Ciosy zagłady - Ray Nayler - ebook

Ciosy zagłady ebook

Nayler Ray

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy wskrzesza się dawno wymarły gatunek, do sukcesu potrzeba nie tylko DNA. Moskwa wskrzesiła mamuty. Ale teraz ktoś musi je nauczyć, jak być mamutami, inaczej są znów skazane na zagładę. Doktor Damira Chismatullina, ekspertka od zachowań słoni, została brutalnie zamordowana, kiedy próbowała ochronić ostatnie z nich przed brutalnym kłusownictwem. Teraz jej cyfrową świadomość przegrano do umysłu mamuta. Czy uda jej się, w roli nowej przewodniczki stada, uniknąć kłusowników na tyle długo, by gatunek rozkwitnął? Czy też jej własne upiory oraz prawdziwy powód wskrzeszenia mamutów przez Moskwę skażą je na ponowne wymarcie? Pełen napięcia thriller SF autorstwa nowego mistrza gatunku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 116

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniasci

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i wciągająca, choć krótka.
00



Rozdział 1

1

Damira zeszła ze wzgó­rza tro­pem krwi. Zie­mia była miękka, nasiąk­nięta od spodu wodą. Pomię­dzy źdźbłami trawy cie­kły odbi­ja­jące pro­mie­nie słońca stru­myczki. Stopy zapa­dały się jej na kilka cen­ty­me­trów w górną war­stwę gleby, zanim napo­tkały gąb­cza­stą matę sieci korze­nio­wej.

Krwi za wiele nie widziała, ale trop jej zapa­chu był wyraźny. Dotknęła trąbą narządu Jacob­sona na pod­nie­bie­niu, co wycza­ro­wało obraz mamuta, któ­rego nazy­wała „Kojon” – jego nie­śmiałą, nie­zdarną syl­wetkę, poszar­pane prawe ucho, ponurą wło­chatą głowę.

Miał jasne bursz­ty­nowe oczy, nie ciem­no­zie­mi­ste jak więk­szość innych. Piękne oczy, z dłu­gimi rzę­sami i uczu­ciowe. Damira przy­po­mniała sobie, jak dwie let­nie pory temu stado go wypę­dziło. Przez wiele tygo­dni cią­gnął za nimi, trą­biąc roz­pacz­li­wie, gdy kto­kol­wiek z nich odwró­cił się, aby na niego popa­trzeć, i prze­cią­ga­jąc trąbą po zapa­cho­wych tro­pach matki i rodzeń­stwa. Nie zauwa­żyli, kiedy wresz­cie odwró­cił się i poszedł swoją drogą. Sta­rała się za bar­dzo nie patrzeć w jego kie­runku, to tylko nasi­lało ból zwią­zany z jego wypę­dze­niem, z koniecz­nym oddzie­la­niem sam­ców od stada, nie­zbęd­nym ele­men­tem ich dora­sta­nia. Nie­które odcho­dziły same, nie­które matrony musiały ata­ko­wać, popy­chać, odga­niać, zmu­sza­jąc do samot­nego doro­słego życia.

Następ­nego lata widziała go z Jene­ka­tem, naj­star­szym i naj­więk­szym z sam­ców. Jene­kat miał potężne ciosy, był wysoki i sze­roki w piersi, skórę miał zło­ta­wo­brą­zo­wej maści. Kojon szedł za więk­szym sam­cem w peł­nej sza­cunku odle­gło­ści, patrząc, jak jego men­tor zrywa trawę ze stepu. Kiedy w oddali prze­szły matrony i jego pod­ro­śnięci kuzyni, pod­niósł trąbę, by wyczuć ich zapach na wie­trze.

Ale nie pod­szedł. Tak jak inni, zro­zu­miał w końcu wła­ściwy porzą­dek rze­czy.

Damira usły­szała muchy. Odgłos był cich­szy niż na brze­gach Ewaso Ng’iro…

***

Sły­szała brzę­cze­nie much i czuła smród śmierci w powie­trzu. U pod­nóża wzgó­rza zawa­hała się, prze­ło­żyła sztu­cer z jed­nego ramie­nia na dru­gie. Ruhiu zatrzy­mał się obok. Widzieli sępy na nie­bie. Wie­dzieli, co będzie za tym czer­wo­nym wzgór­kiem. Żadne z nich nie miało ochoty oglą­dać tego na wła­sne oczy. Lecz odgłosy były chyba gor­sze niż ten widok – to potworne, ozna­cza­jące śmierć brzę­cze­nie. Basowy pomruk znisz­cze­nia. Dotarła do nich gorąca fala smrodu. Ruhiu skrzy­wił się – widać było, że mu się cofa – splu­nął bez wstydu w czer­wony piach.

Damira nie dła­wiła się. Nie mogła sobie na to pozwo­lić. Jeśli sobie pozwoli, zwy­mio­tuje.

Parła naprzód, przez grzbiet wzgó­rza.

Było ich ośmioro. Sześć doro­słych, same samice. Jeden byczek, może sezon czy dwa od wyrzu­ce­nia ze stada. I cie­lak, miał nie wię­cej niż kilka dni.

Muchy roiły się nad oka­le­czo­nymi pyskami matron i nie­doj­rza­łego sam­czyka. Trąby były odcięte, ciosy wyła­mane, pood­ci­nane stopy.

Omwan­cha już tu był. Stał z far­me­rem, który ich zna­lazł, obaj palili. Aby odpę­dzić smród. I żeby mieć coś do roboty, kiedy cze­kają, i nie gapić się na rzeź.

– Zastrze­lone z powie­trza – powie­dział Omwan­cha. – Pew­nie dron z demo­bilu, lata­jący kara­bin maszy­nowy, nie­wy­kry­walny dla radaru, wyci­szony. Potem przy­je­chali quadami zebrać ciosy. Jedna z tych więk­szych akcji. Dobre finan­so­wa­nie. A swoją drogą dla nas zosta­wili pułapkę, ajdika – linka była w tra­wie zaraz obok tego mło­dego byczka. Pocisk do moź­dzie­rza. To pozdro­wie­nia od nich. Naokoło może być wię­cej ajdi­ków. Pospraw­dza­łem, co się dało, ale uwa­żaj­cie na sie­bie.

Imię Omwan­chy było iro­niczne. Zna­czyło „ten, co kocha ludzi”, ale jeśli została w nim jakaś miłość dla ludzi, to Damira ni­gdy jej nie widziała.

Stała na skraju rzezi, patrząc na ostat­nią z ofiar.

Różowy cie­lak leżał, jakby spał, nie­tknięty przez kłu­sow­ni­ków. Samica. Lecz pozy­cja zbyt sztywna jak na sen i zbyt bli­sko roz­brzę­cza­nych tru­pów matki i klanu. Trzy­mała się matki, gło­do­wała przy niej, poło­żyła się, aby umrzeć, parę dni po przyj­ściu na świat. Różowe uszka wciąż były przej­rzy­ste jak liście kapu­sty.

Poszcze­gólne zabite sło­nie zatra­cały się w licz­bach – zamor­do­wano ich dzie­siątki tysięcy, łowcy kości sło­nio­wej rze­zali je bez lito­ści, póki nie wygi­nęły na wol­no­ści. Lecz każdy taki poje­dyn­czy akt przy­po­mi­nał, że już zabi­cie jed­nego sło­nia jest czymś ogrom­nym, ogrom­nym jak sam słoń. Aktem ogrom­nego ludz­kiego okru­cień­stwa.

Ale kiedy Damira póź­niej wspo­mi­nała te lata walki nad Ewaso Ng’iro, nie myślała o licz­bach. Ani o oka­le­czo­nych doro­słych i mło­do­cia­nych osob­ni­kach. Naj­bar­dziej w gło­wie utkwił jej ten różowy nowo­ro­dek, który został z matką do końca.

Sło­niowe cie­lątko stało się dla niej sym­bo­lem całej prze­gra­nej wojny z kłu­sow­ni­kami – i wspie­ra­ją­cym ich sys­te­mem. Za każ­dym razem, gdy szu­kała powodu, by wal­czyć dalej, miała to cie­lątko, na zawo­ła­nie widoczne pod powie­kami.

I nie pod­dała się. Nikt z nich się nie pod­dał. Ani ona, ani nikt ze straż­ni­ków parku naro­do­wego, któ­rzy wal­czyli z kłu­sow­ni­kami.

Omwan­cha popa­trzył w niebo, które już robiło się bia­ło­nie­bie­skie od pod­no­szą­cej się w upale mgiełki.

– Przyj­dzie nasz dzień i wtedy trupy kłu­sow­ni­ków, któ­rzy to zro­bili, będą leżały nad brze­gami Ewaso Ng’iro i oblezą je muchy.

– Tak – powie­dział Ruhiu. – Przyj­dzie nasz dzień.

– Przyj­dzie nasz dzień – powtó­rzyła Damira. Lecz jej głos był zbyt słaby, żeby usły­szeć go przez bzy­cze­nie much.

Nie­cały rok póź­niej Omwan­cha już nie żył, zabity przez snaj­pera w ich głów­nym obo­zie, razem z trzema innymi straż­ni­kami.

Dwa lata póź­niej Ruhiu zgi­nął za kie­row­nicą swo­jego range rovera, zabity miną pułapką z poci­sku arty­le­ryj­skiego na jed­nej z grun­to­wych dróg w parku naro­do­wym.

A rok póź­niej zamor­do­wano Damirę.

***

Trop krwi zakrę­cał wokół kur­hanu i pro­wa­dził w nie­wiel­kie zagłę­bie­nie obra­mo­wane roz­to­po­wymi stru­my­kami. Jene­kat i Kojon leżeli jeden przy dru­gim, nie­całe pięt­na­ście metrów od sie­bie. Muchy uno­siły się wirami i potem znów osia­dały w miej­scu, gdzie kie­dyś oba mamuty miały głowy. Zabrano im tylko ciosy, lecz cię­cia były pośpieszne, roz­rą­bano im czaszki, by wydo­być kość sło­niową do ostat­niego mili­me­tra. Ze smut­nej twa­rzy Kojona, z wład­czej głowy Jene­kata nie zostało zupeł­nie nic – jego ciosy zro­biły się jesz­cze grub­sze u pod­stawy, kiedy wkra­czał w średni wiek jako jeden z pierw­szych uro­dzo­nych na wol­no­ści odtwo­rzo­nych mamu­tów.

W mięk­kiej ziemi widać było odci­ski butów. Żad­nych śla­dów opon, jedy­nie ślady dziw­nych jakby kopy­tek w miej­scach, gdzie trawa była rzad­sza. I oczy­wi­ście poroz­rzu­cane po ste­pie mosiężne łuski. Wszystko było świeże; to stało się dziś. Zwłoki nawet nie zaczęły się roz­kła­dać.

Kiedy wró­ciła do klanu, reszta ją obwą­chała, prze­su­wa­jąc trą­bami po prze­sy­ca­ją­cym jej skórę zapa­chu śmierci, obcho­dząc ją powoli i przy­ty­ka­jąc zapach śmierci do swo­ich pod­nie­bień. Młode przy­warły bli­żej do matek, posztur­chu­jąc je w boki i chwy­ta­jąc trą­bami za ich wło­chatą skórę.

Kara, matka Kojona, stała, koły­sząc się, z zamknię­tymi oczyma. Reszta gła­dziła ją trą­bami i pocie­szała baso­wymi pomru­kami.

Lecz Damira nie czuła smutku. Nic a nic. Nie miała na niego miej­sca. Jej myśli zaj­mo­wał jedy­nie patrzący w niebo Omwan­cha.

„Przyj­dzie nasz dzień i wtedy trupy kłu­sow­ni­ków, któ­rzy to zro­bili, będą leżały nad brze­gami Ewaso Ng’iro.”

Wście­kłe trą­bie­nie Damiry wyrwało pozo­sta­łych z żałoby. Zaraz jed­nak emo­cje udzie­liły się i im, cho­dziły tam i z powro­tem, falo­wały uszami, szar­żo­wały na niby, jakby kłu­sow­nicy wciąż tu byli.

Rozdział 2

2

– Moja matka była Nienką. Dawno temu, jak jesz­cze była mała, jej rodzina prze­pę­dzała swoje reni­fery z jed­nego pastwi­ska na dru­gie. Kiedy prze­cho­dzili przez rzekę, dzia­dek zoba­czył coś dziw­nego w bło­cie przy brzegu. Coś jakby wielki kłąb wło­sów, z wysta­ją­cymi z niego ogrom­nymi wygię­tymi rogami. Przyj­rzał mu się bli­żej, a potem zabro­nił całej rodzi­nie zbli­żać się do tego. Lecz wszy­scy, prze­cho­dząc, wstrzy­my­wali reni­fery i się gapili. Matka mówiła, że po jed­nej stro­nie czaszki było widać zęby, a te rogi rosły nie na czubku głowy, ale z przodu pyska. To był mamut, odsło­nięty przez wio­senną odwilż, kiedy woda z roz­to­pów pod­myła brzegi rzeki. Tam­tego wie­czoru, póź­niej, kiedy roz­bili obóz, bab­cia zapy­tała dziadka, czemu nie pozwo­lił nikomu tego doty­kać ani choćby się zbli­żać. Powie­dział jej, że to jest sługa Ngi, pana mroź­nego pod­ziem­nego świata. Pró­bo­wał uciec przez dziurę pro­wa­dzącą do środ­ko­wego świata, tego, w któ­rym żyjemy my, i uwiązł pomię­dzy świa­tami. Dotknąć go czy nawet zbli­żyć się ozna­cza nie­szczę­ście – na rodzinę spa­dłaby klą­twa. Powie­dział, że wielu Nień­ców, co zakłó­cali spo­kój pod­ziem­nym isto­tom, zmarło na cięż­kie cho­roby lub osza­lało. Że ginęły tak całe wio­ski.

– A mówiła coś o wymia­rach tych kłów? – zapy­tał Dmi­tri. – Ja tam się założę, że ktoś się nie­źle doro­bił na tym „pod­ziem­nym potwo­rze” i jeśli nawet zwa­rio­wał, to w bani w Moskwie, oto­czony pięk­nymi blon­dyn­kami.

Mecha­nik, który to opo­wia­dał, imie­niem Miu­sena, pokrę­cił tylko głową i wró­cił do miski ryżu z rybą.

Dmi­tri szturch­nął Swia­to­sława.

– W zeszłym roku doty­ka­li­śmy całej kupy potwo­rów z pod­ziem­nego świata, nie, synu? I jakoś nikt nie zwa­rio­wał.

Swia­to­sław przy­po­mniał sobie eks­pe­dy­cję z ojcem z zeszłego roku, kiedy szu­kali cio­sów mamuta w top­nie­ją­cej zmar­z­li­nie wzdłuż błot­ni­stej, lodo­wa­tej rzeki. Wspo­mniał rany wydarte w ziemi przez węże z wodą poszu­ki­wa­czy, ludzi w gumo­wych wode­rach wpeł­za­ją­cych do zie­ją­cych jam, wyłu­pu­ją­cych z lodu odłamki kości, zębów, cza­szek.

Żad­nych cio­sów nie zna­leźli, ale w któ­rymś momen­cie strop jamy, z top­nie­ją­cego lodu, zawa­lił się. Jed­nego czło­wieka pogrze­bało w tym syfie na zawsze. Po wszyst­kim do reszty dotarło, że koja­rzą tylko jego imię. Nikt nawet nie pamię­tał, co mówił, skąd był. Nie wie­dzieli, komu powie­dzieć o jego śmierci.

Cała wyprawa była roz­ma­za­nym pijac­kim pasmem cha­osu. W dro­dze z powro­tem, z prą­dem, jedna z łodzi nabrała wody i zato­nęła. Ekipa, cały czas kłó­cąc się i wrzesz­cząc, musiała pomie­ścić się w ści­sku na dru­giej łodzi, która pły­nęła z tru­dem, nie­bez­piecz­nie nabie­ra­jąc wody, pod­czas gdy męż­czyźni poda­wali sobie flaszkę.

A pochwa­lić się mogli tylko jedną kom­pletną czaszką pra­żu­bra, którą wyczy­ścili i zamon­to­wali na dzio­bie łodzi.

Póź­niej, kiedy męż­czyźni upili się w jakiejś zapa­dłej mie­ści­nie, a Swia­to­sław leżał w pokoju hote­lo­wym, nakry­wa­jąc głowę poduszką, żeby stłu­mić odgłosy tego, co działo się na kory­ta­rzu i w sąsied­nich poko­jach, ktoś tę czaszkę ukradł. Nie została im żadna zdo­bycz.

– Twój dzia­dek chyba miał rację – powie­dział do Miu­seny. – Istoty z pod­ziemi są prze­klęte i ludziom zakłó­ca­ją­cym im spo­kój przy­da­rzają się straszne rze­czy.

Miu­sena uniósł na niego wzrok. Swia­to­sław nie wie­dział, czy patrzył z wdzięcz­no­ścią, podejrz­li­wo­ścią, czy nie­chę­cią. Wszy­scy w namio­cie byli już pijani – w świe­tle bez­barw­nej LED owej lampki ich twa­rze były nie­czy­telne.

Tylko Swia­to­sław był trzeźwy. Ni­gdy nie pił. Patrzono na niego nie­uf­nie, wręcz ze stra­chem. Alko­hol był jedyną rze­czą, do któ­rej ojciec go nie popy­chał. Przez cały ten czas ani razu nie posta­wił przed nim szklanki.

– No to wypijmy za klą­twy! – powie­dział Dmi­tri.

Reszty Swia­to­sław nie sły­szał. Narzu­cił na ramiona koc z pla­sti­pu­chu i wyszedł z namiotu.

Muły drony stały jakieś trzy­dzie­ści metrów stąd. Kiku­to­wate głowy miały pochy­lone, w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu. Swia­to­sław nie mógł się do nich przy­zwy­czaić. Za każ­dym razem, kiedy pod­cho­dził, spo­dzie­wał się, że prze­stą­pią z nogi na nogę czy machną ogo­nem, jak praw­dziwe muły. One jed­nak w ogóle ich nie przy­po­mi­nały. A kiedy były włą­czone, ruchami przy­wo­dziły na myśl raczej pająki niż muły.

Nale­żały do Miu­seny – tylko dla­tego był człon­kiem wyprawy. Kiedy Dmi­tri i jego kole­dzy pla­no­wali polo­wa­nie, z początku myśleli, by jak zawsze użyć quadów. Były jed­nak gło­śne i łatwe do śle­dze­nia. Zna­leźli więc Miu­senę, mul­nika mecha­nika, i prze­ko­nali go, by poje­chał z nimi. Quady zosta­wili poza gra­ni­cami rezer­watu, scho­wane w kępie modrzewi, przy­kryte gałę­ziami i igli­wiem, razem ze swo­imi ter­mi­na­lami, wyłą­czo­nymi i scho­wa­nymi do torby Fara­daya.

Muły były pra­wie bez­gło­śne, w tere­nie prak­tycz­nie tak samo ciche jak te żywe.

Lecz poza nimi z ciszą było słabo. Słu­cha­jąc dobie­ga­ją­cych z namiotu pijac­kich recho­tów, Swia­to­sław zasta­na­wiał się, jak daleko się niosą. Rezer­wat był ogromny, na końcu świata i nikt, kogo znali, wcze­śniej w nim nie kłu­so­wał. Swia­to­sław patrzył jed­nak w niebo i w każ­dej chwili spo­dzie­wał się usły­szeć wśród roz­gwież­dżo­nego mroku bzy­cze­nie patro­lo­wego drona. Prze­cież ktoś musiał pil­no­wać cze­goś tak cen­nego jak te mamuty. Będą pułapki z kame­rami – i gor­sze rze­czy.

Ale na razie nie ma. Może jed­nak uda się uciec. Może się wydo­staną. Trzy dni drogi do gra­nicy rezer­watu. Do quadów. Potem dwa kolejne, jeśli pogoda się utrzyma, do miej­sca, gdzie za opusz­czoną myśliw­ską chatą czeka poobi­jany stary gazik. Zała­do­wać ciosy, sprze­dać je agen­towi – suma, o któ­rej gadano, była nie do uwie­rze­nia. Rynek był nie­na­sy­cony. Nikt dotąd nie ofe­ro­wał cio­sów wskrze­szo­nego po wymar­ciu mamuta. Ale chętni kupcy już cze­kali.

I pro­po­no­wali jakieś kwoty z kra­iny fan­ta­zji. Wystar­cza­jące, by – gdyby się udało – nikt już ni­gdy nie musiał nic robić. Wystar­cza­jące, by urzą­dzić się do końca życia. W Moskwie, pew­nie – albo i dalej, w miej­scach z marzeń. Lon­dyn. Nowy Jork. Teo­re­tyczne mia­sta, z któ­rych nikt ni­gdy nie wraca. Które rów­nie dobrze mogłyby być na innych pla­ne­tach.

Wyda­wało się nie­moż­liwe, żeby to wszystko prze­żyć. Wydo­stać się stąd. Zosta­wić to życie za sobą. Ten smród namio­tów kłu­sow­ni­ków, umo­ru­sane twa­rze pija­nych męż­czyzn, zmiaż­dżone koń­czyny, uto­nię­cia, przy­pad­kowe postrzały.

Swia­to­sław miał szes­na­ście lat i od dawna nie znał niczego innego. Przed śmier­cią matki nic takiego w jego życiu nie ist­niało. Były tylko ponure blo­czy­ska w mie­ście – ciemne klatki scho­dowe zasy­pane złusz­czoną farbą i śmie­ciami, kwiaty z mrozu na szy­bach jego pokoju, pordze­wiałe huś­tawki na placu zabaw. A potem – matka w szpi­talu, chuda, jakby wyco­fy­wała się w głąb wła­snego szkie­letu, jakby kości oddy­chały i żywiły się jej cia­łem.

Wtedy ojciec był w jego życiu rzad­kim gościem – wpa­dał gło­śny, cha­otyczny, w towa­rzy­stwie innych męż­czyzn i tru­pów zwie­rząt. Pla­no­wał nowe polo­wa­nia i oli­wił strzelbę. Nie rodzic. Mit. Coś wycze­ki­wa­nego, nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie – i roz­sta­nie.

Kiedy zmarła matka, miał trzy­na­ście lat. Gdy wylą­do­wała w dole wyrą­ba­nym w zamar­z­nię­tej ziemi, zaczął polo­wać razem z ojcem. Bo nie miał dokąd pójść.

O ojcu mówili, że to naj­lep­szy myśliwy w pro­mie­niu tysiąca kilo­me­trów, Swia­to­sław widział jed­nak tylko chaos, brud, znisz­cze­nie. Polo­wa­nie nie wyglą­dało mu na jakąś szcze­gólną umie­jęt­ność – bie­rzesz broń, idziesz do lasu, cze­kasz. A potem zabi­jasz coś, co nie dys­po­nuje żad­nym z tych two­ich narzę­dzi.

Ocze­ki­wa­nie było pro­ste – kie­ru­nek wia­tru, masko­wa­nie, ukry­cia. Szło się tego nauczyć w jeden sezon. Praw­dziwą prze­wagą była broń, a umie­jęt­ność obcho­dze­nia się z nią nie była żad­nym powo­dem do dumy. Każdy debil umiał obsłu­gi­wać broń. I więk­szość obsłu­gu­ją­cych ją ludzi była debi­lami. Swia­to­sław umiał to od zawsze. We wcze­snym dzie­ciń­stwie, kiedy ojciec poja­wiał się z rzadka, było aż nadto czasu, by się tego nauczyć, pyka­jąc do puszek z małego sztu­cerka, na któ­rym i ojciec się wcze­śniej uczył. Strze­la­nie wcho­dziło w mię­śnie, strze­lać było tak łatwo jak cho­dzić.

Naj­trud­niej­sze dla myśli­wych było zacho­wa­nie trzeź­wo­ści. Zacho­wać czuj­ność, trzy­mać się razem w bez­kre­snej taj­dze, wśród rojów koma­rów, wsy­sa­ją­cych buty mokra­deł, pod­czas bru­tal­nego mor­do­wa­nia zwie­rząt. Pójść nor­mal­nie spać, nie sie­dzieć po pijaku do późna, a potem nie zata­czać się w otę­pie­niu przez resztę polo­wa­nia. I to przez picie wyprawy koń­czyły się kata­strofą, obra­że­niami, śmier­cią.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki