Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciało, trauma, magia. Codzienna groza życia i marzenia o wolności. Autorka głośnych reportaży o Bałkanach powraca do prozy.
Polska, Albania, Kosowo. Graniczne sytuacje zamknięte w dziesięciu zmysłowych opowieściach – o wyobcowaniu i szukaniu bliskości, o przemocy i codziennych klęskach. O tym, jak słabi mogą poczuć się silni, a odrzuceni – znaleźć miłość.
Ciężar skóry to mroczne baśnie dla dorosłych, które zbaczają z torów realizmu i pozwalają spojrzeć na współczesnego człowieka z nowej, często zaskakującej perspektywy. Wytrącają ze strefy komfortu i zmuszają do zastanowienia się nad kwestiami, których w rutynie codziennego życia wolimy nie dostrzegać.
Żonglując stylami, Rejmer kreśli panoramę współczesnych niepokojów, frustracji i pragnień.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
SERCESYRENY
Morze jęczało jak poranione zwierzątko. Czy morze jest głodne? Spragnione? Czy się boi?
Przez dziury w cienkich zasłonach wślizgiwał się przedświt. Leżąc w łóżku, Enriko zaczynał rozróżniać kontury przedmiotów. Nasłuchiwał morza. Wołało go jak zwykle, ale tym razem było pełne bólu, który przebijał się łkaniem przez huk fal i cichł przy brzegu plaży. Morze lamentuje, bo coś sobie przypomniało albo za czymś tęskni. Coś zobaczyło i chce mu o tym opowiedzieć. Jak wielki to ciężar: widzieć wszystko i pamiętać wszystko, być zawsze.
Enriko wstał, podszedł cicho do okna, żeby nie obudzić babci, i przyłożył oko do dziury w zasłonie. Światło przetkane złotem. Fioletowe smugi chmur. I, tam w oddali, miarowo oddychające ciało morza w nieskończonym ruchu, układające się pasmami granatu i złota. Enriko dotknął skaleczenia na grzbiecie dłoni i zaczął je ssać, na wypadek gdyby z rany coś jeszcze się sączyło. Rana przepaść. Zasklepiała się powoli. Babcia obejrzała ją wczoraj wieczorem i powiedziała, że to nic wielkiego, ale tkanki się rozeszły i zostanie blizna. Na ramieniu, być może, też.
– Mężczyźni mają blizny – powiedziała. – Będziesz miał jeszcze wiele blizn. I będziesz z nich dumny.
Wpatrywał się w jej spokojną twarz, zapadnięte policzki, nieduży, ostry nos. Babcię złożoną z samych kantów i ciszy, obleczoną w warstwy wdowiej czerni, która będzie jej skórą aż do śmierci. Uśmiechała się do siebie, gdy przemywała mu rany, i kołysała głową. Tak samo uśmiechała się, kiedy ojciec Enriko na nią wrzeszczał, nieporuszona, jakby myślami była gdzieś daleko, przy niezbyt przyjemnym, ale w gruncie rzeczy nieistotnym wspomnieniu. Babcia też miała blizny, dwie równoległe szramy na czole, jedną wyżej, drugą niżej, i wgłębienie w brodzie, jak od cięcia nożem. Gdy raz ją zapytał, skąd się wzięły, powiedziała, że życie żłobi w człowieku ślady. Czubek jej pochylonej głowy lśnił srebrno, poprzetykany pasmami ciemnych włosów. Obydwoje odbijali się w lustrze nad stołem: ona skulona, zszarzała, podobna do grzyba i cierpliwa jak grzybnia, Enriko wysmukły, przedwcześnie wyciągnięty jak słonecznik, o wąskich ramionach i niezwykle długich rękach, z kręconymi włosami, które rosły tak szybko, że ojciec ścinał mu je co trzy miesiące, i zawsze robił to brutalnie, jakby nie mógł pohamować złości, że włosy są tak gęste i rosną z furią chwastów po deszczu.
– Kudły – powtarzał ojciec, zacinając się na tym słowie i mamrocząc je jak przekleństwo. – Kudły – syczał, wymachując ciężkimi, zardzewiałymi nożyczkami krawieckimi, które brał z koszyka babci. – Zetnę ci te kudły, nieludzkie stworzenie.
Babcia czasem biadoliła, że takie piękne włosy marnują się na chłopca, dziewczynka miałaby z nich więcej pożytku.
– Do nikogoś niepodobny, tylko włosy masz po matce – powiedziała mu kiedyś. – Chociaż nawet ona takich nie miała. Twoje włosy rwą się do życia. Włosy matki pociągnęły ją na dno.
Spojrzał znowu przez dziurę w zasłonie, a jego długie rzęsy rozpostarły się na tkaninie. Morze w oddali błyszczało jak złota bransoleta. Poranek był delikatny, miękki. Wczoraj sprzączka pasa ojca cięła ciało Enriko jak nóż. Ojciec bił, a potem pojechał. Kiedy wróci, nie będzie nawet pamiętał, dlaczego bił. Będzie rozglądał się czujnie po kątach, szukając nowego pretekstu, silny jak niedźwiedź, z jedną ciężką nogą, którą wlecze za sobą, jakby nie należała do niego. Kuśtykanie. Stukot. W takich chwilach Enriko ma zmysły wyostrzone tak, że mógłby czytać ojcu w myślach, ale w głowie ojca nie ma myśli, jest chmara os żądlących od środka. Morze lśni. Ojciec jest bukłakiem pełnym mętnej, zgniłej wody. Zaraz ta woda się z niego wyleje. Będzie próbował utopić w niej Enriko. Ale Enriko utopić się nie da. Jeśli trzeba, zamieni się w powietrze. Zamieni się w pianę fal. Z zamkniętymi powiekami będzie śledzić ruch gałek ocznych ojca. Ojciec wymierzy pierwszy cios, nie wiedząc, że wali w skorupę muszli, w pustkę. Bo Enriko będzie już tam, po drugiej stronie. Jego włosy rozścielą się na powierzchni wody. Rozkołysane czarne algi. Dziecko, które wyszło z wód płodowych, wróci do wody.
Ostrożnie przesunął ramę okna, unosząc ją nieco, by nie rozległ się żaden dźwięk. Babcia spała pod ścianą na wąskiej wersalce, po przeciwnej stronie pokoju, nieruchoma, z rękami skrzyżowanymi na piersi, jakby nie chciała zajmować za dużo miejsca. Jeśli się obudzi, zacznie swoje utyskiwanie, delikatne jak tykanie wskazówki zegara, ale nieznające końca. Czemu ciągle się snujesz nad wodą? Z morza są same kłopoty.
Czasami Enriko marzył, że pewnego dnia zerwie się wielki sztorm i woda podpłynie aż pod próg, porwie Enriko i zabierze go daleko, do matki.
Poczuł pod stopami wątły chłód posadzki. Zasunął okno i pobiegł przed siebie; biegł, a jego stopy witały się z kamieniami i piaskiem, czuły ich wilgoć i szorstkość.
Morze rozbłysło na jego widok. Ból zelżał, pierwsze promienie słońca migotały na falach. Nikt nigdy go o to nie zapytał, więc nikomu nigdy nie powiedział, dlaczego każdego dnia zanurza się w wodzie. Po prostu. Tam, w środku, pod powłoką jego skóry, też rozlewało się morze. Kochał morze i myślał jak morze. Jego wnętrze było morzem, warstwa skóry – ledwie krawędzią oddzielającą morze od reszty świata. Gdy leżał w łóżku, usypiało go kołysanie fal, które przepływały przez ciało, rozbijając się o brzeg skóry.
Jak każdego ranka zaśpiewał morzu swoją pieśń. A ono odpowiedziało mu swoim szumem i kołysaniem. Wszedł w pianę, fale go objęły. Woda zasyczała, obmywając pręgi na dłoni i przedramieniu, skóra zapiekła, ale Enriko poczuł wdzięczność, wiedząc, że sól oczyszcza ranę. Z daleka widział swój dom, niepozorny żółty klocek o płaskim dachu, białych przesuwnych oknach i plastikowych okiennicach. Nie miał z tym domem nic wspólnego. Tu, w wodzie, jest jego dom. Z zamkniętymi oczami czuł, jak kręgi wokół niego migoczą. Promienie słońca tańczyły na powierzchni jego powiek.
Rozciągnięty na plecach, dryfował tak długo, aż morze powiedziało dość i zniosło go na brzeg.
Teraz stał się czujny. Zgiął plecy, pochylił głowę i z nosem nad piaskiem truchtał, rozglądając się na boki. Zamienił się w psa. Węszył. Powietrze było ostre, zostawiało drobinki soli we wnętrzu jego nozdrzy. Piasek pachniał wilgocią, skórą ślimaków, wyschniętymi ciałami meduz. Nie było dnia, żeby czegoś nie znalazł. Długie wstążki wodorostów, z których wyplatał warkocze, bardzo podobne do tych, jakie nosiły syreny. Muszle wysycone złotem, masą perłową i akwamarynem. Kosztowności, które podsuwało mu morze, bo go kochało. Mnóstwo drobnych prezentów. Enriko nie potrzebował tyle, ale morze było czułe i hojne, uwielbiało go rozpieszczać. Najbardziej lubił, gdy obdarowywało go zabawkami. Papierki po słodyczach pokryte słowami, których nie znał. Drobne przedmioty, czasem niepotrzebne, jak klapek czy kawałek plastikowego leżaka. Nie wszystkie prezenty Enriko był w stanie przyjąć, większość po prostu zostawiał na plaży. Ale czasem zdarzały się prawdziwe skarby: figurka smerfa, odblaskowa łopatka, gumowa foczka. Enriko patrzył z czułością na foczkę, a potem rzucał się na fale, żeby podziękować morzu, i dryfował na plecach, z zanurzoną głową, a ponad taflę wody wystawał tylko nos. Morze szeptało Enriko do ucha, że zasługuje na wszystko, co najpiękniejsze, szeptało mu, że jest dobry.
Tamtego dnia Enriko znalazł na plaży aż dwa prezenty: oszlifowane przez wodę szkło, piękne jak szmaragd, i muszlę niemal tak wielką jak jego dłoń, o grubych ściankach pokrytych wypukłymi pasmami. Obracał ją w dłoni na wszystkie strony, wodził opuszką po wybrzuszeniach pręg, nie dowierzając, jak bardzo jest ciężka. Szafirowe smugi przechodziły w błękit, który blakł, by zmienić się w rozbielony pomarańcz, okalający krawędzie skorupy. Muszla śpiewała mu do ucha pieśń morza. Spodoba się wujkowi, poczuł to od razu. Wujek będzie tak zachwycony, gdy ją zobaczy, że od razu zacznie rysować.
Enriko zerwał się i ruszył przed siebie, niemal nie czując, że piasek stawia mu opór. Zamienił się w wiatr. Na skos przebiegł plażę, wzbijając wokół siebie tumany piasku, aż poczuł na podeszwach stóp ukłucia igliwia. Przez chwilę rozważał, czy nie wrócić do domu po buty, ale istniało ryzyko, że spotka ojca. Nigdy nie było do końca wiadomo, z jakimi interesami ojciec jeździ do miasta, kiedy wróci ani w jakim będzie nastroju. Enriko przeciął lasek oddzielający plażę od wioski i dalej szedł już ubitą ziemią, ciągle jeszcze wilgotną po nocy, pełną wertepów i kolein, po której z rzadka kolebały się zmęczone, poturbowane samochody mieszkańców. Po jednej stronie rozciągał się sad oliwny, który opadał stromo w kierunku łąki graniczącej z plażą. Po drugiej wznosiły się brzydkie, jednopiętrowe domki, postawione z tęsknoty za spokojem i bezpieczeństwem, ale bez żadnego namysłu, pomalowane na jarzące się, zadowolone z siebie kolory, które miały odwracać uwagę od pokraczności budynków. Domy dźwigające na płaskich dachach wielkie kolektory na deszczówkę, bo żadna władza nie miała nigdy wystarczająco dużo wiedzy, chęci i odwagi, by doprowadzić do wioski wodociąg.
– Nie potrafią sobie wyobrazić, jak wyglądałoby ich życie, gdyby się zbuntowali, więc po co się mają buntować – złościł się wujek.
Byli tacy podobni, Taso i Ana, wujek i mama. Bliźnięta. Tyle powiedziały Enriko zdjęcia. Tylko kilka milimetrowych różnic w wielkości nosa, szerokości twarzy i długości brody zdradzało, że są różnej płci, ale oprawa oczu, kształt ust, włosy były takie same. Taso pierwszy opuścił łono matki, dlatego później przyznał sobie tytuł starszego brata. Zawsze starał się chronić siostrę, i robił to dobrze, dopóki nie wyjechał do Grecji, a Ana nie wyszła za mąż. Przeglądając zdjęcia ze ślubu rodziców, Enriko na próżno szukał śladu wujka. Taso nie przyjechał nawet wtedy, gdy jego siostrzeniec przyszedł na świat. Dopiero kiedy dowiedział się, że Ana zniknęła – wrócił. Krążył i rozpytywał, płacił łapówki, pobił się z kimś do krwi. A jednak wioska milczała. W końcu założył ten bar, U Any, żeby przypominał wszystkim, że Ana zaginęła. Żeby zakłócał ich spokój. Pewnego dnia do baru przyjdzie ktoś, kto powie mi prawdę, powtarzał. In vino veritas, skurwysyny. Mówił tak wtedy, gdy był trzeźwy, i wtedy, gdy był pijany.
Minęło siedem lat. Przez ten czas ludzie znosili mu plotki i pogłoski. Kładli na ladę oskarżenia. Pili na kredyt, obiecując sprowadzenie naocznych świadków. Ściszali głos, gdy mówili o sprawcy. Wyklinali policjanta i całą policję w kraju. Ci, którzy robili z policją biznesy, wyklinali najbardziej.
O ósmej rano bar był jeszcze zamknięty, ale Taso już stał przy ladzie, a po drugiej stronie siedział Konstantin, jego najlepszy przyjaciel, który przychodził tu wczesnym rankiem i wychodził ostatni. Kiedy miał dobre dni, grał na akordeonie, grał przejmująco i z wyczuciem, a Taso opierał dłonie na ramionach Konstantina i śpiewał tak, jakby w jego krwiobiegu krążyły tęskniące za morzem syreny.
Konstantin poklepał krzesło obok siebie i przesunął w stronę Enriko swój talerz z białym serem, chlebem i miodem.
– Dzieciaku, od rana pływałeś? – zapytał.
Enriko pokiwał głową i rozpromienił się.
– Co złowiłeś? – zapytał Taso.
Enriko wyciągnął z kieszeni granatowo-pomarańczową muszlę i spojrzał prosząco, a Taso się uśmiechnął.
– Piękna. Narysujemy – powiedział.
– Już trzy miesiące, jak nie padało – westchnął Konstantin. – Ludzie mówią, że tam, gdzie rzeka wpada do morza, na wysokości Tanis, widać dach starego statku, który kiedyś transportował drewno. Coś dla ciebie, Enriko.
Enriko pokiwał głową. Zaraz przyszli Adego i Klodi na poranną kawę i wiadomości, a gdy wszedł Celestino, lokal, który wydawał się pusty, stał się nagle za mały. Celestino, zwany Kataryną, był niewysoki i pękaty, z wąskimi ramionami i brzuchem jak piłka, lekko zezował i uważał się za żigolaka. Żona umarła mu młodo, na serce, nawet nie zdążyła urodzić dziecka. Mówił, że było to tak dawno temu, że musi czasem spoglądać na zdjęcia, by przypomnieć sobie jej twarz, i że gdyby chciał, to w mieście mógłby spać z każdą, ale dokucza mu cukrzyca i strasznie się poci, żadna dziewczyna nie jest warta tyle, żeby ruszać się z wioski przez te wertepy. Gdy jest się samemu, można zaoszczędzić mnóstwo energii i pieniędzy, żeby wykorzystać je na różne ciekawe zajęcia, jak jedzenie i picie z kolegami.
– Ta młoda Karajów to jest trochę żmija, a trochę dziki kot – zagaił Celestino. – Przyjechała do rodziców z Włoch i ciągle mi chodzi pod domem, żeby pokazać, jak jej sutki z dekoltu wyskakują. Konstantin, zagraj coś na akordeonie przed wejściem, to może ją tutaj przywabisz.
Enriko usiadł pod ścianą i na blacie stołu pokrytego podziurawionym obrusem układał po kolei muszle, które znosił do baru wujka i przechowywał w koszyku obok kominka. Najpierw od najmniejszej do największej, potem według kształtów, od najbardziej okrągłej do najbardziej stożkowej, a potem kolorami, od najciemniejszej do najjaśniejszej. I od nowa. Słuchał głosów i czekał, aż Konstantin zagra na akordeonie, chociaż Konstantin grał tylko wieczorami i tylko wtedy, gdy koledzy postawili mu wystarczająco dużo kolejek.
O dwunastej zameldował się Agron, bo w południe zawsze zażywał swoje leki na serce, a leki na serce, uważał, trzeba popijać orzechową rakiją, inaczej nie zadziałają. Po wypiciu zamyślał się i stał oparty o ladę, dłubiąc w nosie długim, zrogowaciałym paznokciem małego palca.
– W przeciwieństwie do was – mówił – ja szanuję swoje zdrowie i mam nadzieję, że jeszcze wypiję rakiję na waszym pogrzebie.
Enriko myślał, że stary dobiega osiemdziesiątki, ale Taso twierdził, że tylko kilku lat brakuje mu do setki. Agron chodził przesadnie wyprostowany, żołnierskim krokiem, zawsze w tych samych popielatych, przetartych spodniach ściągniętych paskiem wysoko nad brzuchem. Enriko czasem widział z daleka, jak stary o świcie zanurza się w morzu, ale Agron nigdy go do siebie nie przywoływał. Tylko raz Enriko zapytał go, po co mu ten długi, szponiasty paznokieć, a stary bez mrugnięcia okiem odpowiedział, że przebija nim serca jaszczurek. Od tamtego czasu Enriko nigdy do niego nie podchodził.
Zresztą mężczyźni z baru też go zazwyczaj ignorowali, tylko Celestino zaśmiewał się, gdy wypił: Z ciebie, Enriko, wyrośnie kiedyś piękna dziewczyna!
Po dwunastej bar się wyludnił, a Taso i Konstantin rozsiedli się na werandzie, paląc papierosy. Enriko przycupnął na schodach. Czekał, aż wyłoni się spod nich mysz, która tam mieszkała, albo zjawi się jakieś inne zwierzątko, żeby napić się wody z porozstawianych na podłodze misek.
W oddali przeszedł mężczyzna, który przestał zaglądać do baru, odkąd wydało się, że pomaga swojej żonie przy zmywaniu naczyń. Celestino przyłapał go na gorącym uczynku, gdy pewnego dnia zapukał do jego drzwi z wiadomością, że samochód na zagranicznych blachach potrącił mu kurę.
– To, co zobaczyłem – relacjonował w barze Celestino podniesionym głosem – przechodziło ludzkie pojęcie: ten zmywak stał przy misce z wodą i płukał w niej talerze! Jeszcze tylko brakowało, żeby miał na sobie fartuch albo spódnicę.
Nieszczęśnik tłumaczył się potem, że jego żonie reumatyzm wykręca palce i gdy zmywała, to tłukła naczynia, a dzieci wyjechały daleko i nie ma kto w domu pomagać.
– Ale klepać mógł, co chciał, gówno i tak się do niego przykleiło – podsumował Celestino. Wszyscy zaczęli wołać na niego Zmywak, i tylko Celestino przezywał go Kapciem, bo uważał, że Zmywak to dla niego za duży komplement.
– Kto wie – zastanawiał się – może i więcej jest takich na wiosce, tylko lepiej się z tym kryją.
Ale koledzy zapewnili go, że taki Zmywak jest tylko jeden.
Enriko podniósł rękę, pozdrawiając Zmywaka, a ten odmachał mu z daleka i kiwnął w stronę Taso. Nieopodal przebiegł kot, który raz na jakiś czas meldował się w barze i jadł wszystko, co mu dali, nawet chleb i ziemniaki. Enriko nieraz widział, jak kot przemyka, trzymając w pyszczku rudzika albo jaszczurkę. Kiedyś Enriko zastąpił mu drogę, żeby uratować stworzenie, ale szybko przekonał się, że nie było sposobu, by zmusić kota do oddania zdobyczy, nawet jeśli próbowało się odwrócić jego uwagę kawałkiem mięsa. Innym razem on i Taso zatrzymali kota, z jeszcze żywym, szamoczącym się wróblem w pysku, i wylali mu na głowę miskę wody, ale kot nawet nie drgnął, a oni usłyszeli trzask delikatnych ptasich kości łamiących się pod ciężarem szczęk. Kot wpatrywał się w nich lśniącymi oczami, bo czuł ten dźwięk w całym swoim ciele i wiedział, że postawił na swoim. Co mieli zrobić. Puścili go, a Enriko nadal podsuwał mu jogurt, kawałki kurczaka i chleb, licząc, że w ten sposób ocali choć jedno stworzenie.
W oddali przejechał na zdezelowanym rowerze wioskowy policjant, nie patrząc w ich kierunku. W barze pojawił się tylko raz, ale Taso podszedł do niego, powiedział mu coś na ucho i mężczyzna nie wszedł do baru nigdy więcej.
Enriko wziął ołówek, kartkę papieru, muszlę i położył przed Taso. Wujek zerknął na jego rękę, na zasklepiającą się ranę, a potem spojrzał mu w oczy.
– Mężczyźni mają blizny – wymamrotał Enriko.
– Wszyscy mają blizny – powiedział Taso. – Ale lepiej, żeby ich nie mieli.
Enriko widział, jak ręka wujka drży, gdy zawieszona tuż nad kartką, kreśli w powietrzu zarys, który pojawi się zaraz na papierze jako kształt muszli. Długie, kręcone włosy rzucały tańczące cienie na kartkę. W tej chwili, pomyślał Enriko, wujek wygląda jak mama. Dobra mama ze zdjęć, o której nikt nie chciał mu nigdy niczego opowiedzieć. Mama Ana, której nie pamiętał. Mama, która zniknęła dwa lata po jego narodzinach, bo zamieniła się w syrenę.
– Często cię bije? – zapytał Taso, podnosząc głowę znad rysunku.
Enriko pokiwał głową, ani na tak, ani na nie. Często, to znaczy ile? Codziennie? Nie. Czasem wystarczy, że po pierwszym ciosie Enriko się zachwieje i runie na podłogę, i wtedy ojciec zamiera, a potem odchodzi, jakby przypomniał sobie, że ma inne, pilniejsze sprawy do załatwienia. Babcia mówi, że ojciec ma w gruncie rzeczy dobre serce, ale Enriko myśli, że ojciec jest leniwy. Łatwo traci zainteresowanie biciem. Nie chce mu się nachylać, w zasadzie rzadko też go kopie, woli uderzać ręką albo pasem, albo kijem. Patrząc mu w twarz. Jak równy z równym, chociaż nie są równi. Babcia mówi do ojca, żeby przestał, bo zabije małego, a ojciec odpowiada, że mały wytrzyma. Mały musi być silny jak on. Kiedyś też będzie bił. Musi wiedzieć jak. Musi poznać to na własnej skórze. Musi się zahartować. Mężczyzna powinien być wytrzymały. W życiu spotkają go gorsze rzeczy niż to. I nie może się mazać. Wszystko w gruncie rzeczy po to, żeby oduczyć go płakać.
– Pada deszcz, kapu, kap – wyszeptał Taso i przyciągnął go do siebie. W ramionach wujka Enriko kołysał się tak, jak w wodzie. Ile morze wylało łez, że jest takie słone?
Wytarł twarz, pocałował wujka w skroń, choć nigdy tego nie robił, włożył do kieszeni spodenek okrągłą, ciężką muszlę, uważnie zasunął suwak kieszonki i pobiegł w stronę rzeki. Już z daleka zobaczył zardzewiały, zszarzały szczyt łodzi wynurzający się z wody. Nieopodal rzeka wpadała do morza i prąd był silny, ale Enriko się nie bał. Woda mogłaby go ponieść, ale nigdy utopić. Zdjął koszulkę i wskoczył. Morze jest mocne. Jeśli chce, zabije każdego. Ojciec też mógłby zabić każdego, gdyby chciał. Ale morze jest dla Enriko dobre, morze go otula, morze go kocha. I ojciec też nie chciałby go zabić. Zawsze wie, kiedy skończyć bicie. Czasem Enriko wydaje się, że jeszcze jedno uderzenie i umrze. Życie uleci z niego wraz z oddechem. W takich chwilach zamienia się w morze, jego świadomość kołysze się jak fale. Ale ojciec wie, kiedy przestać. Żeby nie odebrać mu życia. Żeby zostawić go sobie na później. Enriko należy do ojca i jego rodziny, tak było zawsze i tak będzie.
Podpłynął do łodzi i zanurkował. Metalowe cielsko przypominało zardzewiałego wieloryba. Płynął pod wodą wzdłuż kadłuba, muskając palcami jego szorstkie krawędzie. Skorodowaną powierzchnię pokrywała warstwa małży, ślimaków wodnych i ukwiałów, i to one interesowały go najbardziej. Miękkość ukryta w nakrapianym, wapiennym pancerzu. Chropowatość przerdzewiałego metalu pod palcami. Rozdygotane amarantowe wypustki i długie czarne kolce. Wielkie światło nad głową, wielka głębia pod stopami. Bezkres wody. Bezczas.
Kiedy Enriko się wreszcie wynurza, w świetle złotej godziny jego ciało lśni jak miedź. Tuż przed nim wznoszą się miodowe ściany piaszczystych wydm, przetkane ciemniejszymi pasmami ziemi, jakby ktoś na złocistej kołdrze rozłożył grafitowe wstążki. W oddali Enriko widzi dwie nieduże figury, które w wyciągniętych rękach trzymają podłużny pakunek. Mruży oczy. Niewiele myśląc, płynie w kierunku postaci: jedna z nich krzyczy coś do drugiej, aż w końcu podnosi ręce, tak że przedmiot, który trzymała, uderza o ziemię. Wtedy druga postać także upuszcza ciężar po swojej stronie. Enriko widzi, jak zwalisty, wysoki mężczyzna kuśtyka w przeciwnym kierunku, ale po chwili zawraca. Znowu krzyczy coś do człowieka stojącego naprzeciwko niego. Enriko płynie szybko, a postaci-zapałki rosną przed nim i zyskują szczegóły, choć obaj mężczyźni mają głowy schowane pod kapturami. Znowu chwytają tobół, który trzymali w rękach, i z rozmachem rzucają go w głębinę. Przez moment promienie słońca oślepiają Enriko, ale teraz już ma przeszywającą pewność – to, co wpada do wody, było kiedyś człowiekiem; w powietrzu rozpościera się pajęczyna długich, kobiecych włosów, kształt opada jak kamień, a potem: ogłuszający plusk wody w ciszy, jakby tuż przed nim wybuchła bomba.
Nurkuje. Żeby zapomnieć o tym, co widział. Żeby na własne oczy zobaczyć. Ale nie widzi niczego, poza ciemną, przejrzystą głębiną. Kiedy się wynurza, na skraju klifu nie ma nikogo. Płynie w stronę miejsca, gdzie ciało wrzucono do wody, ale powierzchnia momentalnie się wygładza, tak jakby morze połknęło ciało, jakby ciało należało do niego. Nurkuje raz po raz, gwałtownie łapiąc powietrze, schodzi głęboko pod wodę. Rozgląda się na wszystkie strony, ale nie widzi nic. Ani śladu ciała, ani śladu włosów. Tylko migające ławice ryb i wstążki alg mieniące się w wodzie.
Wynurza się na powierzchnię. Promienie słońca nabrały barwy ognia, cienie się wydłużyły. Znowu schodzi pod wodę i opada coraz niżej, znieruchomiały, w ciemność i ciszę głębi.
I naraz słyszy śpiew, najpierw odległy, przypominający zawodzenie wiatru, a potem jego ciało przeszywa dźwięk, który oszałamia go i przeraża.
Płynie do brzegu. Idzie wzdłuż plaży, po piasku, który pod jego stopami zamienia się w stare złoto. Muszla w kieszeni spodenek ciąży mu jak głaz. Idzie pewnym krokiem, jakby był w transie, choć nie ma pojęcia, co przed chwilą zobaczył, dokąd zmierza ani co za chwilę zrobi.
Nogi niosą go w stronę domu, a gdy z oddali dostrzega żółtą, skromną bryłę, przeszywa go dreszcz, bo dom, w którym spędził całe swoje życie, wydaje mu się tak obcy, jakby on sam nie należał już do tego miejsca ani do tego świata.
Przez otwarte drzwi wchodzi do mieszkania i widzi ojca, znieruchomiałą postać siedzącą na tapczanie, nieobecną aż do martwoty.
Wyjmuje muszlę z kieszeni i zaciska na niej dłoń. Czuje pod palcami ciężar skorupy, twardość ścianek. Wystarczy podejść i uderzyć ojca w to jedno miejsce na skroni, tam gdzie czaszka jest krucha. Uderzyć, a potem walić w głowę miarowym ruchem, raz za razem, bez końca, tak jak ciosy ojca wydawały się nigdy nie kończyć, gdy Enriko patrzył na niego, tracąc dech, z perspektywy podłogi.
Wystarczy rzucić w ojca muszlą, by zerwał się jak wściekłe zwierzę i zaczął kopać Enriko na oślep, aż straciłby rozum, dopóki życie nie wyciekłoby z Enriko razem z krwią.
Patrzy w stalowy błękit oczu ojca, w którym nie ma ani śladu morza, ani odrobiny pragnienia morza.
– Odejdź – mówi ojciec. – Czego chcesz? Jestem zbyt zmęczony, żeby cię bić.
Enriko przykłada muszlę do ucha i słyszy szept. Ona go wzywa. Upuszcza muszlę i wybiega na podwórko, a potem mknie przez piasek, który w świetle zachodzącego słońca staje się pyłem koralowców.
Wchodzi do wody. Ból zamienia się w pianę fal, które obmywają plażę, zostawiając lśniące pręgi na piasku.
A gdyby słońce nigdy nie zachodziło? Gdyby wisiało czerwoną kulą nad linią horyzontu już zawsze? On, morze i słońce zastygną, zamienią się w obraz. Enriko rozpłynie się w morzu. Stanie się morzem.
Wystarczy płynąć przed siebie, bez końca.
Serce bije mu teraz w zupełnie nowym rytmie, w rytmie przypływów i odpływów. Dotyka opuszką kciuka błony między palcami. Czuje, jak ciało wydłuża mu się i wysmukla, jak nogi łączą się ze sobą i formują ogon, a skórę momentalnie pokrywa gruba, ciężka łuska. Już czas. Gdzieś w oddali, dalej niż za linią horyzontu, słyszy śpiew.