Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
KSIĄŻKA UHONOROWANA NAGRODĄ LOCUSA W ROKU 2023 ZA NAJLEPSZY DEBIUT. NOMINOWANA DO NEBULI ORAZ THE LOS ANGELES TIMES RAY BRADBURY PRIZE
Ludzkość wreszcie odkryła obcą inteligencję – gatunek ośmiornic mający własny język oraz kulturę. Zaczyna się globalna rywalizacja o kontrolę nad nimi. Stawki są bardzo wysokie.
Międzynarodowa technokorporacja DIANIMA zamknęła dostęp do archipelagu Con Dao, na którym odkryto gatunek ośmiornic mogący posiadać własny język oraz kulturę. Specjalistka od biologii morskiej, doktor Ha Nguyen, która poświęciła całe życie na badania nad inteligencją głowonogów, jest gotowa na wszystko, by otrzymać szansę pracy nad tym odkryciem. Udaje się na wyspy, by dołączyć do ekipy DIANIMA, na którą składają się naznaczona bliznami pracownica ochrony oraz pierwszy (i być może ostatni) android na świecie.
Ośmiornice mogą stać się kluczem prowadzącym do przełomy w badaniach nad pozaludzką inteligencją. Gdy doktor Nguyen próbuje nawiązać kontakt z nowo odkrytym gatunkiem, siły potężniejsze niż DIANIMA próbują zagarnąć ośmiornice dla siebie.
Ale nikt nie pytał ich, co na ten temat sądzą. Ani co mogą w tej sprawie zrobić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
I
Qualia
W żyjącym układzie nerwowym nie ma ciszy. Dopóki żyjemy, przez nasze neurony nieustannie przepływa symfonia elektrycznej komunikacji. Jesteśmy zbudowani dla przepływu informacji.
Tylko śmierć przynosi ciszę.
Dr Ha Nguyen, Jak myślą oceany
1
Noc.
Trzecia Dzielnica Autonomicznej Strefy Handlowej Ho Chi Minh.
Plastikowa markiza kawiarni zmoczona deszczem. Pod jej osłoną, spowici w kuchenną parę oraz ludzkie rozmowy, kelnerzy krążą między stolikami, roznosząc miseczki z ciepłą zupą, szklanki z mrożoną kawą oraz butelki piwa.
Za ścianą deszczu obok kawiarni niczym świetliste ryby przejeżdżają elektryczne motocykle.
Lepiej nie myśl o rybach.
Lawrence skupił uwagę na siedzącej naprzeciw kobiecie, przecierającej pałeczki plasterkiem limonki. Taniec kolorów abglanzowej osłony tożsamości maskującej jej twarz nieustannie zmieniał się i migotał.
Jak coś kryjącego się pod wodą…
Lawrence wbił paznokcie w wewnętrzną powierzchnię dłoni.
– Przepraszam… czy mogłaby pani zmienić ustawienie?
Kobieta spełniła jego prośbę. Abglanz przestawił się na schematyczny obraz kobiecej twarzy. Mężczyzna dostrzegał lekkie zarysy jej prawdziwego oblicza, pływające głęboko pod powierzchnią.
Pływające…
– Z reguły nie używam tego ustawienia. – Oscylacje abglanzu pozbawiały wyrazu modulację jej głosu. – Twarze wyglądają niesamowicie. Większość ludzi woli plamy.
Uniosła pałeczki do ust. Makaron zniknął pod błyszczącą powierzchnią warg elektronicznej maski. Za nią można było zobaczyć cień kolejnych warg i zębów.
Nie patrz na nią. Po prostu zacznij mówić.
– W porządku. Moja historia. To dla niej tu przyszliśmy. Przybyłem na archipelag dziesięć… nie, już jedenaście lat temu. Przedtem pracowałem w centrum nurkowym w Nha Trang. Kiedy tu przybyłem, na Con Dao były tylko dwa takie centra. Jedno działało w eleganckim hotelu dla ludzi z zachodu, a drugie było małe i kiepsko mu szło. Kupiłem je za bezcen. Archipelag był sennym, słabo zaludnionym i rzadko odwiedzanym miejscem. Ludzie uważali, że jest nawiedzony.
– Nawiedzony?
– Kiedyś było tam więzienie. Cmentarze wypełniają całe pokolenia dysydentów zamęczonych przez kolejne rządy. To niedobre miejsce na otwieranie interesu, prawda? Może to i prawda. Ale wystarczająco dobre dla kogoś, kto zadowoli się skromnym życiem. Pewnie, że Con Dao miało swoje problemy. Całe mnóstwo problemów. Formalnie rzecz biorąc, Globalny Park Ochrony Przyrody obejmował cały archipelag – powierzchnię wysp oraz ocean. Rybołówstwo i polowania były zakazane. Raz na rok zjawiali się nawet ludzie z Organizacji Strażniczej ONZ i spisywali raport. Rzeczywistość jednak wyglądała tak, że zawsze przypływały tam łodzie rybackie. Zarzucały włoki na rafach, posługiwały się cyjankiem i dynamitem. Wszyscy strażnicy w Parku Narodowym byli skorumpowani. Jak mogłoby być inaczej przy takich pensjach? Sprzedawali żółwie jaja, ryby rafowe, wszystko, co wpadło im w ręce. Miejscowi też w tym uczestniczyli – łowiectwo podwodne i freediving w poszukiwaniu małży. Son, mój pomocnik, też nurkował po małże.
– Gdzie jest teraz?
– Już pani mówiłem. Nie wiem. Straciliśmy ze sobą kontakt po ewakuacji.
– To on był z panem na łodzi? W dzień wypadku?
– Tak. Właśnie miałem o tym wspomnieć. – A raczej starałem się uniknąć tego tematu. – Wrak jest stalowym kadłubem tajskiego frachtowca. Ma sześćdziesiąt metrów długości. Zatonął pod koniec dwudziestego wieku. To jedyny w Wietnamie wrak z dostępem do wnętrza, do którego można nurkować. Leży zaledwie dwadzieścia metrów pod wodą, ale warunki z reguły są złe. Silne prądy i słaba widoczność. To tylko dla klientów, którzy wiedzą, co robią. Na Con Dao nie mieliśmy takich zbyt wielu, więc nie odwiedzaliśmy wraku od lat. To było poranne nurkowanie. Poza sezonem. Widoczność była bardzo kiepska, może ze dwa metry. Ale ten facet uparł się, żeby nurkować do wraku. Dlatego skoczyliśmy do wody i zaczęliśmy się zanurzać. Tylko ja i on. – Przerwał na chwilę. – Dodaję temu niepotrzebnego dramatyzmu. W rzeczywistości to była rutynowa sprawa. Ocierały się o nas kałamarnice i kobie. Widoczność była okropna. Już niemal dotarliśmy do wraku, gdy zdecydowałem, że odwołujemy próbę. Kiedy się rozejrzałem, zobaczyłem, że klient zniknął. Ale to normalne. Gdy widoczność jest słaba, często tracimy ludzi z oczu. Wtedy trzeba po prostu zostać na miejscu. Jeśli zacznie się ich szukać, łatwo można stracić orientację. Jednakże po pięciu minutach ogarnął mnie niepokój. Zacząłem się cofać wzdłuż relingu frachtowca. Powtarzałem sobie, że klient wie, co robi. Nie wszedłby do wraku beze mnie. Może coś było nie w porządku z jego ekwipunkiem? Albo postanowił wypłynąć na powierzchnię? Ruszyłem w górę, licząc na to, że tam go znajdę. Krzyknąłem do czekającego w łodzi Sona, pytając, czy go widział. Klienta nie było. Wróciłem na dół. Czułem narastającą panikę. Warunki panujące pod wodą pogarszały tylko sytuację: mętna woda pełna poruszających się kształtów. Ryby przemykające w moim polu widzenia. Wreszcie skierowałem się do wnętrza wraku. Nie mógł być w żadnym innym miejscu. Gdy już się tam znalazłem, nie potrzebowałem wiele czasu, żeby go znaleźć. Nie dotarł daleko. Jego zwłoki ugrzęzły pod schodami w głównej przestrzeni ładunkowej. Na skroni miał ranę. Ryby już zaczęły odgryzać kawałki ciała. Wyciągnąłem go na powierzchnię. Son domagał się podjęcia reanimacji, ale wiedziałem, że on nie żyje.
– Co pana zdaniem było przyczyną śmierci?
– To nie mogła być rana. Była powierzchowna. Utopił się, ponieważ coś ukradło jego aparat oddechowy, maskę, zbiornik powietrza, wszystko. Kiedy stracił ekwipunek, wpadł w panikę, uderzył się w głowę i stracił przytomność. Bez maski i aparatu oddechowego umarł bardzo szybko.
– A co z aparatem? Zbiornikiem? Maską? Znalazł je pan?
Pozbawiona wyrazu twarz przywodząca na myśl zamazane zdjęcie oraz beznamiętny, przekształcony głos przypomniały Lawrence’owi wyspę. Powtarzał swą historię raz po raz. Strażnikom parkowym, policji, reporterom. Odpowiedzią były oskarżenia, niedowierzanie, a w końcu obojętność.
– Nie znalazłem.
– Ale przeszukał pan statek.
– Nie zrobiłem tego. Skłamałem.
– Skłamał pan?
– Nie byłem w stanie ponownie tam zejść. Powiedziałem policji, że szukałem jego sprzętu i sprawdziłem cały statek, ale… to nie była prawda. Bałem się. Nie było żadnych poszukiwań.
– Rozumiem – rzekła po chwili milczenia. – I co pan zrobił później?
– Konkurencyjne centrum nurkowe wykorzystało wypadek do odstraszenia moich klientów. Interes zaczął podupadać. Ale w ostatecznym rozrachunku wszystko to nie miało znaczenia. Trzy miesiące po wypadku zaczęła się ewakuacja. Żeby nie było wątpliwości, cieszę się, że kupiliście wyspę. Teraz przynajmniej wiem, że otrzyma odpowiednią ochronę. Znam każdy cal Con Dao, wszystkie rafy, które zniszczono, każdą złowioną rybę. Tak będzie lepiej. Usuńcie stąd wszystkich, otoczcie archipelag kordonem i brońcie go. To jedyny sposób, by go ochronić. Byłem jednym z pierwszych ludzi, którzy przyjęli waszą propozycję i wyjechali. Wysoka rekompensata, nowy początek. Być może miałem szczęście.
***
Być może. Gdy Lawrence oddalał się od kawiarni w strugach deszczu, nie był tego taki pewien. Tamaryndowce kołysały się, szumiąc, na wietrze. Jego ponczo miało z boku dziurę i czuł mokrą plamę rosnącą na ubraniu. Dotyk przemoczonego materiału był zimny.
– Co pan widział?
O to pytali go wszyscy – strażnicy parkowi, policja, reporterzy: „Co pan widział?”.
Nic. Niczego nie widział. Nie potrafił jednak pozbyć się wrażenia, że coś widziało jego.
To wrażenie nadal mu towarzyszyło. Cieszył się, że opuścił archipelag. Ale to nie wystarczyło. Wrażenie powracało za każdym razem, gdy myślał o oceanie.
Con Dao było dla niego domem. Pierwszym, jaki miał w życiu. Odebrało mu go to, co wydarzyło się na statku. Tę historię pragnął opowiedzieć, ale kobieta z DIANIMA i tak by jej nie zrozumiała.
Czy rzeczywiście była z DIANIMA? Nie powiedziała tego otwarcie.
To nie miało znaczenia. Może była z DIANIMA, a może z konkurencyjnej firmy. W ASH Ho Chi Minh roiło się od korporacyjnych szpiegów i międzynarodowych spisków.
Przed tygodniem pojechał do Vung Tao, nad ocean. Nie widział wody od miesięcy i doszedł do wniosku, że pora znowu spróbować popływać. Wyszedł jednak na brzeg, nim fale sięgnęły mu do pasa, wypił kolejkę w barze na plaży, wrócił do hotelu i wymeldował się.
Nigdy już więcej nie nurkował.
Wróci do małego mieszkanka w Trzeciej Dzielnicy i będzie patrzył, jak „wysoka rekompensata” DIANIMA powoli znika, niezdolny znaleźć wyjścia z tej sytuacji.
Po dwóch przecznicach złapały go skurcze. Runął na chodnik. Obok zatrzymał się motocykl. Lawrence poczuł dotyk czyjejś dłoni.
– Źle się pan czuje? – zapytał kobiecy głos.
Jego pole widzenia zacieśniło się, przechodząc w zamglony tunel.
– Niech pani wezwie pomoc. Proszę.
Nagle zauważył w jej dłoni strzykawkę.
Motocykle przejeżdżały obok. Ich zarysy zniekształcały przeciwdeszczowe poncza okrywające pojazdy i ludzi. Na szeroko otwarte oczy Lawrence’a padał deszcz.
Znowu tam był. Na statku. Mętna woda pełna poruszających się kształtów… niewyraźnych kształtów, które jego umysł ciągle przetwarzał w coś innego.
Pochodzimy z oceanu i żyjemy wyłącznie dzięki temu, że zawsze nosimy ze sobą słoną wodę, w naszej krwi i w naszych komórkach. Morze jest naszym prawdziwym domem. Dlatego brzeg tak nas uspokaja, gdy patrzymy na rozbijające się o niego fale niczym wygnańcy, którzy wrócili.
Dr Ha Nguyen, Jak myślą oceany
2
Światła podejścia bezzałogowego heksakoptera przesuwały się po wzburzonej powierzchni oceanu. Snopy reflektorów były wypełnione strugami niesionego wiatrem deszczu. Przemknęły po namorzynach i padły na nawierzchnię lotniska.
Na ziemi nie paliły się żadne światła. Zniszczony pas startowy biegł przez większą część wąskiego przesmyku wyspy. Lądowisko dla śmigłowców było tylko wyblakłym kręgiem. Pod czarną linią drzew rdzewiały stare samoloty. Plastikowa okładzina ścian głównego budynku obłaziła niczym łuski zdzierane z martwej ryby.
Maszyna zawisła w miejscu i zaczęła opadać. Wylądowała z nagłym wstrząsem, obojętna na ludzką wygodę. Ale skuteczna. Śmigła się zatrzymały, a drzwi otworzyły.
Ha słyszała dobiegającą z dżungli kakofonię owadów oraz jazgot pohukujących do siebie makaków. Niesiony wiatrem deszcz padał na lądowisko pod kątem. Wyciągnęła bagaże z ładowni. Stygnące silniki drona postukiwały.
Między drzewami widziała aureolę rozświetlonego deszczu otaczającą reflektory. Przysłali po nią pojazd. Światła heksakoptera zgasły i Ha ujrzała Księżyc w pełni, częściowo przesłonięty przez zasłonę cirrusów. Wiszące nisko nad lasem cumulusy zalewały strugami deszczu tropikalną roślinność wyspy.
Ha zaczerpnęła tchu, zamknęła oczy i otworzyła je, próbując przyzwyczaić wzrok do półmroku. Odezwały się głośniki maszyny.
– Zbliża się transporter. Proszę odsunąć się od heksakoptera.
Ha wzięła bagaże i uciekła pod osłonę wiaty. Dron włączył światła i odleciał pod takim kątem i z taką szybkością, że żywy pasażer straciłby przytomność. Po kilku sekundach zniknął w chmurach.
Pojazd był z demobilu – autonomiczny transporter opancerzony, z okrągłymi oknami o utwardzonych szybach i wielkimi pełnymi oponami o strukturze plastra miodu.
Z myślą o wygodzie kabinę dla pasażera wyposażono w wyściółkę tłumiącą hałas i wstrząsy podczas jazdy. Ogniwa paliwowe działały cicho, ale przekładnia piszczała i wywoływała dziwne wibracje w kabinie. Ha przyciemniła światło.
Grube szyby ze szkła i z poliwęglanów zniekształcały obraz. Widziała za nimi kołyszącą się ścianę dżungli napierającą na wąską drogę. Na szybko mijanych polanach dostrzegała ruiny budowli, które kiedyś mogły być fortami. Albo młynami bądź fabrykami. Czymkolwiek. Blask księżyca w pełni podkreślał kształty fal na powierzchni oceanu.
Samochód wjechał do pogrążonego w mroku miasteczka wciśniętego między las a ocean. Po ciężkich, pokrytych czerwoną dachówką dachach budynków we francuskim stylu kolonialnym spływały strugi deszczu, a na stiuku utworzyły się plamy od tropikalnej wilgoci. Żaluzje były zasunięte, a ogrody porosły pnączami i mchem. Tu i ówdzie ich ciąg zakłócały budynki w brutalistycznym komunistycznym stylu – liceum albo gmach Partii Komunistycznej. Betonowe, pokryte porostami potwory nocą wydawały się zupełnie bezbarwne.
Za dnia w opuszczonym miasteczku dominowały brzydkie pastelowe odcienie obłażącego tynku. Po obu stronach ulic wypełnionych odpadkami – liśćmi, kawałkami gałęzi, torebkami nasiennymi oraz owocami – rosły figowce o pniach pomalowanych na blaknący biały kolor.
Transporter wjechał na bulwar, wzdłuż którego biegł mur chroniący przed morskimi falami. Blask reflektorów padł na dwie małpy, niczym ludzkie dzieci walczące o skarb wątpliwej wartości. Na skraju miasteczka domy stopniowo ustępowały miejsca budom o zapadających się dachach, pochłoniętym już w połowie przez pnącza.
Droga prowadziła wzdłuż brzegu. Krajobraz po lewej przeszedł w skały oraz fale oceaniczne, lśniące teraz w blasku księżyca. Z wody sterczały czarne wyniosłości mniejszych wysepek archipelagu. Po prawej stronie piętrzył się grzbiet głównej wyspy, porośnięty futrem lasu.
Na dachu widocznej na tle zbocza pagody paliły się szerokostrumieniowe reflektory, sugerujące, że na ewakuowanym archipelagu tli się jeszcze życie. Jednakże oświetlanie budynku było zapewne zautomatyzowanym nawykiem. Wabikiem dla turystów, którzy już nigdy tu nie wrócą.
Stację badawczą ulokowano w opuszczonym hotelu – białym, pięciopiętrowym budynku wzniesionym w bardzo niekorzystnym miejscu, po zawietrznej od najbardziej wietrznego punktu na wyspie. Hotel wyłaniał się spośród otaczających go zarośli, oświetlony w podobny sposób jak pagoda. Jego zwrócona ku drodze strona kryła się w cieniu, a okna były ciemne. Droga dojazdowa prowadziła do bramy w podwójnym ogrodzeniu zwieńczonym drutem kolczastym.
Płot był nowy i błyszczący, ale hotel z pewnością opuszczono na długo przed ewakuacją wyspy. Za rozbitymi szybami na wyższych piętrach widać było podarte zasłony, a fasadę pokrywały smugi błota i pleśni.
Transportowiec zatrzymał się przed podwójną bramą.
Z budynku wyłoniła się jakaś postać w przeciwdeszczowym ponczo. Podeszła do pierwszej bramy i ją otworzyła. Transportowiec wjechał do strefy oczekiwania. Pierwsza brama się zamknęła i otworzyła się przed nim druga. Pojazd skierował się na zaplecze tunelu, gdzie znajdował się pokryty spękanymi terakotowymi płytkami taras. Walały się na nim zeschłe liście palm posadzonych wokół hotelu, obcych dla tej wyspy.
Większą część tarasu zajmował przesadnie wielki basen, wypełniony algami i zielskiem. Zapewne był to kiedyś jeden z tych modnych w owym okresie słonowodnych basenów, dających gościom hotelowym wrażenie pływania w oceanie bez konieczności zanurzania się w nim. Jakieś pływające w wodzie stworzenie przestraszyło się na widok transportowca i skryło się pod powierzchnią.
Na brzegu basenu stały dwie mobilne jednostki badawcze wielkości standardowego kontenera, dostarczone tu przez dron towarowy. Wyglądały jak fabrycznie wykonane domki plażowe.
Drzwi transportowca otworzyły się i jego wnętrze wypełnił rozświetlony blaskiem reflektorów deszcz. Odziana w przeciwdeszczowe ponczo postać zajrzała do środka. Kobieca twarz skryta pod kapturem. Szerokie, wysoko ustawione kości policzkowe. Ciemne oczy o unoszących się kącikach. Deszcz spływający po policzkach. Kobieta wypowiedziała jakieś zdanie w języku, którego Ha nie znała. Rozległ się władczy, pozbawiony intonacji kobiecy głos, brzmiący jak dworcowa zapowiedź. Płynął z odpornego na warunki pogodowe i wstrząsy aparatu tłumaczącego przypiętego do kołnierza kobiety.
– Witam w Placówce Badań Zaawansowanych Con Dao. Nazywam się Altantsetseg i jestem wynajętą pracownicą ochrony. Niech pani zabierze swoje bagaże. Pogoda sra na nas deszczem.
Ha zamrugała ze zdziwienia. Przez moment miała ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem. To była długa podróż.
Altantsetseg wlepiła w nią spojrzenie i wypowiedziała w swym ojczystym języku zdanie przywodzące na myśl płot, w którym każda sztacheta była spółgłoską.
– Cudzołożny aparat tłumaczący nie działa dobrze?
– Wystarczająco dobrze. Da się zrozumieć.
– W takim razie ruszajmy.
Kobieta była znacznie wyższa od Ha. Miała co najmniej dwa metry wzrostu. Ha dostrzegła też karabin o krótkiej, praktycznej lufie przerzucony przez ramię Altantsetseg.
Deszcz jeszcze się nasilił. Piszczenie przekładni transportowca umilkło, a jego pancerz nie tłumił już dźwięków, więc Ha wyraźnie słyszała wicher kołyszący palmami, odgłosy zwierząt wypełniające mrok, oraz fale uderzające o brzeg pod tarasem, poza zasięgiem jej wzroku. Wszystko to rozpływało się jednak w nieustannym szumie deszczu.
Ruszyły naprzód szybkim marszem, pochylając się, by osłonić twarze przed deszczem. Po tej stronie w nielicznych oknach na parterze i pierwszym piętrze hotelu paliły się światła. Pęknięty betonowy wazon chronił szklane drzwi wejściowe przed zamknięciem.
Altantsetseg poprowadziła Ha przez opuszczony hol. Na stołach stały sterty pleśniejących krzeseł, a wilgotne wyściełane kanapy ustawiono w kręgach, by ułatwić rozmowy, które i tak już dawno umilkły. Na wolnej przestrzeni pośrodku sali stało kilka stołów. Był tam też sprzęt – kuchnia polowa, maszynka do kawy, elektronika. Ślady zamieszkania w ogromnym pomieszczeniu z syntetycznego marmuru.
***
Apartament Ha znajdował się na piętrze. Cuchnęło w nim wilgocią i zaniedbaniem, ale poza tym było tu czysto. Altantsetseg postawiła jej bagaże na podłodze i wyszła.
Ha już od kilku godzin marzyła o prysznicu, ale teraz uwaliła się tylko na łóżku, nawet nie zdejmując ubrania. Dobrze, że przynajmniej ktoś rozścielił czystą pościel.
Znowu śniły się jej mątwy.
Gdy głowonóg odpoczywa, jego skóra zmienia niekiedy kolor oraz teksturę w sposób, który wydaje się nieświadomy – jakby elektrochemiczny strumień jego myśli odbijał się na powierzchni ciała. W takim stanie naprawdę przypomina swobodny, wolny od ciała umysł unoszący się w otwartym oceanie.
Dr Ha Nguyen, Jak myślą oceany
3
W tym śnie Ha nigdy nie widziała mątw w ich najlepszym stanie – barwnych i świetlistych, ozdobionych zmieniającymi się kalejdoskopowo kolorami, układających ramiona niczym semafory wyrażające groźbę albo ciekawość. Nie.
W tym śnie opuszczała się w głębiny, uwięziona w białym szumie aparatu oddechowego. Zanurzała się w szarą jak wapno wodę. Wodę zmąconą sepią, skalaną unoszącymi się swobodnie sieciami ciemności. Aż osiadła na mulistym, pełnym kamieni dnie.
Mątwy składały jaja w szczelinach skalnych. Młode świeciły w ich wnętrzu niczym wiązki blasku uwięzione pod błonami.
Cenne jaja nie powinny leżeć odsłonięte w mule. Mątwy zawieszały je pod skalnymi półkami, by zapewnić im osłonę. Coś tu było bardzo nie w porządku.
Jaj strzegła unosząca się nad nimi olbrzymia samica. W pierwszej chwili Ha nie zauważyła jej w wodzie wypełnionej sepią i mułem. Szarpnęła się do tyłu, zaskoczona, ale mątwa nie zareagowała. Nadal unosiła się spokojnie. Kierowała wzrok na Ha, ale jej nie widziała.
Stworzenie było bliskie śmierci. Jego ciało było białe, tu i ówdzie upstrzone rdzawymi plamami o niezdrowym wyglądzie. Bez tańca wzorów i barw, zawsze widocznego na skórze zdrowej mątwy, wydawało się nagie i bezbronne.
Mątwie oderwano kilka ramion. Jedna z dwóch długich macek chwytnych unosiła się bezwładnie na słabym prądzie.
Kamienie w tym miejscu tworzyły luźny krąg, niczym donżon zdobytego zamku. Skalne nawisy przywodziły na myśl zniszczone kondygnacje wieży. Szczeliny były otworami strzelniczymi dla łuczników. Zauważyła trzy kolejne mątwy ukrywające się pod jednym z nawisów. One również straciły znaczną część skóry i brakowało im niektórych ramion. Unosiły się w wodzie niczym widma głowonogów o niezdrowym, perłowym odcieniu i obserwowały. Przez pozostałe na nich fragmenty skóry przesuwały się wachlarze matowej czerwieni i brązu, mapa martwych połączeń.
Nagle samica, którą Ha zauważyła najwcześniej, zbliżyła się do jaj. Jej poszarpane płetwy były słabe. Płynęła niczym statek widmo przybijający do brzegu pod podartymi żaglami. Mątwa pogłaskała jedno z jaj nietkniętym ramieniem chwytnym. Plamy na jej skórze zalśniły bladą żółcią. Mątwa sprawiała wrażenie, że ruch i zmiana koloru wymagały od niej maksymalnego wysiłku.
Wewnątrz jaja zamigotało słabe światełko.
Mątwa zaczęła wznosić się ku powierzchni, a Ha płynęła razem z nią. Gdy minęły trzy pozostałe osobniki kryjące się pod nawisem, Ha poczuła, że przebiegło między nimi lekkie drżenie. Rozpoznania? Pozdrowienia? Pożegnania? Samica płynęła w górę po spirali, zostawiając za sobą ślad uwalnianej co chwila sepii niczym dym buchający z silników uszkodzonego samolotu, który jednak wzlatywał ku niebu, zamiast opadać.
Samica i Ha wynurzyły się w tej samej chwili. Przywitał je świat oślepiającego blasku słońca, chaotycznych dźwięków oraz morskiej piany.
Mątwa znieruchomiała. Ha wiedziała, że stworzenie nie żyje, podpłynęła jednak do niego, zdjęła rękawicę, a potem pogłaskała je po uszkodzonej głowie i resztkach oderwanych ramion.
Nad nią mewy zataczały z wrzaskiem kręgi, czekając, aż kobieta porzuci pokarm, który zauważyły. Ha popłynęła w stronę łodzi, tuląc mątwę niczym utopione dziecko.
Obudziła się z twarzą mokrą od łez, tak samo jak zawsze.
Wizja, która nawiedzała ją nocami, była jednocześnie marzeniem sennym i wspomnieniem. Nie potrafiła już określić, które elementy wywodzą się z tego pierwszego, a które z drugiego źródła. Była w tamtym miejscu w realnym życiu. Ale sepia była wtedy gęstsza, nieprawdaż? Przypominała zasłonę ocierającą się o jej plecy. Była w tym miejscu i widziała trzy bardzo stare mątwy unoszące się na podobieństwo mnichów pod roztrzaskanymi blankami swego zamku. Ale wtedy jaja nie świeciły. To było niemożliwe. Nie było też umierającej samicy unoszącej się ku powierzchni jak lustrzane odbicie spadającego do wody samolotu.
Jej umysł raz po raz wracał do wspomnień o tym miejscu i za każdym razem w scenie coś się zmieniało. Czy były to błędy pamięci, narastające przy każdym kolejnym powtórzeniu? Czy raczej za każdym razem zbliżała się nieco do prawdy?
– Płaczesz. Znowu miałaś ten sen?
Ha usiadła. Nie przypominała sobie, żeby to zrobiła, ale w którejś chwili musiała rozwinąć terminal i położyć na stoliku nocnym. A może zapisała w jego pamięci, o której godzinie ma rozwinąć się sam?
Stał przed nią – dwudziestościan na nogach w stylu origami – a z jego okulusa płynęło światło. W tym świetle rysował się Kamran. Stał u podnóża jej łóżka i pił z kubka coś, co z pewnością było kawą.
Widziała zarys drzwi przez kołnierz jego koszuli. Widziała ducha dywanu przez jego buty.
– Tak. To ten sam sen.
– Musisz się od tego uwolnić, Ha. To już przeszłość. Nie mogłaś nic w tej sprawie zrobić.
Mogła coś zrobić i wiedziała o tym. Były też rzeczy, których mogła nie zrobić. Ale Kamran nigdy nie pozwalał jej przyznać się przed sobą do winy w żadnej sprawie. Ani nawet wziąć na siebie odpowiedzialności. Nie warto było znowu z nim o tym rozmawiać. Każda rozmowa kończyła się stwierdzeniem, że Ha „musi się od tego uwolnić”.
Zmieniła temat.
– Gdzie jesteś?
– W laboratorium.
– U was minęła już druga w nocy! Dlaczego jeszcze pracujesz?
Kamran wzruszył ramionami.
– Przestań mnie oskarżać o wampiryzm. Jak minęła ci podróż?
– Była długa. A gdy opuszczaliśmy Autonomiczną Strefę Handlową Ho Chi Minh, rozszalała się burza. Pilot drona był pozbawionym wrażliwości skurwysynem. Porzygałam się po drodze do Con Dao.
– Czy miałaś okazję spotkać się z nią osobiście?
– Z doktor Mínervudóttir-Chan? W Ho Chi Minh? Nie. Jest w Osi SF-SD, koordynuje wykup przybrzeżnych instytucji badawczych. Tak przynajmniej powiedziało mi jej Sub-4. Nie chciało dodać nic więcej. Wszystko to jest bardzo tajemnicze. Albo to prawda, albo ludzie sami nie wiedzą, co się dzieje. Sub-4 obiecało, że osoba liderująca w Con Dao powie mi wszystko, gdy już przybędę na miejsce.
– I zrobiła to?
– Jeszcze jej nie spotkałam.
Ha wstała i zaczęła przerzucać rzeczy w torbie w poszukiwaniu czystego ubrania. Przeszła przez nogę Kamrana.
– Przepraszam.
– Prawie tego nie poczułem – odpowiedział.
– Muszę ci opowiedzieć o osobie ochroniarskiej, którą dzisiaj spotkałam.
– Nie mogę się doczekać – odpowiedział Kamran. – Ale nie w tej chwili. Jesteś przemęczona. Widzę to po twojej twarzy. Musisz się zaaklimatyzować, zorientować w sytuacji. A ja muszę wykorzystać działanie kawy.
– Powinieneś wrócić do domu i się przespać. Unikasz własnego mieszkania?
Kamran odwrócił wzrok.
– Być może.
– Jak będziesz taki sentymentalny, wkrótce zaczniesz spać pod stołami w laboratorium.
– Weź prysznic. Jesteś brudna i włosy ci się lepią.
– Dziękuję. To było bardzo miłe.
– Zawsze jestem miły.
Kamran jak zwykle zniknął, nie mówiąc „do widzenia”.
Poznaliśmy sekwencję kodu genetycznego, rozumiemy, jak białka łączą się ze sobą, żeby stworzyć komórkę, a nawet wiemy sporo o tym, jak epigenetyczne czynniki kontrolują ten proces. A mimo to nadal nie potrafimy pojąć, co się dzieje, kiedy czytamy zdanie. Znaczenie nie jest efektem neurologicznego procesu zachodzącego w naszym mózgu. Nie kryje się też w starannym ułożeniu plam farby drukarskiej na papierze ani w układzie jasnych i ciemnych obszarów na ekranie. Nie ma masy ani ładunku elektrycznego. Nie zajmuje żadnej przestrzeni. A mimo to wywiera wpływ na świat.
Dr Ha Nguyen, Jak myślą oceany
4
Altantsetseg siedziała w prowizorycznej kuchni i jadła jajko na twardo. Na stole leżały części rozłożonego karabinu, brudne od oleju szmaty, kilka terminali oraz rozmaite części elektroniczne. Miała na sobie granatowy kombinezon. Na jego ramionach i nad kieszeniami na piersi umieszczono rzepy na epolety, ale nic do nich nie przyczepiono. Czarne, ostrzyżone na jeża włosy tu i ówdzie upstrzyły smużki siwizny. Mogła mieć jakieś trzydzieści pięć, czterdzieści lat, być może więcej. Potężne dłonie, spuchnięte od pogody i pracy. Ciemne plamki na granicy włosów po lewej stronie twarzy. Można je było wziąć za znamiona, ale Ha widziała już przedtem weteranów wojny i wiedziała, że to ślady po szrapnelach.
Woń świeżej kawy przebiła się przez wypełniające hol zapachy smaru do broni, ozonu, pleśni i zaniedbania. Przez okna przedzierał się wczesny blask zachmurzonego poranka. Towarzyszyła mu słona, nieświeża woń morza. Altantsetseg wskazała ruchem podbródka miskę z jajkami oraz grzanki leżące obok maszyny do kawy.
– Dziękuję.
Ha nalała sobie kawy do jednego z kilku nie do końca czystych kubków. Podstawka grzewcza pod dzbankiem nie działała zbyt dobrze i płyn był letni. Przełknęła go jednym haustem. Nie usiadła na krześle, tylko wzięła sobie jajko. Zauważyła aparat tłumaczący pośród martwej natury elementów broni, skorupek jaj oraz okruszków.
– Osoba liderująca?
Altantsetseg przyjrzała się jej, skinęła głową i wskazała kciukiem w stronę tarasu oraz plaży.
– Dzień dobry.
Altantsetseg wzruszyła ramionami, powiedziała coś, co zabrzmiało dla Ha jak „San igloo”, i potoczyła drugie jajko po blacie, krusząc skorupkę.
Ha wyjęła makaronik z papierowej torebki, którą przyniosła, i położyła go na blacie przed drugą kobietą.
Altantsetseg zerknęła na niego i obrzuciła Ha pytającym spojrzeniem. Ta poruszyła przesadnie żuchwą, naśladując jedzenie.
– Makaronik. – Wskazała siebie palcem. – Sama go upiekłam. To prezent.
Altantsetseg gapiła się na nią z niezmienionym wyrazem twarzy,
– Żartuję. Nie umiem piec ciastek. Kupiłam je w ASH Ho Chi Minh. Ale są dobre.
Oddaliła się. Ochroniarka siedziała za stołem, wpatrując się podejrzliwie w złotobrązowe kokosowe ciasteczko.
Jedząc jajko, Ha wyszła na wyłożony spękanymi kafelkami taras. Widziała osobę liderującą. Wysoka, smukła postać stała na plaży odwrócona do niej plecami. Zamieszkujące basen stworzenie ukryło się pod wodą, gdy przechodziła obok.
Morze było spokojne. Jego powierzchnia falowała lekko w perłowoszarej, nieco cytrynowej mgiełce wczesnego poranka niczym zasłona kołysząca się na wietrze.
Gdy Ha podeszła bliżej, osoba liderująca się odwróciła.
***
Kobieta zatrzymała się, jakby potknęła się na piasku. Papierowa torebka omal nie wypadła jej z rąk.
Osoba liderująca trzymała w długich dłoniach kilka muszelek różnych rozmiarów. Zaczekała chwilę, by Ha mogła wziąć się w garść.
Widziała wywiad na suficie pokoju hotelowego. Któraś z gadających głów od popularyzacji nauki, zajmujących się wszystkim – od programów dla dzieci do filmów dokumentalnych – rozmawiała z tą… istotą. Rozmawiała z Evrimem.
Osobą liderującą, którą miała teraz przed sobą, był Evrim. Nigdy by się nie spodziewała, że go spotka. Można go było zobaczyć na ekranie w lustrze w łazience, na suficie albo na brudnym oknie w metrze. Na ekranie widywało się takich ludzi – czy raczej istoty, które mówiły i wyglądały jak ludzie – ale mieszkały gdzie indziej. W płynnym królestwie, do którego widzowie nie mieli wstępu. W świecie, w którym działy się ważne rzeczy, niepodobnym do tego, w którym żyli widzowie. Nikomu nie przychodziło do głowy, że kiedyś ich spotka. Że w ogóle można ich spotkać. Ale Evrim tu był.
Wyciągnął do niej rękę.
– Cieszę się z naszego spotkania. Miło panią poznać.
Uścisnęła słabo jego dłoń.
– Może pani ściskać mocniej – zapewnił. – Jej skonstruowanie kosztowało ponad dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów. Większa część wykorzystanej w niej technologii pochodzi z armii. Ma ona zastosowanie w protezach kończyn. Nie sądzę, by moja ręka miała się złamać.
Uśmiechnął się do Ha. Przyłapała się na tym, że próbuje coś wyczytać z jego oczu, z pozycji, w której stał. Dostrzec różnicę. Bez skutku. Dłoń była chłodna – w końcu był wczesny ranek nad brzegiem morza – ale wyczuwało się w niej ciepło, nieodróżnialne od wewnętrznego ciepła ludzkiej ręki. Na palcach i wewnętrznej powierzchni Ha wyczuwała ziarenka piasku. Evrim zbierał muszelki. Uświadomiła sobie, że za długo już trzyma dłoń, i ją wypuściła.
– Ha – przedstawiła się.
– Tak. Doktor Ha Nguyen. Witam panią. Widzę, że wie pani, kim jestem.
Evrim ponownie zwrócił się w stronę morza. Uświadomiła sobie, że chce dać jej moment na otrząśnięcie się z szoku. Zachowała się nieuprzejmie. Był trzydzieści centymetrów wyższy od niej. Twarz miał pociągłą, a kończyny długie. Jego budowa była symetryczna, pięknie neutralna i nieco wyidealizowana. Na takiej sylwetce nawet nieprawdopodobnie brzydkie ubrania wyglądały dobrze. Dlatego często widziało się ją u manekinów na wystawach oraz na wybiegach. Uświadomiła sobie, że w myślach uważa Evrima za mężczyznę. A przecież nim nie był. Czym właściwie był… czy może było?
„Widzę, że wie pani, kim jestem”.
Czy to była prawda? Co właściwie wiedziała? Sprawdziła w myślach listę znanych jej faktów. Evrim był jedyną (przypuszczalnie) świadomą istotą, jaką kiedykolwiek stworzyła ludzkość. Wreszcie zrealizowanym marzeniem o androidzie. Najdroższym, pomijając badania kosmosu, projektem, jakiego kiedykolwiek podjęła się prywatna firma. Jak często powtarzano, czymś, na co ludzkość czekała od dawna – świadomą formą życia stworzoną wyłącznie siłą jej technologicznej woli.
Evrim stał się inspiracją dla wielu pośpiesznie uchwalonych praw, a także ich celem. Uczyniły one jego istnienie, a również tworzenie dalszych podobnych istot, nielegalnym w większości jurysdykcji na świecie, w tym we wszystkich krajach podlegających rządom Dyrektoriatu ONZ. Nawet sam Evrim (sama? samo?) – Ha była poirytowana prowincjonalizmem własnego mózgu. Już prosty fakt istnienia androida był nielegalny w ponad połowie świata. Jego powstanie w wielu miejscach wywołało gwałtowne zamieszki. Ha pamiętała uzbrojonych w broń palną ludzi szturmujących budynek DIANIMA w Moskwie, zamach bombowy na siedzibę korporacji w Paryżu oraz śmierć jej wiceprezesa od spraw inżynieryjnych, który zginął na swym jachcie na Karaibach wysadzony przez latającą minę nakierowaną na jego DNA. Przypominała też sobie widziany na ekranie na suficie w pokoju hotelowym obraz mężczyzny, który podpalił się u bram Watykanu.
Człowiek spalił się żywcem tylko dlatego, że istniejesz. Jakie to wrażenie?
Zdała sobie sprawę, że najbardziej w androidzie niepokoi ją fakt, że jej mózg próbuje zaliczyć go do jakiejś kategorii, do której nie mógł pasować bez poważnych zniekształceń. Gdyby tylko potrafiła się uwolnić od pragnienia wciśnięcia go do otworu o odpowiednim kształcie, jak klocek w zabawce dla dzieci. Przypisania mu tożsamości płciowej. Wpadła w nawyk mówienia (i myślenia) po angielsku i posługiwania się archaicznym pojęciem rodzaju gramatycznego typowym dla tego języka.
Przestawiła mózg na swój drugi język, turecki. W nim zaimek trzeciej osoby, „o”, nie miał rodzaju gramatycznego. „O” nie stwarzało problemów. Mogło zastępować wszystkie formy trzeciej osoby występujące w języku angielskim. W myślach zaczęła opisywać Evrim tureckim „o” – okrągłym jak jego kształt, holistycznym i inkluzywnym. Problem gender zniknął, a dysonans zaczął blednąć, ustępując miejsca czystemu zdumieniu i zachwytowi.
Nie uświadamiając sobie, co robi, wyciągnęła do Evrim rękę z makaronikiem. Słyszała w tym wywiadzie, że android nie je, choć czuje zapach i smak, oraz że nigdy nie śpi i o niczym nie zapomina.
Jak można być człowiekiem i o niczym nie zapominać? Nigdy nie spać ani nie jeść? Evrim spojrzało na przedmiot w jej dłoni.
– Czy to muszla? Morskie stworzenie?
– To makaronik.
– A co oznacza to słowo?
– To ciastko.
– Aha! – Wzięło makaronik w rękę, dźgnęło go długim palcem i powąchało, a potem się uśmiechnęło. – Dziękuję. Nikt nigdy nie dał mi czegoś takiego.
Myślę o swych poprzednikach, którzy gapili się pod mikroskopem na rozgałęziające się neurony martwych mózgów. Byli równie dalecy od życia, które kiedyś w nich istniało, jak archeolog od wspomnień osoby trzymającej ongiś w ręce dzban, którego odłamki wykopał. Ci pionierzy neuronauki potrafili jedynie naszkicować najprostsze mapy połączeń, które widzieli, zatarte fundamenty czegoś, co kiedyś było fortecą.
Teraz potrafimy zrekonstruować cały zamek z najdrobniejszymi szczegółami – nie tylko każdą nić w gobelinach, lecz także wszystkie spiski lęgnące się w umysłach dworzan, którzy ongiś w nim żyli i umierali.
Dr Arnkatla Mínervudóttir-Chan,Budowanie umysłów
5
Kawiarnia, w której najczęściej pracował Rustem, znajdowała się w zaniedbanej części Astrachania, nieopodal bielonych murów starego kremla. Przed stuleciami dom należał do irańskiego kupca. Dawny właściciel udekorował go na podobieństwo meczetu – płatki złota i gipsowe trompy spływające falami ze szczytowych kopuł. Jednakże architekt, którego wynajął na przełomie dwudziestego wieku, cechował się upodobaniem do art déco, co nadało wszystkiemu przyjemnie roślinny wygląd. Mimo że budynek przypominał meczet, jego właściciel miał heretyckie upodobanie do przedstawiania ludzkich postaci – zwłaszcza gibkich kobiet o strategicznie zasłoniętych twarzach, czerpiących wodę z fantastycznych źródeł albo wylegujących się na kanapach w altanach porośniętych zmysłowo winoroślą.
Czas pokrył to wszystko patyną, a wiele bardziej interesujących fragmentów fresków się złuszczyło. Zepsuły je też nieudolne dodatki – boazeria bezceremonialnie przecinająca wpół kąpiącą się piękność czy drzwi przedwcześnie kończące sułtańskie polowanie na lwy. Niemniej architektura budynku, a także fakt, że z upływem dziesięcioleci podzielono go na mieszkania i magazyny, zapewniały prywatność. Kawiarnia była labiryntem małych pokoików oddzielonych od siebie drewnianymi przepierzeniami bądź osłoniętych przed spojrzeniami gapiów butwiejącymi aksamitnymi kotarami albo dziwnie sugestywnymi gobelinami, w których klimat Księgi tysiąca i jednej nocy mieszał się ze stylem typowym dla późnego caratu.
Kawiarnia należała do Turka, który sugerował, że wygnano go z Republiki Stambulskiej za jakąś straszliwą zbrodnię. Urzędował na parterze, w obłokach pary buchającej z gigantycznego multisamowaru z polerowanego mosiądzu, produkującego sto filiżanek czarnej herbaty na godzinę. Robił też kawę po turecku tak gęstą, że nie utonąłby w niej bawół. Zatrudnił Kazacha, który piekł jesiotry, według zapewnień właściciela złowione przez kłusowników w Morzu Kaspijskim. Ta sugestia nielegalności dodawała rybom smaku, choć wszyscy wiedzieli, że mięso wyhodowano in vitro. Ostatni kaspijski jesiotr albo krył się przed zagładą gdzieś w głębinach, albo już dawno go zjedzono.
Turek przekazywał wiadomości i wysyłał komunikaty na terminal tym, których szukał ktoś, z kim nie chcieli się spotkać. Ta ostatnia usługa dla stałych klientów była darmowa.
Rustem był stałym klientem od prawie roku, od pierwszego dnia pobytu w Republice Astrachańskiej. W większość dni już od rana rezydował w zasłoniętej kotarą wnęce na drugim piętrze. Zaczynał dzień od kahvalti złożonego z oliwek, fety, jajka na twardo, podpłomyków oraz dżemu figowego. Często się zdarzało, że nie opuszczał posterunku aż do zachodu słońca.
Interes szedł dobrze. Republika Astrachańska, zawsze miło witająca obywateli posiadających interesujące talenty, miała wkrótce przyznać mu paszport, a wraz z nim niepewną ochronę, którą taki dokument zapewniał.
Gdy zjawił się dzisiaj, Turek skinął do niego głową.
– We wnęce czeka na ciebie kobieta. Ma abglanz na twarzy. Pytała o ciebie z nazwiska. Tak tylko mówię.
Rustem zadał sobie pytanie, czy powinien uciekać.
Nie, Moskwa nie zabiłaby go w ten sposób. Nie był wart osobistej wizyty. Irytacja, o jaką przyprawiał tamtejsze grube ryby, zasługiwała co najwyżej na drona kamikaze wielkości osy, który rozwaliłby mu pół twarzy w zaułku. Albo to, albo w ogóle nic. Ponieważ upłynął już rok i nadal miał całą twarz, wyglądało na to drugie.
– Dziękuję.
***
Czekała na niego we wnęce. Stał przed nią talerz z pieczonym jesiotrem, a jej abglanz co pół sekundy pokazywał nową twarz – tak szybko, że oko nie mogło dostrzec rysów, nim pojawiły się nowe. Mężczyźni, kobiety oraz efemeryczne, wabiące niebinarne połączenia. Niektóre piękne, inne zwyczajne, a jeszcze inne przerażające. Czy to byli prawdziwi ludzie, czy losowo generowane konstrukty?
Miała małe dłonie. Paznokcie pokryła złotym lakierem, a zabarwione na platynowo aż za drugi knykieć palce lśniły od rybiego tłuszczu. Zjadła już połowę jesiotra. Gdy wszedł, właśnie pochłaniała kolejny kawałek. Robiła to na tyle powoli, że każdym kęsem mogło się nacieszyć pół tuzina różnych ust i zestawów zębów.
Lubi jeść.
Rustem nie był zbytnio zainteresowany jedzeniem, choć w kawiarni podawano dobrego jesiotra, a w kawie obchodziła go jedynie dawka kofeiny, jaką mogła mu zapewnić. Właśnie dlatego lubił straszliwie mocną maź Turka.
Prawda wyglądała tak, że spędzał bardzo dużo czasu poza swym fizycznym środowiskiem. Przyklejał się do terminali na wiele godzin, zagubiony w świecie swej pracy, i wracał do rzeczywistości dopiero wtedy, gdy zmuszały go do tego ciemność za oknem, suchość w gardle albo pusty żołądek. Hakując sieci neuronowe, nie posługiwał się modelami VR ani 3D. W młodości nie było go stać na takie rzeczy. Gdy mieszkał w miasteczku Jełabuga w dawnej Republice Tatarstanu (obecnie będącej częścią Wspólnoty Uralskiej), większość pracy wykonywał na zestawie brudnych terminali, które sam połączył ze sobą, siedząc w archaicznej kawiarence internetowej płatnej od godziny. Znajdowała się ona w wilgotnej piwnicy gmachu, który jakieś sto lat przed jego narodzinami był miejscową siedzibą Partii Komunistycznej.
Zastępował VR potężną koncentracją. Opanował tę sztukę, gdy mieszkał w jednoizbowym mieszkanku z nieustannie kłócącymi się ze sobą rodzicami. Nauczył się znikać ze świata realnego, uciekać do innych światów, które sam stworzył.
W starej kawiarence wykorzystywał tę umiejętność, by budować w swym umyśle modele, które dokładnie pokazywały mu, gdzie znajdzie tylne wejście. Kiedy wszyscy otaczający go goście kawiarenki rozwalali się nawzajem na kawałeczki, on uczył się hakować systemy. Zupełnie jak w domu.
Jako dorosły przynajmniej mógł pracować w cichym miejscu, gdzie nic nie odwracało jego uwagi. Zapadał na długie godziny w neuronowych wzorcach, rozgałęzieniach i skrzyżowaniach, ślepych uliczkach i pętlach mnemotechnicznych.
Rustem postawił sfatygowaną skórzaną torbę na podłodze i usiadł. Kelner zjawił się już po dziesięciu sekundach i przyniósł kahvalti oraz dwa kubki kawy na poobtłukiwanej blaszanej tacce, razem z obowiązkową szklanką wody.
Kobieta wytarła pomalowane na platynowo palce i postawiła na stole terminal. Bardzo spersonalizowany. Bardzo drogi. Bardzo nowy.
Zaczekała, aż kelner się oddali.
– Dwa lata temu ktoś spenetrował zdalnie sieć autofrachtowca, powodując, że zderzył się on z jachtem na morzu Marmara, zabijając jednego z moskiewskich ultraoligarchów, mało znanego, lecz bardzo wpływowego.
Fatalnie, że zginęła również załoga, a także najnowsza żona ultraoligarchy, ale nie sposób było tego uniknąć. Czasami musiało być również kilka innych ofiar.
– Rok temu ktoś spowodował, że robokonserwator w katarskim wieżowcu zepchnął irańskiego biznesmena przez poręcz na klatce schodowej, a ten spadł na pokrytą porfirem podłogę trzydzieści metrów w dole – kontynuował głos, pozbawiony przez abglanz wszelkich uczuć i charakterystycznych cech.
Ten plan był naprawdę znakomity.
Rustem wzruszył ramionami.
– Niewykluczone, że ktoś spowodował te wypadki, ale mogło wcale tak nie być. Słyszałem, że w obu przypadkach nie znaleziono dowodów, by ktoś manipulował SI. Na autofrachtowcach ciągle zdarzają się awarie, a robokonserwatorowi nie pozwoliłbym się zbliżać nie tylko do siebie, lecz również do swoich ręczników. Są bardzo zabugowane.
Na autofrachtowcach awarie zdarzają się wtedy, gdy ktoś je spowoduje, a robokonserwatorowi nie pozwoliłby zbliżyć się do siebie, ponieważ wiedział, do czego są one zdolne w niewłaściwych rękach. Albo we właściwych, zależnie od punktu widzenia.
– A co pan sądzi o tym? – zapytała, podsuwając mu terminal.
Rustem przejrzał dwadzieścia pierwszych obrazów – wierzchołek neuronowej góry lodowej. Zajęło mu to trzydzieści minut. Gdy uniósł wzrok, zobaczył, że kobieta siedzi wciąż w tej samej pozycji, trzymając splecione dłonie na blacie.
– Nie sądzę, by ktokolwiek mógł to zrobić.
– Nawet najlepsi? Na przykład ten, którego nazywają Bakuninem?
– W górnym lewym kwadrancie pierwszego obrazu można by zmapować pięćset umysłów SI używanych w autofrachtowcach. Kimkolwiek jest osoba, której pragnie pani zlecić to zadanie, zapewne zażąda pięćdziesięciu procent oferowanej przez panią stawki w przypadku niepowodzenia, a to zapewne będzie mnóstwo forsy, którą wyrzuciłaby pani w błoto.
Kobieta wstała.
– Przypuszczam, że gdyby ta osoba nagle się dowiedziała, że na jej konto wpłynęła wysoka kwota, wiedziałaby, że pora się zabierać do roboty. – Odsunęła zasłonę. – Miło było pana poznać, Rustem.
– Nawzajem. Zapomniała pani terminala.
– Nie zapomniałam. Teraz jest pana własnością.
Nie tylko nie zgadzamy się w sprawie tego, jak mierzyć świadomość u innych, lecz nie potrafimy nawet „udowodnić”, że sami ją mamy. Nauka często lekceważy indywidualne doświadczenia – jak to jest czuć zapach pomarańczy albo być zakochanym – zwąc je qualiami. Zostają nam jedynie teorie i metafory świadomości – strumień wrażeń; dziwna pętla; coś z niczego. Żaden z tych przykładów nie jest zadowalający. Definicja nadal nam się wymyka.
Dr Ha Nguyen, Jak myślą oceany
6
Pokryty płytami chodnikowymi dziedziniec otaczały koła modlitewne. Automnisi okrążali podwórko, popychając koła bladosrebrnymi dłońmi o trzech palcach. Namu Myōhō Rende Kyō – płynął śpiew z mikrofonów będących ich ustami. Ha zauważyła, że każdy głos jest inny. Wszyscy różnili się też wyglądem. Pochylali ku ziemi gładkie głowy koloru starej kości słoniowej. Ich przymknięte oczy sugerowały, że pogrążyli się w medytacji, ale nie widziała źrenic, tylko ciemne, sześciokątne fotoreceptory.
W świetle późnego poranka, w tej chwili zatrzymanego czasu, świątynny dziedziniec był najpiękniejszą rzeczą, jaką Ha widziała w życiu. Szkoda, że nie była zdolna do uczuć religijnych. Tak czy inaczej, nie mogła jednak zaprzeczyć, że ta scena robi na niej ogromne wrażenie. Na dziedziniec padał cień przypominających topniejące olbrzymy figowców, wyblakłe flagi modlitewne poruszały się na lekkim wietrzyku, z pewnej wdzięku pagody Van Son płynęła zaś woń kadzidełek. A nad tym wszystkim widniało kryształowe niebo archipelagu Con Dao.
Powinna częściej odwiedzać to miejsce podczas pobytu na wyspie. Tutaj będzie jej łatwiej myśleć. A będzie potrzebowała czasu na myślenie. Będzie potrzebowała samotności. Zawsze potrzebowała jej bardzo dużo. Spędzała długie godziny pod wodą albo na pustej plaży. Wszystko jedno gdzie, byle nie było tam nikogo. Daleko od innych jej myśli mogły osiągnąć spójność. To pomoże jej rozwiązać problem.
Problem. Pracowała już nad nim w swym umyśle. Naciskał na jej świadomość ze wszystkich stron. Postrzegała myśli przesuwające się nieśmiało tuż pod powierzchnią.
Musicie stworzyć wspólny świat – myślała. Interakcje drugiej strony z tobą będą zależne od kształtu jej ciała, podobnie jak w twoim przypadku. To on określi formę jej rzeczywistości. Jej myśli wyłonią się z tej formy. Zastanów się. Zacznij od tego. Co kształt drugiej strony mówi o tym, w jaki sposób będzie się porozumiewała? I o tym, jak muszą wyglądać moje próby porozumienia z nią?
Chyba że to fałszywy alarm. Kolejna ślepa uliczka, a nie to, czego szukałam.
– Czy automnisi mają świadomość? – zapytała.
Evrim odwróciło się od niej. Patrzyło na morze widoczne daleko w dole, za niskim kamiennym murem otaczającym dziedziniec pagody.
– To dyskusyjne – odparło. – Podobnie jak sama koncepcja świadomości. Ich umysły są bardzo skomplikowane i wielowarstwowe, ale wypełniają je głównie rutynowe procesy. Dano im zero przecinek pięć punktu na skali Szczegolewa. To przyznawałoby im takie same prawa jak zwierzętom domowym: ochrona przed jawnym maltretowaniem i humanitarne wycofanie z użycia. Ale z drugiej strony każdy z nich zawiera neuronowe mapowanie umysłu tybetańskiego mnicha, który naprawdę żył. Buddyjska Republika Tybetu nie szczędzi wydatków. Możesz pytać automnichów o filozofię, religię i ich poglądy na życie. Udzielą ci takich samych odpowiedzi jak nieżyjący ludzie, których umysły w nich zapisano. Są chodzącymi składnicami pamięci, ale nie wykazują cech wolnej woli. Obecnie funkcjonują jak automaty. Gdyby pani zapytała o moje osobiste zdanie, odpowiedziałbym, że nie są świadomi. Nie rozwijają się. Brak im orientacji na przyszłość, a właśnie ją zapewne można nazwać „wolą”. Są jak encyklopedie umysłów nieżyjących kapłanów. Albo jak ich mapy. Ale mapa nie jest tym samym, co terytorium.
– To brzmi makabrycznie.
– Twierdzono, że reakcje niektórych z nich świadczą o tym, że mogą się uczyć, ale nie jestem o tym przekonane. Myślę, że to zwykłe automaty. Kiedy ewakuowano wyspę, Tybet odmówił opuszczenia świątyni. Dlatego jesteśmy skazani na ich towarzystwo. To samo dotyczy sześciu automnichów opiekujących się rezerwatem żółwi na Hon Bay Canh. Buddyjska Republika Tybetu uważa go za święty.
– Czy świątynia i rezerwat nie powinny należeć do rządu w Hanoi?
– Nie. Hanoi przekazało kontrolę nad wszystkimi świątyniami w Autonomicznej Strefie Handlowej Ho Chi Minh temu subrządowi, a ASH, jak zwykle zainteresowane jedynie zyskiem, sprzedało je Tybetańczykom, ku niezadowoleniu miejscowych wiernych, którzy oczywiście wyznają inną postać buddyzmu. Wietnamscy neonacjonaliści również są wściekli, ale cena była odpowiednia. Kiedy przejęliśmy archipelag, doszło do długich negocjacji. Buddyjska Republika Tybetu nie ustępuje łatwo. Tybetańczycy domagali się utrzymania kontroli nad wszystkimi świątyniami i kaplicami. Chcieli wybudować tu nadmorski klasztor i domagali się innych koncesji. To trudni negocjatorzy. Doktor Mínervudóttir-Chan mówiła, że nie była w stanie określić, czy to państwo narodowe, religia czy korporacja, ale z pewnością potrafią funkcjonować na każdy z tych trzech sposobów. W końcu okazało się, że wszystkie świątynie na archipelagu oraz rezerwat żółwi przekazano im w użytkowanie wieczyste i nie da się całkowicie usunąć ich z Con Dao. Dlatego DIANIMA wynegocjowała kontrakt, który nie pozwala na pobyt na archipelagu ludzkich mnichów. Mogą tu przebywać tylko automnisi. Musieliśmy też zgodzić się na kilka innych ustępstw. Dostarczanie zapasów przez drony, dostęp do robokonserwatorów. Nikt nie jest z tego zadowolony, a Altantsetseg panicznie boi się naruszeń bezpieczeństwa. Ale z drugiej strony nie przypuszczam, żeby śpiewy i medytacje automnichów oraz fakt, że zbierają żółwie jaja, by wypuścić młode do oceanu, mogły komukolwiek zaszkodzić.
Większość mnichów wycofała się do pagody, gdy uderzono w gong. Jeden z nich zatrzymał się jednak na dziedzińcu, by podlać rosnący w doniczce figowiec. Ha zauważyła, że Evrim przygląda się temu z niesmakiem.
– Nie lubisz ich, prawda? – zapytała.
– Nie lubię. Wydają mi się niesamowici. Odrażający. Ty pewnie czujesz to samo, patrząc na małpę. Niepokój.
– Małpy mnie nie niepokoją. Myślę, że większości ludzi też nie.
– Naprawdę? Spodziewałom się, że będzie inaczej. Bardzo podobne do was, ale w zdegradowanym stanie. Nieudana próba.
– Chyba po prostu nie patrzymy na nie w ten sposób.
Evrim wzruszyło ramionami, odwróciło się i ruszyło w stronę transportera. Maszyna włączyła silnik, wyczuwając, że ktoś się zbliża.
– Widziałaś film, jak sądzę?
– Nie.
Evrim zatrzymało się na stromych kamiennych schodach prowadzących w dół.
– Nie spotkałaś się z doktor Mínervudóttir-Chan? Myślałom, że byłyście umówione…
– Nie. Była nieobecna i przysłała swoje Sub-4.
– To znaczy, że cię nie wprowadzono.
– Wiem, po co tu jestem. W przybliżeniu. Te informacje przekazano mi przed podpisaniem kontraktu. Ale…
– Ale nie zaznajomiono cię ze szczegółami tego, co tutaj widziałom przez ostatnie pół roku.
– Ze szczegółami? Nie.
– To dziwne – stwierdziło Evrim. – Jeśli doktor Mínervudóttir-Chan nie miała czasu się z tobą spotkać, musiało chodzić o coś bardzo ważnego.
– Albo uważała, że ty mnie wprowadzisz. A nawet była tego pewna. W końcu jesteś osobą liderującą.
– To prawda i… z pewnością się zastanawiasz, dlaczego to właśnie ja kieruję tymi badaniami. Na to pytanie istnieją i prostsze, i bardziej skomplikowane odpowiedzi. To typowe dla doktor Mínervudóttir-Chan. Nigdy nie ma tylko jednego powodu. Można jednak podać kilka oczywistych przyczyn mojej obecności. Mam trochę silnych stron. Na przykład jeśli coś zobaczę, nigdy tego nie zapomnę. I mogę funkcjonować pod wodą równie dobrze, jak na lądzie. Myślę jednak, że prawdziwy powód był inny. Nigdy mi tego nie powiedziano, domyślam się jednak, że chcieli sprawdzić moje możliwości. Poddać mój umysł próbie poważniejszej niż wywiady dla mediów czy laboratoryjne testy funkcji poznawczych. Zobaczyć, jak sobie poradzę z realnym problemem na tak wielką skalę. Tak przynajmniej wygląda moja teoria.
– I jak ci poszło?
– Jak dotąd udało mi się udowodnić, że jestem wystarczająco inteligentne, by znaleźć odpowiednią prawdziwą osobę do tego zadania i pomagać jej w pracy.
– To dość zaawansowany sposób myślenia – stwierdziła Ha. – Niewielu ludzi stać na taką pokorę.
– To nie jest pokora, tylko realizm. Ostatnie sześć miesięcy nauczyło mnie, że ten problem mnie przerasta. Szczerze mówiąc, myślę, że przerasta również ciebie, mimo że twoja książka jest rewelacyjna. Ale być może nie przerasta nas obojga razem – zakończyło z uśmiechem.
Ha nagle uświadomiła sobie, że to właśnie jest powód, dla którego nigdy nie będzie drugiej humanoidalnej SI. Ten uśmiech był doskonały. Szczery i nieudawany. Całkowicie ludzki.
Z tego powodu dla każdego człowieka był jak zapowiedź śmierci. Z faktu istnienia Evrim wypływał wniosek, że ludzie również są tylko maszynami. Zbiorowiskiem zaprogramowanych impulsów powtarzających się bez końca. Jeśli sztucznie wyprodukowane Evrim mogło być świadome, być może ludzie różnili się od niego tylko tym, że zbudowano ich z innych materiałów. Że są chodzącymi szkieletami odzianymi w mięso, które wmawiają sobie, że mają wolną wolę. Czymś, co powstało przypadkowo, albo stworzonym pod wpływem kaprysu przez kogoś, kto chciał sprawdzić, czy da się to zrobić.
– Jaki właściwie jest sens tworzenia androida? – zapytano kiedyś podczas wywiadu doktor Mínervudóttir-Chan. – Po co zadawać sobie tyle trudu, by uczynić go ludzkim, podczas gdy ludzi można produkować prawie za darmo?
– Wielka i straszliwa prawda o naszym gatunku brzmi tak, że ludzie zawsze zrobią to, co mogą zrobić – odpowiedziała.
Ruszyli w dół, oddalając się od pagody.
Jest w nas coś więcej niż tylko fizyczne połączenia tworzące nasze umysły, nie sposób jednak zaprzeczyć znaczeniu tego fizycznego substratu. Spotkaliście się z nim, jeśli kiedykolwiek jedliście kurczaka. Te białawe włókna, które widzicie na talerzu, to nerwy, skupiska aksonów, dowód na istnienie cielesnych połączeń, bez których nie mógłby funkcjonować żaden zaawansowany żyjący umysł na Ziemi.
Możecie sobie mówić o duszy, ile tylko zechcecie, ale bez konektomu składającego się z miliardów synaps pracujących w układzie nerwowym nie mogłyby istnieć nawet najprostsze wspomnienia. Każdy zapamiętany przez was łyk lemoniady jest elektrochemiczną błyskawicą w mikroskopijnej skali, która przeszyła kiedyś wasze ciało. Dlatego właśnie mówię, że „buduję” umysły. One są równie fizyczne jak mur z cegieł.
Dr Arnkatla Mínervudóttir-Chan,Budowanie umysłów
7
Eiko wyglądał przez zardzewiałe kraty okien w kubryku, patrząc na pokład przetwórczy. Dla ochrony przed zimnem owinął się w dwa pochodzące z recyklingu koce z plastipuchu. Sztorm już minął, ale statek nadal kołysał się na falach, a w pomieszczeniu ciągle śmierdziało wymiocinami oraz zrodzonym ze strachu potem, lecz najgorsze było już za nimi.
Wciskał twarz w kraty, próbując uciec przed tym smrodem. Słone bryzgi smagały go po policzkach. Lepszy już był ostry odór morskiej rzezi płynący z pokładu na dole oraz różowa mgiełka krwi z porannego połowu.
Na pokładzie trudzili się ludzie z bieżącej zmiany. Wbijali noże w brzuchy ryb, wydobywali wnętrzności i wrzucali je do niebieskich plastikowych wiader. Następnie kładli ryby na taśmociągu, który transportował je do zamrażalni, gdzie poddawano je szybkiemu mrożeniu w blokach i wysyłano do chłodni w ładowni. Ruchy pracujących ludzi były wydajne i mechaniczne. Nie marnowali energii, podobnie jak roboty, które pracowały tu przed nimi. Na pokładzie widziało się pozostałe po nich zardzewiałe płyty podstawne.
Roboty sporo kosztowały i na morzu łatwo się psuły. Elektryczność i słona woda nie były dobrym połączeniem. Rdza, rozkład, krótkie spięcia. Za duże koszty.
Ludzie są lepszymi robotami. Jesteśmy tańsi w obsłudze i łatwiej nas spisać na straty.
Jedna ze strażniczek oparła się o podstawę suwnicy, ssąc rurkę e-fajki wystającą spod jej kombinezonu. Wypuszczała z ust chmury dymu, leniwie wspierając dłoń na kolbie zawieszonego na plecach karabinu. W oczach miała tylko pustkę. Eiko nie znał jej prawdziwego nazwiska. Inni strażnicy mówili na nią „Mniszka”. Nigdy się nie odzywała, ale Eiko wyczytał kilka szczegółów. Najemniczka wynajęta przez Południowoafrykańską Strefę Ograniczonego Rządu. Legionistka Protektoratu Paryskiego w Obszarze Rządu Lokalnego Wybrzeża Kości Słoniowej. Zawsze ubierała się na szaro. Karabin, pistolet w kaburze i nóż na udzie. Mnóstwo ekwipunku u pasa. Kajdanki i ogłuszacz, a także inne rzeczy, których Eiko nie potrafił zidentyfikować.
Wszyscy strażnicy lubili swój sprzęt. Mieli najróżniejsze karabiny, pistolety i noże. Te ostatnie kochali najbardziej. Uwielbiali opowiadać o tym, gdzie je kupili i jaki robili z nich użytek. Wszyscy mieli stroje z zaawansowanych technologicznie materiałów, z ekspresami i ukrytymi kieszeniami. Choć nie nosili ujednoliconych mundurów i tak wszyscy wyglądali tak samo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki