Bukareszt. Kurz i krew - Małgorzata Rejmer - ebook + audiobook

Bukareszt. Kurz i krew ebook

Małgorzata Rejmer

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Bukareszt (...) jest jak wrzątek albo kipiel, wzburzony i zmętniały. (...) Atrybuty miasta: czarne kłęby przewodów na słupach jak gniazda porzucone przez ptaki, atmosfera rozkopania i prowizorki obok bankietów w sklepowych witrynach, przeszywający zapach lip i rozgniecionych winogron. Elegancja architektury z zamierzchłego świata. Stukot rozchybotanych tramwajów, klaksony rozwścieczonych taksówek na sekundę przed stłuczką. Zaśpiew cygańskich dzieci i staruszek włóczących się w pobliżu niezliczonych kwiaciarni, które prowadzą matki tych dzieci i córki tych staruszek. Wszędzie psy jak czarne i szare tobołki porzucone przez kogoś, kto bardzo się spieszył."

Zapytałam przyjaciół, co jest pięknego w Bukareszcie. Odpowiedzieli:

Bukareszt jest jak ciastko kupowane w niedzielę, niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą. Nie znajdzie się tu łatwego piękna.

Bezwstyd, histeria stylu, fasadowość. Przy Bukareszcie każde europejskie miasto wydaje się tak statyczne, że aż nudne.

Dostałam też zdjęcie: nogi w czarnych rajtuzach i kolorowych skarpetkach, wetknięte do plastikowego kosza. Nurkujący manekin, który chce się utopić w śmieciach. I dopisek: "Trzeba na siłę wymyślać, co jest w Bukareszcie pięknego, a i tak się umiera z tęsknoty".

Małgorzata Rejmer

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 262

Oceny
4,4 (309 ocen)
178
97
29
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bagesio

Nie oderwiesz się od lektury

To książka doskonale napisana. Tak samo wystrzeliwuje się w umysł i duszę jak druga książka tej autorki o Albani. Po przeczytaniu tak samo się boisz jak i pragniesz pojechać do Rumuni i zobaczyć i poczuć to wszystko co autorka.
11
Endi171

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna
00
Fizykpjam

Dobrze spędzony czas

Książka bardzo ciekawa, pomimo tendencji autorki do dużych uproszczeń, natomiast lektorka - tragedia. Jeszcze nie słuchałam tak fatalnie czytanej książki.
00
MarysiaWolff

Dobrze spędzony czas

Dużo zebranych informacji, w formie trochę wspominek, trochę wywiadów, choć raczej mniej pogłębionych, przewidywalnych. Zebrane wiadomości dobrym punktem wyjściem. Największym minusem tego audiobooka jest lektorka. Zupełnie nie moja bajka, męczyłem się słuchając.
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita pozycja. Polecam serdecznie
00

Popularność




Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA /PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KA

Fo­to­gra­fia na okład­ce © by AN­DREI PAN­DE­LEFo­to­gra­fia Au­tor­ki © by SŁA­WO­MIR KLIM­KOW­SKI

Co­py­ri­ght © by MAŁ­GO­RZA­TA REJ­MER, 2013

Re­dak­cja TO­MASZ ZA­JĄC Re­dak­cja me­ry­to­rycz­na PROF. KA­ZI­MIERZ JUR­CZAKKo­rek­ty MAG­DA­LE­NA MRO­ŻEK / D2D.PL, ZU­ZAN­NA SZA­TA­NIK / D2D.PL

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i re­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ /D2D.PLSkład ZU­ZAN­NA SZA­TA­NIK / D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: MI­CHAŁ LA­TU­SEK / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

Tek­sty Ko­ły­ski i trum­ny, Sztu­ka zni­ka ze śmiet­ni­ka, Gro­bo­wiec ru­muń­skie­go boga i Dwa­dzie­ścia czte­ry lata po po­wsta­ły dzię­ki sty­pen­dium Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go.

ISBN 978-83-7536-658-7

Kurz i krew

Było go­rą­co do obłę­du, gdy przy­je­cha­łam tu po raz pierw­szy. Mia­sto wy­sy­sa­ło śli­nę i pot, samo wy­schnię­te na wiór, z traw­ni­ko­wą pre­rią prze­żół­kłej tra­wy, zsza­rza­łą zie­mią, po­pę­ka­ną od su­cho­ści, z ko­ry­ta­rza­mi spo­pie­la­łe­go be­to­nu. Sta­łam na pla­cu Świę­te­go Grze­go­rza, w miej­scu, któ­re po­tem, na mo­jej pry­wat­nej ma­pie, sta­nie się ser­cem Bu­ka­resz­tu, i ob­ser­wo­wa­łam ko­lej­ne krę­gi bul­wa­rów Ma­ghe­ru i Băl­ce­scu, krę­go­słu­pa mia­sta. Nic z tego nie ro­zu­mia­łam. Cią­gi nad­szarp­nię­tych bu­dyn­ków jak po­wy­bi­ja­ne i ukru­szo­ne zęby w szczę­ce, z den­ty­stycz­ną ni­cią ka­bli, któ­re lśni­ły w słoń­cu, opla­ta­jąc uli­ce jak pa­ję­czy­na lub wstąż­ka. Bu­dyn­ki wy­glą­da­ły, jak­by wła­śnie zrzu­ca­ły skó­rę, jak­by całe mia­sto łusz­czy­ło się i prze­po­czwa­rza­ło, i tyl­ko gdzie­nieg­dzie spod sta­rej łu­ski wy­zie­ra­ło nowe i gład­kie.

Nie bar­dzo po­do­ba mi się nowe. Wolę sta­re war­stwy, z któ­rych skła­da się Bu­ka­reszt, i to ru­muń­skie nie­okieł­zna­nie, któ­re od za­wsze zwo­dzi sys­tem. Tam­te­go lata 2009 roku au­to­bu­sy raz po raz wy­wo­żą mnie na ru­bie­że, bo na przy­stan­kach nie ma żad­nych in­for­ma­cji ani roz­kła­dów jaz­dy. Po­zna­ję przed­mie­ścia, gdzie wszyst­ko jest tym­cza­so­we i złach­ma­nia­łe. Przy­sia­dam na kra­węż­ni­ku i za­sta­na­wiam się, czy ja­kimś cu­dem poj­mę ten cha­os, tę bez­ład­ną struk­tu­rę, któ­ra wy­rzu­ca mnie na obrze­ża. Ist­nie­ją prze­cież re­gu­ły gry, któ­rych nie znam. Czu­ję ogrom mia­sta i jego pod­upa­dłą po­tę­gę pod­szy­tą sza­leń­stwem.

Bu­ka­reszt jest dla mnie trze­wio­wy, in­stynk­tow­ny i nie­lo­gicz­ny. Jest jak wrzą­tek albo ki­piel, wzbu­rzo­ny i zmęt­nia­ły. Przez głów­ne ar­te­rie leje się stru­ga sa­mo­cho­dów, kil­ka kro­ków da­lej, w bocz­nych ulicz­kach, śpią sta­re wil­le o wy­mar­łych ogro­dach i ka­mie­nie­je ci­sza. Atry­bu­ty mia­sta: czar­ne kłę­by prze­wo­dów na słu­pach jak gniaz­da po­rzu­co­ne przez pta­ki, at­mos­fe­ra roz­ko­pa­nia i pro­wi­zor­ki obok ban­kie­tów w skle­po­wych wi­try­nach, prze­szy­wa­ją­cy za­pach lip i roz­gnie­cio­nych wi­no­gron. Ele­gan­cja ar­chi­tek­tu­ry z za­mierz­chłe­go świa­ta. Stu­kot roz­chy­bo­ta­nych tram­wa­jów, klak­so­ny roz­wście­czo­nych tak­só­wek na se­kun­dę przed stłucz­ką. Za­śpiew cy­gań­skich dzie­ci i sta­ru­szek włó­czą­cych się w po­bli­żu nie­zli­czo­nych kwia­ciar­ni, któ­re pro­wa­dzą mat­ki tych dzie­ci i cór­ki tych sta­ru­szek. Wszę­dzie psy jak czar­ne i sza­re to­boł­ki po­rzu­co­ne przez ko­goś, kto bar­dzo się spie­szył. Czu­ję Bu­ka­reszt ja­kąś pod­świa­do­mą stro­ną swo­jej na­tu­ry, ale chcę wię­cej, chcę go jesz­cze zro­zu­mieć.

Więc wra­cam. Przez dwa lata moje ży­cie to po­wro­ty do Bu­ka­resz­tu. Dwo­rzec Gara de Nord albo lot­ni­sko Oto­pe­ni. Cza­sem ra­dość na wi­dok wszyst­kie­go, co wy­da­je mi się tak zna­jo­me, jak­by było moje, cza­sem nie­mra­wość, a cza­sem po­czu­cie bez­sen­su. Ja­kieś tru­mien­ne po­cią­gi, roz­kle­ko­ta­ne au­to­bu­sy, obo­jęt­ne sa­mo­lo­ty. Słoń­ce czer­wo­ne i krą­głe jak rana wlo­to­wa. Pu­sta i pła­ska zie­mia. Wspo­mnie­nie gór. Po­wie­trze sztyw­ne od mro­zu. Tak­sów­ki mkną­ce nocą przez mia­sto, gdy pod koła rzu­ca­ją się psy, osza­la­łe z roz­pa­czy i zło­ści. Jadę za­wsze tą samą tra­są, wiem, co zo­ba­czę po dro­dze: roz­sia­ne su­per­mar­ke­ty, rdze­wie­ją­ce ław­ki na przy­stan­kach, sta­ry do­mek z ła­wecz­ką. Nę­dzę przed­mieść i ich bo­gac­two. Fon­tan­nę Mio­ri­ţa, czy­li Ja­gniąt­ko, na cześć naj­słyn­niej­szej ru­muń­skiej bal­la­dy, po­chwa­ły po­kor­nej śmier­ci. Łuk Trium­fal­ny, sym­bol trud­nych i dum­nych lat trzy­dzie­stych. Na Pia­ţa Vic­to­riei tak­sów­ka skrę­ca w bul­war Şte­fan cel Mare, a Bu­ka­reszt sta­je się bar­dziej la­bi­ryn­to­wy i okrut­ny, po­ra­ża zde­ge­ne­ro­wa­niem ar­chi­tek­tu­ry z uro­jeń Ce­au­şe­scu.

A po­tem tak­sów­ka wjeż­dża w jed­ną z bocz­nych uli­czek Pia­ţa Mun­cii i wszyst­ko kar­ło­wa­cie­je. Da­lej sa­mo­chód nie po­je­dzie. Idę niby-ulicz­ką, któ­rej nie ma na­wet na ma­pach Go­ogle’a, mimo że znaj­du­je się w cen­trum mia­sta. Stą­pam po ubi­tej zie­mi, po szcząt­ko­wym chod­ni­ku przy­po­mi­na­ją­cym ko­ści roz­rzu­co­ne po kle­pi­sku. Wo­kół drew­nia­ne pło­ty po­ro­śnię­te wi­no­ro­ślą, a na pło­tach koty. Wcho­dzę do ma­łe­go domu, gdzie mam swój po­kój na pod­da­szu, cały w bo­aze­rii, po­kój, do któ­re­go za­wsze mogę wró­cić. Tak mówi Co­smin, wła­ści­ciel tego domu, któ­ry od wie­lu lat stu­diu­je psy­cho­lo­gię i któ­re­mu nig­dy się nie spie­szy.

W swo­jej hi­sto­rii piel­grzy­mek do Bu­ka­resz­tu nie za­wsze mam tyle szczę­ścia, co z Co­smi­nem, któ­ry go­ścił pod swo­im da­chem wszel­kiej ma­ści włó­czę­gów, roz­bit­ków i ar­ty­stów ży­cia i ni­cze­mu się nie dzi­wi. Kie­dy przy­jeż­dżam po raz pierw­szy, żeby się za­gnieź­dzić, cią­gnę ze sobą czer­wo­ną wa­li­zę peł­ną ubrań, stert no­ta­tek z ru­muń­ski­mi słów­ka­mi typu „si­to­wie” i „szcze­li­na” i ak­ce­so­riów do or­ga­ni­zo­wa­nia nor­mal­no­ści. Z ową wa­liz­ką do­peł­zam na uli­cę Tran­sy­lva­niei, pod znisz­czo­ną wil­lę w ko­lo­rze wy­bro­czyn, gdzie na pół­to­ra mie­sią­ca mam miło za­miesz­kać. Beł­ko­czę po ru­muń­sku, że bar­dzo się cie­szę, ale Pa­tri­cia, dziew­czy­na zaj­mu­ją­ca się do­mem, prze­sta­wia mnie na an­giel­ski i w at­mos­fe­rze nie­ja­kiej ner­wo­wo­ści, któ­rej źró­dło za­raz po­znam, pro­wa­dzi do je­li­to­wej klat­ki scho­do­wej, gdzie moja wa­liz­ka le­d­wo się mie­ści. Krę­cę się w kół­ko po wą­skich, spi­ral­nych scho­dach – i oto je­stem.

Po­kój szes­na­sto­me­tro­wy z ogło­sze­nia skur­czył się do czte­rech me­trów kwa­dra­to­wych, ma dłu­gość łóż­ka i sze­ro­kość łóż­ka, szaf­ki i ma­łe­go biur­ka. Izba nie po­sia­da okna, za­le­d­wie luf­cik, a wszyst­kie przed­mio­ty wo­kół są sta­re i mar­twe albo zgni­łe i ze­psu­te.

Wo­łam Pa­tri­cię sło­wa­mi: „halo”, „jak to?”, „tak być nie może”, tym­cza­sem Pa­tri­cia uwa­ża, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku.

– Za te pie­nią­dze – oznaj­mia z dys­tyn­go­wa­nym bry­tyj­skim ak­cen­tem – na pew­no nie znaj­dziesz ni­cze­go lep­sze­go.

Pół­to­ra mie­sią­ca w re­aliach moł­daw­skie­go wię­zie­nia ma mnie kosz­to­wać trzy­sta euro.

– Ale – ła­go­dzi Pa­tri­cia – mo­żesz ko­rzy­stać z ła­zien­ki i kuch­ni, one są nor­mal­ne.

Roz­glą­dam się po domu; jest sta­ry, za­ka­mar­ko­wy i pu­sty, jak­by wy­naj­mo­wa­ło go wie­le zmar­łych osób.

Za­my­kam za sobą za­rdze­wia­łą furt­kę i sta­ję na środ­ku chod­ni­ka. Na­praw­dę tu je­stem, w Bu­ka­resz­cie. Idę przed sie­bie wą­ski­mi, me­an­dru­ją­cy­mi ulicz­ka­mi, nie wiem do­kąd. Jest ko­niec paź­dzier­ni­ka, ale tem­pe­ra­tu­ra do­cho­dzi do trzy­dzie­stu stop­ni, a wi­no­rośl na pło­tach i ogro­dze­niach jesz­cze nie za­czę­ła się czer­wie­nić.

Sia­dam w knaj­pie, za­ma­wiam piwo si­lva bru­na, moc­ne i słod­ka­we, i wy­sy­łam kil­ka bez­rad­nych ma­ili. Za­raz ktoś się od­zy­wa, że ktoś ko­goś zna, ktoś chęt­nie po­mo­że, i tak tra­fiam do miesz­ka­nia w dziel­ni­cy Dru­mul Ta­be­rei. Wszyst­ko mi się tu po­do­ba, mam wy­god­ny po­ko­ik pe­łen ksią­żek, mnó­stwo zbyt­kow­nych przed­mio­tów, jak lam­pa i lu­stro, do­brze tu żyć. Mam też współ­lo­ka­to­rów: ona, Oana, sprze­da­je sma­żo­ne kur­cza­ki, jest nie­du­ża i mówi wy­so­kim gło­sem, on, Mi­hai, jest ochro­nia­rzem po­kry­tym gę­stą szcze­ci­ną wło­sów i spra­wia wra­że­nie, jak­by od­bie­rał bodź­ce w try­bie nie­spiesz­nym.

– A ona to ja­kaś pi­sar­ka – mówi Oana do są­siad­ki sto­ją­cej w drzwiach. – Z Pol­ski. Nic nie ro­zu­mie po ru­muń­sku.

– Nic? – pyta są­siad­ka.

– Nie – od­po­wia­da Oana. – Nic.

Po­tem na swo­jej bia­łej po­ście­li znaj­du­ję dłu­gi, czar­ny włos Oany, któ­ry zaj­mu­je całe łóż­ko. Za­czy­nam szu­kać no­we­go miej­sca i tra­fiam na dru­gi ko­niec Bu­ka­resz­tu, na Pia­ţa Mun­cii, gdzie wy­naj­mu­ję po­kój u Tom­ka, w miesz­ka­niu na ósmym pię­trze. Gdy sta­ję w oknie, wi­dzę po­tęż­ne wil­le z lat trzy­dzie­stych, któ­re nic a nic się nie ze­sta­rza­ły, i sza­re ścia­ny blo­ko­wisk z koń­ca lat osiem­dzie­sią­tych, któ­re wy­glą­da­ją, jak­by za­raz mia­ły ru­nąć.

Ale mój ostat­ni przy­sta­nek bę­dzie po dru­giej stro­nie uli­cy, u Co­smi­na, tam, gdzie mia­sto spla­ta się ze wsią, gdzie za szpa­le­ra­mi blo­ków pło­żą się dom­ki i do­bu­dów­ki. Cały Bu­ka­reszt jest taki. Pia­ţa Uni­rii – ry­czą­ca wście­kle Azja, Ca­lea Vic­to­riei – Pa­ryż i szyk wśród błot­ka. Wy­star­czy jed­nak za­pu­ścić się głę­biej w bocz­ne uli­ce i oto ob­ja­wia się wieś: krą­żą ko­bie­ty w chu­s­tach i cy­gań­skie dzie­ci, psy wa­łę­sa­ją się na dzie­dziń­cu cer­kwi, kury dzio­bią w pia­chu. Mia­sto pod­da­je się pe­ry­fe­riom, po­chy­la­ją się ni­sko gło­wy wie­żow­ców.

Nie osta­ło się nic, co mo­gło­by opo­wie­dzieć o ma­łej wo­ło­skiej osa­dzie sprzed sze­ściu­set lat, któ­ra póź­niej zo­sta­ła sto­li­cą Ru­mu­nii. Po­dob­no w XV wie­ku re­zy­do­wał tu sam Wład Pa­low­nik, ten słyn­ny wo­ło­ski ho­spo­dar, któ­re­go wszy­scy po­są­dza­ją o by­cie wam­pi­rem, a któ­ry po pro­stu lu­bił pa­trzeć, jak świat pło­nie. Jak wie­le se­tek osób umie­ra jed­no­cze­śnie i bar­dzo po­wo­li. Wy­star­czy na­bić je na pal. A po­tem usta­wić las pali. Moż­na stać się dia­błem, któ­ry ma wła­sne pie­kło.

Tur­cy, któ­rzy ob­ję­li wła­dzę nad Moł­da­wią i Wo­łosz­czy­zną, po­sta­wi­li spra­wę ja­sno: żad­nych mu­rów i twierdz, Bu­ka­reszt nie może się bro­nić. Więc mia­sto roz­ra­sta­ło się tak, jak chcie­li jego miesz­kań­cy, nie mia­ło po­cząt­ku ani koń­ca. Prze­strzeń nie pod­le­ga­ła żad­nym ogra­ni­cze­niom, każ­dy mógł mieć ogród, a w nim kury i kro­wy. Trud­no było stwier­dzić, czy Bu­ka­reszt to małe mia­sto, czy wiel­ka wieś.

Ru­mu­ni nie przy­wią­zy­wa­li się do prze­szło­ści, bez żalu bu­rzo­no sta­re pa­ła­ce, cer­kwie, cha­łu­py i za­jaz­dy. Na bez­kre­snych wo­ło­skich po­lach i w la­sach nie było ka­mie­nia, więc domy bu­do­wa­no z drew­na, a drew­no ła­two sta­wa­ło w ogniu. Co kil­ka­dzie­siąt lat stra­wio­ny pło­mie­nia­mi Bu­ka­reszt od­ra­dzał się z po­pio­łów, za każ­dym ra­zem inny.

Ry­zy­ko i tym­cza­so­wość są wpi­sa­ne w ży­cie tego mia­sta. Raz na kil­ka de­kad trzę­sie­nie zie­mi czy­ści prze­strzeń ze sła­bo­wi­tych obiek­tów i lu­dzi, któ­rzy nie mają szczę­ścia. Ale pył, kurz i krew da­dzą się zmyć, brud da się zdra­pać i już moż­na na­kła­dać nową war­stwę, nową ma­skę, prze­bie­rać się i przy­własz­czać, po­ży­czać toż­sa­mo­ści. W daw­nym Bu­ka­resz­cie mie­sza­ją się wpły­wy ru­muń­skie, ży­dow­skie, or­miań­skie i tu­rec­kie. Od XVII wie­ku wo­ło­scy ho­spo­da­ro­wie mogą rzą­dzić tyl­ko na krót­kiej smy­czy tu­rec­kich suł­ta­nów, a póź­niej, gdy pró­bu­ją za­wal­czyć o więk­szą wol­ność, wła­dzę nad księ­stwa­mi Moł­da­wii i Wo­łosz­czy­zny obej­mu­ją kor­ni fa­na­rio­ci, grec­cy na­miest­ni­cy suł­ta­nów.

Gdy w XIX wie­ku Tur­cja tra­ci na zna­cze­niu, Bu­ka­reszt po­rzu­ca tur­ba­ny i po­włó­czy­ste sza­ty i wkła­da kry­no­li­ny i sur­du­ty wy­kro­jo­ne we­dług pa­ry­skich żur­na­li. W koń­cu, stwier­dza­ją Ru­mu­ni, je­ste­śmy po­tom­ka­mi ce­sa­rza Tra­ja­na i rzym­skich le­gio­ni­stów, je­ste­śmy ła­ciń­ską wy­spą na mo­rzu sło­wiańsz­czy­zny. Ru­mu­ni chcie­li­by, żeby przy­po­mniał so­bie o nich sta­ry rzym­ski oj­ciec, a pod skrzy­dła wzię­ła nie­czu­ła mat­ka Fran­cja. Kie­dy Moł­da­wia i Wo­łosz­czy­zna wresz­cie się jed­no­czą, ru­muń­scy bo­ja­rzy za­czy­na­ją roz­glą­dać się za od­po­wied­nim wład­cą. Nie­miec bę­dzie w sam raz, uzna­ją, i skła­da­ją Ka­ro­lo­wi Ho­hen­zol­ler­no­wi pro­po­zy­cję nie do od­rzu­ce­nia. W no­wym pań­stwie, któ­re na­zwa­no Ru­mu­nią, Ka­rol I za­pro­wa­dza pru­skie po­rząd­ki, a wiel­ka wieś Bu­ka­reszt prze­obra­ża się w mały Pa­ryż.

A po­tem wy­bu­cha I woj­na świa­to­wa, któ­ra zo­sta­wia na ma­pie dum­ną Wiel­ką Ru­mu­nię – peł­ną mniej­szo­ści na­ro­do­wych bom­bę z opóź­nio­nym za­pło­nem. A po­tem wy­bu­cha wiel­ka woj­na dru­ga i Ru­mu­nia wije się jak pi­skorz – mały kraj w po­trza­sku, któ­ry za wszel­ką cenę pró­bu­je co­kol­wiek ugrać: naj­pierw mor­du­je u boku Hi­tle­ra, po­tem zdra­dza go dla Związ­ku Ra­dziec­kie­go. W koń­cu ko­mu­ni­stycz­ny Bu­ka­reszt zgi­na kark przed Ni­co­lae Ceau­şe­scu, szew­cem z Ol­te­nii. Pod czuj­nym okiem Ojca Na­ro­du nowy czło­wiek ru­muń­ski bu­du­je nową sto­li­cę, któ­ra przy­wdzie­wa be­to­no­wy ko­stium ko­mu­ni­stycz­nej Azji. Bu­ka­reszt zmie­nia po­stać i zmie­nia się cała Ru­mu­nia.

Opusz­czam dom Co­smi­na, idę przez skra­wek wsi wą­ski­mi ulicz­ka­mi i wcho­dzę w gwar mia­sta. Przede mną cią­gnie się bul­war De­ce­ba­la z wy­so­ką za­bu­do­wą w sty­lu orien­tal­ne­go ba­ro­ku gu­sto Ce­au­şe­scu, z mi­go­ta­niem neo­nów i osten­ta­cyj­nym, ta­nim luk­su­sem ka­wiar­ni i knajp. Gdzieś po­śród bo­aze­rii, ta­pi­se­rii i szarf zwi­sa­ją­cych z su­fi­tu bun­kru­je się za­zwy­czaj wła­ści­ciel ta­kie­go przy­byt­ku, z sza­ra­wym wą­sem, sza­rą twa­rzą i w po­pie­la­tym tu­rec­kim swe­trze w czar­ny wzo­rek. Nic nie jest ta­kie, jak być po­win­no, my­śli męż­czy­zna, i dla­te­go kawa kosz­tu­je tu dwa­dzie­ścia lei, a na je­dze­nie o sma­ku pa­pie­ru i wo­do­ro­stów stać tyl­ko garst­kę biz­nes­me­nów i ma­fio­sów. Przy­byt­ki na­zy­wa­ją się nie po ru­muń­sku i uda­ją, że są prze­szcze­pio­ną z Las Ve­gas je­dwa­bi­stą tkan­ką na peł­nym wrzo­dów i bur­chli, po­ra­nio­nym cie­le Bu­ka­resz­tu. Tkan­ka uda­je je­dwab, bo Ru­mu­ni od da­wien daw­na ko­cha­ją luk­sus i jego po­zo­ry. Wszyst­ko, co chce się po­do­bać, jest w kon­wen­cji se­lect i de lux, ale lam­pio­ny, pla­sti­ko­we ży­ran­do­le i alu­mi­nio­we sztuć­ce zdra­dza­ją, że mamy do czy­nie­nia z atra­pą bo­gac­twa, z od­święt­nie ubra­ną mar­no­ścią.

Na uli­cy rze­czy­wi­stość wra­ca na roz­chy­bo­ta­ne tory. Snu­ją się psy, pod pie­kar­nią wy­sta­ją znu­że­ni sta­rusz­ko­wie. Wzdłuż kra­węż­ni­ka cią­gnie się nie­ru­cho­my sznur żół­tych tak­só­wek, przy­kry­tych ko­żu­chem pyłu i ku­rzu. Co­dzien­nie, idąc do skle­pu albo na przy­sta­nek, mi­jam ten sam wy­ra­sta­ją­cy z zie­mi krzyż. Wy­glą­da, jak­by miał sto lat, a prze­cież po­sta­wio­no go dwa­dzie­ścia czte­ry lata temu, za­raz po re­wo­lu­cji. Ktoś tu­taj zgi­nął, na środ­ku uli­cy. Może strze­lał do nie­go żoł­nierz. A może zwy­kły Ru­mun. Może zgi­nął od za­błą­ka­nej kuli, a może ktoś sta­ran­nie wy­ce­lo­wał w jego ser­ce i do­pie­ro po­tem po­cią­gnął za spust.

KOMUNIZMZŁOTO I BŁOTO

Rumuńska bajka

„A fost oda­tă ca ni­cio­da­tă” – tak za­czy­na­ją się ru­muń­skie baj­ki. Daw­no, daw­no temu było tak, jak nig­dy nie było.

I była so­bie kra­ina po­ro­śnię­ta zru­dzia­ły­mi tra­wa­mi, krwi­sty­mi ma­ka­mi i zmę­czo­ny­mi sło­necz­ni­ka­mi, któ­rych sczer­nia­łe, nad­pa­lo­ne słoń­cem gło­wy opa­da­ły ku zie­mi. W kra­inie pust­ki naj­szczę­śli­wiej mia­ła się nę­dza. By­wa­ło tak, że dzie­ci przy­cho­dzi­ły na świat zbyt wą­tłe, by unieść cię­żar ży­cia, i nim zdą­ży­ły za­czerp­nąć od­de­chu, za­bie­ra­ła je śmierć. Nig­dzie nie umie­ra­ło się tak ła­two jak tam.

A jed­nak – może na prze­kór śmier­ci, a może by spra­wić jej przy­jem­ność – drob­ne ko­bie­ty ro­dzi­ły co roku jak owo­cu­ją­ce drze­wa. Ich brzu­chy na­brzmie­wa­ły od roz­ra­sta­ją­ce­go się ży­cia i przy­bie­ra­ły kształt ar­bu­zów. Ich ręce były po­ro­wa­te jak kora i twar­de jak ka­mie­nie na po­lnych dro­gach.

Ci­szy łąk od­po­wia­da­ły har­mi­der wio­sek, bi­cie dzwo­nów, be­cze­nie owiec. W ma­łych bia­łych do­mach miesz­ka­li lu­dzie o twa­rzach ściem­nia­łych od słoń­ca. Przed gan­ka­mi ze zsza­rza­łe­go drew­na ko­ły­sa­ły się bia­łe, wy­smu­kłe gęsi. Mię­dzy nimi ba­wi­ły się dzie­ci.

Wśród nich snuł się chło­piec, któ­ry nie róż­nił się ni­czym od in­nych chłop­ców. Był może tro­chę bar­dziej upar­ty. Tro­chę bar­dziej mil­czą­cy. Tro­chę bar­dziej nie­spo­koj­ny. Wy­plu­wał z sie­bie sło­wa, jak­by miał w ustach żwir. Gdy chciał po­wie­dzieć całe zda­nie, szyb­ko się za­ci­nał i milkł. Na szczę­ście nikt go o nic nie py­tał i nikt nie zwra­cał na nie­go uwa­gi, bo chło­piec miał jesz­cze dzie­się­cio­ro ro­dzeń­stwa, wię­cej niż było owiec w go­spo­dar­stwie. W dwu­izbo­wej chat­ce dzie­ci spa­ły jed­no przy dru­gim, na drew­nia­nych ła­wach wy­ście­ła­nych ko­ca­mi. Oj­ciec był awan­tur­ny i gło­śny, ży­cie wy­my­ka­ło mu się z rąk, więc pił co­raz wię­cej, żeby so­bie ra­dzić. Mama była ci­cha i nie­obec­na, pra­co­wa­ła ca­ły­mi dnia­mi, jak wszyst­kie ko­bie­ty na wsi.

Chło­piec miał dzie­sięć lat, gdy zro­zu­miał, że musi odejść. W szko­le mu nie szło, a zresz­tą ani licz­ba­mi, ani li­te­ra­mi nie moż­na się na­jeść. Ze wsi, w któ­rej miesz­kał, do sto­li­cy kra­ju było sto sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Da­le­ko, lecz gdy ktoś wie, że nie ma do­kąd wra­cać, po pro­stu idzie przed sie­bie.

Mia­sto jest roz­le­głe jak ty­siąc wsi, z wiel­ki­mi cer­kwia­mi i do­ma­mi jak pa­ła­ce; bo­ga­ci mogą tam wejść i ku­pić przed­mio­ty, któ­rych chło­piec nie po­tra­fi na­wet na­zwać. W nocy Bu­ka­reszt sre­brzy się świa­tła­mi i tyl­ko naj­mniej­sze ulicz­ki zna­ją ciem­ność wsi. Tam, gdzie sto­ją skar­la­łe, zdob­ne dom­ki o du­żych ogro­dach, gdzie pasą się gęsi i świ­nie, a ko­bie­ty no­szą wia­dra z wodą, tam jest ka­wa­łek świa­ta, któ­ry chło­piec zna. Ale Bu­ka­reszt to set­ki róż­nych świa­tów. Na­wet do miesz­ka­nia jego do­ro­słej sio­stry, któ­ra go przy­gar­nę­ła, pro­wa­dzi klat­ka scho­do­wa z cięż­ki­mi, sze­ro­ki­mi scho­da­mi o gład­kich po­rę­czach. Chło­piec tra­fia do za­kła­du szew­skie­go. Ma się na­uczyć, jak ro­bić buty – buty na chłop­skie, zmę­czo­ne sto­py, na twar­de, spę­ka­ne pię­ty.

W Ru­mu­nii mówi się „klnie jak do­roż­karz”, a w Pol­sce „klnie jak szewc”, jed­no nie wy­klu­cza dru­gie­go. Sta­ry szewc uwa­żał, że Ru­mu­nię, ten nędz­ny kraj ta­nich sprze­daw­czy­ków i wy­pin­drzo­nych ku­rew, może zba­wić tyl­ko nowa wła­dza. Cza­sem opo­wia­dał o tym chłop­cu, a chło­piec słu­chał go w mil­cze­niu. W kra­ju pa­no­wał król. Szewc nie lu­bił kró­la i chło­piec też go nie lu­bił.

– Oj, co ci się w tej gło­wie ko­tłu­je – wzdy­cha­ła sio­stra. – No po­wiedz, co z cie­bie wy­ro­śnie?

Pew­ne­go razu chło­piec po­wie­dział jej:

– Będę ru­muń­skim Sta­li­nem.

Sio­stra wy­buch­nę­ła śmie­chem.

– Zno­wu ci szewc bzdur na­ga­dał?

Lecz chło­piec stał przed nią nie­wzru­szo­ny i chmur­ny.

Lu­bił szewc tego chłyst­ka. Po­do­ba­ło mu się, że le­d­wo gów­niarz od­rósł od zie­mi, a taki jest upar­ty. ­Moż­na było na nim po­le­gać, więc szewc cza­sem wrę­czał mu pa­kun­ki.

– Pa­mię­taj, nie ma cię, nikt cię nie wi­dzi. Bie­gniesz, ile sił w tych two­ich no­gach-pa­ty­kach. Jak cię zła­pią – nie wiesz, o co cho­dzi. Bę­dziesz nie­ostroż­ny, to nas po­sa­dzą.

Chło­pak parę razy umknął po­li­cji, ale był za bar­dzo na­rwa­ny, rzu­cał się jak ryba wy­rzu­co­na na brzeg. Le­d­wo skoń­czył pięt­na­ście lat, a już w cza­sie straj­ku tak gar­dło­wał na uli­cy o ry­chłym zwy­cię­stwie so­cja­li­zmu, że go wsa­dzi­li. Po­tem było z gór­ki: gdzieś pro­te­sto­wał – krat­ki; gdzieś coś za­no­sił – krat­ki; roz­da­wał ko­mu­ni­stycz­ne bro­szu­ry – krat­ki.

– Gno­ju, zgni­jesz w pier­dlu – mó­wi­li straż­ni­cy, trza­ska­jąc drzwia­mi celi.

Kraj go­to­wał się w ogniu fa­szy­stow­skich ha­seł: „Ru­mu­nia dla Ru­mu­nów!”, „Wiel­ka Ru­mu­nia!”, „Precz z Ży­da­mi!”. A chło­pak jeź­dził po kra­ju z tor­ba­mi peł­ny­mi ulo­tek. Na­mie­rzy­li go szyb­ko, agi­ta­to­ra i bun­tow­ni­ka. Kie­dy wy­bu­chła woj­na, a do Bu­ka­resz­tu wkro­czył We­hr­macht, chło­pak grał ze zło­dzie­jasz­ka­mi w sza­chy. Król Ka­rol II ab­dy­ku­je – gnoj­ka tłu­ką w cia­snej celi w Ji­la­vie. Ru­muń­scy żoł­nie­rze wy­krwa­wia­ją się pod Sta­lin­gra­dem, a on zno­wu w ciu­pie. A po­tem wiel­ki prze­wrót, fa­szy­stow­ski rząd zo­sta­je oba­lo­ny, Ru­mu­nia prze­cho­dzi w ręce Sta­li­na – i ten chły­stek, któ­ry w nic tak nie wie­rzy jak w so­cja­lizm, wy­cho­dzi na wol­ność.

I wspi­na się po stop­niach po­li­tycz­nej ka­rie­ry. Za­wsze na dru­gim pla­nie, od­da­ny se­kre­ta­rzo­wi ge­ne­ral­ne­mu Ghe­or­ghiu-De­jo­wi, nie rzu­ca się w oczy. Ani wy­kształ­co­ny, ani szcze­gól­nie bły­sko­tli­wy. Mier­ny i wier­ny. Ide­al­ny. Ła­two bę­dzie nim ste­ro­wać, uzna­ją ci na sa­mej gó­rze i po śmier­ci Ghe­or­ghiu-Deja na­masz­cza­ją go na sta­no­wi­sko pierw­sze­go se­kre­ta­rza.

I tak bo­so­no­gi chło­pak ze Scor­ni­ce­şti sta­je się przy­wód­cą par­tii. W 1968 roku z wy­so­ko­ści pa­ła­co­we­go bal­ko­nu skan­du­je prze­mó­wie­nie wy­mie­rzo­ne w Zwią­zek Ra­dziec­ki, naj­więk­sze­go wro­ga kra­ju. Ru­mu­ni, któ­rzy za­wsze byli pod­le­gli, Ru­mu­ni, któ­rzy za­wsze byli dła­wie­ni, dziś oświad­cza­ją, że są go­to­wi sta­wić czo­ło każ­de­mu za­gro­że­niu, choć­by mia­ła nim być po­tęż­na obca ar­mia. Nie ma gra­nic duma ru­muń­ska i nie ma gra­nic mi­łość do czło­wie­ka, któ­ry stoi na bal­ko­nie, wy­ma­chu­je pię­ścią i nie boi się ni­cze­go.

Co za nie­zwy­kły ge­niusz ze zwy­kłej ru­muń­skiej ro­dzi­ny, za­chwy­ca­ją się ga­ze­ty. Na co dzień przy­wód­ca kra­ju, w wol­nych chwi­lach tak­że psz­cze­larz i my­śli­wy. O, tu na zdję­ciu ma pod sto­pa­mi ubi­te­go przez sie­bie niedź­wie­dzia. Tu­taj gra w siat­ków­kę, w grach zręcz­no­ścio­wych jest dość nie­zręcz­ny, ale u boku ame­ry­kań­skie­go pre­zy­den­ta spraw­nie za­pro­wa­dza świa­to­wy ład. Ga­ze­ty do­no­szą: przy­wód­ca bawi w do­bo­ro­wym to­wa­rzy­stwie kró­lo­wej an­giel­skiej i Mysz­ki Miki. W brat­niej Ko­rei Pół­noc­nej słu­cha pio­se­nek na cześć swo­je­go kra­ju, raj­skich tre­li wy­do­by­wa­ją­cych się z ust bie­lo­nej śpie­wacz­ki. W urzę­dach wi­szą por­tre­ty: przy­wód­ca obej­mu­ją­cy dzie­cię pod czu­łym okiem sta­ro­żyt­nych wo­dzów, Tra­ja­na i De­ce­ba­la. Bie­dzą się za­stę­py li­te­ra­tów, jak od­dać jego za­słu­gi dla świa­ta, jego ge­niusz. Może Bóg Ziem­ski bę­dzie do­brym okre­śle­niem? Ge­niusz Wszech Cza­sów? Ach, od­po­wied­nie dać rze­czy sło­wo.

Ale wiel­ki przy­wód­ca cią­gle jest ma­łym chłop­cem ze Scor­ni­ce­şti, któ­ry kształ­cił się na szew­ca. Do­brze wie, czym jest wieś, i dla­te­go za­mie­rza ją zli­kwi­do­wać. On, któ­ry no­sił wodę ze stud­ni, po­sta­na­wia prze­pro­wa­dzić chło­pów do blo­ków z be­to­nu. Za­miast wsi mają być mia­sta. Za­miast ma­łych dom­ków – blo­ko­wi­ska. Chło­piec, któ­ry do­rósł daw­no temu, ale wciąż się jąka i ner­wo­wo po­ły­ka po­wie­trze, a rę­ka­mi wy­ma­chu­je, jak­by chciał po­fru­nąć, sta­je nad mapą sto­li­cy i po­ka­zu­je: „Tę dziel­ni­cę zbu­rzyć. Te ko­ścio­ły prze­su­nąć. Wzgó­rze spłasz­czyć, zie­mię prze­nieść”. On, któ­ry miesz­kał nie­opo­dal rze­ki, prze­su­wa ko­ry­to Dym­bo­wi­cy i za­mie­nia ją w ka­nał o be­to­no­wym dnie.

Zgro­ma­dze­ni dwo­rza­nie ki­wa­ją gło­wa­mi. Wiel­ki bu­dow­ni­czy i kon­struk­tor! Wi­zjo­ner. Na­dzie­ja kra­ju. Ju­trzen­ka. Bul­do­że­ry tra­tu­ją po­ła­cie mia­sta, sta­re wil­le, roz­le­głe ogro­dy i win­ni­ce, wszyst­ko, co przy­po­mi­na wieś. Żeby nie draż­nić lu­dzi, ko­ścio­ły bu­rzy się nocą. Kie­dy pre­zy­dent chce prze­je­chać przez mia­sto, uli­ce są za­my­ka­ne. Jego gi­gan­tycz­ny fol­wark two­rzy pół­to­ra mi­lio­na mró­wek, ale wiel­kie mro­wi­sko za­czy­na się sy­pać, wą­tłe ścia­ny się ob­su­wa­ją, czar­ne krop­ki nie­ru­cho­mie­ją. Przy­wód­ca wie, dla­cze­go – to obce mo­car­stwa de­sta­bi­li­zu­ją sy­tu­ację w kra­ju. Na te wro­gie za­gryw­ki jest spo­sób: żad­nych za­leż­no­ści od in­nych, jego go­spo­dar­stwo nie bę­dzie za­dłu­żo­ne, od ni­ko­go za­wi­słe. Lud za­ci­ska pasa, zęby i pię­ści, żeby spła­cić za­gra­nicz­ne kre­dy­ty.

Ru­mu­nia jest ró­żo­wym tor­tem, na któ­rym po ko­lei ga­sną wszyst­kie świecz­ki, brud­ny wosk zna­czy pla­ma­mi lu­kier. Ciem­ny lud oświe­ci tyl­ko Ju­trzen­ka Przy­szło­ści. W mia­stach wstrzy­my­wa­ne są do­sta­wy prą­du. W oknach blo­ków tli się bla­de świa­tło, jed­na mała ża­rów­ka na jed­no małe miesz­ka­nie. Nie ma gdzie je­chać, bo nie ma ben­zy­ny, a gra­ni­ce za­mknię­te. Jak wy­kar­mić dzie­ci – te chcia­ne i te, któ­re się na­ro­dzi­ły, bo przy­wód­ca za­bro­nił an­ty­kon­cep­cji i abor­cji – sko­ro na pół­kach skle­pów są kre­wet­ki z Wiet­na­mu, a nie ma chle­ba i mle­ka? Co po­wie­dzieć dzie­ciom, kie­dy py­ta­ją, czy dziś bę­dzie obiad, jaką baj­kę im opo­wie­dzieć?

Czy chłop­cu z ol­teń­skiej wio­ski ktoś kie­dy­kol­wiek opo­wia­dał baj­ki? O kró­lu, któ­ry żył dłu­go i szczę­śli­wie, do­pó­ki nie za­bi­ły go wła­sne dzie­ci?

Cicha jest noc

Przy­szli pod wie­czór, za­ło­mo­ta­li do drzwi. Ele­na Sa­mo­ilă za­drża­ła i po­ło­ży­ła dłoń na brzu­chu. Kil­ka dni wcze­śniej po raz pierw­szy po­czu­ła, że się po­ru­szy­ło.

Byli ka­mien­ni. Roz­glą­da­li się do­oko­ła. Na Ele­nę nie pa­trzy­li. Je­den pod­niósł do góry ser­we­tę le­żą­cą na sto­li­ku. Dru­gi po­wo­li ob­ra­cał w dło­niach wa­zon. Do­ty­ka­li przed­mio­tów tyl­ko po to, żeby wie­dzia­ła, że mogą ro­bić, co chcą.

Pies na po­dwó­rzu szcze­kał jak opę­ta­ny. Mat­ki nie było w domu, mąż nie wró­cił jesz­cze z pra­cy. Kot spał na pa­ra­pe­cie za oknem.

W koń­cu ten wy­so­ki, z czar­ny­mi wło­sa­mi i czar­ny­mi brwia­mi, po­wie­dział do Ele­ny, że musi się sta­wić na ko­men­dzie, żeby zło­żyć ze­zna­nia.

– Wszyst­ko bę­dzie do­brze – do­dał na wy­pa­dek, gdy­by jesz­cze nie za­czę­ła się bać.

Słoń­ce czer­wie­nia­ło, przed­mio­ty tra­ci­ły kon­tur, ko­lo­ry się roz­my­wa­ły. Wrze­sień był wy­jąt­ko­wo upal­ny tego roku, na­wet pod wie­czór po­wie­trze nie sty­gło. Mimo wszyst­ko na cien­ką su­kien­kę Ele­na na­ło­ży­ła płaszcz.

Wy­szła z nimi przed dom. Spoj­rza­ła na Góry Fo­ga­ra­skie, któ­re roz­cią­ga­ły się wo­kół, ciem­nie­ją­ce w od­da­li, po­tęż­niej­sze niż czło­wiek. Uświa­do­mi­ła so­bie, że ma na no­gach san­da­ły. Buty na lato, po­go­dę i ra­dość, a nie na zim­no i strach. Chcia­ła wró­cić do domu po je­sien­ne pan­to­fle, ale mi­li­cjant, ten wy­so­ki, po­wie­dział:

– Nie.

Wsia­dła z nimi do sa­mo­cho­du. Mia­ła wra­że­nie, że wszyst­ko wo­kół za­sty­ga, jak­by pa­trzy­ła na pocz­tów­kę z od­le­głe­go miej­sca po­śród gór, gdzie jest dom, ubi­ta dro­ga, rząd to­po­li, gdzie pod szkli­stym błę­ki­tem nie­ba prze­la­tu­je ptak. Na szta­che­tach pło­tu wi­siał ko­lo­ro­wy dy­wa­nik, któ­ry upra­ła rano, i ser­we­ta w pur­pu­ro­wo-czer­wo­ne kwia­ty, któ­rą nie­daw­no skoń­czy­ła ha­fto­wać.

Pies szcze­kał i rzu­cał się na łań­cu­chu, aż w koń­cu znie­ru­cho­miał i za­milkł. Ze­brał siły, a po­tem już tyl­ko wył. Sko­wyt wy­peł­niał pust­kę i niósł się wy­so­ko, w stro­nę gór.

W Ru­mu­nii wiał już wte­dy sil­ny wiatr od Ro­sji.

Przez całą II woj­nę świa­to­wą ge­ne­rał Ion An­to­ne­scu wie­rzył, że dzię­ki so­ju­szo­wi z Hi­tle­rem Ru­mu­nia za­cho­wa Tran­syl­wa­nię i od­zy­ska Be­sa­ra­bię. Ceną za przy­chyl­ność Nie­miec były wiel­kie do­sta­wy ropy naf­to­wej i ży­cie dwu­stu pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy Ży­dów, ze­sła­nych na śmierć do Trans­ni­strii. W 1944 roku, kie­dy król Mi­chał II wy­po­wie­dział Niem­com so­jusz i rzu­cił kraj w ob­ję­cia Związ­ku Ra­dziec­kie­go, par­tia ko­mu­ni­stycz­na li­czy­ła rap­tem ty­siąc człon­ków, w więk­szo­ści ob­ce­go po­cho­dze­nia. Ci Ru­mu­ni, któ­rzy jesz­cze do nie­daw­na za­si­la­li sze­re­gi Że­la­znej Gwar­dii i wy­śpie­wy­wa­li pie­śni o wiel­ko­ści swo­je­go na­ro­du, nie mo­gli po­go­dzić się z my­ślą, że Ru­mu­nia sta­ła się plan­szą, na któ­rej pion­ki prze­sta­wia Sta­lin.

*

W 1952 roku Ele­na do­sta­ła z Sal­zbur­ga krót­ką wia­do­mość od bra­ta. Na­pi­sał: „Nie wi­dzę już przy­szło­ści”. Zro­zu­mia­ła. Po­czu­ła ulgę. Wie­czo­rem śpie­wa­ła, ha­ftu­jąc pur­pu­ro­wy­mi i czer­wo­ny­mi nić­mi kwia­ty. Jej ru­chy były spo­koj­ne i pew­ne, jej głos był ci­chy i jed­no­staj­ny. Ele­na sia­dy­wa­ła przy sto­le i roz­kła­da­ła rze­czy: igłę, nici, na­par­stek, tam­bo­rek, no­życz­ki. Przed­mio­ty były tym, czym były. Do­pie­ro gdy ich za­bra­kło, sta­ły się czymś in­nym.

Ele­na bar­dzo ko­cha­ła bra­ta. Wszy­scy w ro­dzi­nie go ko­cha­li, a naj­bar­dziej mat­ka, bo był jej naj­droż­szym, naj­pięk­niej­szym, naj­mą­drzej­szym, naj­lep­szym sy­nem na świe­cie. Ion, zwy­cięz­ca. Do­brze so­bie ra­dził w ży­ciu. Wy­jeż­dżał za gra­ni­cę. Uczył się. Przy­sy­łał pocz­tów­ki, na przy­kład z ka­pli­cą w Sal­zbur­gu, gdzie w 1818 roku po raz pierw­szy wy­ko­na­no ko­lę­dę Ci­cha noc.

„Miesz­kam sto me­trów od niej” – na­pi­sał na od­wro­cie. Gdy byli dzieć­mi, czę­sto pro­sił, by sio­stra mu śpie­wa­ła.

Ele­na po­sta­wi­ła pocz­tów­kę na pół­ce me­blo­ścian­ki, za szkieł­kiem. Cza­sem, gdy przy­cho­dził ktoś bli­ski, po­ka­zy­wa­ła ją go­ściom.

Pew­ne­go razu, gdy była w pra­cy, ko­le­żan­ka po­wie­dzia­ła jej, że przed wej­ściem do urzę­du cze­ka na nią ele­ganc­ki pan, któ­ry pro­si, by do nie­go ze­szła. Ele­na po­bie­gła, my­śląc, że to na­rze­czo­ny chce jej zro­bić nie­spo­dzian­kę. Ale o ba­lu­stra­dę przy wej­ściu opie­rał się obcy męż­czy­zna.

– Skąd pan mnie zna? – za­py­ta­ła.

– To nie ma zna­cze­nia – od­parł. I wrę­czył jej ko­per­tę. W środ­ku była pocz­tów­ka od bra­ta, ta sama, któ­ra po­win­na była stać na pół­ce za szkieł­kiem.

– Niech pani uwa­ża, kogo pani wpusz­cza do domu – do­dał męż­czy­zna. I już go nie było.

Ele­na mia­ła wra­że­nie, że kart­ka ją pa­rzy. Wró­ci­ła do domu i odło­ży­ła pocz­tów­kę na pół­kę za szkłem. Ka­plicz­ka była bia­ła i schlud­na, ły­pa­ła na Ele­nę okrą­głym oknem w kształ­cie oka. Wszyst­kie przed­mio­ty w po­ko­ju nie spusz­cza­ły z niej wzro­ku. Kto ukradł kart­kę? Dla­cze­go zło­żył do­nos? Co za to do­stał?

Ele­na scho­wa­ła pocz­tów­kę głę­bo­ko do szu­fla­dy.

Tyl­ko ona wie­dzia­ła, czym w Au­strii zaj­mu­je się jej brat.

Lu­dzie, któ­rzy pró­bu­ją wal­czyć z ko­mu­ni­zmem albo nie chcą zgo­dzić się na przy­mu­so­wą ko­lek­ty­wi­za­cję, ucie­ka­ją w góry i two­rzą od­dzia­ły par­ty­zanc­kie. Brat Ele­ny na­wią­zu­je kon­takt z jed­nym z nich. W koń­cu wraz z gru­pą stu­den­tów ucie­ka do Pa­ry­ża, gdzie ame­ry­kań­skie służ­by wy­wia­dow­cze szko­lą go na szpie­ga. Po­tem zo­sta­je prze­nie­sio­ny do Sal­zbur­ga. Cze­ka.

Ale szyb­ko za­czy­na ro­zu­mieć, jak bar­dzo zmie­ni­ła się Ru­mu­nia. Ko­mu­nizm daje szan­sę tym, któ­rzy wcze­śniej szans nie mie­li – chło­pi ma­so­wo opusz­cza­ją wsie i prze­no­szą się do miast, żeby zo­stać ro­bot­ni­ka­mi. W ca­łej Ru­mu­nii trwa wy­mu­szo­na in­du­stria­li­za­cja i żar­łocz­na ko­lek­ty­wi­za­cja, lu­dzie z dnia na dzień ­tra­cą całe ma­jąt­ki.

W 1947 roku par­tia ko­mu­ni­stycz­na li­czy już sie­dem­set ty­się­cy człon­ków. Eli­ty mię­dzy­woj­nia tra­fia­ją do wię­zień, wie­lu nig­dy nie wyj­dzie. Nie­prze­ko­na­ni eks­pre­so­wo zmie­nia­ją zda­nie, przy­szłość Ru­mu­nii wi­dzą te­raz świe­tli­stą, w ko­lo­rach tę­czy. Je­śli ktoś nie po­tra­fi do­strzec za­let no­we­go ustro­ju, oso­by za­in­te­re­so­wa­ne chęt­nie po­mo­gą mu przej­rzeć na oczy za po­mo­cą pał­ki i me­ta­lo­we­go prę­ta.

Noc była ci­cha i czar­na.

W he­li­kop­te­rze sie­dzie­li w sze­ściu, nie roz­ma­wia­li ze sobą. Ion nie miał wyj­ścia, nie mógł się już wy­co­fać. Pró­bo­wał. Nie po­zwo­li­li mu.

W kie­sze­niach ukrył fał­szy­we do­ku­men­ty, pie­nią­dze, pi­sto­let, amu­ni­cję i tru­ci­znę.

Ska­ka­li ze spa­do­chro­na­mi je­den za dru­gim, spa­da­li jak gra­fi­to­we kro­ple w mo­rze atra­men­tu. Noc mie­li spę­dzić w gó­rach, pró­bu­jąc nadać szy­fro­wa­ną wia­do­mość do cen­trum do­wo­dze­nia. Oka­za­ło się, że ra­dia są ze­psu­te. Ktoś ich wy­dał.

Roz­pierz­chli się. Ion po­szedł przed sie­bie, przez ciem­ność, w stro­nę domu. Ktoś za­ufa­ny do­niósł Ele­nie, że jej brat wró­cił. Wzię­ła, co mia­ła, je­dze­nie i ubra­nie, i w nocy po­szła do lasu. Rzu­ci­ła mu się w ra­mio­na. Wra­ca­ła do domu czuj­na jak zwie­rzę, byle tyl­ko nie zo­sta­wić śla­dów. Byle tyl­ko nikt się nie do­wie­dział, na­wet ich mat­ka.

Bóg mógł to zro­zu­mieć, ale nie wła­dza.

Wy­ła­pa­li ich szyb­ko. Ion wpadł, gdy je­den je­dy­ny raz opu­ścił swo­ją kry­jów­kę w Bra­szo­wie i wy­szedł na uli­cę.

Aresz­to­wa­no całą ro­dzi­nę. Nie­waż­ne, czy go zna­li, czy nie, czy go kie­dy­kol­wiek wi­dzie­li na oczy. To nie mia­ło zna­cze­nia. Mi­li­cjan­ci pu­ka­li do drzwi cio­tek, ku­zy­nek, stry­ja. Ale naj­pierw przy­szli po Ele­nę. Po­wie­dzie­li, że wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Ion zo­stał ska­za­ny na śmierć.

Ele­na za zdra­dę pań­stwa do­sta­ła dzie­sięć lat.

Mat­ka Iona za uro­dze­nie szpie­ga – szes­na­ście.

Mąż Ele­ny za by­cie szwa­grem szpie­ga – pięć. Mało, bo bra­ta swo­jej żony nig­dy nie po­znał, ale spra­wie­dli­wość i tak mia­ła wo­bec nie­go swo­je pla­ny.

W wię­zie­niu mąż Ele­ny roz­po­znał w straż­ni­ku ko­le­gę ze szkol­nej ław­ki. Sta­nę­li twa­rzą w twarz. Za­nim kole­ga zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć, mąż Ele­ny ude­rzył go pię­ścią w twarz. I jesz­cze raz, i jesz­cze, lał go za całe zmar­no­wa­ne ży­cie.

– Co ty my­ślisz, że będę do­no­sił!? – krzy­czał.

A ko­le­ga tyl­ko za­sła­niał gło­wę. Nie zdą­żył na­wet po­wie­dzieć, że chce mu po­móc. I że go ro­zu­mie, bo żyją w ta­kich spar­szy­wia­łych cza­sach, gdy każ­dy jest ofia­rą, na­wet kat. Ko­le­ga wy­tarł krew z twa­rzy, prze­je­chał ję­zy­kiem po zę­bach i od­szedł. Nie chciał skła­dać skar­gi, ale inni straż­ni­cy do­my­śli­li się, kto zma­sa­kro­wał mu twarz, i do­nie­śli na męża Ele­ny. Do­stał do­dat­ko­we pięć lat. I stał się bo­ha­te­rem wśród więź­niów.

Ni­cze­go Ru­mu­nia tak nie po­trze­bo­wa­ła jak bo­ha­te­rów, w myśl ha­sła: „Każ­dy ro­bot­nik może zo­stać he­ro­sem”. Wraz z ty­sią­ca­mi więź­niów po­li­tycz­nych mąż Ele­ny zo­stał prze­nie­sio­ny na bu­do­wę ka­na­łu Du­naj–Mo­rze Czar­ne, roz­sła­wio­ne­go pro­pa­gan­dą ko­mu­ni­stycz­ne­go el­do­ra­do, do­kąd ścią­ga­li ochot­ni­cy z ca­łe­go kra­ju. Szyb­ko oka­za­ło się, że plac bu­do­wy jest wiel­ką umie­ral­nią, naj­cięż­szym obo­zem eks­ter­mi­na­cyj­nej pra­cy. Lu­dzie pra­co­wa­li ca­ły­mi dnia­mi na od­sło­nię­tej prze­strze­ni, w upa­le i mro­zie, uży­wa­jąc tyl­ko ki­lo­fów i ło­pat. Bu­do­wa sta­ła się „cmen­ta­rzem ru­muń­skiej bur­żu­azji”, wiel­kim gro­bem mię­dzy­wo­jen­nych elit: po­li­ty­ków, księ­ży, na­ukow­ców, zwo­len­ni­ków de­mo­kra­cji i Że­la­znej Gwar­dii, chło­pów, któ­rzy sprze­ci­wia­li się ko­lek­ty­wi­za­cji albo ni­cze­mu się nie sprze­ci­wia­li, ale byli bo­ga­ci. Na nie­któ­rych od­cin­kach umie­ra­ło po dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści osób dzien­nie. Gi­nę­li z gło­du i wy­czer­pa­nia, na za­pa­le­nie płuc albo z po­wo­du wy­pad­ku. Wie­czo­rem cia­ła wy­wo­żo­no tymi sa­my­mi wo­za­mi, któ­ry­mi rano przy­wo­żo­no chleb. Ile osób pra­co­wa­ło? Może sto ty­się­cy. Może mi­lion. Ile było ofiar? Może dwa­dzie­ścia ty­się­cy. A może dwie­ście.

Lu­dzie zbyt ce­ni­li so­bie ży­cie, żeby o tym mó­wić, a i tak Ele­na nie mo­gła wie­dzieć. Jako po­li­tycz­na nie mia­ła pra­wa ani do wi­dzeń, ani do pa­czek, ani do li­stów, mia­ła pra­wo tyl­ko do snów peł­nych śmier­ci. Naj­pierw tra­fi­ła do wię­zie­nia w Me­diaş, po­tem prze­nie­śli ją do Si­ghi­şo­ary, po­tem do Sy­bi­na. Na dwu­na­stu me­trach kwa­dra­to­wych kłę­bi­ło się czter­dzie­ści ko­biet: zło­dziej­ki i pro­sty­tut­ki w pa­sia­stych dre­li­chach, i ona, w płasz­czy­ku i san­da­łach. Na dzień do­bry zo­ba­czy­ła, jak ko­bie­ty biją się pię­ścia­mi na od­lew. Jak za­kry­wa­jąc gło­wy, zwi­ja­ją się w kulę na pod­ło­dze z de­sek albo upa­ko­wa­ne jed­na przy dru­giej śpią na drew­nia­nych pry­czach. Jak iska­ją so­bie wszy, strze­pu­ją plu­skwy z ubrań, tu­pią z ca­łej siły, żeby od­go­nić szczu­ry. Jak przy­wie­ra­ją do zim­nych, wil­got­nych ścian, bo nie mają gdzie się ru­szyć, mogą tyl­ko ku­cać lub stać. Mają oczy pu­ste jak prze­pa­ście. Chu­de ręce, któ­re drżą jak ga­łę­zie drzew szar­pa­ne przez wiatr. Wkrót­ce sta­ła się taka sama jak one.

Cza­sem, żeby przy­po­mnieć so­bie, że jesz­cze jest czło­wie­kiem, za­czy­na­ła śpie­wać. Śpiew przez chwi­lę po­zwa­lał za­po­mnieć o cza­sie i o gło­dzie, któ­ry pęcz­niał w żo­łąd­ku i roz­ra­stał się jak pa­ję­czy­na.

Noce były ci­che, ale za dnia przez pu­ste gar­dło Ele­ny prze­pły­wa­ły dźwię­ki.

– O, zno­wu ta wa­riat­ka śpie­wa – mó­wi­ły straż­nicz­ki.

Nie­któ­re ko­bie­ty z celi chi­cho­ta­ły szy­der­czo. Inne sie­dzia­ły za­słu­cha­ne tak jak Ion wie­le lat temu.

Któ­rejś zimy z ko­lei – dru­giej, może trze­ciej – Ele­na wraz z dwie­ma ko­le­żan­ka­mi z celi za­czę­ła śpie­wać ko­lę­dę. Za­raz do­łą­czy­ły inne. Po chwi­li śpie­wał już cały ko­bie­cy od­dział. Śpiew był tak moc­ny, że usły­sze­li go męż­czyź­ni z dru­giej czę­ści wię­zie­nia. I oni też do­łą­czy­li, a ko­lę­da nio­sła się przez ko­ry­ta­rze i ol­brzy­mia­ła, zwie­lo­krot­nio­na przez echo. Za­raz przy­bie­gli straż­ni­cy, czer­wo­ni ze zło­ści i gnie­wu.

Za tak cięż­kie prze­wi­nie­nie izo­lat­ka nie była żad­ną karą. Ele­nę i dwie inne ko­bie­ty wy­pę­dzo­no na mróz. Sta­ły w śnie­gu przez całą dobę. Ele­na w swo­im wrze­śnio­wym płasz­czy­ku i w san­da­łach, ko­le­żan­ki w pa­sia­stych dre­li­chach.

Noc była dłu­ga i ci­cha.

Wte­dy nie wie­dzia­ła jesz­cze, że jej ku­zyn­ka Anu­ca, któ­ra tra­fi­ła do wię­zie­nia, choć od daw­na nie mia­ła z Io­nem kon­tak­tu, zmar­ła w swo­jej celi na za­pa­le­nie płuc.

Pierw­sza wię­zien­na je­sień Ele­ny, cie­pła i czu­ła, prze­mie­ni­ła się w sro­gą zimę. Lu­dzie wy­ko­py­wa­li w za­spach tu­ne­le, bo nie moż­na było nor­mal­nie cho­dzić. Ele­na wie­dzia­ła, że jest bar­dzo zim­no, ale o tym, że ro­dzi­ła w cza­sie zimy stu­le­cia, do­wie­dzia­ła się do­pie­ro wie­le lat póź­niej.

Tym­cza­sem jej brzuch na­brzmie­wał, a ręce i nogi wy­sy­cha­ły. W za­awan­so­wa­nej cią­ży tra­fi­ła do wię­zie­nia w Văcăre­şti, dziel­ni­cy Bu­ka­resz­tu, gdzie był od­dział po­ro­do­wy. Na ty­dzień przed ter­mi­nem wy­buchł po­żar. W po­pło­chu wy­pusz­cza­no ko­bie­ty z cel, a one ra­to­wa­ły się, ska­cząc z okien. Ele­na też sko­czy­ła, z pierw­sze­go pię­tra, pro­sto w za­spę. Po­tem, w san­da­łach i płasz­czy­ku, sta­ła w śnie­gu i pa­trzy­ła, jak ciem­ną noc roz­świe­tla­ją pło­mie­nie. Sta­ła tak, onie­mia­ła, aż ktoś ją stam­tąd ścią­gnął, sztyw­ną, nie­mą, znie­ru­cho­mia­łą jak lal­ka.

A po­tem tra­fi­ła na salę po­ro­do­wą, to zna­czy do ma­łe­go zim­ne­go po­miesz­cze­nia, w któ­rym było tyl­ko łóż­ko. Cza­sa­mi w wą­skim okien­ku w drzwiach po­ja­wia­ły się oczy. Po­wie­dzie­li jej, że ktoś za­raz do niej przyj­dzie, ale mi­ja­ły go­dzi­ny i nikt nie przy­cho­dził. Żeby nie osza­leć, mię­dzy ko­lej­ny­mi skur­cza­mi zdra­py­wa­ła ze ścian lód po­grze­ba­czem.

Ile­ana, cór­ka Ele­ny, któ­ra uro­dzi­ła się tam­tej nocy 10 lu­te­go 1954 roku, po­wie­dzia­ła mi, że wła­śnie w tym ge­ście zdra­py­wa­nia lodu tkwi­ła cała siła jej mat­ki. W tej bez­na­dziej­nej, roz­pacz­li­wej czyn­no­ści, któ­ra po­zwa­la za­jąć umysł i ręce, zna­leźć na­dzie­ję w bez­na­dziei.

Po­tem ro­ze­rwa­ły ją ostat­nie skur­cze. Ele­na za­czę­ła krzy­czeć i krzy­cza­ła tak dłu­go, aż w koń­cu przy­szła wię­zien­na aku­szer­ka i ode­bra­ła po­ród. Ele­na nie zdą­ży­ła po­li­czyć, ile pal­ców ma jej dziec­ko. Nie zdą­ży­ła spoj­rzeć, ja­kie ma oczy. Nie wie­dzia­ła na­wet, czy jej cór­ka jest zdro­wa. Sły­sza­ła tyl­ko krzyk nie­mow­lę­cia i cie­szy­ła się, że jej dziec­ko żyje.

Zwró­ci­li jej nie­mow­lę po sze­ściu mie­sią­cach. Po paru mie­sią­cach – zno­wu za­bra­li. To była naj­gor­sza, naj­wy­myśl­niej­sza tor­tu­ra. Raz na ja­kiś czas po­ja­wia­li się lu­dzie z pli­kiem do­ku­men­tów, na­ma­wia­jąc, by od­da­ła cór­kę do ad­op­cji. Ale Ele­na wie­dzia­ła, że po­tem już jej nie od­zy­ska. Ad­op­to­wa­ne dzie­ci zni­ka­ły, je­dy­nym śla­dem, jaki po nich zo­sta­wał, był sfał­szo­wa­ny akt zgo­nu. Ele­na mia­ła szczę­ście, bo jej cór­ka mo­gła tra­fić do domu swo­je­go wuj­ka, jed­ne­go z nie­licz­nych człon­ków ro­dzi­ny, któ­ry nie zo­stał aresz­to­wa­ny, bo za­pi­sał się do par­tii. Przez wszyst­kie lata spę­dzo­ne w wię­zie­niu nie do­sta­ła żad­nej wia­do­mo­ści o swo­im dziec­ku. Mo­gła mieć tyl­ko na­dzie­ję, że jej cór­ka jest tam, gdzie po­win­na być, na dru­gim koń­cu Ru­mu­nii, w Ora­dei, ma­łym mie­ście przy gra­ni­cy z Wę­gra­mi, któ­re wła­śnie pró­bu­ją zrzu­cić ko­mu­ni­stycz­ne jarz­mo i wkrót­ce po­nio­są klę­skę.

Za­py­ta­łam Ile­anę, jak to moż­li­we, że jej mat­ka prze­trwa­ła.

Ile­ana Bu­di­mir uśmiech­nę­ła się. Jest pięk­ną star­szą ko­bie­tą o de­li­kat­nej twa­rzy i du­żych ustach pod­kre­ślo­nych szmin­ką. Ma w so­bie spo­kój i ła­god­ność.

– Mama nig­dy o ni­kim nie mó­wi­ła nic złe­go – od­po­wie­dzia­ła. – Ani o bra­cie, ani o lu­dziach, któ­rzy ją mę­czy­li w wię­zie­niu. Nie było w niej żad­ne­go pra­gnie­nia ze­msty. Cza­sem tyl­ko wspo­mi­na­ła, że współ­czu­je straż­ni­kom, bo mu­sie­li ka­to­wać nie­win­nych. Nie­któ­rzy pew­nie o tym wie­dzie­li, ale nie mie­li wyj­ścia.

„Wszy­scy by­li­śmy rów­nie bez­bron­ni wo­bec sys­te­mu” – mó­wi­ła Ele­na.

Pew­ne­go razu tra­fi­ła do izo­lat­ki, bo więź­niar­ki do­nios­ły, że ma ołó­wek i coś tym ołów­kiem skro­bie.

Izo­lat­ka na­zy­wa­ła się Czar­na, bo pa­no­wa­ła w niej kom­plet­na ciem­ność. Moż­na było tyl­ko stać, a ra­cje żyw­no­ścio­we zmniej­sza­no o po­ło­wę. Cela była wy­tłu­mio­na, nie do­cho­dził do niej ani nie wy­cho­dził z niej ża­den dźwięk. Zim­no, czerń i ci­sza, ból i głód. Ele­na sta­ła wy­pro­sto­wa­na jak stru­na i śpie­wa­ła.

I raz straż­nicz­ka otwo­rzy­ła okien­ko i wrzu­ci­ła jej coś do celi.

– Bierz – syk­nę­ła. Okien­ko zga­sło.

Ele­na do­ty­ka­ła po omac­ku czer­ni, aż jej ręka na­tra­fi­ła na nad­gry­zio­ne jabł­ko. To był je­den je­dy­ny raz w cią­gu tych pię­ciu lat, kie­dy mia­ła w ustach coś słod­kie­go.

Ten ka­wa­łek jabł­ka, wspo­mi­na­ła Ele­na, był ak­tem miło­sier­dzia.

W wię­zie­niu nie­ustan­nie pi­sa­ła proś­by o amne­stię – dla sie­bie i in­nych, cią­gle spły­wa­ły z jej ko­lan po­to­ki pa­pie­ru. Ko­bie­ty bła­ga­ły ją o po­moc, bo więk­szość tra­fia­ła za kra­ty bez wy­ro­ku i do­sta­wa­ła po dzie­sięć, dwa­na­ście lat. Za co? Za nic – to też był po­wód. Ktoś do­niósł, że ta czy tam­ta coś ma, ktoś wtar­gnął, żeby coś zna­leźć, zdarł pod­ło­gę, tłukł mło­tem w ścia­ny i nic – za nie­zna­le­zie­nie ni­cze­go było pięć lat.

WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE SP. Z O.O.www.czar­ne.com.pl

Se­kre­ta­riat: ul. Koł­łą­ta­ja 14, III p., 38-300 Gor­li­cetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: ma­te­usz@czar­ne.com.pl,to­masz@czar­ne.com.pl, do­mi­nik@czar­ne.com.pl,ho­no­ra­ta@czar­ne.com.pl, ewa@czar­ne.com.pl

Re­dak­cja: Wo­ło­wiec 11, 38-307 Sę­ko­watel. +48 18 351 00 70e-mail: re­dak­cja@czar­ne.com.pl

Se­kre­tarz re­dak­cji: mal­go­rza­ta@czar­ne.com.pl

Dział pro­mo­cji: ul. An­der­sa 21/56, 00-159 War­sza­watel./fax +48 22 621 10 48e-mail: agniesz­ka@czar­ne.com.pl, anna@czar­ne.com.pl, do­ro­ta@czar­ne.com.pl, zo­fia@czar­ne.com.pl

Dział mar­ke­tin­gu: ka­ta­rzy­na@czar­ne.com.pl

Dział sprze­da­ży: irek.grad­kow­ski@czar­ne.com.pltel. 504 564 092, 605 955 550agniesz­ka.wil­czak@czar­ne.com.pl

Skład: D2D.PLul. Morsz­ty­now­ska 4/7, 31-029 Kra­ków, tel. +48 12 432 08 52e-mail: [email protected]

Au­dio­bo­oki i ebo­oki: Iza­be­la Re­gól­ska, iza@czar­ne.com.pl

Wo­ło­wiec 2013Wy­da­nie I