Ciężar skóry - Małgorzata Rejmer - ebook + audiobook + książka

Ciężar skóry ebook

Małgorzata Rejmer

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ciało, trauma, magia. Codzienna groza życia i marzenia o wolności. Autorka głośnych reportaży o Bałkanach powraca do prozy.

Polska, Albania, Kosowo. Graniczne sytuacje zamknięte w dziesięciu zmysłowych opowieściach – o wyobcowaniu i szukaniu bliskości, o przemocy i codziennych klęskach. O tym, jak słabi mogą poczuć się silni, a odrzuceni – znaleźć miłość.

Ciężar skóry to mroczne baśnie dla dorosłych, które zbaczają z torów realizmu i pozwalają spojrzeć na współczesnego człowieka z nowej, często zaskakującej perspektywy. Wytrącają ze strefy komfortu i zmuszają do zastanowienia się nad kwestiami, których w rutynie codziennego życia wolimy nie dostrzegać.

Żonglując stylami, Rejmer kreśli panoramę współczesnych niepokojów, frustracji i pragnień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 169

Oceny
4,0 (353 oceny)
143
108
63
34
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grzeju

Nie oderwiesz się od lektury

Echo treści słychać jeszcze na długo po lekturze. Szeroka wyobraźnia autorki, doskonały, różnorodny język, świetne skrojone charaktery i ten nieustannie odczuwany niepokój...
20
Tuliaszn

Dobrze spędzony czas

Dyskomfort przy czytaniu gwarantowany.
10
KamilaLabuda

Całkiem niezła

Nie przepadam za opowiadaniami. Małgorzacie Rejmer udało się mnie jednak przekonać. W tych utworach jest wiele traum, bólu, cierpienia. Wszystko to przechowywane w ciele o towarzyszące nam w codzienności. Bardzo mocna proza.
10
Lusia5

Nie polecam

Paplanie
00
Sigrid_Antares

Dobrze spędzony czas

251024
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: PIOTR TOMZA
Re­dak­cja: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, JO­ANNA MIKA, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: KIRA PIE­TREK
Ilu­stra­cja okład­kowa au­tor­stwa Kiry Pie­trek za­wiera frag­menty ry­ciny Cha­eto­poda–Bor­sten­wür­mer from Kun­st­for­men der Na­tur Ern­sta Ha­ec­kela z 1904 roku (z za­so­bów Raw­pi­xel; https://www.raw­pi­xel.com) oraz frag­menty ry­cin z pu­bli­ka­cji Atlas of skin and ve­ne­real di­se­ases: com­pri­sing ori­gi­nal il­lu­stra­tions and se­lec­tions Prince’a A. Mor­rowa z 1888 roku (z za­so­bów The Na­tio­nal Li­brary of Me­di­cine; https://col­lec­tions.nlm.nih.gov).
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Mał­go­rzata Rej­mer © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07916-4
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

SERCESY­RENY

Morze ję­czało jak po­ra­nione zwie­rzątko. Czy mo­rze jest głodne? Spra­gnione? Czy się boi?

Przez dziury w cien­kich za­sło­nach wśli­zgi­wał się przed­świt. Le­żąc w łóżku, En­riko za­czy­nał roz­róż­niać kon­tury przed­mio­tów. Na­słu­chi­wał mo­rza. Wo­łało go jak zwy­kle, ale tym ra­zem było pełne bólu, który prze­bi­jał się łka­niem przez huk fal i cichł przy brzegu plaży. Mo­rze la­men­tuje, bo coś so­bie przy­po­mniało albo za czymś tę­skni. Coś zo­ba­czyło i chce mu o tym opo­wie­dzieć. Jak wielki to cię­żar: wi­dzieć wszystko i pa­mię­tać wszystko, być za­wsze.

En­riko wstał, pod­szedł ci­cho do okna, żeby nie obu­dzić babci, i przy­ło­żył oko do dziury w za­sło­nie. Świa­tło prze­tkane zło­tem. Fio­le­towe smugi chmur. I, tam w od­dali, mia­rowo od­dy­cha­jące ciało mo­rza w nie­skoń­czo­nym ru­chu, ukła­da­jące się pa­smami gra­natu i złota. En­riko do­tknął ska­le­cze­nia na grzbie­cie dłoni i za­czął je ssać, na wy­pa­dek gdyby z rany coś jesz­cze się są­czyło. Rana prze­paść. Za­skle­piała się po­woli. Bab­cia obej­rzała ją wczo­raj wie­czo­rem i po­wie­działa, że to nic wiel­kiego, ale tkanki się ro­ze­szły i zo­sta­nie bli­zna. Na ra­mie­niu, być może, też.

– Męż­czyźni mają bli­zny – po­wie­działa. – Bę­dziesz miał jesz­cze wiele blizn. I bę­dziesz z nich dumny.

Wpa­try­wał się w jej spo­kojną twarz, za­pad­nięte po­liczki, nie­duży, ostry nos. Bab­cię zło­żoną z sa­mych kan­tów i ci­szy, ob­le­czoną w war­stwy wdo­wiej czerni, która bę­dzie jej skórą aż do śmierci. Uśmie­chała się do sie­bie, gdy prze­my­wała mu rany, i ko­ły­sała głową. Tak samo uśmie­chała się, kiedy oj­ciec En­riko na nią wrzesz­czał, nie­po­ru­szona, jakby my­ślami była gdzieś da­leko, przy nie­zbyt przy­jem­nym, ale w grun­cie rze­czy nie­istot­nym wspo­mnie­niu. Bab­cia też miała bli­zny, dwie rów­no­le­głe szramy na czole, jedną wy­żej, drugą ni­żej, i wgłę­bie­nie w bro­dzie, jak od cię­cia no­żem. Gdy raz ją za­py­tał, skąd się wzięły, po­wie­działa, że ży­cie żłobi w czło­wieku ślady. Czu­bek jej po­chy­lo­nej głowy lśnił srebrno, po­prze­ty­kany pa­smami ciem­nych wło­sów. Oby­dwoje od­bi­jali się w lu­strze nad sto­łem: ona sku­lona, zsza­rzała, po­dobna do grzyba i cier­pliwa jak grzyb­nia, En­riko wy­smu­kły, przed­wcze­śnie wy­cią­gnięty jak sło­necz­nik, o wą­skich ra­mio­nach i nie­zwy­kle dłu­gich rę­kach, z krę­co­nymi wło­sami, które ro­sły tak szybko, że oj­ciec ści­nał mu je co trzy mie­siące, i za­wsze ro­bił to bru­tal­nie, jakby nie mógł po­ha­mo­wać zło­ści, że włosy są tak gę­ste i ro­sną z fu­rią chwa­stów po desz­czu.

– Ku­dły – po­wta­rzał oj­ciec, za­ci­na­jąc się na tym sło­wie i mam­ro­cząc je jak prze­kleń­stwo. – Ku­dły – sy­czał, wy­ma­chu­jąc cięż­kimi, za­rdze­wia­łymi no­życz­kami kra­wiec­kimi, które brał z ko­szyka babci. – Ze­tnę ci te ku­dły, nie­ludz­kie stwo­rze­nie.

Bab­cia cza­sem bia­do­liła, że ta­kie piękne włosy mar­nują się na chłopca, dziew­czynka mia­łaby z nich wię­cej po­żytku.

– Do ni­ko­goś nie­po­dobny, tylko włosy masz po matce – po­wie­działa mu kie­dyś. – Cho­ciaż na­wet ona ta­kich nie miała. Twoje włosy rwą się do ży­cia. Włosy matki po­cią­gnęły ją na dno.

Spoj­rzał znowu przez dziurę w za­sło­nie, a jego dłu­gie rzęsy roz­po­starły się na tka­ni­nie. Mo­rze w od­dali błysz­czało jak złota bran­so­leta. Po­ra­nek był de­li­katny, miękki. Wczo­raj sprzączka pasa ojca cięła ciało En­riko jak nóż. Oj­ciec bił, a po­tem po­je­chał. Kiedy wróci, nie bę­dzie na­wet pa­mię­tał, dla­czego bił. Bę­dzie roz­glą­dał się czuj­nie po ką­tach, szu­ka­jąc no­wego pre­tek­stu, silny jak niedź­wiedź, z jedną ciężką nogą, którą wle­cze za sobą, jakby nie na­le­żała do niego. Kuś­ty­ka­nie. Stu­kot. W ta­kich chwi­lach En­riko ma zmy­sły wy­ostrzone tak, że mógłby czy­tać ojcu w my­ślach, ale w gło­wie ojca nie ma my­śli, jest chmara os żą­dlą­cych od środka. Mo­rze lśni. Oj­ciec jest bu­kła­kiem peł­nym męt­nej, zgni­łej wody. Za­raz ta woda się z niego wy­leje. Bę­dzie pró­bo­wał uto­pić w niej En­riko. Ale En­riko uto­pić się nie da. Je­śli trzeba, za­mieni się w po­wie­trze. Za­mieni się w pianę fal. Z za­mknię­tymi po­wie­kami bę­dzie śle­dzić ruch ga­łek ocznych ojca. Oj­ciec wy­mie­rzy pierw­szy cios, nie wie­dząc, że wali w sko­rupę muszli, w pustkę. Bo En­riko bę­dzie już tam, po dru­giej stro­nie. Jego włosy roz­ścielą się na po­wierzchni wody. Roz­ko­ły­sane czarne algi. Dziecko, które wy­szło z wód pło­do­wych, wróci do wody.

Ostroż­nie prze­su­nął ramę okna, uno­sząc ją nieco, by nie roz­legł się ża­den dźwięk. Bab­cia spała pod ścianą na wą­skiej wer­salce, po prze­ciw­nej stro­nie po­koju, nie­ru­choma, z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na piersi, jakby nie chciała zaj­mo­wać za dużo miej­sca. Je­śli się obu­dzi, za­cznie swoje uty­ski­wa­nie, de­li­katne jak ty­ka­nie wska­zówki ze­gara, ale nie­zna­jące końca. Czemu cią­gle się snu­jesz nad wodą? Z mo­rza są same kło­poty.

Cza­sami En­riko ma­rzył, że pew­nego dnia ze­rwie się wielki sztorm i woda pod­pły­nie aż pod próg, po­rwie En­riko i za­bie­rze go da­leko, do matki.

Po­czuł pod sto­pami wą­tły chłód po­sadzki. Za­su­nął okno i po­biegł przed sie­bie; biegł, a jego stopy wi­tały się z ka­mie­niami i pia­skiem, czuły ich wil­goć i szorst­kość.

Mo­rze roz­bły­sło na jego wi­dok. Ból ze­lżał, pierw­sze pro­mie­nie słońca mi­go­tały na fa­lach. Nikt ni­gdy go o to nie za­py­tał, więc ni­komu ni­gdy nie po­wie­dział, dla­czego każ­dego dnia za­nu­rza się w wo­dzie. Po pro­stu. Tam, w środku, pod po­włoką jego skóry, też roz­le­wało się mo­rze. Ko­chał mo­rze i my­ślał jak mo­rze. Jego wnę­trze było mo­rzem, war­stwa skóry – le­d­wie kra­wę­dzią od­dzie­la­jącą mo­rze od reszty świata. Gdy le­żał w łóżku, usy­piało go ko­ły­sa­nie fal, które prze­pły­wały przez ciało, roz­bi­ja­jąc się o brzeg skóry.

Jak każ­dego ranka za­śpie­wał mo­rzu swoją pieśń. A ono od­po­wie­działo mu swoim szu­mem i ko­ły­sa­niem. Wszedł w pianę, fale go ob­jęły. Woda za­sy­czała, ob­my­wa­jąc pręgi na dłoni i przed­ra­mie­niu, skóra za­pie­kła, ale En­riko po­czuł wdzięcz­ność, wie­dząc, że sól oczysz­cza ranę. Z da­leka wi­dział swój dom, nie­po­zorny żółty klo­cek o pła­skim da­chu, bia­łych prze­suw­nych oknach i pla­sti­ko­wych okien­ni­cach. Nie miał z tym do­mem nic wspól­nego. Tu, w wo­dzie, jest jego dom. Z za­mknię­tymi oczami czuł, jak kręgi wo­kół niego mi­go­czą. Pro­mie­nie słońca tań­czyły na po­wierzchni jego po­wiek.

Roz­cią­gnięty na ple­cach, dry­fo­wał tak długo, aż mo­rze po­wie­działo dość i znio­sło go na brzeg.

Te­raz stał się czujny. Zgiął plecy, po­chy­lił głowę i z no­sem nad pia­skiem truch­tał, roz­glą­da­jąc się na boki. Za­mie­nił się w psa. Wę­szył. Po­wie­trze było ostre, zo­sta­wiało dro­binki soli we wnę­trzu jego noz­drzy. Pia­sek pach­niał wil­go­cią, skórą śli­ma­ków, wy­schnię­tymi cia­łami me­duz. Nie było dnia, żeby cze­goś nie zna­lazł. Dłu­gie wstążki wo­do­ro­stów, z któ­rych wy­pla­tał war­ko­cze, bar­dzo po­dobne do tych, ja­kie no­siły sy­reny. Muszle wy­sy­cone zło­tem, masą per­łową i akwa­ma­ry­nem. Kosz­tow­no­ści, które pod­su­wało mu mo­rze, bo go ko­chało. Mnó­stwo drob­nych pre­zen­tów. En­riko nie po­trze­bo­wał tyle, ale mo­rze było czułe i hojne, uwiel­biało go roz­piesz­czać. Naj­bar­dziej lu­bił, gdy ob­da­ro­wy­wało go za­baw­kami. Pa­pierki po sło­dy­czach po­kryte sło­wami, któ­rych nie znał. Drobne przed­mioty, cza­sem nie­po­trzebne, jak kla­pek czy ka­wa­łek pla­sti­ko­wego le­żaka. Nie wszyst­kie pre­zenty En­riko był w sta­nie przy­jąć, więk­szość po pro­stu zo­sta­wiał na plaży. Ale cza­sem zda­rzały się praw­dziwe skarby: fi­gurka smerfa, od­bla­skowa ło­patka, gu­mowa foczka. En­riko pa­trzył z czu­ło­ścią na foczkę, a po­tem rzu­cał się na fale, żeby po­dzię­ko­wać mo­rzu, i dry­fo­wał na ple­cach, z za­nu­rzoną głową, a po­nad ta­flę wody wy­sta­wał tylko nos. Mo­rze szep­tało En­riko do ucha, że za­słu­guje na wszystko, co naj­pięk­niej­sze, szep­tało mu, że jest do­bry.

Tam­tego dnia En­riko zna­lazł na plaży aż dwa pre­zenty: oszli­fo­wane przez wodę szkło, piękne jak szma­ragd, i muszlę nie­mal tak wielką jak jego dłoń, o gru­bych ścian­kach po­kry­tych wy­pu­kłymi pa­smami. Ob­ra­cał ją w dłoni na wszyst­kie strony, wo­dził opuszką po wy­brzu­sze­niach pręg, nie do­wie­rza­jąc, jak bar­dzo jest ciężka. Sza­fi­rowe smugi prze­cho­dziły w błę­kit, który blakł, by zmie­nić się w roz­bie­lony po­ma­rańcz, oka­la­jący kra­wę­dzie sko­rupy. Muszla śpie­wała mu do ucha pieśń mo­rza. Spodoba się wuj­kowi, po­czuł to od razu. Wu­jek bę­dzie tak za­chwy­cony, gdy ją zo­ba­czy, że od razu za­cznie ry­so­wać.

En­riko ze­rwał się i ru­szył przed sie­bie, nie­mal nie czu­jąc, że pia­sek sta­wia mu opór. Za­mie­nił się w wiatr. Na skos prze­biegł plażę, wzbi­ja­jąc wo­kół sie­bie tu­many pia­sku, aż po­czuł na po­de­szwach stóp ukłu­cia igli­wia. Przez chwilę roz­wa­żał, czy nie wró­cić do domu po buty, ale ist­niało ry­zyko, że spo­tka ojca. Ni­gdy nie było do końca wia­domo, z ja­kimi in­te­re­sami oj­ciec jeź­dzi do mia­sta, kiedy wróci ani w ja­kim bę­dzie na­stroju. En­riko prze­ciął la­sek od­dzie­la­jący plażę od wio­ski i da­lej szedł już ubitą zie­mią, cią­gle jesz­cze wil­gotną po nocy, pełną wer­te­pów i ko­lein, po któ­rej z rzadka ko­le­bały się zmę­czone, po­tur­bo­wane sa­mo­chody miesz­kań­ców. Po jed­nej stro­nie roz­cią­gał się sad oliwny, który opa­dał stromo w kie­runku łąki gra­ni­czą­cej z plażą. Po dru­giej wzno­siły się brzyd­kie, jed­no­pię­trowe domki, po­sta­wione z tę­sk­noty za spo­ko­jem i bez­pie­czeń­stwem, ale bez żad­nego na­my­słu, po­ma­lo­wane na ja­rzące się, za­do­wo­lone z sie­bie ko­lory, które miały od­wra­cać uwagę od po­kracz­no­ści bu­dyn­ków. Domy dźwi­ga­jące na pła­skich da­chach wiel­kie ko­lek­tory na desz­czówkę, bo żadna wła­dza nie miała ni­gdy wy­star­cza­jąco dużo wie­dzy, chęci i od­wagi, by do­pro­wa­dzić do wio­ski wo­do­ciąg.

– Nie po­tra­fią so­bie wy­obra­zić, jak wy­glą­da­łoby ich ży­cie, gdyby się zbun­to­wali, więc po co się mają bun­to­wać – zło­ścił się wu­jek.

Byli tacy po­dobni, Taso i Ana, wu­jek i mama. Bliź­nięta. Tyle po­wie­działy En­riko zdję­cia. Tylko kilka mi­li­me­tro­wych róż­nic w wiel­ko­ści nosa, sze­ro­ko­ści twa­rzy i dłu­go­ści brody zdra­dzało, że są róż­nej płci, ale oprawa oczu, kształt ust, włosy były ta­kie same. Taso pierw­szy opu­ścił łono matki, dla­tego póź­niej przy­znał so­bie ty­tuł star­szego brata. Za­wsze sta­rał się chro­nić sio­strę, i ro­bił to do­brze, do­póki nie wy­je­chał do Gre­cji, a Ana nie wy­szła za mąż. Prze­glą­da­jąc zdję­cia ze ślubu ro­dzi­ców, En­riko na próżno szu­kał śladu wujka. Taso nie przy­je­chał na­wet wtedy, gdy jego sio­strze­niec przy­szedł na świat. Do­piero kiedy do­wie­dział się, że Ana znik­nęła – wró­cił. Krą­żył i roz­py­ty­wał, pła­cił ła­pówki, po­bił się z kimś do krwi. A jed­nak wio­ska mil­czała. W końcu za­ło­żył ten bar, U Any, żeby przy­po­mi­nał wszyst­kim, że Ana za­gi­nęła. Żeby za­kłó­cał ich spo­kój. Pew­nego dnia do baru przyj­dzie ktoś, kto po­wie mi prawdę, po­wta­rzał. In vino ve­ri­tas, skur­wy­syny. Mó­wił tak wtedy, gdy był trzeźwy, i wtedy, gdy był pi­jany.

Mi­nęło sie­dem lat. Przez ten czas lu­dzie zno­sili mu plotki i po­gło­ski. Kła­dli na ladę oskar­że­nia. Pili na kre­dyt, obie­cu­jąc spro­wa­dze­nie na­ocz­nych świad­ków. Ści­szali głos, gdy mó­wili o sprawcy. Wy­kli­nali po­li­cjanta i całą po­li­cję w kraju. Ci, któ­rzy ro­bili z po­li­cją biz­nesy, wy­kli­nali naj­bar­dziej.

O ósmej rano bar był jesz­cze za­mknięty, ale Taso już stał przy la­dzie, a po dru­giej stro­nie sie­dział Kon­stan­tin, jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, który przy­cho­dził tu wcze­snym ran­kiem i wy­cho­dził ostatni. Kiedy miał do­bre dni, grał na akor­de­onie, grał przej­mu­jąco i z wy­czu­ciem, a Taso opie­rał dło­nie na ra­mio­nach Kon­stan­tina i śpie­wał tak, jakby w jego krwio­biegu krą­żyły tę­sk­niące za mo­rzem sy­reny.

Kon­stan­tin po­kle­pał krze­sło obok sie­bie i prze­su­nął w stronę En­riko swój ta­lerz z bia­łym se­rem, chle­bem i mio­dem.

– Dzie­ciaku, od rana pły­wa­łeś? – za­py­tał.

En­riko po­ki­wał głową i roz­pro­mie­nił się.

– Co zło­wi­łeś? – za­py­tał Taso.

En­riko wy­cią­gnął z kie­szeni gra­na­towo-po­ma­rań­czową muszlę i spoj­rzał pro­sząco, a Taso się uśmiech­nął.

– Piękna. Na­ry­su­jemy – po­wie­dział.

– Już trzy mie­siące, jak nie pa­dało – wes­tchnął Kon­stan­tin. – Lu­dzie mó­wią, że tam, gdzie rzeka wpada do mo­rza, na wy­so­ko­ści Ta­nis, wi­dać dach sta­rego statku, który kie­dyś trans­por­to­wał drewno. Coś dla cie­bie, En­riko.

En­riko po­ki­wał głową. Za­raz przy­szli Adego i Klodi na po­ranną kawę i wia­do­mo­ści, a gdy wszedł Ce­le­stino, lo­kal, który wy­da­wał się pu­sty, stał się na­gle za mały. Ce­le­stino, zwany Ka­ta­ryną, był nie­wy­soki i pę­katy, z wą­skimi ra­mio­nami i brzu­chem jak piłka, lekko ze­zo­wał i uwa­żał się za żi­go­laka. Żona umarła mu młodo, na serce, na­wet nie zdą­żyła uro­dzić dziecka. Mó­wił, że było to tak dawno temu, że musi cza­sem spo­glą­dać na zdję­cia, by przy­po­mnieć so­bie jej twarz, i że gdyby chciał, to w mie­ście mógłby spać z każdą, ale do­ku­cza mu cu­krzyca i strasz­nie się poci, żadna dziew­czyna nie jest warta tyle, żeby ru­szać się z wio­ski przez te wer­tepy. Gdy jest się sa­memu, można za­osz­czę­dzić mnó­stwo ener­gii i pie­nię­dzy, żeby wy­ko­rzy­stać je na różne cie­kawe za­ję­cia, jak je­dze­nie i pi­cie z ko­le­gami.

– Ta młoda Ka­ra­jów to jest tro­chę żmija, a tro­chę dziki kot – za­gaił Ce­le­stino. – Przy­je­chała do ro­dzi­ców z Włoch i cią­gle mi cho­dzi pod do­mem, żeby po­ka­zać, jak jej sutki z de­koltu wy­ska­kują. Kon­stan­tin, za­graj coś na akor­de­onie przed wej­ściem, to może ją tu­taj przy­wa­bisz.

En­riko usiadł pod ścianą i na bla­cie stołu po­kry­tego po­dziu­ra­wio­nym ob­ru­sem ukła­dał po ko­lei muszle, które zno­sił do baru wujka i prze­cho­wy­wał w ko­szyku obok ko­minka. Naj­pierw od naj­mniej­szej do naj­więk­szej, po­tem we­dług kształ­tów, od naj­bar­dziej okrą­głej do naj­bar­dziej stoż­ko­wej, a po­tem ko­lo­rami, od naj­ciem­niej­szej do naj­ja­śniej­szej. I od nowa. Słu­chał gło­sów i cze­kał, aż Kon­stan­tin za­gra na akor­de­onie, cho­ciaż Kon­stan­tin grał tylko wie­czo­rami i tylko wtedy, gdy ko­le­dzy po­sta­wili mu wy­star­cza­jąco dużo ko­le­jek.

O dwu­na­stej za­mel­do­wał się Agron, bo w po­łu­dnie za­wsze za­ży­wał swoje leki na serce, a leki na serce, uwa­żał, trzeba po­pi­jać orze­chową ra­kiją, ina­czej nie za­dzia­łają. Po wy­pi­ciu za­my­ślał się i stał oparty o ladę, dłu­biąc w no­sie dłu­gim, zro­go­wa­cia­łym pa­znok­ciem ma­łego palca.

– W prze­ci­wień­stwie do was – mó­wił – ja sza­nuję swoje zdro­wie i mam na­dzieję, że jesz­cze wy­piję ra­kiję na wa­szym po­grze­bie.

En­riko my­ślał, że stary do­biega osiem­dzie­siątki, ale Taso twier­dził, że tylko kilku lat bra­kuje mu do setki. Agron cho­dził prze­sad­nie wy­pro­sto­wany, żoł­nier­skim kro­kiem, za­wsze w tych sa­mych po­pie­la­tych, prze­tar­tych spodniach ścią­gnię­tych pa­skiem wy­soko nad brzu­chem. En­riko cza­sem wi­dział z da­leka, jak stary o świ­cie za­nu­rza się w mo­rzu, ale Agron ni­gdy go do sie­bie nie przy­wo­ły­wał. Tylko raz En­riko za­py­tał go, po co mu ten długi, szpo­nia­sty pa­zno­kieć, a stary bez mru­gnię­cia okiem od­po­wie­dział, że prze­bija nim serca jasz­czu­rek. Od tam­tego czasu En­riko ni­gdy do niego nie pod­cho­dził.

Zresztą męż­czyźni z baru też go za­zwy­czaj igno­ro­wali, tylko Ce­le­stino za­śmie­wał się, gdy wy­pił: Z cie­bie, En­riko, wy­ro­śnie kie­dyś piękna dziew­czyna!

Po dwu­na­stej bar się wy­lud­nił, a Taso i Kon­stan­tin roz­sie­dli się na we­ran­dzie, pa­ląc pa­pie­rosy. En­riko przy­cup­nął na scho­dach. Cze­kał, aż wy­łoni się spod nich mysz, która tam miesz­kała, albo zjawi się ja­kieś inne zwie­rzątko, żeby na­pić się wody z po­roz­sta­wia­nych na pod­ło­dze mi­sek.

W od­dali prze­szedł męż­czy­zna, który prze­stał za­glą­dać do baru, od­kąd wy­dało się, że po­maga swo­jej żo­nie przy zmy­wa­niu na­czyń. Ce­le­stino przy­ła­pał go na go­rą­cym uczynku, gdy pew­nego dnia za­pu­kał do jego drzwi z wia­do­mo­ścią, że sa­mo­chód na za­gra­nicz­nych bla­chach po­trą­cił mu kurę.

– To, co zo­ba­czy­łem – re­la­cjo­no­wał w ba­rze Ce­le­stino pod­nie­sio­nym gło­sem – prze­cho­dziło ludz­kie po­ję­cie: ten zmy­wak stał przy mi­sce z wodą i płu­kał w niej ta­le­rze! Jesz­cze tylko bra­ko­wało, żeby miał na so­bie far­tuch albo spód­nicę.

Nie­szczę­śnik tłu­ma­czył się po­tem, że jego żo­nie reu­ma­tyzm wy­kręca palce i gdy zmy­wała, to tłu­kła na­czy­nia, a dzieci wy­je­chały da­leko i nie ma kto w domu po­ma­gać.

– Ale kle­pać mógł, co chciał, gówno i tak się do niego przy­kle­iło – pod­su­mo­wał Ce­le­stino. Wszy­scy za­częli wo­łać na niego Zmy­wak, i tylko Ce­le­stino prze­zy­wał go Kap­ciem, bo uwa­żał, że Zmy­wak to dla niego za duży kom­ple­ment.

– Kto wie – za­sta­na­wiał się – może i wię­cej jest ta­kich na wio­sce, tylko le­piej się z tym kryją.

Ale ko­le­dzy za­pew­nili go, że taki Zmy­wak jest tylko je­den.

En­riko pod­niósł rękę, po­zdra­wia­jąc Zmy­waka, a ten od­ma­chał mu z da­leka i kiw­nął w stronę Taso. Nie­opo­dal prze­biegł kot, który raz na ja­kiś czas mel­do­wał się w ba­rze i jadł wszystko, co mu dali, na­wet chleb i ziem­niaki. En­riko nie­raz wi­dział, jak kot prze­myka, trzy­ma­jąc w pyszczku ru­dzika albo jasz­czurkę. Kie­dyś En­riko za­stą­pił mu drogę, żeby ura­to­wać stwo­rze­nie, ale szybko prze­ko­nał się, że nie było spo­sobu, by zmu­sić kota do od­da­nia zdo­by­czy, na­wet je­śli pró­bo­wało się od­wró­cić jego uwagę ka­wał­kiem mięsa. In­nym ra­zem on i Taso za­trzy­mali kota, z jesz­cze ży­wym, sza­mo­czą­cym się wró­blem w py­sku, i wy­lali mu na głowę mi­skę wody, ale kot na­wet nie drgnął, a oni usły­szeli trzask de­li­kat­nych pta­sich ko­ści ła­mią­cych się pod cię­ża­rem szczęk. Kot wpa­try­wał się w nich lśnią­cymi oczami, bo czuł ten dźwięk w ca­łym swoim ciele i wie­dział, że po­sta­wił na swoim. Co mieli zro­bić. Pu­ścili go, a En­riko na­dal pod­su­wał mu jo­gurt, ka­wałki kur­czaka i chleb, li­cząc, że w ten spo­sób ocali choć jedno stwo­rze­nie.

W od­dali prze­je­chał na zde­ze­lo­wa­nym ro­we­rze wio­skowy po­li­cjant, nie pa­trząc w ich kie­runku. W ba­rze po­ja­wił się tylko raz, ale Taso pod­szedł do niego, po­wie­dział mu coś na ucho i męż­czy­zna nie wszedł do baru ni­gdy wię­cej.

En­riko wziął ołó­wek, kartkę pa­pieru, muszlę i po­ło­żył przed Taso. Wu­jek zer­k­nął na jego rękę, na za­skle­pia­jącą się ranę, a po­tem spoj­rzał mu w oczy.

– Męż­czyźni mają bli­zny – wy­mam­ro­tał En­riko.

– Wszy­scy mają bli­zny – po­wie­dział Taso. – Ale le­piej, żeby ich nie mieli.

En­riko wi­dział, jak ręka wujka drży, gdy za­wie­szona tuż nad kartką, kre­śli w po­wie­trzu za­rys, który po­jawi się za­raz na pa­pie­rze jako kształt muszli. Dłu­gie, krę­cone włosy rzu­cały tań­czące cie­nie na kartkę. W tej chwili, po­my­ślał En­riko, wu­jek wy­gląda jak mama. Do­bra mama ze zdjęć, o któ­rej nikt nie chciał mu ni­gdy ni­czego opo­wie­dzieć. Mama Ana, któ­rej nie pa­mię­tał. Mama, która znik­nęła dwa lata po jego na­ro­dzi­nach, bo za­mie­niła się w sy­renę.

– Czę­sto cię bije? – za­py­tał Taso, pod­no­sząc głowę znad ry­sunku.

En­riko po­ki­wał głową, ani na tak, ani na nie. Czę­sto, to zna­czy ile? Co­dzien­nie? Nie. Cza­sem wy­star­czy, że po pierw­szym cio­sie En­riko się za­chwieje i ru­nie na pod­łogę, i wtedy oj­ciec za­miera, a po­tem od­cho­dzi, jakby przy­po­mniał so­bie, że ma inne, pil­niej­sze sprawy do za­ła­twie­nia. Bab­cia mówi, że oj­ciec ma w grun­cie rze­czy do­bre serce, ale En­riko my­śli, że oj­ciec jest le­niwy. Ła­two traci za­in­te­re­so­wa­nie bi­ciem. Nie chce mu się na­chy­lać, w za­sa­dzie rzadko też go ko­pie, woli ude­rzać ręką albo pa­sem, albo ki­jem. Pa­trząc mu w twarz. Jak równy z rów­nym, cho­ciaż nie są równi. Bab­cia mówi do ojca, żeby prze­stał, bo za­bije ma­łego, a oj­ciec od­po­wiada, że mały wy­trzyma. Mały musi być silny jak on. Kie­dyś też bę­dzie bił. Musi wie­dzieć jak. Musi po­znać to na wła­snej skó­rze. Musi się za­har­to­wać. Męż­czy­zna po­wi­nien być wy­trzy­mały. W ży­ciu spo­tkają go gor­sze rze­czy niż to. I nie może się ma­zać. Wszystko w grun­cie rze­czy po to, żeby od­uczyć go pła­kać.

– Pada deszcz, kapu, kap – wy­szep­tał Taso i przy­cią­gnął go do sie­bie. W ra­mio­nach wujka En­riko ko­ły­sał się tak, jak w wo­dzie. Ile mo­rze wy­lało łez, że jest ta­kie słone?

Wy­tarł twarz, po­ca­ło­wał wujka w skroń, choć ni­gdy tego nie ro­bił, wło­żył do kie­szeni spode­nek okrą­głą, ciężką muszlę, uważ­nie za­su­nął su­wak kie­szonki i po­biegł w stronę rzeki. Już z da­leka zo­ba­czył za­rdze­wiały, zsza­rzały szczyt ło­dzi wy­nu­rza­jący się z wody. Nie­opo­dal rzeka wpa­dała do mo­rza i prąd był silny, ale En­riko się nie bał. Woda mo­głaby go po­nieść, ale ni­gdy uto­pić. Zdjął ko­szulkę i wsko­czył. Mo­rze jest mocne. Je­śli chce, za­bije każ­dego. Oj­ciec też mógłby za­bić każ­dego, gdyby chciał. Ale mo­rze jest dla En­riko do­bre, mo­rze go otula, mo­rze go ko­cha. I oj­ciec też nie chciałby go za­bić. Za­wsze wie, kiedy skoń­czyć bi­cie. Cza­sem En­riko wy­daje się, że jesz­cze jedno ude­rze­nie i umrze. Ży­cie uleci z niego wraz z od­de­chem. W ta­kich chwi­lach za­mie­nia się w mo­rze, jego świa­do­mość ko­ły­sze się jak fale. Ale oj­ciec wie, kiedy prze­stać. Żeby nie ode­brać mu ży­cia. Żeby zo­sta­wić go so­bie na póź­niej. En­riko na­leży do ojca i jego ro­dziny, tak było za­wsze i tak bę­dzie.

Pod­pły­nął do ło­dzi i za­nur­ko­wał. Me­ta­lowe ciel­sko przy­po­mi­nało za­rdze­wia­łego wie­lo­ryba. Pły­nął pod wodą wzdłuż ka­dłuba, mu­ska­jąc pal­cami jego szorst­kie kra­wę­dzie. Sko­ro­do­waną po­wierzch­nię po­kry­wała war­stwa małży, śli­ma­ków wod­nych i ukwia­łów, i to one in­te­re­so­wały go naj­bar­dziej. Mięk­kość ukryta w na­kra­pia­nym, wa­pien­nym pan­ce­rzu. Chro­po­wa­tość prze­rdze­wia­łego me­talu pod pal­cami. Roz­dy­go­tane ama­ran­towe wy­pustki i dłu­gie czarne kolce. Wiel­kie świa­tło nad głową, wielka głę­bia pod sto­pami. Bez­kres wody. Bez­czas.

Kiedy En­riko się wresz­cie wy­nu­rza, w świe­tle zło­tej go­dziny jego ciało lśni jak miedź. Tuż przed nim wzno­szą się mio­dowe ściany piasz­czy­stych wydm, prze­tkane ciem­niej­szymi pa­smami ziemi, jakby ktoś na zło­ci­stej koł­drze roz­ło­żył gra­fi­towe wstążki. W od­dali En­riko wi­dzi dwie nie­duże fi­gury, które w wy­cią­gnię­tych rę­kach trzy­mają po­dłużny pa­ku­nek. Mruży oczy. Nie­wiele my­śląc, pły­nie w kie­runku po­staci: jedna z nich krzy­czy coś do dru­giej, aż w końcu pod­nosi ręce, tak że przed­miot, który trzy­mała, ude­rza o zie­mię. Wtedy druga po­stać także upusz­cza cię­żar po swo­jej stro­nie. En­riko wi­dzi, jak zwa­li­sty, wy­soki męż­czy­zna kuś­tyka w prze­ciw­nym kie­runku, ale po chwili za­wraca. Znowu krzy­czy coś do czło­wieka sto­ją­cego na­prze­ciwko niego. En­riko pły­nie szybko, a po­staci-za­pałki ro­sną przed nim i zy­skują szcze­góły, choć obaj męż­czyźni mają głowy scho­wane pod kap­tu­rami. Znowu chwy­tają to­bół, który trzy­mali w rę­kach, i z roz­ma­chem rzu­cają go w głę­binę. Przez mo­ment pro­mie­nie słońca ośle­piają En­riko, ale te­raz już ma prze­szy­wa­jącą pew­ność – to, co wpada do wody, było kie­dyś czło­wie­kiem; w po­wie­trzu roz­po­ściera się pa­ję­czyna dłu­gich, ko­bie­cych wło­sów, kształt opada jak ka­mień, a po­tem: ogłu­sza­jący plusk wody w ci­szy, jakby tuż przed nim wy­bu­chła bomba.

Nur­kuje. Żeby za­po­mnieć o tym, co wi­dział. Żeby na wła­sne oczy zo­ba­czyć. Ale nie wi­dzi ni­czego, poza ciemną, przej­rzy­stą głę­biną. Kiedy się wy­nu­rza, na skraju klifu nie ma ni­kogo. Pły­nie w stronę miej­sca, gdzie ciało wrzu­cono do wody, ale po­wierzch­nia mo­men­tal­nie się wy­gła­dza, tak jakby mo­rze po­łknęło ciało, jakby ciało na­le­żało do niego. Nur­kuje raz po raz, gwał­tow­nie ła­piąc po­wie­trze, scho­dzi głę­boko pod wodę. Roz­gląda się na wszyst­kie strony, ale nie wi­dzi nic. Ani śladu ciała, ani śladu wło­sów. Tylko mi­ga­jące ła­wice ryb i wstążki alg mie­niące się w wo­dzie.

Wy­nu­rza się na po­wierzch­nię. Pro­mie­nie słońca na­brały barwy ognia, cie­nie się wy­dłu­żyły. Znowu scho­dzi pod wodę i opada co­raz ni­żej, znie­ru­cho­miały, w ciem­ność i ci­szę głębi.

I na­raz sły­szy śpiew, naj­pierw od­le­gły, przy­po­mi­na­jący za­wo­dze­nie wia­tru, a po­tem jego ciało prze­szywa dźwięk, który osza­ła­mia go i prze­raża.

Pły­nie do brzegu. Idzie wzdłuż plaży, po pia­sku, który pod jego sto­pami za­mie­nia się w stare złoto. Muszla w kie­szeni spode­nek ciąży mu jak głaz. Idzie pew­nym kro­kiem, jakby był w tran­sie, choć nie ma po­ję­cia, co przed chwilą zo­ba­czył, do­kąd zmie­rza ani co za chwilę zrobi.

Nogi niosą go w stronę domu, a gdy z od­dali do­strzega żółtą, skromną bryłę, prze­szywa go dreszcz, bo dom, w któ­rym spę­dził całe swoje ży­cie, wy­daje mu się tak obcy, jakby on sam nie na­le­żał już do tego miej­sca ani do tego świata.

Przez otwarte drzwi wcho­dzi do miesz­ka­nia i wi­dzi ojca, znie­ru­cho­miałą po­stać sie­dzącą na tap­cza­nie, nie­obecną aż do mar­twoty.

Wyj­muje muszlę z kie­szeni i za­ci­ska na niej dłoń. Czuje pod pal­cami cię­żar sko­rupy, twar­dość ścia­nek. Wy­star­czy po­dejść i ude­rzyć ojca w to jedno miej­sce na skroni, tam gdzie czaszka jest kru­cha. Ude­rzyć, a po­tem wa­lić w głowę mia­ro­wym ru­chem, raz za ra­zem, bez końca, tak jak ciosy ojca wy­da­wały się ni­gdy nie koń­czyć, gdy En­riko pa­trzył na niego, tra­cąc dech, z per­spek­tywy pod­łogi.

Wy­star­czy rzu­cić w ojca muszlą, by ze­rwał się jak wście­kłe zwie­rzę i za­czął ko­pać En­riko na oślep, aż stra­ciłby ro­zum, do­póki ży­cie nie wy­cie­kłoby z En­riko ra­zem z krwią.

Pa­trzy w sta­lowy błę­kit oczu ojca, w któ­rym nie ma ani śladu mo­rza, ani odro­biny pra­gnie­nia mo­rza.

– Odejdź – mówi oj­ciec. – Czego chcesz? Je­stem zbyt zmę­czony, żeby cię bić.

En­riko przy­kłada muszlę do ucha i sły­szy szept. Ona go wzywa. Upusz­cza muszlę i wy­biega na po­dwórko, a po­tem mknie przez pia­sek, który w świe­tle za­cho­dzą­cego słońca staje się py­łem ko­ra­low­ców.

Wcho­dzi do wody. Ból za­mie­nia się w pianę fal, które ob­my­wają plażę, zo­sta­wia­jąc lśniące pręgi na pia­sku.

A gdyby słońce ni­gdy nie za­cho­dziło? Gdyby wi­siało czer­woną kulą nad li­nią ho­ry­zontu już za­wsze? On, mo­rze i słońce za­sty­gną, za­mie­nią się w ob­raz. En­riko roz­pły­nie się w mo­rzu. Sta­nie się mo­rzem.

Wy­star­czy pły­nąć przed sie­bie, bez końca.

Serce bije mu te­raz w zu­peł­nie no­wym ryt­mie, w ryt­mie przy­pły­wów i od­pły­wów. Do­tyka opuszką kciuka błony mię­dzy pal­cami. Czuje, jak ciało wy­dłuża mu się i wy­smu­kla, jak nogi łą­czą się ze sobą i for­mują ogon, a skórę mo­men­tal­nie po­krywa gruba, ciężka łu­ska. Już czas. Gdzieś w od­dali, da­lej niż za li­nią ho­ry­zontu, sły­szy śpiew.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki