoną w skale izdebkę oświe­tlał cie­pły blask heba­no­li­to­wych pochodni, owi­nię­tych nasą­czo­nymi tłusz­czem szma­tami. Pło­nące sztuczne tka­niny roz­ta­czały po wen­ty­lo­wa­nym cien­kimi kana­łami pokoju nie­przy­jemny zapach, ale Ren zdą­żyła do niego przy­wyk­nąć. Ostat­nio kró­le­stwo Lac­cii oszczę­dzało dro­go­cenne helio­dory, więc takie źró­dła świa­tła sta­wały się coraz powszech­niej­sze. Dziew­czyna rozej­rzała się po pomiesz­cze­niu. Oprócz łóżka znaj­do­wało się tu nie­wiel­kie lustro i żło­biona wymyśl­nymi wzo­rami skrzy­nia z gra­ne­tyku – sztucz­nego two­rzywa o śli­skiej, gład­kiej powierzchni, które łączyło w sobie solid­ność oraz lek­kość. Pokój, mimo że nie­spe­cjal­nie duży, i tak był sporo więk­szy od tych nale­żą­cych do jej współ­pra­cow­ni­ków. Otrzy­mała obszer­niej­szą izbę niż te, które nor­mal­nie przy­słu­gują nowi­cju­szom takim jak ona – wszystko przez pewną nie­wy­godną przy­pa­dłość. Ren krzy­wiła się na samą myśl o cia­snych prze­strze­niach. Te nie­mal za każ­dym razem budziły w niej coś, co od dawna chciała uśpić w naj­głęb­szych odmę­tach umy­słu. Sta­no­wiło to nie lada prze­szkodę w zawo­dzie arche­ologa. Ren widziała w nim jed­nak coś, co budziło w niej fascy­na­cję sil­niej­szą niż lęk.

Na przy­kład ich ostat­nie zna­le­zi­sko. Dla nie­obe­zna­nych to tylko kamień, jed­nak jeśli mu się przyj­rzeć, był inny niż wszyst­kie – ide­al­nie czarny i gładki. Wyda­wał się nie­zwy­kły, nie­na­tu­ralny. I pasjo­nu­jący. Wie­czo­rem umie­ścili go w spe­cjal­nym maga­zy­nie, by cze­kał tam na kara­wanę, która prze­trans­por­tuje go na bada­nia.

Ścią­gnęła prze­po­coną koszulę nocną. Nie­stety, sztuczne włókna z gra­ne­tyku nie oddy­chały za dobrze, a nie stać jej było na pie­kiel­nie dro­gie ubra­nia z bawełny czy lnu. Wstała i obej­rzała się w brud­nym i pęk­nię­tym lustrze. W odbi­ciu zoba­czyła młodą kobietę o wątłej budo­wie ciała. Brą­zowe włosy opa­dały jej kaska­dami na plecy, a na czole tań­czyło kilka nie­sfor­nych kosmy­ków. Twarz miała smu­kłą, choć deli­kat­nie zaokrą­gloną, a pie­go­waty nos nie­znacz­nie zadarty. Piegi. To było coś nie­spo­ty­ka­nego. Kie­dyś podobno powszechne, teraz sta­no­wiły pra­wie ano­ma­lię. Ren skrzy­wiła się i prze­nio­sła wzrok niżej. Deli­kat­nie dotknęła szyi. Jej dło­nie podą­żyły w dół, mija­jąc wysta­jące oboj­czyki, w końcu docie­ra­jąc do piersi. Wła­ści­wie to tylko jed­nej – w miej­scu dru­giej znaj­do­wała się roz­le­gła bli­zna. Dziew­czyna wes­tchnęła i zakryła twarz dłońmi.

Od tam­tych wyda­rzeń minęły już trzy lata, ale wciąż nie umiała sobie z tym pora­dzić. Nie tyle ze swoim wyglą­dem, ile z tym, co się wyda­rzyło. Pokrę­ciła głową i wyjęła ze skrzyni ubra­nie. Na nogi nacią­gnęła brudne bru­natne spodnie, po czym zamo­co­wała zapi­naną na paski pro­tezę w miej­scu nie­obec­nej czę­ści ciała. Kiedy zało­żyła grubą, białą koszulę o paskud­nej, sztucz­nej fak­tu­rze, z zado­wo­le­niem stwier­dziła, że udało jej się zama­sko­wać brak połowy biu­stu. Dzięki ilu­zji, że wszystko było w porządku, nikt nie zada­wał pytań.

Zaczęła upi­nać włosy, nucąc dawno zasły­szaną melo­dię, jed­nak coś wytrą­ciło ją z rów­no­wagi. Zadrżała. Usły­szała krzyki. Rwane, roz­pacz­liwe krzyki, które zamil­kły rów­nie szybko i nie­spo­dzie­wa­nie, jak się poja­wiły. Była nie­mal pewna tego, co usły­szała. Ręce zatrzę­sły się jej jak star­cowi, w lustrze mogła dokład­nie dostrzec, jak dygo­cze jej każdy mię­sień. Jed­no­cze­śnie obu­dziła się w niej cie­ka­wość, zbyt duża, by po pro­stu się scho­wać. Po cichu zbli­żyła się do drzwi pokoju, uchy­liła je i nasłu­chi­wała. Wrza­ski musiały dobie­gać z dru­giego końca kory­ta­rza. Tam znaj­do­wał się maga­zyn z czar­nym kamie­niem. Wychy­liła nie­pew­nie głowę, dalej cała się trzę­sła. Wie­działa, że to nie był dobry pomysł, ale pokusa spoj­rze­nia była zbyt duża. Jej oczy roz­sze­rzyły się gwał­tow­nie. Drzwi do maga­zynu były otwarte na oścież.

Usły­szała kolejny krzyk, a potem ujrzała czło­wieka, który wybiegł z maga­zynu na wydrą­żony w skale kory­tarz, poty­ka­jąc się o wła­sne nogi. Takie zacho­wa­nie zupeł­nie nie paso­wało do jego wyglądu – bar­czy­stego bru­neta ubra­nego w sre­brzy­stą szatę, którą przy­kry­wał wypo­le­ro­wany kirys.

– Stra… – zaczął, jed­nak nie zdą­żył dokoń­czyć.

Męż­czy­znę ude­rzyła fala nefry­to­wego bla­sku, który prze­świe­tlił jego ciało w prze­dziwny spo­sób, tak że Ren mogła przez krótką chwilę dostrzec znaj­du­jący się w nim szkie­let. Błysk znik­nął tak szybko, jak się poja­wił, momen­tal­nie zmie­nia­jąc odcień skóry ofiary na blady niczym u nie­bosz­czyka. Bru­net runął na zie­mię w bez­ru­chu, a z ręki wypadł mu błysz­czący dia­ment, który poto­czył się po kory­ta­rzu, odbi­ja­jąc się dźwięcz­nie od nie­rów­nej skal­nej pod­łogi.

Ren ude­rzyła nagła fala gorąca, poczuła, jak jej kolana się ugi­nają. Chro­no­manta, potężny mag, który miał czu­wać nad bez­pie­czeń­stwem ich nowego zna­le­zi­ska, leżał przed nią mar­twy.

Nie minęła chwila, a z maga­zynu wyło­niła się kolejna postać. Oku­tany w czarną szatę męż­czy­zna o dłu­gich do ramion kru­czych wło­sach, które przy­sła­niały mu część twa­rzy, postą­pił dwa kroki do przodu. Powoli i nie­spiesz­nie prze­kro­czył próg i omiótł wzro­kiem kory­tarz. Jedyne widoczne oko zabłysz­czało wyraź­nym, nefry­to­wym świa­tłem, kiedy spoj­rzał na Ren. Dziew­czyna momen­tal­nie zatrza­snęła drzwi. Zaczęła oddy­chać szybko i ner­wowo. Nie­wiele myśląc, scho­wała się pod łóż­kiem i spró­bo­wała się uspo­koić, jed­nak bez­sku­tecz­nie. Stra­ciła nad sobą kon­trolę. Łap­czy­wie nabie­rała powie­trza. Krótki, rwany oddech spra­wił, że świat zaczął wiro­wać.

Uspo­kój się, powta­rzała sobie w myślach, ale ciało nie reago­wało.

Kiedy minął pierw­szy szok, zorien­to­wała się, że leży w cia­snej prze­strzeni pod łóż­kiem. Miała wra­że­nie, że ste­laż zbliża się do niej, jakby chciał ją przy­gnieść. Zro­biło jej się duszno, ale zde­cy­do­wała, by pozo­stać w kry­jówce. Wyjęła z kie­szeni mały oszli­fo­wany rubin. Kie­dyś dostała go w pre­zen­cie od matki, jed­nak wtedy nie podej­rze­wała, że ten na lata sta­nie się dla niej kłę­bo­wi­skiem skraj­nych uczuć, lęku i nadziei. Zaci­snęła na nim palce. Oddy­chała płytko i szybko. Przez cały czas zer­kała, czy nie­zna­jomy nie kręci się gdzieś bli­sko. Kim musiał być ten czło­wiek, żeby zabić chro­no­mantę? Do tej pory Ren myślała, że ci mago­wie są nie­po­ko­nani.

Drzwi otwo­rzyły się, a dziew­czyna jęk­nęła cicho. Męż­czy­zna wszedł powol­nym kro­kiem do środka. Krę­cił się po pokoju, sta­wia­jąc cięż­kie kroki, po czym zatrzy­mał się tuż obok łóżka. Serce Ren biło jak osza­lałe, zaci­snęła moc­niej dłoń na kamie­niu, aż pobie­lały jej kłyk­cie. Wie­rzyła, że to może pomóc. Jak wtedy.

Czło­wiek w czerni schy­lił się, a Ren ujrzała jego twarz i upiorne świe­cące oczy. Wrza­snęła, wysu­wa­jąc rękę z kamie­niem do przodu. W powie­trzu zawi­ro­wały szkar­łatne wiązki magii. Z dłoni dziew­czyny buch­nął stru­mień ognia, zale­wa­jąc potwor­nym bla­skiem twarz męż­czy­zny. Zadzia­łało. Czer­wone języki zasło­niły obli­cze nie­zna­jo­mego, któ­rego potem mogła już nie roz­po­znać. Pod­trzy­mała pło­mie­nie przez dobre pół minuty. Przy­naj­mniej tak jej się wyda­wało, bo stra­ciła poczu­cie czasu. Zlała się potem, ale nie miała poję­cia, czy to przez strach, czy też pie­kielne gorąco. Myślała tylko o tym, by prze­trwać. Nie zwró­ciła nawet uwagi, że tajem­ni­czy męż­czy­zna w ogóle nie reaguje na sma­ga­jące go pło­mie­nie.

Gdy ogień zgasł, Ren uświa­do­miła sobie z prze­ra­że­niem, że nie wyrzą­dził naj­mniej­szej krzywdy nie­zna­jo­memu. Otwo­rzyła sze­roko oczy i usta, a jej żuchwa zadrżała.

To koniec, pomy­ślała. Sku­liła się i cze­kała na wyrok.

Męż­czy­zna wziął głę­boki wdech w opa­rach dymu. Otwo­rzył usta, a Ren chciała krzyk­nąć.

– Cicho – jego głos był pusty. Przy­ci­snął palec do ust.

Ren zdu­siła mający wydo­stać się z jej krtani wrzask i powoli odwró­ciła się w stronę nie­zna­jo­mego. Poki­wała głową, nie mogąc niczego pojąć. Jej oczy tępo wpa­try­wały się w upiorną twarz zie­lo­no­okiego. Ten czło­wiek… Kim on był?

– Nie zabiję cię – oświad­czył bez­na­mięt­nie. – Wydaje mi się, że masz naprawdę wspa­niały dar, dziew­czyno. I nie mówię wcale o tych pło­mie­niach. Szkoda byłoby go zmar­no­wać.

Wstał, prze­cie­ra­jąc zasmo­loną twarz, jak gdyby ni­gdy nic.

– Mam nadzieję, że jesz­cze kie­dyś się spo­tkamy.

Nie, to nie mógł być czło­wiek, stwier­dziła w myślach Ren. Żaden czło­wiek nie byłby w sta­nie tego prze­trwać.

– K… kim jesteś? – wyszep­tała drżą­cym jak szarp­nięta struna gło­sem. Prze­klęła się za swoje wścib­stwo.

Wła­my­wacz nie odpo­wie­dział od razu. Zako­ły­sał się na obca­sach wyso­kich butów, a kąciki jego ust unio­sły się nie­znacz­nie.

– Śmier­cią – oznaj­mił.

Potem, nie mówiąc już nic, opu­ścił pokój i pozo­sta­wił sku­loną pod łóż­kiem dziew­czynę. Ren nie wie­działa, ile jesz­cze czasu spę­dziła pod ste­la­żem, ale wyda­wało jej się, że były tolata. Sły­szała tylko kolejne krzyki, a z jej twa­rzy nie zni­kały łzy prze­ra­że­nia.

Rozdział IV. Fortuna

Roz­dział IV

For­tuna

Alek­san­dryt to dość cie­kawy i oso­bliwy klej­not. Jeżeli dwa przed­mioty zaklniemy tym samym alek­san­dry­tem, zostaną połą­czone i mogą być pod­mie­niane w dowol­nym momen­cie przez osobę, która jed­nego z tych przed­mio­tów dotyka. Muszą być jed­nak podobne gaba­ry­tami. Nie­moż­li­wo­ścią byłaby sytu­acja, w któ­rej ktoś pod­mie­nia okruch skały na miecz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki