Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja pełnej akcji i tajemnic powieści, która zdobyła serca czytelników na platformie Wattpad i została wyróżniona drugim miejscem w konkursie literackim Splątane Nici w kategorii fantasy.
Świat zmierza ku upadkowi. Tennaer prowadzi armię na najkrwawszą od stuleci wojnę. Cienie pod wodzą tajemniczych upiorów sieją spustoszenie. Odkąd ochronne bariery zostały przełamane, nigdzie nie jest już bezpiecznie. Rhyan i jego towarzysze ruszają po pomoc na południe, nie zdając sobie sprawy, że wchodzą prosto w szpony wrogów. Nici losów Rhyana i piromantki Ren splatają się, stawiając ich po przeciwnych stronach konfliktu. Cienie nieustannie rosną w siłę. Grozę budzi fakt, że wydają się inne niż kiedyś. Rozumieją, czują... A może to tylko kolejny podstęp? Świat pogrąża się w chaosie. Kto pociąga za sznurki, a kto jest marionetką? Czy Rhyan i Ren są gotowi na odkrycie i przyjęcie prawdy?
To czas na decyzje. Ziarno zostało zasiane, a kto sieje wiatr, będzie zbierać burzę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Tysiąc lat przed Wszechnocą
Nephrition poczuł swoje narodziny, jakby były błyskiem zstępującym z niebios. W jednym momencie zdał sobie sprawę ze swojego bytu i cielesnej powłoki. W tej samej chwili zdobył wiedzę o mowie, swoim imieniu i jestestwie, a wszystko to napływało do jego umysłu jak wartki potok, znajdując odpowiednie i stałe miejsce w zakamarkach świadomości.
Otworzył oczy, spoglądając na pierwszy obraz w jego życiu. Rozejrzał się. Wyglądało na to, że stał w okręgu razem z dziewięcioma innymi istotami. Półprzezroczyste skrzydlate stworzenia wymachiwały swoimi ogonami i podobnie jak Nephrition rozglądały się wokół. Nie różniły się od siebie za bardzo. Może poza krystaliczną powłoką, która iskrzyła inną barwą u każdej istoty. Nephrition z zaciekawieniem obserwował bicie widocznych przez powłokę serc tajemniczych stworzeń. Nagle wszystko stało się dla niego oczywiste. Wiedział, że były dla niego braćmi, a ten fakt zakorzenił się w nim tak głęboko, iż zostać miał z Nephritionem na zawsze.
Wtem, w środek okręgu, w którym stały stworzenia, uderzył słup światła spływający z firmamentu niczym wodospad. Błysk był na tyle jasny, że bracia odwrócili wzrok. Kiedy światłość zaczęła blednąć, Nephrition wbił wzrok w miejsce, gdzie snop uderzył w ziemię.
Jego oczom ukazała się postać znacznie bardziej filigranowa niż on sam, jednak momentalnie poczuł do niej respekt. Mleczna suknia, jakby utkana z czystego światła, aż ponad pierś otulała smukłą i wyprostowaną sylwetkę nieznajomej istoty. Z pleców wyrastały jej trzy pary białych, upierzonych skrzydeł o znacznie większych rozmiarach niż ona sama. Długie białe loki opadały na odsłonięte, zaróżowione ramiona kobiety, a jej oczy błyszczały złotem. W ręku dzierżyła włócznię. Idealnie czarną niczym serce ciemności. Tak, że nie dało się dostrzec na niej nic oprócz jej zdobnego obrysu.
Gdy niewielkie usta nieznajomej wydęły się, Nephrition klęknął, a za nim podążyli wszyscy jego bracia.
– Jam jest Hella, Gwiazda i wasza stworzycielka – powiedziała kobieta, a jej lekki głos rozniósł się w powietrzu niczym delikatny wietrzyk.
– Pani – odezwał się jeden z braci o krystalicznej i niemal bezbarwnej powłoce, choć jego usta się nie poruszały. – Nasze uszy są otwarte na twoje słowa.
Wokół zapanowała cisza, nie było słychać nawet najmniejszego dźwięku. Po chwili jednak Gwiazda nabrała powietrza w płuca, przygotowując się do przemowy.
– Pochodzę zza Horyzontu Przejścia. Przybyłam tu, by tchnąć nowe życie w ten świat, a wy zostaliście stworzeni, by go strzec – rzekła Hella. – Jesteście bytami zrodzonymi z mocy zaklętej w gwiezdnych kamieniach. Każdy z was otrzymał pewien aspekt ich potęgi. Nauczycie śmiertelne stworzenia, jak przetrwać i pielęgnować ziemię, którą im dałam. Będziecie ich bronić, lecz także karać. Nauczać i prowadzić ku postępowi, a przede wszystkim powstrzymywać przed bezsensownym rozlewem krwi. Od tej chwili jesteście odpowiedzialni za świat, który wam powierzam.
Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.
– Ja, Dayenar, przyrzekam strzec powierzonego mi świata.
– Przyrzekamy – zawtórowali pozostali, pochylając głowy.
– Jest jednak dodatkowy warunek – głos Gwiazdy stał się ostrzejszy i bardziej przypominał brzytwę niż kołyszący wiatr. Uniosła palec. – Nie wolno wam płodzić dzieci ze śmiertelnymi, tworzyć nowego życia.
– Dlaczego? – zapytał z zaciekawieniem Nephrition, a inni zerknęli na niego z oburzeniem.
– Pakt równowagi – stwierdziła Hella. – Zbyt wielka moc na świecie sprowadzi gniew Mroku, a ten nie będzie się wahał zniszczyć mojego dzieła, ponieważ to ja jestem za was odpowiedzialna. Kiedy spłodzicie dzieci ze śmiertelnymi, równowaga zachwieje się. Mrok weźmie ten świat w swoje objęcia.
Bracia wydali z siebie porozumiewawcze pomruki. Wyglądało na to, że pojmowali powagę tego zakazu, jednak Nephrition chciał wiedzieć więcej.
– A jeśli nie posłuchamy? – dopytywał. – Będzie jakaś szansa na ratunek?
Hella przymknęła oczy, tłumiąc ich złoty blask. Wydawało się, że oczekiwała takiego pytania.
– Wtedy będziecie musieli oddać swoje życia. Bez was nawet świat z waszymi dziećmi nie będzie na tyle potężny, by zaburzyć równowagę. Jeśli jednak któryś z was stchórzy, jedynie odwleczecie nieuniknione, sprowadzicie na Farean cierpienie i długą, powolną śmierć. Ufam, że w takiej sytuacji postąpicie, jak należy – westchnęła. – To nasza umowa i wasza obietnica. Albo nie będziecie płodzić dzieci, albo poświęcicie swoje życia, a wasza moc powróci do gwiezdnych kamieni.
– Składam ci obietnicę, Pani – rzekł z powagą Dayenar i pochylił głowę. – Przysięgam jej nie złamać.
– Składamy ci obietnicę, Pani – zawtórowali pozostali. – Przysięgamy jej nie złamać.
Hella skinęła głową, delikatnie opuszczając podbródek.
– Dobrze – powiedziała z pogodnym uśmiechem, po czym zwróciła się do istoty o najbardziej bezbarwnej powłoce. – Dayenarze, mianuję cię przywódcą, najwyższym spośród braci, Wysłannikiem Czasu. Będziesz trzymał pieczę nad całą resztą, nad Nephritionem, Wysłannikiem Śmierci, oraz nad Heliorem i Onatryksem, Wysłannikami Równowagi. Nad Rubbashem, Wysłannikiem Ognia, i nad Alerem, Wysłannikiem Zmian. Nad Cymanem, Wysłannikiem Zmysłów. Nad Sephirionem, Wysłannikiem Ruchu. Nad Emerem, Wysłannikiem Trwałości, oraz nad Ametharem, Wysłannikiem Burz i Pogody.
– Nie zawiedziemy cię, Pani – zadeklarował Dayenar, wypinając do przodu masywną pierś.
– Ten świat należy teraz do was – oświadczyła Hella, po czym klasnęła dwukrotnie dłońmi i wzbiła się w powietrze.
Gdy tylko zniknęła braciom z oczu, na środek okręgu wstąpił Dayenar. Rozpostarł skrzydła i stanął na dwóch łapach, prezentując dumnie swoje błyszczące w świetle ciało.
– Gwiazda będzie z nas dumna!
Rozdział I
Mów mi Fae
…Kiedy spłodzone zostały Kamienne Dzieci, gniew Mroku był dla tego świata wyrokiem. Hella miała związane ręce, kiedy Bracia złamali pakt. Oni nas zdradzili. Niech będą przeklęci na wieki.
Gwiezdna Biblia Sherr-Ikha, fragment rozdziału trzeciego
***
Tego wieczoru Ren przebywała w komnacie Faerrien. Była prawie pewna, że nastał wieczór, choć ostatnie wydarzenia zaburzyły jej postrzeganie czasu, a wieczna ciemność pogarszała sprawę. Ile minęło od śmierci Avilliasa? Tydzień? Znała go tak krótko, a on zdążył się stać dla niej tak bliski.
Mistrzyni siedziała niedbale na szerokim łóżku z baldachimem. Fragment zielonej, puszczonej luźno zasłony spływał swobodnie po jej odsłoniętym udzie, wychylającym się spod białej koszuli nocnej. Włosy Faerrien były tak samo rozwichrzone jak tamtego dnia o poranku, kiedy przyszła odwiedzić uczennicę.
Ren usadowiła się wygodnie na niebieskim fotelu naprzeciwko swojej mistrzyni. Nie przeszkadzał jej nocny strój przełożonej, mimo że sama miała na sobie ubiór nieco bardziej formalny – czarny kombinezon i cynobrowy płaszcz od Arcymistrza Rockswooda. Od czasu jego śmierci Ren i Faerrien zbliżyły się do siebie. Nie tylko razem ćwiczyły, ale też spędzały ze sobą niemal każdy wieczór. Do Ren ciągle nie docierało, że zaczęła zaprzyjaźniać się z kimś z królewskiego rodu.
– Napijesz się? – zapytała zachrypniętym głosem Faerrien, przerywając ciszę.
Ren skinęła głową bez wahania. Sama była zaskoczona swoją pewną odpowiedzią, bo przed przybyciem do Gildii nie miała w ustach alkoholu. Zawsze źle jej się kojarzył. Teraz jednak co wieczór popijała lumifungówkę z mistrzynią. Wydawało się, że trunek pomaga, dawał chwilowe, złudne poczucie beztroski.
– Dobrze – odparła Faerrien, po czym podeszła do stojącej nieopodal czarnej skrzyni z granetyku i wyciągnęła z niej zdobiony podobnymi do liści wzorami korkociąg i obłą butelkę wypełnioną ciemnoczerwonym trunkiem.
– To nie jest lumifungówka, prawda? – zauważyła Ren.
– To najprawdziwsze wino, dziecino – Faerrien uniosła kąciki ust, wprowadzając promyk radości na zalaną smutkiem twarz.
Ren zastanawiała się, czemu jej przełożona zwracała się do niej „dziecino” , wszak była na oko może dwa lata starsza.
– Wino?
– Alkohol ze sfermentowanych winogron – wyjaśniła życzliwie Faerrien.
– Przepraszam… Winogron? – Ren czuła się lekko skonfundowana.
– To owoce roślin z dawnych lat. Teraz mamy je tylko dzięki vitomantom. Są owalne i zielone albo ciemnobordowe – stwierdziła mistrzyni, gestykulując. – I piekielnie drogie.
To wiele wyjaśniało. W stronach Ren nikogo nie było stać na większość roślin uprawianych przez gemomantów. Wśród alkoholi popularna była rozpowszechniona od biedoty po szlacheckie dwory lumifungówka, która zdaniem Ren nie smakowała szczególnie dobrze.
Faerrien sprawnie wkręciła korkociąg i wyciągnęła korek, po czym rzuciła go niechlujnie na granatową pościel. Usiadła na łóżku, pociągając łyk wprost z butelki. Wytarła dłonią zaczerwienione usta i podała trunek Ren.
Na pewno? Mogę tak bez jakiegoś naczynia? – chciała zapytać dziewczyna, ale zganiła się w duchu. Niepewna i nieśmiała Ren musiała zniknąć. Chwyciła za szyjkę, starając się uprzednio opanować drżenie dłoni. Upiła łyk.
Napój wydawał się zaskakująco smaczny. Delikatnie słodki i jednocześnie ciut kwaskowy. Nie parzył w język jak lumifungówka. Dziewczyna długo trzymała płyn w ustach, jednak w końcu przełknęła, by wziąć kolejny łyk. Wino zaczynało pretendować do tytułu jej ulubionego napoju.
– Dobre, prawda? – zapytała Faerrien, próbując opanować burzę czerwonych włosów.
– Na Dayenara, jest przepyszne! – sapnęła Ren i ponownie podniosła butelkę do ust.
– Może pozwoli choć trochę zapomnieć – mistrzyni zmarkotniała, wpatrując się w ciemną podłogę. – To wszystko… Ja… – jej głos zaczął drgać jak trącona struna. – Nie radzę sobie, Ren – rzuciła w końcu, jakby wypluła zbyt długo zalegającą w ustach ślinę. – Codziennie ryczę jak beksa na tym pieprzonym łóżku, kiedy nikt nie może mnie zobaczyć. Odkąd mama nie żyje. A odkąd umarł też wujek Avillias, ja… – z jej oczu zaczęły spływać łzy, które po chwili spadły na jej kolana. Pokręciła głową, ocierając oczy. – Przepraszam, że ci o tym mówię, ale musiałam się komuś wygadać. Mogłam to zrobić już wcześniej.
Ren podniosła się z wygodnego fotela, by usiąść obok mistrzyni. Nigdy nie myślała, że Faerrien codziennie łkała. Wcześniej wydawało się, że wszystko po niej spływa. Że nie da się jej złamać. To ona pocieszała Ren, nie na odwrót. To wszystko okazało się złudzeniem, bardzo dobrze skrojoną szatą, która skrywała poorane bliznami wnętrze. Teraz iluzja pękła jak bańka.
Młodsza piromantka objęła Faerrien ramieniem. Chciała powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale wiedziała, że to kłamstwo. Dość już łgarstw.
– Jestem przy tobie – rzekła zamiast tego.
Faerrien otarła łzy i pociągnęła głęboki łyk wina.
– Dziękuję.
Siedziały w ciszy, co jakiś czas stopniowo opróżniając zawartość butli.
– Ren? – odezwała się w końcu mistrzyni.
– Tak?
– Wino się skończyło – Faerrien popatrzyła na pustą butelkę. – Weźmiesz nowe?
– Na pewno powinnyśmy?
– Noc jeszcze młoda. Chyba.
Ren posłusznie wyciągnęła kolejną butlę trunku i ze zdziwieniem odkryła, że w skrzyni było ich przynajmniej kilkanaście.
– Pamiętasz naszą pierwszą lekcję? – zapytała Faerrien, kiedy wino dostało się w jej ręce.
– Pamiętam – odparła Ren nieco zmieszana.
– Nie chcę być jedyną, która ma prawo się żalić – otworzyła butelkę i wzięła obfity łyk. – Wiem, że mierzysz się z jakimś trudnym wspomnieniem. Jeśli chcesz się nim podzielić, to śmiało.
– Ja… Nie wiem, Faerrien – kiedy zaczęła do niej mówić po imieniu?
– Rozumiem – mruknęła mistrzyni. – Może kiedy indziej.
– Poczekaj! Ja… – Ren wzięła głęboki wdech, starając się, by przebłyski traumatycznej przeszłości nie usidliły jej w swoich kleszczach. Teraz była silniejsza. Mogła o tym powiedzieć. Chociaż… – Zabiłam swojego ojca – wypaliła, zanim pojawiły się wątpliwości.
Faerrien popatrzyła na dziewczynę z przerażeniem i zamrugała. Ren przełknęła ślinę, wzrok miała utkwiony w spoczywających jej na kolanach zaciśniętych pięściach, których drżenie starała się opanować.
– Próbował… Próbował zrobić mi krzywdę. Taką, której sama doświadczyłaś – Ren spojrzała mentorce głęboko w oczy. Teraz już musiała dokończyć. – Przez cały czas zamykał mnie w ciasnej piwnicy, znęcał się nade mną. Nade mną i matką. Tego jednego razu… – pokręciła głową. – To był moment, kiedy pierwszy raz użyłam rubinu. Nieświadomie. Moja mama wzięła na siebie winę. Nie wiedziałam, co działo się później. Została skazana na śmierć, ale… ja nawet… nie miałam pojęcia, kiedy i jak umarła. Dni mi się zlewały, Faerrien.
Po jej policzku spłynęła łza. Przez chwilę w pomieszczeniu panowała obezwładniająca cisza. Faerrien zatroskanym wzrokiem studiowała przepełnione bólem oczy młodszej gemomantki. Ren wiedziała, że nie może milczeć. Odsłoniła się przed mistrzynią, zaufała jej. Zresztą z wzajemnością. Powoli rozchyliła spękane wargi i nabrała powietrza.
– Dopiero jakiś czas później uświadomiłam sobie, że mama nie żyje – powiedziała cichym głosem i mimowolnie zaczęła się trząść. – Ojciec zostawił mi pamiątkę – drżącą dłonią rozsunęła fragment kombinezonu, by pokazać część protezy. – Medycy cięli mnie i zszywali. Podobno, bo nic z tego nie pamiętam.
Faerrien gwałtownie przycisnęła głowę Ren do piersi. Objęła ją czule i pogładziła po włosach.
– Co było dalej?
– Potem… – zaczęła Ren, starając się nie zmoczyć łzami koszuli Faerrien. – Zaopiekował się mną daleki wuj, który postanowił się zlitować. Choć może „zaopiekował” to za dużo powiedziane. Dawał mi jeść i pić, nie rozmawiał ze mną za często, ale to wystarczało. Czasem przychodził jego znajomy, archeolog. Lubiłam go. Zawsze opowiadał ciekawe historie i mówił o swoim fachu. Czegoś nawet mnie nauczył. Zafascynowała mnie archeologia. Była trochę jak lekarstwo – Ren wyprostowała się i przejęła butelkę od Faerrien. Była z siebie na swój sposób dumna, choć nie wiedziała, czy bez wina, po którym zaczynało szumieć jej w głowie, byłoby równie łatwo.
– Ren, ja… – mistrzyni zagryzła zęby i chwyciła dziewczynę za dłoń. – Byłam świadoma, że masz trudną przeszłość, ale nie miałam pojęcia, że… aż tak.
– Przynajmniej mamy coś wspólnego, Faerrien – Ren wymusiła delikatny uśmiech, po czym podniosła butelkę do ust.
– Mów mi Fae, Ren – twarz mistrzyni nieco się rozjaśniła, a łzy wyschły już na oliwkowych policzkach. Dopiero z bliska młodsza piromantka zauważyła u swojej nauczycielki delikatne piegi. Wyglądały ślicznie.
Mistrzyni wzięła butelkę z rąk Ren i wypiła do dna.
– Wezmę następne – rzuciła dla odmiany już dosyć pogodnie. – Może teraz porozmawiamy o czymś wesołym? Wystarczy już smutków na dziś, w następnych dniach czeka nas ich i tak sporo.
Przy kolejnej butelce Faerrien opowiadała Ren o swoim życiu na dworze i najróżniejszych historiach, które się jej przydarzyły. Atmosfera stopniowo się rozluźniała. Trzecie wino kończyło się równie szybko jak poprzednie, a na twarze piromantek zaczęły wstępować rumieńce. Ren szumiało w głowie, ale przynajmniej na chwilę zapomniała o wszystkim, co ją dręczyło. Faerrien snuła historię o tym, jak zamknęła swojego dziadka w pokoju, wzięła jego koronę i udała się na spotkanie Rady zamiast niego. Jej było do śmiechu, ale ojcu i dziadkowi już nie. Kiedy tafla wina znalazła się blisko dna, Ren zdała sobie sprawę, że właśnie przepijała fortunę. Faerrien zaczęła kolejną opowieść o tym, jak ukradła Tennaerowi, wtedy jeszcze księciu, buty.
– Biedaczek szukał ich przez cały poranek, a ja chodziłam w nich dumna z siebie, bo po jednym z moich wybryków powiedział, żebym spróbowała wejść w jego buty – dokończyła anegdotę, chichocząc. – Byłam okropnym dzieckiem.
Ren zaśmiała się w głos. Musiała przyznać, że Faerrien doskonale snuła historie. Czuła się przy niej bezpiecznie i ekscytowała ją myśl, że dane było jej zbliżyć się do swojej mistrzyni, poznać z różnych stron, zarówno tej radosnej, jak i smutnej. Słuchając Fae, Ren przez większość czasu wpatrywała się w jej kocie oczy. Piękne i ciepłe. Faerrien miała w sobie coś niezwykłego. Ren zapomniała o wszystkim, czuła się przy niej inaczej. Moc wina przyniosła ze sobą jednak coś jeszcze.
– Fae, muszę ci powiedzieć… – zaczęła Ren już nieco mniej wyraźnie niż zazwyczaj, ale zatrzymała się.
Trochę kręciło jej się w głowie. Faerrien zachichotała, a Ren jej zawtórowała.
– Nie śmiej się – kontynuowała po chwili. – Chciałam ci powiedzieć, że świetnie się przy tobie czuję, ale to nie wszystko. Iii tak – zawiesiła się na chwilę, a jej mistrzyni wybuchła śmiechem. Wyglądała na równie wstawioną co Ren.
Dziewczyna otaksowała Faerrien wzrokiem. Patrzyła na jej rubinowe włosy i oczy świecące jak dwa heliodory. Ren nawet nie zauważyła, kiedy zapłonęły jej policzki, a szyjka butelki, którą trzymała w dłoni, zaczęła być śliska od potu.
– Także chciałam ci powiedzieć, że… – odezwała się, nie spuszczając wzroku z Fae. – Wyglądasz tak ślicznie – nie wierzyła, że to powiedziała. – Trochę ci zazdroszczę.
– Och, dziękuję, Ren, ty też jesteś niczego sobie – starsza piromantka szturchnęła Ren łokciem.
– Tak tylko mówisz – Ren machnęła ręką, wypijając łyk wina i odstawiając je na chwilę na podłogę.
Faerrien zbliżyła się do adeptki tak, że ta mogła poczuć jej ciepły oddech na policzkach i rozchylonych ustach. Serce Ren zabiło szybciej.
– Jesteś wyjątkowa – szepnęła mistrzyni. – Nigdy nie ciągnęło mnie do mężczyzn, Ren. Któryż z nich mógłby się równać z twoją urodą?
Młodszą piromantkę przeszedł przyjemny dreszcz. Co Fae chciała przez to powiedzieć? Ich twarze. Były tak blisko.
– Myślałam, że traktujesz mnie bardziej jak…
– Siostrę? – zapytała Faerrien, muskając palcem podbródek adeptki. – Jakaś ty naiwna.
Ren zrobiła maślane oczy, a jej policzki pokryły się jeszcze silniejszym rumieńcem.
– Ale nie chcę cię skrzywdzić – stwierdziła mistrzyni i odsunęła dłoń.
Ren sapnęła cicho. Skrzywdzić? Ten dotyk… On nie był krzywdzący. Nie miał w sobie nic z brutalności i nachalności. Wydawał się delikatny i miękki jak naturalne tkaniny. Jeśli nie takiemu miała się poddać, to jakiemu? Miała stać się silna, nie mogła przez cały czas ulegać lękom.
– Chcę tego – stwierdziła, chwytając Fae za rękę i przyciskając ją sobie do policzka. – Twoich oczu. Ciała. Całej ciebie.
Musnęła swoimi wargami usta mistrzyni. To był impuls. Nie myśląc zbyt wiele, pocałowała Faerrien jeszcze raz, tym razem mocniej, zatapiając się w jej delikatnych wargach. Serce Ren łomotało jak szalone. Chwyciła za burzę czerwonych włosów i przewróciła się razem z mistrzynią na granatową pościel. Oderwała się na chwilę od pocałunku i poczuła, że robi się jej gorąco. Nocna koszula Faerrien prześwitywała w blasku heliodorowego światła.
– Co my wyprawiamy? – sapnęła Fae.
– Poprowadź mnie – wyszeptała Ren, kładąc mistrzyni dłoń na biodrze.
Ręka dziewczyny przesunęła się w górę, mnąc i podwijając przykrywającą nagość tkaninę. Faerrien dopadła do guzików kombinezonu adeptki, które jeden po drugim zaczęły ustępować. Czoła piromantek spotkały się ze sobą, rozpalając niewidzialny płomień.
– Co teraz, Fae? – szepnęła Ren.
– Będziemy się kochać – ognisty oddech Faerrien rozgrzewał powietrze wokół nich. – Aż zastanie nas ranek.
– A potem?
Mistrzyni pokręciła głową. Przyciągnęła Ren do siebie, całując ją bez słowa.
***
Ellser Draconaris stał samotnie na szerokim balkonie zdolnym pomieścić bezmiar ludzi. Białą balustradę składającą się ze słupków wyrzeźbionych na kształt najwymyślniejszych wyobrażeń smoków zdobił pokruszony heliodor, niczym świecący pyłek. Świeżo upieczony regent Laccii patrzył na strzeliste wieże pędzące ku niebu jak strzały.
Westchnął. Minął zaledwie tydzień, odkąd tymczasowo przejął władzę, a już ogrom obowiązków odrobinę go przytłaczał. Zwłaszcza teraz, kiedy nikt sobie nie ufał. Przez ostatnie intrygi cały autorytet Rady rozsypał się w drobny mak. Każdy mógł być zamieszany w spisek. Nic się nie zgadzało, wszystkie elementy układanki były porozrzucane i nie kleiły się w żadną logiczną całość, choć Ellser miał wrażenie, że brakowało tylko tego jednego kluczowego fragmentu. Pilnie strzeżona komnata wcale nie sprawiała, że czuł się bezpiecznie. Wolałby pozostać w cieniu. Nie było jednak wyjścia, jego brat podjął taką, a nie inną decyzję, a on, jako zastępca króla, musiał wypełniać swoje obowiązki. Teraz wypatrywał feniksów. O tej porze przylatywało ich sporo.
Nie czekał długo. W blasku wszechobecnych heliodorowych latarni ujrzał ptaka o szarych skrzydłach zwieńczonych pojedynczym rzędem czerwonych piór. Feniks zatoczył koło nad głową regenta, po czym przycupnął na balustradzie, składając skrzydła. Ellser z należytą starannością odwiązał list od cienkiej nogi stworzenia. Zwój miał na sobie pieczęć świadczącą o opóźnieniu, musiał więc dotrzeć z daleka, poprzez kilka miast. Regent pokręcił głową. Rozwinął i przeczytał.
– Na Dayenara… – wymamrotał do siebie. To była wiadomość od Avilliasa. – „W Gildii dzieją się dziwne rzeczy” – czytał na głos fragmenty. – „Proszę Cię, drogi przyjacielu, byś rozpoczął pracę nad dziennikiem. Spisz wszystkie informacje, które posiadasz na temat magii” – resztę do końca przeczytał w ciszy.
Ellser nie zamierzał marnować czasu. Wiedział, że sprawa była poważna. Serce biło mu nadzwyczaj szybko. Jeśli wiadomość była opóźniona, mogło to oznaczać, że…
Popędził do biurka, chwycił znajdujący się na nim dziennik, którego wcześniej używał do raportowania działań cieniobójców, i zaczął notować. Postanowił rozpocząć od pierwszych rzeczy, które przyszły mu do głowy.
Zaklinanie to sztuka stosunkowo nowa, a jednak umiłowana przez wszelkie ludy, zwłaszcza osoby zamożne, gdyż za odpowiednią sumę zakląć przedmiot może każdy śmiertelnik.
***
Odziany w zbroję z wizerunkiem smoczego łba Tennaer poruszał się miarowo na swoim opancerzonym złotogrzbiecie, a za nim i przed nim ciągnęły tabuny żołnierzy. Sześcionogi, masywny jaszczur kłapnął paszczą, kiedy król odwrócił się w stronę wielotysięcznych zastępów. Arcymistrz Wojny nucił pod nosem jakąś melodię, postukując palcem w zbroję.
– Taką armią jeszcze nie dowodziłeś, co Poell?
– Zdaje się, że nie – odparł młodzieniec, przerywając na chwilę cichy śpiew. Oderwał palce od zbroi, by przeczesać blond włosy, które po długiej wędrówce nie były już tak starannie uczesane jak zazwyczaj. Hełm trzymał pod pachą, najwyraźniej nie przepadał za zakuwaniem głowy w stal. – Mogę o coś spytać?
– Śmiało.
– Jak sądzisz, kto jest zamieszany w ten cały spisek?
– Jak to kto? Północ – burknął król. Miał nadzieję, że Khigorczycy byli za to odpowiedzialni, wszystko na to wskazywało. Podjął takie decyzje, że teraz nie było odwrotu. Chciał, żeby to się już skończyło, żeby było jak dawniej. Żeby znów mógł przytulić Aqen.
– Mam na myśli osoby ze stolicy. Ktoś musiał maczać w tym palce – stwierdził Poell, obgryzając rzemień rękawicy.
Tennaer wzruszył ramionami.
– Liczę, że Ellser się tym zajmie. Jemu akurat ufam i…
– Wcześniej myślałem, że to Vancaster – wciął się w zdanie Poell, nie zwracając uwagi na swój brak taktu i wątpliwe maniery. – Ale kiedy zginął, zacząłem mieć w głowie mętlik. Myślę, że jest coś, o czym zapomnieliśmy. Coś, czego nie braliśmy pod uwagę. Jakieś spoiwo, które połączy to wszystko w całość.
– Obyśmy je znaleźli – mruknął Tennaer, patrząc w dół na pancerz okrywający złotawy grzbiet bojowego jaszczura. – Inaczej nawet po wojnie nie będzie bezpiecznie w Dracodarze.
Władca uniósł wzrok, a jego oczom ukazały się mury Tallo upstrzone nienaturalnie wysokimi wieżami. Te odznaczały się charakterystycznymi dla prowincji Cellapolium zielonymi wstęgami zwisającymi z każdego piętra. Miasto łączyła z resztą królestwa liczna sieć dróg, nie bez powodu mawiano, że wszystkie drogi prowadzą do Tallo. To tutaj miały czekać na Tennaera bataliony z całego Cellapolium, wschodniej prowincji Zenshi i wysuniętego na zachód Fretzlandu.
Król uśmiechnął się lekko. Byli w połowie drogi. Jeszcze pięćdziesiąt mil wędrówki i dotrą do Czerwonego Grodu. A stamtąd do Gildii pozostanie już niecałe trzydzieści. Za mniej niż tydzień będzie mógł zobaczyć córkę. I tego cholernego drania, Avilliasa, który był jego nadzieją.
Nie mógł się doczekać.
Rozdział II
Przydomek
…A Kamienne Dzieci niech zwane będą Skażonymi, gdyż płynie w nich krew zdrajców. Nie one są winne, lecz noszą w sobie grzech przodków. Obowiązkiem ich jest naprawić błędy pradziadów, którzy oddali naszą wolność za swoją rozpustę.
Gwiezdna Biblia Sherr-Ikha, fragment rozdziału trzeciego
***
Rhyan przechadzał się z Lydhią po jednej z ulic Bhayec. Zgodnie z oczekiwaniami po serii ciepłych dni nastąpiło spore ochłodzenie. Zimno zaczerwieniało im kostki, ale starali się je ogrzać, trzymając się za ręce. Żółty blask niskich heliodorowych latarni otulał przysadziste budynki po obu stronach brukowanej drogi. Mogło się wydawać, że wszystkie miasta w Khigorze zostały wybudowane według jednego schematu i Koliber wcale nie zdziwiłby się, gdyby tak właśnie było. Wciąż krążyły mu po głowie słowa Ghilforda.
Kim była Ren Crown? Dlaczego hrabiemu zależało na niej tak bardzo, że szantażował Rhyana śmiercią sekretarza? Tak naprawdę młodemu dowódcy nie było nic do tego, mógł po prostu wykonać zadanie – przyprowadzić dziewczynę z Wyżyny do Bhayec i zyskać poparcie potężnego hrabiego. Miał wszak okazję zostać Lordem Północy! Biały Tron nie mógł długo stać pusty, gdyby Dhagnar umarł. Rhyan nie wiedział, czy młodzik taki jak on byłby dobrym kandydatem na stanowisko władcy całego Khigoru, a jednak coś go kusiło, by wykorzystać tę szansę. Mógłby pokierować krajem, by zapobiec zbliżającemu się niebezpieczeństwu, ochronić Lydhię. Ochronić wszystkich, których normalnie by nie zdołał. Zyskać siłę większą, niż kiedykolwiek marzył. Z tym, że nie wiedział nawet, jak się do tego zabrać. Może już do końca postradał zmysły?
Pokręcił głową. Tak czy siak, musiał wypełnić zadanie. Dość już polało się krwi. Dostał sporo drewnianych monet na zaliczkę dla laccyjskich cieniobójców, mógł po prostu podkraść kilka z nich i dać tajemniczej Ren Crown w zamian za podróż u jego boku. W jakim domniemanym celu? Tego Rhyan jeszcze nie wiedział, ale miał dwa dni wędrówki na zastanowienie. Każdego można było kupić.
Nim się obejrzał, wkroczył razem z zaklinaczką na okrągły rynek – miejsce, którego próżno było szukać w większości khigorskich miast. To akurat odróżniało Bhayec od chociażby Hyrie. Wyłożony kocimi łbami plac pełen był różnych handlarzy siedzących na dziwacznych dywanach z haftami w złote smoki czy liście. To laccyjskie wzory, ale trudno było się temu dziwić – do granicznego miasta wielu przybywało z Południa, by sprzedać najróżniejsze dobra. Kupcom jednak wyraźnie kończył się towar, a na kolorowych kobiercach wystawione były jedynie pojedyncze sztuki drobnych ozdób i egzotycznych roślin. Utkane ze sztucznych nici ubrania handlarzy nie sugerowały przepychu, to musiał być dla nich ciężki czas. W dodatku w zachowaniu kupców było coś niepokojącego. Mężczyźni i kobiety o różnym kolorze skóry i rysach twarzy zdawali się spięci i zestresowani. Rhyan szybko jednak przestał ich obserwować, w centrum miasta dużo się działo. Na środku rynku śpiewak o wątpliwych umiejętnościach wyjękiwał balladę o skrzydlatych bogach, a po jego obu stronach stali wysocy mężczyźni w dziwacznych strojach z przytwierdzonymi do ramion imitacjami skrzydeł. Odgrywali rolę wspominanych w pieśni bóstw, prężąc przy tym nienaganne muskuły. Skromna publika powtarzała każdy refren ballady za odzianym w tani biały płaszcz śpiewakiem. Wszystko to wyglądało nieco komicznie.
Rhyan westchnął. Niemal zapomniał o Święcie Zrodzenia. Nie obchodziły go specjalnie tradycje religijne. Z jednej strony czuł zażenowanie, ale z drugiej – cieszył się, że ludzie mogli zaznać trochę radości. Niedługo zapewne dowiedzą się, co stało się w Hyrie, ale na razie mogli żyć jeszcze bez strachu, pewni tego, że cieniobójcy uchronią ich przed każdym złem, które czai się w ciemności.
Lydhia zerknęła na przedstawienie z uśmiechem, Rhyan natomiast zapatrzył się na nią. Na jej ciemne, przycięte ponad ramionami włosy, delikatny podbródek i lekko zadarty nos. Westchnął cicho. W końcu mógł zwyczajnie trzymać ją za rękę. Bez niepewności. Bez gierek.
Nie zorientował się nawet, że ze smolistego nieba zaczął prószyć śnieg. Na tle mrocznego firmamentu wyglądał jak białe akcenty na onyksie.
– Wcześnie w tym roku – mruknął cieniobójca.
– Prawda? Zazwyczaj spada dopiero po Święcie Zrodzenia, a jesteśmy przecież na południe od domu – stwierdziła. – Rhyan?
– Tak?
– Wyjedźmy na daleką północ, kiedy to wszystko się skończy – wyszeptała Lydhia. Wciąż była zapatrzona w przedstawienie na rynku, ale wydawało się, że jej myśli krążą po zupełnie innym miejscu. – Może uda nam się wywalczyć wspólny przydział w Rhavehall. Albo w Ahldpeak. Bywa tam zimno, ale trakty górskie oświetlają krajobraz widoczny z granicy miast. Podobno jest piękny.
Daleka północ. Tam musiało być bezpieczniej. Lepiej zabezpieczone trakty, liczniejsze oddziały cieniobójców. To nie był głupi pomysł, zwłaszcza gdyby został Lordem Północy. Niestety, nic nie zapowiadało, by całe to szaleństwo miało rychło dobiec końca.
– Spróbujemy – powiedział z uśmiechem.
– Byłoby wspaniale – dziewczyna spojrzała z rozmarzeniem w dal. – Najpierw jednak jedziemy do Laccii, prawda?
Rhyan zamrugał.
– My?
– Chyba nie sądziłeś, że puszczę cię tam samego?
– Nie ma mow… – Rhyan ugryzł się w język. Przecież doskonale wiedział, jak potoczy się ta rozmowa. – Jesteś pewna?
– Nie zaczynaj, Rhyan – dziewczyna rzuciła mu ni to wrogie, ni to zadziorne spojrzenie. – Chyba że chcesz, żebym znowu się na ciebie wydarła.
Rhyan prychnął i uniósł kącik ust.
– Jeśli ma się skończyć tak jak ostatnio, nie mam nic przeciwko temu.
Lydhia zmrużyła oczy, przeszywając chłopaka spojrzeniem niby włócznią.
– Uważaj, żebym czasem przypadkiem nie zacisnęła zębów w nieodpowiednim momencie.
– Lydhia Zabójcze Szczęki – rzucił żartobliwie Rhyan. – Nawet by ci pasowało.
– Wolałabym Lydhia Cieniobójczyni.
Rhyan uniósł brew, przekrzywiając głowę tak, że niemal strzeliła mu szyja.
– Słucham?
– Ja mówię poważnie. Przygotuj dla mnie umowę – popatrzyła na niego znacząco.
Freeze westchnął i chwycił się palcami za nasadę nosa. Czasem ta dziewczyna doprowadzała go do szału. A może do szaleństwa?
– Nie ma sensu się z tobą kłócić, prawda?
– Najmniejszego – odparła Lydhia z triumfalnym uśmiechem.
***
– Gotowi do drogi? – zapytał dowódca Khalahad, dosiadając masywnego knurowca. Zwykle cieniobójcy poruszali się bez wierzchowców, jednak teraz nie mogli zwlekać.
Cała drużyna mruknęła potwierdzająco.
– A ty? – rzucił szpakowaty dowódca do Lydhii. – Co tu robisz? Co to za przebieranki? – wskazał palcem jej czarny mundur z przymocowaną do kołnierza białą, futrzaną peleryną.
– Jestem cieniobójcą – stwierdziła, wzruszając ramionami. – A może powinnam mówić „cieniobójczynią”?
– Kobieta cieniobójcą? Nie rozśmieszaj mnie.
– Dam głowę, że walczy lepiej od ciebie – powiedział Rhyan z uśmieszkiem na twarzy.
– Ty…
– W sumie to tęskniłem za damskim towarzystwem – mruknął Baywhick, wcinając się w zdanie i poprawiając nieco za mały mundur. – Miło cię widzieć w oddziale – ukłonił się lekko z siodła, a dziewczyna odpowiedziała mu uśmiechem.
Khalahad prychnął.
– Tylko żeby nie trzeba było cię ratować – burknął. – Ruszamy!
Spojrzał przed siebie i już miał poganiać knurowca.
– Zaczekajcie! – dobiegł ich głos z oddali.
– A ten to kto? – zapytał podirytowany dowódca z Bhayec.
– Casyn? – zdziwił się Rhyan, ignorując Khalahada, kiedy białowłosy mężczyzna na knurowcu nieco się zbliżył. – Kto ci powiedział?
– On – wskazał Baywhicka, hamując. – Widocznie nie umie trzymać języka za zębami. I ma przy okazji niewyparzoną gębę.
Blackstone zerknął na Casyna spode łba, a Khalahad się skrzywił.
– Co cię tak do nas ciągnie? – zapytał Koliber.
Białowłosy wzruszył ramionami.
– A co mam lepszego do roboty? Moje poprzednie życie legło w gruzach, a ja lubię walczyć – wskazał miecz. – W tym zasranym mieście nie mają nawet areny, pomyślałem, że tu będzie okazja, żeby się wykazać. W razie gdyby jakiś laccyjski śmieć sprawiał kłopoty. Poza tym mam fajne cacko, przyda wam się – dokończył, ponownie wskazując oręż.
Khalahad wydawał się zbity z tropu.
– Jesteś cieniobójcą? Nie? Przykro mi, ale nie jedziesz – syknął.
Koliber namyślił się przez krótką chwilę. Właściwie Casyn mógł się okazać użyteczny.
– Przyda się nam, ma miecz zaklęty cymofanem – zauważył. – Biorę za niego odpowiedzialność.
W głębi duszy trzymał kciuki, żeby żadnej brać nie musiał.
– Jak sobie chcesz – Khalahad mlasnął z niesmakiem. – Lepiej, żeby nie zrobił niczego głupiego.
– Służę pomocą – odezwał się Casyn, wyszczerzając zęby.
Drużyna popędziła knurowce, niektóre objuczone bagażem, i ruszyła w stronę otwartej południowej bramy.
Wrota sprawiały wrażenie solidniejszych niż te północne. Stalowe podwoje mierzyły co najmniej piętnaście stóp, a i mury wznosiły się wyżej po tej stronie miasta. Kamienna ściana wydawała się nieprzekraczalna, a wysoki krenelaż na jej szczycie zostawiał wąskie przerwy dla łuczników. Cała konstrukcja otoczona została z tej strony płytką fosą, z której wystawały metalowe pale. Równie ostre, co strzały bodące potencjalnych wrogów ze szczytu muru. Miasto było technicznie nie do zdobycia od południa.
Rhyan odetchnął głęboko, kiedy przekroczył bramę. Nie wiedział, czy to przez strach, czy przez resztki nadziei. Bał się, że znów spotka upiora oraz tego, że ten po raz kolejny spróbuje wedrzeć się do jego umysłu jak nieproszony gość albo raczej jak parszywy złodziej. Jednocześnie chłopak pragnął ich ponownego spotkania. Chciał skrócić upiora o głowę.
Śnieg zaczął powoli ozdabiać sylwetki niespełna trzydziestu cieniobójców i towarzyszącego im Casyna Rogblocka. Białe peleryny spływały na kupry knurowców, a guziki czarnych mundurów migotały w blasku heliodorowych lamp.
Wkroczyli na terytorium Laccii.
***
Okutana w czarne szaty postać powstała z klęczek, obserwując grób pochowanego przez niego Adriena. Śmierć nie wiedział, czy to właśnie tak powinien postąpić z ciałem młodego obywatela Laccii. Już dawno przestał śledzić ich zwyczaje. Przygryzł wargi.
Szkoda, pomyślał. Wielka szkoda.
Adrien musiał kiedyś zginąć, jak każdy śmiertelnik, ale jeszcze nie teraz. Miał do wykonania ważne zadanie, któremu nie podołał. Śmierć przeklął się w duchu, że nie zdążył. Powinien sam odebrać kamień od Adriena, a nie liczyć, że ten bezpiecznie go przetransportuje. Potrzebował jednak pomocy, samemu ciężko było przechwycić wszystkie antykamienie. Nawet gdyby próbował, zużyłby na to więcej mocy, niż pozwalały mu resztki jego zapasów. Ren wydawała się obiecującą współpracownicą. Miała dar. Poznał już takich ludzi. Nazywał ich Śniącymi. Mógł się z nimi skontaktować, kiedy spali. Często jednak napotykał opór, jakby ktoś próbował go wyrzucić. Podejrzewał, że to Matka, z którą miał wątpliwą przyjemność się spotkać w jednym ze snów.
Byłaby wielka szkoda, jeśli okazałoby się, że Ren nie jest w stanie znieść podszeptów kamienia. Wtedy najpewniej musiałby ją zabić.
Tak samo jak poprzedniego władcę Laccii.
Śmierć zamknął oczy. Kiedy właściwie przyjął ten przydomek? Kiedy mu go nadano? Nie pamiętał. Swojego prawdziwego imienia wyrzekł się jednak już dawno temu.
Rozdział III
Laccia
…A tych, którzy wrócili, niech ostrza i kamienie strącą w czeluści piekielne, jak ongiś włócznia czarna, jak nasza pięść żelazna.
Gwiezdna Biblia Sherr-Ikha, fragment rozdziału trzeciego
***
Rhyan słyszał w swoim życiu o różnorodnym laccyjskim zdobnictwie, architekturze i ogólnym przepychu, ale dopiero teraz miał okazję poznać jego namiastkę. Wysokie, powykręcane latarnie po obu stronach traktu były ozdobione pięknymi reliefami przedstawiającymi liściaste wzory lub smoki w dziwacznych, wręcz nienaturalnych, ale za to artystycznych pozach. Wydawało się, jakby patrzyły na przechodzących drogą cieniobójców z dziwną wrogością w swoich wyrzeźbionych misternie oczach.
Koliber prychnął. Nie rozumiał tej wytworności. Czemu miała służyć? Tak wysokie latarnie były zupełnie niepraktyczne, a wymienianie zatkniętego na ich czubku oszlifowanego heliodoru, który na dodatek owinięty został stalowym liściem, musiało być istnym utrapieniem. Teraz Rhyan docenił prostotę i użyteczność khigorskich konstrukcji. Zerknął jeszcze na laccyjską kapliczkę i z ulgą stwierdził, że przynajmniej ta zdawała się choć trochę praktyczna.
– Cóż, przeżyłem bunt w Pherickdale, przeżyłem masakrę w Hyrie, to i Laccię przeżyję – zagaił Baywhick. Wciąż próbował dopiąć niesforny guzik munduru. Nie było czasu, by szyć stroje na miarę, toteż Dharth Amber i Baywhick Blackstone musieli przyjąć jakieś z magazynu. Tylko dla Lydhii udało się znaleźć pasujący mundur.
– Nie mów hop, póki nie przeskoczysz – burknął markotnie Dharth. – Mój brat nie miał tyle szczęścia, co ty do tej pory.
– Gerth wykazał się odwagą – mruknął Blakcstone, przeczesując palcami swoją niestarannie przyciętą brodę.
– W przeciwieństwie do ciebie, Baywhick.
Barczysty hazardzista popatrzył na towarzysza z wyrzutem.
– Ha! Mówisz, jakbyś sam nie spieprzał przed upiorem! W Pherickdale uratowałeś swojego brata, ale w Hyrie byłeś równie tchórzliwy co ja.
– Skoro mowa o Pherickdale, gdzie byłeś, kiedy Gerth potrzebował pomocy?! – warknął Dharth. – Wyżywałeś się na rebeliantach?
– Proszę – wtrąciła się Lydhia, a na jej twarz wstąpił dziwnie smutny grymas. – Możemy nie mówić o buncie w Pherickdale?
Rhyan spojrzał na nią z zaciekawieniem. Czy to wtedy straciła ukochanego? Przez moment poczuł ukłucie zazdrości, ale szybko je stłumił. To była przeszłość. I to na pewno niełatwa.
– Oho, odezwała się waleczna kobietka – skwitował szyderczo Baywhick. – Będę mówić, o czym mi się podoba.
– Na twoim miejscu bym zamilkł, Blackstone – Rhyan obrzucił brodatego cieniobójcę nieprzychylnym wzrokiem.
– O, pan dowódca obrońcą dam w opałach! – parsknął Baywhick wyraźnie zirytowany całą rozmową, którą przecież sam zaczął. – Szkoda, że nie broniłeś tak swojego oddziału, kiedy przybył upiór!
– Stul już ten pysk, idioto – mruknął Dharth.
– Mówiłem – wtrącił znienacka Casyn, wyszczerzając nienagannie białe zęby i wskazując Blackstone’a. – Ma niewyparzoną gębę.
– Zdążyłem zauważyć – syknął Rhyan. – Baywhicku, pytałeś mnie niedawno, jakie są moje zainteresowania i tematy do rozmów. A jakie są twoje? Bo ja słyszę tylko szczekanie.
W byłym hazardziście aż się zagotowało. Poczerwieniał na twarzy i zacisnął masywne pięści tak, że aż pobielały mu kłykcie, a Rhyan triumfalnie uniósł podbródek.
– Czekam na jakąś odpowiedź. Picie? Kurtyzany? Czy może zbijanie drewnianych monet na aleksandrytowych szachach? Pytam poważnie, nic więcej o tobie nie wiem, Baywhicku Blackstone.
Barczysty cieniobójca zagryzł zęby. Coś chyba w nim pękło, przez chwilę nie przypominał już siebie. Jego twarz nagle stała się inna. Koliber nie potrafił jednak określić, co dokładnie się w niej zmieniło.
– Gdybyś… Gdybyś wiedział o mnie choć trochę, mówiłbyś inaczej – stwierdził Baywhick, przechodząc w kilka sekund przez całe spektrum emocji, od złości do smutku.
– Tu się muszę zgodzić – przyznał niechętnie Dharth. – Baywhick łatwo w życiu nie miał.
Rhyan prychnął.
– A kto miał? Większość ludzi, których poznałem, albo nie żyje, albo straciła kogoś bliskiego – oznajmił lekceważąco.
– Ale nigdy nie poczułeś, panie dowódco, jak to jest patrzeć na śmierć własnej córki – wycedził Baywhick, patrząc na Rhyana chłodnymi jak lód oczyma. – I nigdy ci tego nie życzę.
Koliber nie odpowiedział. Nie wiedział, co miałby niby odrzec. Zrobiło mu się głupio. Skrzywił się i rozejrzał. Otaczali go ludzie z bliznami. Może nie powinien tak szybko ferować wyroków? Im dłużej żył na świecie, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że nie ma podziału na dobrych i złych ludzi. Wszyscy byli gdzieś pośrodku. Łącznie z nim samym.
***
Rzeka Porivca przecinała trakt wąskim korytem. W zasadzie to bardziej przypominała strumyk niż rzekę. W żółtawym blasku heliodorów rwący granatowy nurt rozszarpywał wystające kamienie. Na brzegu, tuż przed niewielką kamienną kładką, droga zamieniała się w obszerny półkolisty plac otoczony latarniami. Rhyan zauważył, że niektóre z nich straciły blask i najwyraźniej nikt nie pomyślał o wymianie kamieni. Na środku półkola znajdowała się zdobiona kapliczka. Wyglądało na to, że Laccianie urządzili tu miejsce postojowe.
– Tu się zatrzymamy – zarządził Khalahad. – Ruszymy z samego rana, rozkładać namioty – polecił. Najwyraźniej był dumny z tego, że to on wydawał większość rozkazów, a nie Rhyan.
Jakieś dwa kwadranse później plac był usiany szarymi płachtami, a ślepe knurowce stały przywiązane do małych pachołków przy brzegu. Cieniobójcy wyciągali z juków niewielkie hebanolitowe belki i bryłki węgla, by zrobić z nich kilka ognisk. Kiedy te zapłonęły żywym ogniem, drużyna poczęła przyżądzać posiłki, głównie z lumifungów. Rhyan usiadł przy jednym ognisku z własnym oddziałem i Casynem Rogblockiem. Chciał porozmawiać ze swoimi ludźmi. Ostatnio zrodziła się między nimi tylko sieć nieporozumień. Musieli się stać zespołem. Lydhia miała rację, nie mógł liczyć już tylko na siebie.
– Przepraszam, Baywhicku – powiedział Koliber cicho, prawie szepcząc. – Zbyt pochopnie cię oceniłem.
Blackstone machnął ręką.
– Nie szkodzi. Skąd mogłeś wiedzieć, panie dowódco?
– Nie usprawiedliwia to twojego zachowania, Baywhicku, powinieneś okazywać dowódcy więcej szacunku – mruknął Dharth.
– Racja – burknął brodaty, wlepiając przepełnione goryczą oczy w trzaskające płomienie.
Rhyan wpatrywał się w ciszy w płonące belki. Ogień iskrzył na palonym materiale, tańcząc wokół topiącego się śniegu.
– Nie chciałem was zostawiać – stwierdził w końcu Koliber, obracając surowego jeszcze lumifunga nad ogniskiem. – Po prostu nie widziałem szansy, by wam pomóc. Gdybym próbował was ocalić… nie uratowałby się nikt.
– Prawda – potwierdził Casyn, przeczesując białe włosy. – To był jedyny słuszny wybór.
– Pewnie masz rację – mruknął Baywhick. – Trochę poniosły mnie emocje. Ale ty, Casyn – wskazał na białowłosego. – Wisisz mi drewnianą monetę za naszą partię.
Rhyan spiorunował barczystego cieniobójcę wzrokiem, ale Blackstone tylko wzruszył ramionami. Jego oczy zdawały się mówić „grałem uczciwie”.
– Chyba od szachów nigdy się nie wyzwolę.
– Spróbowałbyś kiedyś takich niealeksandrytowych – Rhyan uniósł kącik ust. – Przy okazji, wisisz mi mój miecz.
– Daj spokój, panie dowódco, został w Hyrie, kto wie, czy w ogóle przetrwał?
– Tylko żartuję – Koliber machnął ręką. Sam siebie zadziwił. Kiedyś walczyłby całym sobą o to ostrze.
– Chyba zaczynam dowódcę lubić – mruknął Baywhick z uśmieszkiem. – Bardzo powoli, ale jestem na dobrej drodze.
– Cieszy mnie to – odparł Rhyan. – Kiedy upiór zaatakuje po raz kolejny, a stanie się to na pewno, musimy działać razem.
Blackstone odetchnął ciężko i zapatrzył się w tańczące płomienie, jakby nie do końca wierzył, że przeżyje kolejne spotkanie z upiorem.
– Obawiam się, że przeceniasz swój optymizm i nasze możliwości, panie dowódco – stwierdził w końcu.
– Być może – przyznał Koliber. – Ale to chyba jedyne, co nam pozostało.
Zapanowała cisza. Patrzyli na siebie niepewnym wzrokiem.
– Potraktujcie to jak wyróżnienie – wtrąciła nagle Lydhia, szturchając Rhyana ramieniem. – Ten drań prawie nigdy nie gra drużynowo.
– I jest nieufny jak diabli – zauważył Baywhick.
– Pracuję nad tym – mruknął Freeze. – Musimy wszyscy zacząć sobie ufać, jeśli nie chcemy zginąć z ręki upiora. Dharth – zwrócił się do Ambera. – Przykro mi, że nie dałem rady ocalić twojego brata, ale skoro ty i Baywhick żyjecie, to znaczy, że jego śmierć nie poszła na marne. Nie pozwólmy na to, by stała się nic niewarta.
– Nie zamierzam na to pozwolić, panie dowódco – stwierdził twardo Dharth, co Koliber skwitował kiwnięciem głową.
Casyn niespodziewanie odłożył jedzenie, przeczesał palcami białe włosy i zaczął cicho klaskać, mogłoby się wydawać, że w rytm trzaskającego ognia.
– Podoba mi się ta wasza paczka – oznajmił, rozkładając ręce. – Potrzeba jakiejś przysięgi, aby dołączyć?
Rhyan początkowo był zaskoczony, ale zaraz potem uśmiechnął się. Wyglądało na to, że oddział miał się powiększyć.
– Nie, jest tylko umowa. Na razie może być ustna.
***
Rhyan sapnął targnięty spazmami rozkoszy i opadł zdyszany na twarde posłanie tuż obok Lydhii.
– Robisz postępy – stwierdziła dziewczyna, gładząc go po torsie.
Leżeli razem na sztucznych kocach, oddzieleni od wiecznej nocy szarą płachtą namiotu, przez którą przebijało się blade światło heliodorów. Dziewczyna założyła udo na nogi Rhyana i wtuliła się w jego pierś. Oboje byli przykryci grubym futrem, które miało chronić przed coraz niższą temperaturą.
– Chętnie zapiszę się na kolejne treningi – mruknął Koliber, zaczesując kosmyk ciemnych włosów Lydhii za jej ucho.
– Nie mówię o tym, Rhyan – szepnęła. – W końcu zaczęło coś do ciebie docierać.
Freeze uśmiechnął się ciepło. To była jej zasługa. Nie mógł już polegać tylko na sobie, choć wiedział, że pewnie ciężko będzie mu się przyzwyczaić. Obiecał jej, że będzie żyć, musiał dotrzymać słowa. Gdyby umarł, nie mógłby już jej chronić. Nawet nie wiedział, w którym momencie Lydhia stała się dla niego oczkiem w głowie. Gdy składał jej przysięgę? A może wcześniej?
– Mam dobrą nauczycielkę – szepnął, po czym namiętnie ją pocałował.
Dziewczyna zacisnęła dłonie na jego policzkach. Gorąco momentalnie uderzyło Rhyanowi do głowy. Nie myśląc wiele, musnął Lydhię po wznoszącym się niczym fala biodrze. Zanim się zorientował, jego ręka znalazła się na jej nagim pośladku, a serce łomotało mu jak szalone. Całował dziewczynę w amoku, przyciskając do siebie jej rozgrzane jak piec ciało.
– Widzę, że nie masz dość – sapnęła Lydhia, kiedy na moment oderwała się od jego warg.
– Mógłbym tak przez cały dzień – Rhyan uśmiechnął się i zanurkował dłonią między jej uda.
***
Droga zaczęła się wznosić. Najwyraźniej nazwa Wyżyna nie wzięła się znikąd. Nie mieli miasteczka nawet w zasięgu wzroku, a teren już robił cię cięższy. Rhyan i Lydhia jechali z tyłu kawalkady, zaklinaczka miała chłopakowi coś do powiedzenia.
– Chciałabym, żebyś wiedział, zasługujesz na to – cicho powiedziała dziewczyna.
– O czym? – zapytał Rhyan, choć domyślał się, o co chodzi.
– O Pherickdale. O mojej poprzedniej miłości.
Rhyan machnął dłonią.
– Daj spokój, to przeszłość.
Lydhia prychnęła.
– Nie obchodzi cię to?
– Obchodzi – mruknął Rhyan. – Po prostu myślałem, że to dla ciebie trudne.
– Bo jest! Mógłbyś to docenić.
Koliber odetchnął ciężko, jakby złapał zadyszkę.
– A więc zginął podczas buntu?
– Był jednym z inicjatorów – Lydhia zacisnęła pięści. – To stało się tuż przed tym, zanim otrzymałam przydział. Byłam młoda, może zbyt młoda, żeby zawczasu zrozumieć, co działo się wewnątrz Rhobba. Kiedy w mieście zapanował głód i zaczęto wydzielać racje, dla jego schorowanej matki to było jak wyrok. Dla niej i dla wielu innych, którzy nie mieli dość pieniędzy na łapówki. Rozumiałam to, ale… ten bunt nie miał sensu. Zabijali przy tym niewinnych ludzi, by pokazać swoje racje. Poza tym, wyobrażasz to sobie? Szesnastoletni chłopak i podobni mu młodzieńcy przeciw wyszkolonym żołnierzom. Całkiem nieźle im szło, ale nie mieli szans. Znienawidziłam Rhobba. A jednak, kiedy odszedł, ból był nie do opisania.
Lydhia wbiła posępny wzrok w atramentowe niebo. Zmarszczyła brwi. Rhyan poczuł gulę w gardle. Czemu wszyscy musieli przechodzić przez piekło? Skrzydlaci bogowie nie istnieli. Nie mogli.
– Nie masz za złe Baywhickowi i Dharthowi? – zapytał niemal szeptem. – Tego, że walczyli przeciw niemu?
Zaklinaczka pokręciła głową.
– To Rhobb był idiotą. Żołnierze tylko wykonywali obowiązki, bronili innych.
– Rozumiem…
– Miałam się już nigdy nie zakochać. Nie w kimś, kto nie boi się śmierci – rzuciła Lydhia, zanim Koliber zdążył dodać choć słowo. – Niezależnie od tego, jak szlachetne masz pobudki, Rhyan, nie umieraj – zacisnęła ręce na wodzach. – Przynajmniej nie wcześniej niż ja.
– Obiecałem – mruknął chłopak, choć wcale nie był pewny, czy będzie w stanie dotrzymać słowa.
Wpatrywali się w siebie przez moment, po czym pospieszyli knurowce, by dogonić pozostałych jeźdźców. Kiedy znaleźli się tuż obok reszty, Koliber dostrzegł, że Baywhick szepnął coś do Dhartha i zachichotał.
– Z czego się śmiejecie? – zapytał Rhyan.
– Wszystko słyszeliśmy, panie dowódco – powiedział Blackstone.
– Dalej niewyparzona gęba – stwierdził Casyn, wzdychając.
Koliber uniósł brew. Słyszeli? Co? Rozmowę? Niemożliwe, to musiało być coś innego. Baywhick dalej chichrał się pod nosem.
– Co słyszeliście? Co cię tak bawi, Blackstone? – syknął Rhyan.
– Nic, po prostu nie spodziewałem się, że dowódca jest taki głośny w… No wiesz – Baywhick mrugnął porozumiewawczo.
Koliber zgrzytnął zębami, jego policzki przykrył czerwony jak rubin rumieniec. Więc to o to chodziło, teraz rozumiał. Zerknął na Lydhię.
– Zazdrościsz? – rzuciła zaklinaczka z zadziornym uśmiechem.
– Oczywiście, że zazdrości – mruknął Dharth, unosząc kącik ust. – Nie może się pogodzić z utratą młodoś…
– Hej! – zawołał głośno Khalahad, który jechał na samym czele kolumny i przerwał oddziałowi Rhyana pogawędkę. – Już prawie jesteśmy!
Faktycznie, w oddali zaczęło się pojawiać więcej świateł, co niemal zawsze wskazywało na miasto albo osadę. Droga wypiętrzała się coraz bardziej, a wokół można było dostrzec wystające głazy.
Nagle coś zamajaczyło w oddali. Rhyan zauważył nakreślone w świetle sylwetki i spiął mięśnie. Po chwili rozstrzygnął jednak, że kształty są ludzkie. Odetchnął z ulgą.
Zaraz.
Coś się nie zgadzało. Czy oni…
– Na ziemię! – ryknął.
– Co ty… – zaczął szpakowaty Khalahad, ale nie zdążył dokończyć. Strzała ze świstem wbiła się w jego czaszkę, zwalając go z wierzchowca i skrapiając szkarłatem zalegający na trakcie śnieg.
Seria pocisków zatańczyła w powietrzu. Część z nich powbijała się w mundury cieniobójców z czoła formacji, robiąc z nich krwawe tarcze strzelnicze. Krzyki rozdarły ciszę. Oddział Rhyana padł na ziemię. Mieli szczęście, że znajdowali się z tyłu.
Koliber zaklął siarczyście. Dlaczego ich zaatakowali? Nie było czasu się nad tym zastanawiać. Musiał coś wymyślić. Inaczej wystrzelają ich jak kaczki ze starych podań.
Lydhia warknęła ze złością. Spojrzała na Rhyana, zacisnęła zęby, po czym uniosła się na klęczki i dobyła łuku, próbując wycelować w nieznajomych wrogów.
– Lyd, kryj się! – krzyknął Rhyan.
Zbłąkana strzała zaśpiewała piskliwą melodię, po czym drasnęła zaklinaczkę w ramię, nim ta zdążyła wystrzelić. Dziewczyna syknęła i opuściła łuk. Rhyan rzucił się na nią, by powalić ją z powrotem na ziemię. Na szczęście rana okazała się ledwie zadrapaniem.
Cholera, pomyślał. Cholera, cholera, cholera!
Miał mało czasu. Znowu grad strzał, jedna świsnęła mu koło ucha. Patrzył, jak kolejni cieniobójcy padają martwi, lamentując w agonalnym bólu.
Stać go było tylko na jeden pomysł. Szybkim ruchem odpiął swoją białą pelerynę i obnażył Przysięgę, która rozbłysła magicznymi smugami. Zatknął futrzane okrycie na sztychu i, zerwawszy się na równe nogi, zaczął nim wymachiwać tak, by było jak najlepiej widoczne. Biała flaga.
Ostrzał ustał. Kolana ugięły się pod Rhyanem, omal nie upadł. Udało się.
Rozdział IV
Więźniowie
Wtedy padło nasze wyznanie. Każdy, który pragnie zbawienia dostąpić, musi odrzucić fałszywych bogów, którzy nas zdradzili i stali się bytem nieczystym. Głoście tę wieść wszędzie, ludu Sherr-Ikha i złóżcie wyznanie wiary następującą rotą: „Wierzę w Hellę, boginię ponad bogami, Gwiazdę jaśniejącą na czarnym niebie, opiekunkę Fareanu, stwórczynię i wybawicielkę. Wierzę w powrót światłości i wyrzekam się ciemności. Przyjmuję pokornie karę za grzechy Braci Wysłanników i wypieram się fałszywych bogów całym sercem moim i całą duszą moją. Kiedy przyjdzie czas, stanę u boku innych wyznawców, by stoczyć bitwę z Mrokiem. Tedy też nawrócę niewiernych, głosząc im prawdę, by i oni przeciwstawili się ciemności, a ty, Hello, daj mi siłę, by wytrwać w wierze”. Ci, którzy według owego wyznania żyją, nie umrą, a wiecznie istnieć będą.
Gwiezdna Biblia Sherr-Ikha, fragment rozdziału trzeciego
***
Rhyan jeszcze nie otrząsnął się do końca, kiedy ludzie, którzy zaatakowali jego drużynę, zbliżyli się na tyle, że był w stanie określić, jak wyglądali.
Dwa tuziny uzbrojonych w łuki mężczyzn dopełniała kolejna dwunastka dzierżąca delikatnie zakrzywione przy sztychu miecze. Wszyscy nosili lekkie pancerze, a na ich naramiennikach malowały się podobizny smoków. Skóra żołnierzy była dużo ciemniejsza niż u Khigorczyków, oliwkowa lub śniada, a u jednego nawet wchodząca w brąz.
– Czego chcecie, khigorskie psy? – warknął jeden z mężczyzn, który wyszedł przed szereg, unosząc gęstą, czarną brew. Kiedy mówił, miał dziwny dla Rhyana akcent.
– Przyszliśmy tylko prosić o pomoc – wycedził przez zęby Koliber, powoli rozluźniając mięśnie i opuszczając białą flagę.
– Hej, słyszeliście? Te kurwie syny chcą prosić o pomoc! – mężczyzna, który wydawał się dowódcą, zachichotał z pogardą, a jego oddział zawtórował mu salwą śmiechu.
– Co was tak bawi? – zapytał zimno Rhyan. Miał złe przeczucia. – Wymordowaliście pół tuzina naszych ludzi – wskazał bezwładne ciało Khalahada i innych poległych, którzy leżeli na trakcie we krwi obok trucheł knurowców.
– Uważaj, szczeniaku, bo nie ręczę za siebie – odparł, grożąc palcem, laccyjski dowódca. Był niewiele wyższy i starszy od Rhyana, ale znacznie lepiej zbudowany, a czarne jak smoła kosmyki wyrywały się niesfornie spod szyszaka na jego głowie. – Jak cię zwą?
– Rhyan Freeze – powiedział Koliber sucho, przełykając ślinę. – Dowódca cieniobójców z Hyrie.
Jego rozmówca nie krył szyderczego uśmieszku.
– Masz babskie imię, cieniobójco? – zapytał. Rhyan nie wiedział, o co mu chodziło, lecz żołnierze zaśmiali się gremialnie. – Jestem Artem Bjovic, Ravadanin z krwi i kości, kapitan nowego oddziału straży z Wyżyny. Niemiło mi poznać.
Freeze zacisnął pięści. Wszystko wydawało się dziwne i niezrozumiałe. Dlaczego? Po co to wszystko? Znów musiał patrzeć na krew kompanów. Tym razem zginęli z rąk ludzi. To nie był dobry moment, by zaczynać wojnę, czemu więc ci żołnierze zachowywali się tak, jakby mieli zaraz ją wszcząć?
– O co tu chodzi, do cholery? – wypalił Koliber zirytowany. – Przyszli do was cieniobójcy, nie wojsko przeprowadzające inwazję. A wy do nas strzelacie jak do tarcz! Kiedy Lord Północy o tym usłyszy…
– To co? – przerwał mu Artem. – Wynajmie zdrajców, by zabić jeszcze kogoś? Nie nabierzemy się już na wasze sztuczki.
Rhyan zamrugał nerwowo, starając się połączyć wątki.
– O czym ty mówisz?
– Nie udawaj, babo-cieniobójco. Khigor musi zapłacić za swoją zbrodnię.
– Odpowiedz na pytanie – rzucił wrogo Koliber.
– Zabijając żonę naszego króla – zaczął twardo tłumaczyć kapitan. – Podpisaliście na siebie wyrok. Teraz wasza prośba o pomoc gówno nas obchodzi, o ile nie jest to kolejny podstęp. Łucznicy!
Dwa tuziny żołnierzy podniosło swoje łuki ze strzałami nałożonymi na cięciwy. Mężczyźni wycelowali broń w cieniobójców.
Rhyan miał mętlik w głowie. Jakie zabójstwo? Jaki podstęp?
– Nie przychodzimy was najechać, do jasnej cholery! – rzucił. – Upiór zniszczył nasze miasto, a jeśli czegoś z nim nie zrobimy, z tej waszej Wyżyny zostaną tylko gruzy.
Kapitan nagle spoważniał, zupełnie jakby zdawał sobie sprawę z faktycznego istnienia upiorów. Namyślił się i zamienił słówko z jednym ze swoich żołnierzy.
– Rzućcie broń – polecił po chwili Rhyanowi i splunął mu pod nogi. – Może was oszczędzimy.
Koliber zacisnął dłoń na rękojeści Przysięgi. Położył broń niemal ceremonialnie na ziemi. Zerknął na pozostałych cieniobójców. Odrzucili oręż. Kipiał w nim gniew. Spojrzał na ciało Khalahada i zacisnął zęby. Nie lubił go, ale nie życzył mu śmierci. Strata każdego cieniobójcy była teraz wielkim ciosem.
– Chodźcie – mruknął Artem. – Pomyślimy, co z wami zrobić, ale na pewno nie puścimy was z powrotem do Khigoru. Nie próbujcie niczego, bo strzały utkwią w waszych gardłach – chwycił się karykaturalnie za szyję, po czym zwrócił się do swojego oddziału. – Zbierzcie te śmieszne mieczyki i parszywe zwierzęta. Ciałami zajmiemy się jutro.
***
Rhyan siedział w obskurnej celi razem z Lydhią, Baywhickiem, Dharthem i Casynem. Nawet nie zdążył zobaczyć Wyżyny, bo straż zawiązała im oczy, kiedy przekraczali granicę miasta.
Pomieszczenie, w którym się znajdowali, zostało wykute w kamieniu, toteż ściany zdawały się litą skałą oświetloną hebanolitowymi pochodniami rzucającymi blask na twarze Khigorczyków. Grube stalowe kraty oddzielały tę dość obszerną celę od korytarza, po którym co jakiś czas maszerował strażnik. Metalowe prycze przymocowane do ścian wyglądały na niezbyt wygodne i takie też się okazały. W zasadzie nie nadawały się do spania, lepsza była już kamienna podłoga.
Mieli tu zostać do przybycia króla Tennaera. On miał zadecydować, co zrobić z cieniobójcami. Artem nie chciał ich zabijać od razu. Niechętnie stwierdził, że mogą być przydatni.
– Niezłe bagno, panie dowódco – mruknął Baywhick.
– Widzę.
– Całkiem tu przytulnie – odezwał się Casyn. – Umieranie w takiej wygodzie brzmi jak niezły plan.
– Humor się ciebie trzyma – zauważył Baywhick. – Ja umierać nie zamierzam.
– Przypomnę – białowłosy podniósł palec. – To nie ty teraz o tym decydujesz, twój los rozstrzygną słowa wielkiego władcy wszechrzeczy, miłościwego zapewne, króla Tennaera – uśmiechnął się szeroko.
Lydhia zacisnęła pięści, próbując usadowić się choć trochę wygodniej na wrzynającej się w pośladki pryczy.
– Laccyjskie ścierwa – mruknął Blackstone i splunął obficie.
– Przeżyjemy – oświadczył Rhyan z nadzieją. – Ci tutaj choć trochę respektują siłę upiorów. Wiedzą, że będą nas prędzej czy później potrzebować. Miejmy nadzieję, że takiego samego zdania będzie ich król – przy ostatnich słowach jego entuzjazm nieco przygasł.
– Tak z ciekawości – zapytał Baywhick. – Wiesz, panie dowódco, o czym oni mówili? Jakie zabójstwo? Podejrzewają nas o spisek?
– Najwidoczniej – odparł Koliber. – Wygląda na to, że mieli intrygę na dworze i potrzebowali kozła ofiarnego. Bo nie wierzę, że Dhagnar posunął się do czegoś takiego, zwłaszcza nie informując poddanych.
– Chyba że oszalał – burknął Blackstone.
– Spokojna głowa – stwierdził Casyn Rogblock. – Może ostatnio chodzą pogłoski o jego słabym zdrowiu, ale na pewno nie psychicznym.
– A ty skąd to wiesz?
Białowłosy mężczyzna wyszczerzył zęby.
– Powiedzmy, że to moja słodka tajemnica.
– Cały jesteś jak jedna wielka tajemnica – mruknął Dharth Amber. – W Hyrie pojawiłeś się znikąd, a kiedy z Baywhickiem spotkaliśmy cię w Bhayec, wspominałeś, że byłeś w wojsku w naszym oddziale. Szczerze to cię nie kojarzę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki