Góra pod morzem - Ray Nayler - ebook + książka

Góra pod morzem ebook

Nayler Ray

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

KSIĄŻKA UHONOROWANA NAGRODĄ LOCUSA W ROKU 2023 ZA NAJLEPSZY DEBIUT. NOMINOWANA DO NEBULI ORAZ THE LOS ANGELES TIMES RAY BRADBURY PRIZE

Ludzkość wreszcie odkryła obcą inteligencję – gatunek ośmiornic mający własny język oraz kulturę. Zaczyna się globalna rywalizacja o kontrolę nad nimi. Stawki są bardzo wysokie.

Międzynarodowa technokorporacja DIANIMA zamknęła dostęp do archipelagu Con Dao, na którym odkryto gatunek ośmiornic mogący posiadać własny język oraz kulturę. Specjalistka od biologii morskiej, doktor Ha Nguyen, która poświęciła całe życie na badania nad inteligencją głowonogów, jest gotowa na wszystko, by otrzymać szansę pracy nad tym odkryciem. Udaje się na wyspy, by dołączyć do ekipy DIANIMA, na którą składają się naznaczona bliznami pracownica ochrony oraz pierwszy (i być może ostatni) android na świecie.

Ośmiornice mogą stać się kluczem prowadzącym do przełomy w badaniach nad pozaludzką inteligencją. Gdy doktor Nguyen próbuje nawiązać kontakt z nowo odkrytym gatunkiem, siły potężniejsze niż DIANIMA próbują zagarnąć ośmiornice dla siebie.

Ale nikt nie pytał ich, co na ten temat sądzą. Ani co mogą w tej sprawie zrobić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 388

Oceny
4,2 (36 ocen)
20
8
5
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agabej

Nie polecam

Pietnaście minut lektury i już "osoba kierownicza" i Wielki Problem Zaimków. Zero gwiazdek.
40
narvik7

Nie polecam

Wciskanie ideologii i "osoby kierowniczej" zepsuło mi klimat na tyle mocno, że książkę odpuściłem... Tym bardziej że "rozkręcała" się dość wolno
30
sniff

Dobrze spędzony czas

Przyszłość nie wygląda różowo. Świetna książka.
10
MagdaTanka

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna lektura!!!
10
Grocik

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała!
00

Popularność




I. Qualia

I

Qualia

W żyją­cym ukła­dzie ner­wo­wym nie ma ciszy. Dopóki żyjemy, przez nasze neu­rony nie­ustan­nie prze­pływa sym­fo­nia elek­trycz­nej komu­ni­ka­cji. Jeste­śmy zbu­do­wani dla prze­pływu infor­ma­cji.

Tylko śmierć przy­nosi ciszę.

Dr Ha Nguyen, Jak myślą oce­any

Rozdział 1

1

Noc.

Trze­cia Dziel­nica Auto­no­micz­nej Strefy Han­dlo­wej Ho Chi Minh.

Pla­sti­kowa mar­kiza kawiarni zmo­czona desz­czem. Pod jej osłoną, spo­wici w kuchenną parę oraz ludz­kie roz­mowy, kel­ne­rzy krążą mię­dzy sto­li­kami, roz­no­sząc miseczki z cie­płą zupą, szklanki z mro­żoną kawą oraz butelki piwa.

Za ścianą desz­czu obok kawiarni niczym świe­tli­ste ryby prze­jeż­dżają elek­tryczne moto­cy­kle.

Lepiej nie myśl o rybach.

Law­rence sku­pił uwagę na sie­dzą­cej naprze­ciw kobie­cie, prze­cie­ra­ją­cej pałeczki pla­ster­kiem limonki. Taniec kolo­rów abglan­zo­wej osłony toż­sa­mo­ści masku­ją­cej jej twarz nie­ustan­nie zmie­niał się i migo­tał.

Jak coś kry­ją­cego się pod wodą…

Law­rence wbił paznok­cie w wewnętrzną powierzch­nię dłoni.

– Prze­pra­szam… czy mogłaby pani zmie­nić usta­wie­nie?

Kobieta speł­niła jego prośbę. Abglanz prze­sta­wił się na sche­ma­tyczny obraz kobie­cej twa­rzy. Męż­czy­zna dostrze­gał lek­kie zarysy jej praw­dzi­wego obli­cza, pły­wa­jące głę­boko pod powierzch­nią.

Pły­wa­jące…

– Z reguły nie uży­wam tego usta­wie­nia. – Oscy­la­cje abglanzu pozba­wiały wyrazu modu­la­cję jej głosu. – Twa­rze wyglą­dają nie­sa­mo­wi­cie. Więk­szość ludzi woli plamy.

Unio­sła pałeczki do ust. Maka­ron znik­nął pod błysz­czącą powierzch­nią warg elek­tro­nicz­nej maski. Za nią można było zoba­czyć cień kolej­nych warg i zębów.

Nie patrz na nią. Po pro­stu zacznij mówić.

– W porządku. Moja histo­ria. To dla niej tu przy­szli­śmy. Przy­by­łem na archi­pe­lag dzie­sięć… nie, już jede­na­ście lat temu. Przed­tem pra­co­wa­łem w cen­trum nur­ko­wym w Nha Trang. Kiedy tu przy­by­łem, na Con Dao były tylko dwa takie cen­tra. Jedno dzia­łało w ele­ganc­kim hotelu dla ludzi z zachodu, a dru­gie było małe i kiep­sko mu szło. Kupi­łem je za bez­cen. Archi­pe­lag był sen­nym, słabo zalud­nio­nym i rzadko odwie­dza­nym miej­scem. Ludzie uwa­żali, że jest nawie­dzony.

– Nawie­dzony?

– Kie­dyś było tam wię­zie­nie. Cmen­ta­rze wypeł­niają całe poko­le­nia dysy­den­tów zamę­czo­nych przez kolejne rządy. To nie­do­bre miej­sce na otwie­ra­nie inte­resu, prawda? Może to i prawda. Ale wystar­cza­jąco dobre dla kogoś, kto zado­woli się skrom­nym życiem. Pew­nie, że Con Dao miało swoje pro­blemy. Całe mnó­stwo pro­ble­mów. For­mal­nie rzecz bio­rąc, Glo­balny Park Ochrony Przy­rody obej­mo­wał cały archi­pe­lag – powierzch­nię wysp oraz ocean. Rybo­łów­stwo i polo­wa­nia były zaka­zane. Raz na rok zja­wiali się nawet ludzie z Orga­ni­za­cji Straż­ni­czej ONZ i spi­sy­wali raport. Rze­czy­wi­stość jed­nak wyglą­dała tak, że zawsze przy­pły­wały tam łodzie rybac­kie. Zarzu­cały włoki na rafach, posłu­gi­wały się cyjan­kiem i dyna­mi­tem. Wszy­scy straż­nicy w Parku Naro­do­wym byli sko­rum­po­wani. Jak mogłoby być ina­czej przy takich pen­sjach? Sprze­da­wali żół­wie jaja, ryby rafowe, wszystko, co wpa­dło im w ręce. Miej­scowi też w tym uczest­ni­czyli – łowiec­two pod­wodne i fre­edi­ving w poszu­ki­wa­niu małży. Son, mój pomoc­nik, też nur­ko­wał po małże.

– Gdzie jest teraz?

– Już pani mówi­łem. Nie wiem. Stra­ci­li­śmy ze sobą kon­takt po ewa­ku­acji.

– To on był z panem na łodzi? W dzień wypadku?

– Tak. Wła­śnie mia­łem o tym wspo­mnieć. – A raczej sta­ra­łem się unik­nąć tego tematu. – Wrak jest sta­lo­wym kadłu­bem taj­skiego frach­towca. Ma sześć­dzie­siąt metrów dłu­go­ści. Zato­nął pod koniec dwu­dzie­stego wieku. To jedyny w Wiet­na­mie wrak z dostę­pem do wnę­trza, do któ­rego można nur­ko­wać. Leży zale­d­wie dwa­dzie­ścia metrów pod wodą, ale warunki z reguły są złe. Silne prądy i słaba widocz­ność. To tylko dla klien­tów, któ­rzy wie­dzą, co robią. Na Con Dao nie mie­li­śmy takich zbyt wielu, więc nie odwie­dza­li­śmy wraku od lat. To było poranne nur­ko­wa­nie. Poza sezo­nem. Widocz­ność była bar­dzo kiep­ska, może ze dwa metry. Ale ten facet uparł się, żeby nur­ko­wać do wraku. Dla­tego sko­czy­li­śmy do wody i zaczę­li­śmy się zanu­rzać. Tylko ja i on. – Prze­rwał na chwilę. – Dodaję temu nie­po­trzeb­nego dra­ma­ty­zmu. W rze­czy­wi­sto­ści to była ruty­nowa sprawa. Ocie­rały się o nas kała­mar­nice i kobie. Widocz­ność była okropna. Już nie­mal dotar­li­śmy do wraku, gdy zde­cy­do­wa­łem, że odwo­łu­jemy próbę. Kiedy się rozej­rza­łem, zoba­czy­łem, że klient znik­nął. Ale to nor­malne. Gdy widocz­ność jest słaba, czę­sto tra­cimy ludzi z oczu. Wtedy trzeba po pro­stu zostać na miej­scu. Jeśli zacznie się ich szu­kać, łatwo można stra­cić orien­ta­cję. Jed­nakże po pię­ciu minu­tach ogar­nął mnie nie­po­kój. Zaczą­łem się cofać wzdłuż relingu frach­towca. Powta­rza­łem sobie, że klient wie, co robi. Nie wszedłby do wraku beze mnie. Może coś było nie w porządku z jego ekwi­pun­kiem? Albo posta­no­wił wypły­nąć na powierzch­nię? Ruszy­łem w górę, licząc na to, że tam go znajdę. Krzyk­ną­łem do cze­ka­ją­cego w łodzi Sona, pyta­jąc, czy go widział. Klienta nie było. Wró­ci­łem na dół. Czu­łem nara­sta­jącą panikę. Warunki panu­jące pod wodą pogar­szały tylko sytu­ację: mętna woda pełna poru­sza­ją­cych się kształ­tów. Ryby prze­my­ka­jące w moim polu widze­nia. Wresz­cie skie­ro­wa­łem się do wnę­trza wraku. Nie mógł być w żad­nym innym miej­scu. Gdy już się tam zna­la­złem, nie potrze­bo­wa­łem wiele czasu, żeby go zna­leźć. Nie dotarł daleko. Jego zwłoki ugrzę­zły pod scho­dami w głów­nej prze­strzeni ładun­ko­wej. Na skroni miał ranę. Ryby już zaczęły odgry­zać kawałki ciała. Wycią­gną­łem go na powierzch­nię. Son doma­gał się pod­ję­cia reani­ma­cji, ale wie­dzia­łem, że on nie żyje.

– Co pana zda­niem było przy­czyną śmierci?

– To nie mogła być rana. Była powierz­chowna. Uto­pił się, ponie­waż coś ukra­dło jego apa­rat odde­chowy, maskę, zbior­nik powie­trza, wszystko. Kiedy stra­cił ekwi­pu­nek, wpadł w panikę, ude­rzył się w głowę i stra­cił przy­tom­ność. Bez maski i apa­ratu odde­cho­wego umarł bar­dzo szybko.

– A co z apa­ra­tem? Zbior­ni­kiem? Maską? Zna­lazł je pan?

Pozba­wiona wyrazu twarz przy­wo­dząca na myśl zama­zane zdję­cie oraz bez­na­miętny, prze­kształ­cony głos przy­po­mniały Law­rence’owi wyspę. Powta­rzał swą histo­rię raz po raz. Straż­ni­kom par­ko­wym, poli­cji, repor­te­rom. Odpo­wie­dzią były oskar­że­nia, nie­do­wie­rza­nie, a w końcu obo­jęt­ność.

– Nie zna­la­złem.

– Ale prze­szu­kał pan sta­tek.

– Nie zro­bi­łem tego. Skła­ma­łem.

– Skła­mał pan?

– Nie byłem w sta­nie ponow­nie tam zejść. Powie­dzia­łem poli­cji, że szu­ka­łem jego sprzętu i spraw­dzi­łem cały sta­tek, ale… to nie była prawda. Bałem się. Nie było żad­nych poszu­ki­wań.

– Rozu­miem – rze­kła po chwili mil­cze­nia. – I co pan zro­bił póź­niej?

– Kon­ku­ren­cyjne cen­trum nur­kowe wyko­rzy­stało wypa­dek do odstra­sze­nia moich klien­tów. Inte­res zaczął pod­upa­dać. Ale w osta­tecz­nym roz­ra­chunku wszystko to nie miało zna­cze­nia. Trzy mie­siące po wypadku zaczęła się ewa­ku­acja. Żeby nie było wąt­pli­wo­ści, cie­szę się, że kupi­li­ście wyspę. Teraz przy­naj­mniej wiem, że otrzyma odpo­wied­nią ochronę. Znam każdy cal Con Dao, wszyst­kie rafy, które znisz­czono, każdą zło­wioną rybę. Tak będzie lepiej. Usuń­cie stąd wszyst­kich, otocz­cie archi­pe­lag kor­do­nem i broń­cie go. To jedyny spo­sób, by go ochro­nić. Byłem jed­nym z pierw­szych ludzi, któ­rzy przy­jęli waszą pro­po­zy­cję i wyje­chali. Wysoka rekom­pen­sata, nowy począ­tek. Być może mia­łem szczę­ście.

***

Być może. Gdy Law­rence odda­lał się od kawiarni w stru­gach desz­czu, nie był tego taki pewien. Tama­ryn­dowce koły­sały się, szu­miąc, na wie­trze. Jego pon­czo miało z boku dziurę i czuł mokrą plamę rosnącą na ubra­niu. Dotyk prze­mo­czo­nego mate­riału był zimny.

– Co pan widział?

O to pytali go wszy­scy – straż­nicy par­kowi, poli­cja, repor­te­rzy: „Co pan widział?”.

Nic. Niczego nie widział. Nie potra­fił jed­nak pozbyć się wra­że­nia, że coś widziało jego.

To wra­że­nie na­dal mu towa­rzy­szyło. Cie­szył się, że opu­ścił archi­pe­lag. Ale to nie wystar­czyło. Wra­że­nie powra­cało za każ­dym razem, gdy myślał o oce­anie.

Con Dao było dla niego domem. Pierw­szym, jaki miał w życiu. Ode­brało mu go to, co wyda­rzyło się na statku. Tę histo­rię pra­gnął opo­wie­dzieć, ale kobieta z DIA­NIMA i tak by jej nie zro­zu­miała.

Czy rze­czy­wi­ście była z DIA­NIMA? Nie powie­działa tego otwar­cie.

To nie miało zna­cze­nia. Może była z DIA­NIMA, a może z kon­ku­ren­cyj­nej firmy. W ASH Ho Chi Minh roiło się od kor­po­ra­cyj­nych szpie­gów i mię­dzy­na­ro­do­wych spi­sków.

Przed tygo­dniem poje­chał do Vung Tao, nad ocean. Nie widział wody od mie­sięcy i doszedł do wnio­sku, że pora znowu spró­bo­wać popły­wać. Wyszedł jed­nak na brzeg, nim fale się­gnęły mu do pasa, wypił kolejkę w barze na plaży, wró­cił do hotelu i wymel­do­wał się.

Ni­gdy już wię­cej nie nur­ko­wał.

Wróci do małego miesz­kanka w Trze­ciej Dziel­nicy i będzie patrzył, jak „wysoka rekom­pen­sata” DIA­NIMA powoli znika, nie­zdolny zna­leźć wyj­ścia z tej sytu­acji.

Po dwóch prze­czni­cach zła­pały go skur­cze. Runął na chod­nik. Obok zatrzy­mał się moto­cykl. Law­rence poczuł dotyk czy­jejś dłoni.

– Źle się pan czuje? – zapy­tał kobiecy głos.

Jego pole widze­nia zacie­śniło się, prze­cho­dząc w zamglony tunel.

– Niech pani wezwie pomoc. Pro­szę.

Nagle zauwa­żył w jej dłoni strzy­kawkę.

Moto­cy­kle prze­jeż­dżały obok. Ich zarysy znie­kształ­cały prze­ciw­desz­czowe pon­cza okry­wa­jące pojazdy i ludzi. Na sze­roko otwarte oczy Law­rence’a padał deszcz.

Znowu tam był. Na statku. Mętna woda pełna poru­sza­ją­cych się kształ­tów… nie­wy­raź­nych kształ­tów, które jego umysł cią­gle prze­twa­rzał w coś innego.

Pocho­dzimy z oce­anu i żyjemy wyłącz­nie dzięki temu, że zawsze nosimy ze sobą słoną wodę, w naszej krwi i w naszych komór­kach. Morze jest naszym praw­dzi­wym domem. Dla­tego brzeg tak nas uspo­kaja, gdy patrzymy na roz­bi­ja­jące się o niego fale niczym wygnańcy, któ­rzy wró­cili.

Dr Ha Nguyen, Jak myślą oce­any

Rozdział 2

2

Świa­tła podej­ścia bez­za­ło­go­wego hek­sa­kop­tera prze­su­wały się po wzbu­rzo­nej powierzchni oce­anu. Snopy reflek­to­rów były wypeł­nione stru­gami nie­sio­nego wia­trem desz­czu. Prze­mknęły po namo­rzy­nach i padły na nawierzch­nię lot­ni­ska.

Na ziemi nie paliły się żadne świa­tła. Znisz­czony pas star­towy biegł przez więk­szą część wąskiego prze­smyku wyspy. Lądo­wi­sko dla śmi­głow­ców było tylko wybla­kłym krę­giem. Pod czarną linią drzew rdze­wiały stare samo­loty. Pla­sti­kowa okła­dzina ścian głów­nego budynku obła­ziła niczym łuski zdzie­rane z mar­twej ryby.

Maszyna zawi­sła w miej­scu i zaczęła opa­dać. Wylą­do­wała z nagłym wstrzą­sem, obo­jętna na ludzką wygodę. Ale sku­teczna. Śmi­gła się zatrzy­mały, a drzwi otwo­rzyły.

Ha sły­szała dobie­ga­jącą z dżun­gli kako­fo­nię owa­dów oraz jazgot pohu­ku­ją­cych do sie­bie maka­ków. Nie­siony wia­trem deszcz padał na lądo­wi­sko pod kątem. Wycią­gnęła bagaże z ładowni. Sty­gnące sil­niki drona postu­ki­wały.

Mię­dzy drze­wami widziała aure­olę roz­świe­tlo­nego desz­czu ota­cza­jącą reflek­tory. Przy­słali po nią pojazd. Świa­tła hek­sa­kop­tera zga­sły i Ha ujrzała Księ­życ w pełni, czę­ściowo prze­sło­nięty przez zasłonę cir­ru­sów. Wiszące nisko nad lasem cumu­lusy zale­wały stru­gami desz­czu tro­pi­kalną roślin­ność wyspy.

Ha zaczerp­nęła tchu, zamknęła oczy i otwo­rzyła je, pró­bu­jąc przy­zwy­czaić wzrok do pół­mroku. Ode­zwały się gło­śniki maszyny.

– Zbliża się trans­por­ter. Pro­szę odsu­nąć się od hek­sa­kop­tera.

Ha wzięła bagaże i ucie­kła pod osłonę wiaty. Dron włą­czył świa­tła i odle­ciał pod takim kątem i z taką szyb­ko­ścią, że żywy pasa­żer stra­ciłby przy­tom­ność. Po kilku sekun­dach znik­nął w chmu­rach.

Pojazd był z demo­bilu – auto­no­miczny trans­por­ter opan­ce­rzony, z okrą­głymi oknami o utwar­dzo­nych szy­bach i wiel­kimi peł­nymi opo­nami o struk­tu­rze pla­stra miodu.

Z myślą o wygo­dzie kabinę dla pasa­żera wypo­sa­żono w wyściółkę tłu­miącą hałas i wstrząsy pod­czas jazdy. Ogniwa pali­wowe dzia­łały cicho, ale prze­kład­nia pisz­czała i wywo­ły­wała dziwne wibra­cje w kabi­nie. Ha przy­ciem­niła świa­tło.

Grube szyby ze szkła i z poli­wę­gla­nów znie­kształ­cały obraz. Widziała za nimi koły­szącą się ścianę dżun­gli napie­ra­jącą na wąską drogę. Na szybko mija­nych pola­nach dostrze­gała ruiny budowli, które kie­dyś mogły być for­tami. Albo mły­nami bądź fabry­kami. Czym­kol­wiek. Blask księ­życa w pełni pod­kre­ślał kształty fal na powierzchni oce­anu.

Samo­chód wje­chał do pogrą­żo­nego w mroku mia­steczka wci­śnię­tego mię­dzy las a ocean. Po cięż­kich, pokry­tych czer­woną dachówką dachach budyn­ków we fran­cu­skim stylu kolo­nial­nym spły­wały strugi desz­czu, a na stiuku utwo­rzyły się plamy od tro­pi­kal­nej wil­goci. Żalu­zje były zasu­nięte, a ogrody poro­sły pną­czami i mchem. Tu i ówdzie ich ciąg zakłó­cały budynki w bru­ta­li­stycz­nym komu­ni­stycz­nym stylu – liceum albo gmach Par­tii Komu­ni­stycz­nej. Beto­nowe, pokryte poro­stami potwory nocą wyda­wały się zupeł­nie bez­barwne.

Za dnia w opusz­czo­nym mia­steczku domi­no­wały brzyd­kie paste­lowe odcie­nie obła­żą­cego tynku. Po obu stro­nach ulic wypeł­nio­nych odpad­kami – liśćmi, kawał­kami gałęzi, toreb­kami nasien­nymi oraz owo­cami – rosły figowce o pniach poma­lo­wa­nych na blak­nący biały kolor.

Trans­por­ter wje­chał na bul­war, wzdłuż któ­rego biegł mur chro­niący przed mor­skimi falami. Blask reflek­to­rów padł na dwie małpy, niczym ludz­kie dzieci wal­czące o skarb wąt­pli­wej war­to­ści. Na skraju mia­steczka domy stop­niowo ustę­po­wały miej­sca budom o zapa­da­ją­cych się dachach, pochło­nię­tym już w poło­wie przez pną­cza.

Droga pro­wa­dziła wzdłuż brzegu. Kra­jo­braz po lewej prze­szedł w skały oraz fale oce­aniczne, lśniące teraz w bla­sku księ­życa. Z wody ster­czały czarne wynio­sło­ści mniej­szych wyse­pek archi­pe­lagu. Po pra­wej stro­nie pię­trzył się grzbiet głów­nej wyspy, poro­śnięty futrem lasu.

Na dachu widocz­nej na tle zbo­cza pagody paliły się sze­ro­ko­stru­mie­niowe reflek­tory, suge­ru­jące, że na ewa­ku­owa­nym archi­pe­lagu tli się jesz­cze życie. Jed­nakże oświe­tla­nie budynku było zapewne zauto­ma­ty­zo­wa­nym nawy­kiem. Wabi­kiem dla tury­stów, któ­rzy już ni­gdy tu nie wrócą.

Sta­cję badaw­czą ulo­ko­wano w opusz­czo­nym hotelu – bia­łym, pię­cio­pię­tro­wym budynku wznie­sio­nym w bar­dzo nie­ko­rzyst­nym miej­scu, po zawietrz­nej od naj­bar­dziej wietrz­nego punktu na wyspie. Hotel wyła­niał się spo­śród ota­cza­ją­cych go zaro­śli, oświe­tlony w podobny spo­sób jak pagoda. Jego zwró­cona ku dro­dze strona kryła się w cie­niu, a okna były ciemne. Droga dojaz­dowa pro­wa­dziła do bramy w podwój­nym ogro­dze­niu zwień­czo­nym dru­tem kol­cza­stym.

Płot był nowy i błysz­czący, ale hotel z pew­no­ścią opusz­czono na długo przed ewa­ku­acją wyspy. Za roz­bi­tymi szy­bami na wyż­szych pię­trach widać było podarte zasłony, a fasadę pokry­wały smugi błota i ple­śni.

Trans­por­to­wiec zatrzy­mał się przed podwójną bramą.

Z budynku wyło­niła się jakaś postać w prze­ciw­desz­czo­wym pon­czo. Pode­szła do pierw­szej bramy i ją otwo­rzyła. Trans­por­to­wiec wje­chał do strefy ocze­ki­wa­nia. Pierw­sza brama się zamknęła i otwo­rzyła się przed nim druga. Pojazd skie­ro­wał się na zaple­cze tunelu, gdzie znaj­do­wał się pokryty spę­ka­nymi tera­ko­to­wymi płyt­kami taras. Walały się na nim zeschłe liście palm posa­dzo­nych wokół hotelu, obcych dla tej wyspy.

Więk­szą część tarasu zaj­mo­wał prze­sad­nie wielki basen, wypeł­niony algami i ziel­skiem. Zapewne był to kie­dyś jeden z tych mod­nych w owym okre­sie sło­no­wod­nych base­nów, dają­cych gościom hote­lo­wym wra­że­nie pły­wa­nia w oce­anie bez koniecz­no­ści zanu­rza­nia się w nim. Jakieś pły­wa­jące w wodzie stwo­rze­nie prze­stra­szyło się na widok trans­por­towca i skryło się pod powierzch­nią.

Na brzegu basenu stały dwie mobilne jed­nostki badaw­cze wiel­ko­ści stan­dar­do­wego kon­te­nera, dostar­czone tu przez dron towa­rowy. Wyglą­dały jak fabrycz­nie wyko­nane domki pla­żowe.

Drzwi trans­por­towca otwo­rzyły się i jego wnę­trze wypeł­nił roz­świe­tlony bla­skiem reflek­to­rów deszcz. Odziana w prze­ciw­desz­czowe pon­czo postać zaj­rzała do środka. Kobieca twarz skryta pod kap­tu­rem. Sze­ro­kie, wysoko usta­wione kości policz­kowe. Ciemne oczy o uno­szą­cych się kąci­kach. Deszcz spły­wa­jący po policz­kach. Kobieta wypo­wie­działa jakieś zda­nie w języku, któ­rego Ha nie znała. Roz­legł się wład­czy, pozba­wiony into­na­cji kobiecy głos, brzmiący jak dwor­cowa zapo­wiedź. Pły­nął z odpor­nego na warunki pogo­dowe i wstrząsy apa­ratu tłu­ma­czą­cego przy­pię­tego do koł­nie­rza kobiety.

– Witam w Pla­cówce Badań Zaawan­so­wa­nych Con Dao. Nazy­wam się Altant­set­seg i jestem wyna­jętą pra­cow­nicą ochrony. Niech pani zabie­rze swoje bagaże. Pogoda sra na nas desz­czem.

Ha zamru­gała ze zdzi­wie­nia. Przez moment miała ochotę wybuch­nąć histe­rycz­nym śmie­chem. To była długa podróż.

Altant­set­seg wle­piła w nią spoj­rze­nie i wypo­wie­działa w swym ojczy­stym języku zda­nie przy­wo­dzące na myśl płot, w któ­rym każda szta­cheta była spół­gło­ską.

– Cudzo­łożny apa­rat tłu­ma­czący nie działa dobrze?

– Wystar­cza­jąco dobrze. Da się zro­zu­mieć.

– W takim razie ruszajmy.

Kobieta była znacz­nie wyż­sza od Ha. Miała co naj­mniej dwa metry wzro­stu. Ha dostrze­gła też kara­bin o krót­kiej, prak­tycz­nej lufie prze­rzu­cony przez ramię Altant­set­seg.

Deszcz jesz­cze się nasi­lił. Pisz­cze­nie prze­kładni trans­por­towca umil­kło, a jego pan­cerz nie tłu­mił już dźwię­ków, więc Ha wyraź­nie sły­szała wicher koły­szący pal­mami, odgłosy zwie­rząt wypeł­nia­jące mrok, oraz fale ude­rza­jące o brzeg pod tara­sem, poza zasię­giem jej wzroku. Wszystko to roz­pły­wało się jed­nak w nie­ustan­nym szu­mie desz­czu.

Ruszyły naprzód szyb­kim mar­szem, pochy­la­jąc się, by osło­nić twa­rze przed desz­czem. Po tej stro­nie w nie­licz­nych oknach na par­te­rze i pierw­szym pię­trze hotelu paliły się świa­tła. Pęk­nięty beto­nowy wazon chro­nił szklane drzwi wej­ściowe przed zamknię­ciem.

Altant­set­seg popro­wa­dziła Ha przez opusz­czony hol. Na sto­łach stały sterty ple­śnie­ją­cych krze­seł, a wil­gotne wyście­łane kanapy usta­wiono w krę­gach, by uła­twić roz­mowy, które i tak już dawno umil­kły. Na wol­nej prze­strzeni pośrodku sali stało kilka sto­łów. Był tam też sprzęt – kuch­nia polowa, maszynka do kawy, elek­tro­nika. Ślady zamiesz­ka­nia w ogrom­nym pomiesz­cze­niu z syn­te­tycz­nego mar­muru.

***

Apar­ta­ment Ha znaj­do­wał się na pię­trze. Cuch­nęło w nim wil­go­cią i zanie­dba­niem, ale poza tym było tu czy­sto. Altant­set­seg posta­wiła jej bagaże na pod­ło­dze i wyszła.

Ha już od kilku godzin marzyła o prysz­nicu, ale teraz uwa­liła się tylko na łóżku, nawet nie zdej­mu­jąc ubra­nia. Dobrze, że przy­naj­mniej ktoś roz­ście­lił czy­stą pościel.

Znowu śniły się jej mątwy.

Gdy gło­wo­nóg odpo­czywa, jego skóra zmie­nia nie­kiedy kolor oraz tek­sturę w spo­sób, który wydaje się nie­świa­domy – jakby elek­tro­che­miczny stru­mień jego myśli odbi­jał się na powierzchni ciała. W takim sta­nie naprawdę przy­po­mina swo­bodny, wolny od ciała umysł uno­szący się w otwar­tym oce­anie.

Dr Ha Nguyen, Jak myślą oce­any

Rozdział 3

3

W tym śnie Ha ni­gdy nie widziała mątw w ich naj­lep­szym sta­nie – barw­nych i świe­tli­stych, ozdo­bio­nych zmie­nia­ją­cymi się kalej­do­sko­powo kolo­rami, ukła­da­ją­cych ramiona niczym sema­fory wyra­ża­jące groźbę albo cie­ka­wość. Nie.

W tym śnie opusz­czała się w głę­biny, uwię­ziona w bia­łym szu­mie apa­ratu odde­cho­wego. Zanu­rzała się w szarą jak wapno wodę. Wodę zmą­coną sepią, ska­laną uno­szą­cymi się swo­bod­nie sie­ciami ciem­no­ści. Aż osia­dła na muli­stym, peł­nym kamieni dnie.

Mątwy skła­dały jaja w szcze­li­nach skal­nych. Młode świe­ciły w ich wnę­trzu niczym wiązki bla­sku uwię­zione pod bło­nami.

Cenne jaja nie powinny leżeć odsło­nięte w mule. Mątwy zawie­szały je pod skal­nymi pół­kami, by zapew­nić im osłonę. Coś tu było bar­dzo nie w porządku.

Jaj strze­gła uno­sząca się nad nimi olbrzy­mia samica. W pierw­szej chwili Ha nie zauwa­żyła jej w wodzie wypeł­nio­nej sepią i mułem. Szarp­nęła się do tyłu, zasko­czona, ale mątwa nie zare­ago­wała. Na­dal uno­siła się spo­koj­nie. Kie­ro­wała wzrok na Ha, ale jej nie widziała.

Stwo­rze­nie było bli­skie śmierci. Jego ciało było białe, tu i ówdzie upstrzone rdza­wymi pla­mami o nie­zdro­wym wyglą­dzie. Bez tańca wzo­rów i barw, zawsze widocz­nego na skó­rze zdro­wej mątwy, wyda­wało się nagie i bez­bronne.

Mątwie ode­rwano kilka ramion. Jedna z dwóch dłu­gich macek chwyt­nych uno­siła się bez­wład­nie na sła­bym prą­dzie.

Kamie­nie w tym miej­scu two­rzyły luźny krąg, niczym don­żon zdo­by­tego zamku. Skalne nawisy przy­wo­dziły na myśl znisz­czone kon­dy­gna­cje wieży. Szcze­liny były otwo­rami strzel­ni­czymi dla łucz­ni­ków. Zauwa­żyła trzy kolejne mątwy ukry­wa­jące się pod jed­nym z nawi­sów. One rów­nież stra­ciły znaczną część skóry i bra­ko­wało im nie­któ­rych ramion. Uno­siły się w wodzie niczym widma gło­wo­no­gów o nie­zdro­wym, per­ło­wym odcie­niu i obser­wo­wały. Przez pozo­stałe na nich frag­menty skóry prze­su­wały się wachla­rze mato­wej czer­wieni i brązu, mapa mar­twych połą­czeń.

Nagle samica, którą Ha zauwa­żyła naj­wcze­śniej, zbli­żyła się do jaj. Jej poszar­pane płe­twy były słabe. Pły­nęła niczym sta­tek widmo przy­bi­ja­jący do brzegu pod podar­tymi żaglami. Mątwa pogła­skała jedno z jaj nie­tknię­tym ramie­niem chwyt­nym. Plamy na jej skó­rze zalśniły bladą żół­cią. Mątwa spra­wiała wra­że­nie, że ruch i zmiana koloru wyma­gały od niej mak­sy­mal­nego wysiłku.

Wewnątrz jaja zami­go­tało słabe świa­tełko.

Mątwa zaczęła wzno­sić się ku powierzchni, a Ha pły­nęła razem z nią. Gdy minęły trzy pozo­stałe osob­niki kry­jące się pod nawi­sem, Ha poczuła, że prze­bie­gło mię­dzy nimi lek­kie drże­nie. Roz­po­zna­nia? Pozdro­wie­nia? Poże­gna­nia? Samica pły­nęła w górę po spi­rali, zosta­wia­jąc za sobą ślad uwal­nia­nej co chwila sepii niczym dym bucha­jący z sil­ni­ków uszko­dzo­nego samo­lotu, który jed­nak wzla­ty­wał ku niebu, zamiast opa­dać.

Samica i Ha wynu­rzyły się w tej samej chwili. Przy­wi­tał je świat ośle­pia­ją­cego bla­sku słońca, cha­otycz­nych dźwię­ków oraz mor­skiej piany.

Mątwa znie­ru­cho­miała. Ha wie­działa, że stwo­rze­nie nie żyje, pod­pły­nęła jed­nak do niego, zdjęła ręka­wicę, a potem pogła­skała je po uszko­dzo­nej gło­wie i reszt­kach ode­rwa­nych ramion.

Nad nią mewy zata­czały z wrza­skiem kręgi, cze­ka­jąc, aż kobieta porzuci pokarm, który zauwa­żyły. Ha popły­nęła w stronę łodzi, tuląc mątwę niczym uto­pione dziecko.

Obu­dziła się z twa­rzą mokrą od łez, tak samo jak zawsze.

Wizja, która nawie­dzała ją nocami, była jed­no­cze­śnie marze­niem sen­nym i wspo­mnie­niem. Nie potra­fiła już okre­ślić, które ele­menty wywo­dzą się z tego pierw­szego, a które z dru­giego źró­dła. Była w tam­tym miej­scu w real­nym życiu. Ale sepia była wtedy gęst­sza, nie­praw­daż? Przy­po­mi­nała zasłonę ocie­ra­jącą się o jej plecy. Była w tym miej­scu i widziała trzy bar­dzo stare mątwy uno­szące się na podo­bień­stwo mni­chów pod roz­trza­ska­nymi blan­kami swego zamku. Ale wtedy jaja nie świe­ciły. To było nie­moż­liwe. Nie było też umie­ra­ją­cej samicy uno­szącej się ku powierzchni jak lustrzane odbi­cie spa­da­ją­cego do wody samo­lotu.

Jej umysł raz po raz wra­cał do wspo­mnień o tym miej­scu i za każ­dym razem w sce­nie coś się zmie­niało. Czy były to błędy pamięci, nara­sta­jące przy każ­dym kolej­nym powtó­rze­niu? Czy raczej za każ­dym razem zbli­żała się nieco do prawdy?

– Pła­czesz. Znowu mia­łaś ten sen?

Ha usia­dła. Nie przy­po­mi­nała sobie, żeby to zro­biła, ale w któ­rejś chwili musiała roz­wi­nąć ter­mi­nal i poło­żyć na sto­liku noc­nym. A może zapi­sała w jego pamięci, o któ­rej godzi­nie ma roz­wi­nąć się sam?

Stał przed nią – dwu­dzie­sto­ścian na nogach w stylu ori­gami – a z jego oku­lusa pły­nęło świa­tło. W tym świe­tle ryso­wał się Kam­ran. Stał u pod­nóża jej łóżka i pił z kubka coś, co z pew­no­ścią było kawą.

Widziała zarys drzwi przez koł­nierz jego koszuli. Widziała ducha dywanu przez jego buty.

– Tak. To ten sam sen.

– Musisz się od tego uwol­nić, Ha. To już prze­szłość. Nie mogłaś nic w tej spra­wie zro­bić.

Mogła coś zro­bić i wie­działa o tym. Były też rze­czy, któ­rych mogła nie zro­bić. Ale Kam­ran ni­gdy nie pozwa­lał jej przy­znać się przed sobą do winy w żad­nej spra­wie. Ani nawet wziąć na sie­bie odpo­wie­dzial­no­ści. Nie warto było znowu z nim o tym roz­ma­wiać. Każda roz­mowa koń­czyła się stwier­dze­niem, że Ha „musi się od tego uwol­nić”.

Zmie­niła temat.

– Gdzie jesteś?

– W labo­ra­to­rium.

– U was minęła już druga w nocy! Dla­czego jesz­cze pra­cu­jesz?

Kam­ran wzru­szył ramio­nami.

– Prze­stań mnie oskar­żać o wam­pi­ryzm. Jak minęła ci podróż?

– Była długa. A gdy opusz­cza­li­śmy Auto­no­miczną Strefę Han­dlową Ho Chi Minh, roz­sza­lała się burza. Pilot drona był pozba­wio­nym wraż­li­wo­ści skur­wy­sy­nem. Porzy­ga­łam się po dro­dze do Con Dao.

– Czy mia­łaś oka­zję spo­tkać się z nią oso­bi­ście?

– Z dok­tor Mínervudóttir-Chan? W Ho Chi Minh? Nie. Jest w Osi SF-SD, koor­dy­nuje wykup przy­brzeż­nych insty­tu­cji badaw­czych. Tak przy­naj­mniej powie­działo mi jej Sub-4. Nie chciało dodać nic wię­cej. Wszystko to jest bar­dzo tajem­ni­cze. Albo to prawda, albo ludzie sami nie wie­dzą, co się dzieje. Sub-4 obie­cało, że osoba lide­ru­jąca w Con Dao powie mi wszystko, gdy już przy­będę na miej­sce.

– I zro­biła to?

– Jesz­cze jej nie spo­tka­łam.

Ha wstała i zaczęła prze­rzu­cać rze­czy w tor­bie w poszu­ki­wa­niu czy­stego ubra­nia. Prze­szła przez nogę Kam­rana.

– Prze­pra­szam.

– Pra­wie tego nie poczu­łem – odpo­wie­dział.

– Muszę ci opo­wie­dzieć o oso­bie ochro­niar­skiej, którą dzi­siaj spo­tka­łam.

– Nie mogę się docze­kać – odpo­wie­dział Kam­ran. – Ale nie w tej chwili. Jesteś prze­mę­czona. Widzę to po two­jej twa­rzy. Musisz się zaakli­ma­ty­zo­wać, zorien­to­wać w sytu­acji. A ja muszę wyko­rzy­stać dzia­ła­nie kawy.

– Powi­nie­neś wró­cić do domu i się prze­spać. Uni­kasz wła­snego miesz­ka­nia?

Kam­ran odwró­cił wzrok.

– Być może.

– Jak będziesz taki sen­ty­men­talny, wkrótce zaczniesz spać pod sto­łami w labo­ra­to­rium.

– Weź prysz­nic. Jesteś brudna i włosy ci się lepią.

– Dzię­kuję. To było bar­dzo miłe.

– Zawsze jestem miły.

Kam­ran jak zwy­kle znik­nął, nie mówiąc „do widze­nia”.

Pozna­li­śmy sekwen­cję kodu gene­tycz­nego, rozu­miemy, jak białka łączą się ze sobą, żeby stwo­rzyć komórkę, a nawet wiemy sporo o tym, jak epi­ge­ne­tyczne czyn­niki kon­tro­lują ten pro­ces. A mimo to na­dal nie potra­fimy pojąć, co się dzieje, kiedy czy­tamy zda­nie. Zna­cze­nie nie jest efek­tem neu­ro­lo­gicz­nego pro­cesu zacho­dzą­cego w naszym mózgu. Nie kryje się też w sta­ran­nym uło­że­niu plam farby dru­kar­skiej na papie­rze ani w ukła­dzie jasnych i ciem­nych obsza­rów na ekra­nie. Nie ma masy ani ładunku elek­trycz­nego. Nie zaj­muje żad­nej prze­strzeni. A mimo to wywiera wpływ na świat.

Dr Ha Nguyen, Jak myślą oce­any

Rozdział 4

4

Altant­set­seg sie­działa w pro­wi­zo­rycz­nej kuchni i jadła jajko na twardo. Na stole leżały czę­ści roz­ło­żo­nego kara­binu, brudne od oleju szmaty, kilka ter­mi­nali oraz roz­ma­ite czę­ści elek­tro­niczne. Miała na sobie gra­na­towy kom­bi­ne­zon. Na jego ramio­nach i nad kie­sze­niami na piersi umiesz­czono rzepy na epo­lety, ale nic do nich nie przy­cze­piono. Czarne, ostrzy­żone na jeża włosy tu i ówdzie upstrzyły smużki siwi­zny. Mogła mieć jakieś trzy­dzie­ści pięć, czter­dzie­ści lat, być może wię­cej. Potężne dło­nie, spuch­nięte od pogody i pracy. Ciemne plamki na gra­nicy wło­sów po lewej stro­nie twa­rzy. Można je było wziąć za zna­miona, ale Ha widziała już przed­tem wete­ra­nów wojny i wie­działa, że to ślady po szrap­ne­lach.

Woń świe­żej kawy prze­biła się przez wypeł­nia­jące hol zapa­chy smaru do broni, ozonu, ple­śni i zanie­dba­nia. Przez okna prze­dzie­rał się wcze­sny blask zachmu­rzo­nego poranka. Towa­rzy­szyła mu słona, nie­świeża woń morza. Altant­set­seg wska­zała ruchem pod­bródka miskę z jaj­kami oraz grzanki leżące obok maszyny do kawy.

– Dzię­kuję.

Ha nalała sobie kawy do jed­nego z kilku nie do końca czy­stych kub­ków. Pod­stawka grzew­cza pod dzban­kiem nie dzia­łała zbyt dobrze i płyn był letni. Prze­łknęła go jed­nym hau­stem. Nie usia­dła na krze­śle, tylko wzięła sobie jajko. Zauwa­żyła apa­rat tłu­ma­czący pośród mar­twej natury ele­men­tów broni, sko­ru­pek jaj oraz okrusz­ków.

– Osoba lide­ru­jąca?

Altant­set­seg przyj­rzała się jej, ski­nęła głową i wska­zała kciu­kiem w stronę tarasu oraz plaży.

– Dzień dobry.

Altant­set­seg wzru­szyła ramio­nami, powie­działa coś, co zabrzmiało dla Ha jak „San igloo”, i poto­czyła dru­gie jajko po bla­cie, kru­sząc sko­rupkę.

Ha wyjęła maka­ro­nik z papie­ro­wej torebki, którą przy­nio­sła, i poło­żyła go na bla­cie przed drugą kobietą.

Altant­set­seg zer­k­nęła na niego i obrzu­ciła Ha pyta­ją­cym spoj­rze­niem. Ta poru­szyła prze­sad­nie żuchwą, naśla­du­jąc jedze­nie.

– Maka­ro­nik. – Wska­zała sie­bie pal­cem. – Sama go upie­kłam. To pre­zent.

Altant­set­seg gapiła się na nią z nie­zmie­nio­nym wyra­zem twa­rzy,

– Żar­tuję. Nie umiem piec cia­stek. Kupi­łam je w ASH Ho Chi Minh. Ale są dobre.

Odda­liła się. Ochro­niarka sie­działa za sto­łem, wpa­tru­jąc się podejrz­li­wie w zło­to­brą­zowe koko­sowe cia­steczko.

Jedząc jajko, Ha wyszła na wyło­żony spę­ka­nymi kafel­kami taras. Widziała osobę lide­ru­jącą. Wysoka, smu­kła postać stała na plaży odwró­cona do niej ple­cami. Zamiesz­ku­jące basen stwo­rze­nie ukryło się pod wodą, gdy prze­cho­dziła obok.

Morze było spo­kojne. Jego powierzch­nia falo­wała lekko w per­ło­wo­sza­rej, nieco cytry­no­wej mgiełce wcze­snego poranka niczym zasłona koły­sząca się na wie­trze.

Gdy Ha pode­szła bli­żej, osoba lide­ru­jąca się odwró­ciła.

***

Kobieta zatrzy­mała się, jakby potknęła się na pia­sku. Papie­rowa torebka omal nie wypa­dła jej z rąk.

Osoba lide­ru­jąca trzy­mała w dłu­gich dło­niach kilka musze­lek róż­nych roz­mia­rów. Zacze­kała chwilę, by Ha mogła wziąć się w garść.

Widziała wywiad na sufi­cie pokoju hote­lo­wego. Któ­raś z gada­ją­cych głów od popu­la­ry­za­cji nauki, zaj­mu­ją­cych się wszyst­kim – od pro­gra­mów dla dzieci do fil­mów doku­men­tal­nych – roz­ma­wiała z tą… istotą. Roz­ma­wiała z Evri­mem.

Osobą lide­ru­jącą, którą miała teraz przed sobą, był Evrim. Ni­gdy by się nie spo­dzie­wała, że go spo­tka. Można go było zoba­czyć na ekra­nie w lustrze w łazience, na sufi­cie albo na brud­nym oknie w metrze. Na ekra­nie widy­wało się takich ludzi – czy raczej istoty, które mówiły i wyglą­dały jak ludzie – ale miesz­kały gdzie indziej. W płyn­nym kró­le­stwie, do któ­rego widzo­wie nie mieli wstępu. W świe­cie, w któ­rym działy się ważne rze­czy, nie­po­dob­nym do tego, w któ­rym żyli widzo­wie. Nikomu nie przy­cho­dziło do głowy, że kie­dyś ich spo­tka. Że w ogóle można ich spo­tkać. Ale Evrim tu był.

Wycią­gnął do niej rękę.

– Cie­szę się z naszego spo­tka­nia. Miło panią poznać.

Uści­snęła słabo jego dłoń.

– Może pani ści­skać moc­niej – zapew­nił. – Jej skon­stru­owa­nie kosz­to­wało ponad dwie­ście pięć­dzie­siąt milio­nów dola­rów. Więk­sza część wyko­rzy­sta­nej w niej tech­no­lo­gii pocho­dzi z armii. Ma ona zasto­so­wa­nie w pro­te­zach koń­czyn. Nie sądzę, by moja ręka miała się zła­mać.

Uśmiech­nął się do Ha. Przy­ła­pała się na tym, że pró­buje coś wyczy­tać z jego oczu, z pozy­cji, w któ­rej stał. Dostrzec róż­nicę. Bez skutku. Dłoń była chłodna – w końcu był wcze­sny ranek nad brze­giem morza – ale wyczu­wało się w niej cie­pło, nie­odróż­nialne od wewnętrz­nego cie­pła ludz­kiej ręki. Na pal­cach i wewnętrz­nej powierzchni Ha wyczu­wała zia­renka pia­sku. Evrim zbie­rał muszelki. Uświa­do­miła sobie, że za długo już trzyma dłoń, i ją wypu­ściła.

– Ha – przed­sta­wiła się.

– Tak. Dok­tor Ha Nguyen. Witam panią. Widzę, że wie pani, kim jestem.

Evrim ponow­nie zwró­cił się w stronę morza. Uświa­do­miła sobie, że chce dać jej moment na otrzą­śnię­cie się z szoku. Zacho­wała się nie­uprzej­mie. Był trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wyż­szy od niej. Twarz miał pocią­głą, a koń­czyny dłu­gie. Jego budowa była syme­tryczna, pięk­nie neu­tralna i nieco wyide­ali­zo­wana. Na takiej syl­wetce nawet nie­praw­do­po­dob­nie brzyd­kie ubra­nia wyglą­dały dobrze. Dla­tego czę­sto widziało się ją u mane­ki­nów na wysta­wach oraz na wybie­gach. Uświa­do­miła sobie, że w myślach uważa Evrima za męż­czy­znę. A prze­cież nim nie był. Czym wła­ści­wie był… czy może było?

„Widzę, że wie pani, kim jestem”.

Czy to była prawda? Co wła­ści­wie wie­działa? Spraw­dziła w myślach listę zna­nych jej fak­tów. Evrim był jedyną (przy­pusz­czal­nie) świa­domą istotą, jaką kie­dy­kol­wiek stwo­rzyła ludz­kość. Wresz­cie zre­ali­zo­wa­nym marze­niem o andro­idzie. Naj­droż­szym, pomi­ja­jąc bada­nia kosmosu, pro­jek­tem, jakiego kie­dy­kol­wiek pod­jęła się pry­watna firma. Jak czę­sto powta­rzano, czymś, na co ludz­kość cze­kała od dawna – świa­domą formą życia stwo­rzoną wyłącz­nie siłą jej tech­no­lo­gicz­nej woli.

Evrim stał się inspi­ra­cją dla wielu pośpiesz­nie uchwa­lo­nych praw, a także ich celem. Uczy­niły one jego ist­nie­nie, a rów­nież two­rze­nie dal­szych podob­nych istot, nie­le­gal­nym w więk­szo­ści jurys­dyk­cji na świe­cie, w tym we wszyst­kich kra­jach pod­le­ga­ją­cych rzą­dom Dyrek­to­riatu ONZ. Nawet sam Evrim (sama? samo?) – Ha była poiry­to­wana pro­win­cjo­na­li­zmem wła­snego mózgu. Już pro­sty fakt ist­nie­nia andro­ida był nie­le­galny w ponad poło­wie świata. Jego powsta­nie w wielu miej­scach wywo­łało gwał­towne zamieszki. Ha pamię­tała uzbro­jo­nych w broń palną ludzi sztur­mu­ją­cych budy­nek DIA­NIMA w Moskwie, zamach bom­bowy na sie­dzibę kor­po­ra­cji w Paryżu oraz śmierć jej wice­pre­zesa od spraw inży­nie­ryj­nych, który zgi­nął na swym jach­cie na Kara­ibach wysa­dzony przez lata­jącą minę nakie­ro­waną na jego DNA. Przy­po­mi­nała też sobie widziany na ekra­nie na sufi­cie w pokoju hote­lo­wym obraz męż­czy­zny, który pod­pa­lił się u bram Waty­kanu.

Czło­wiek spa­lił się żyw­cem tylko dla­tego, że ist­nie­jesz. Jakie to wra­że­nie?

Zdała sobie sprawę, że naj­bar­dziej w andro­idzie nie­po­koi ją fakt, że jej mózg pró­buje zali­czyć go do jakiejś kate­go­rii, do któ­rej nie mógł paso­wać bez poważ­nych znie­kształ­ceń. Gdyby tylko potra­fiła się uwol­nić od pra­gnie­nia wci­śnię­cia go do otworu o odpo­wied­nim kształ­cie, jak klo­cek w zabawce dla dzieci. Przy­pi­sa­nia mu toż­sa­mo­ści płcio­wej. Wpa­dła w nawyk mówie­nia (i myśle­nia) po angiel­sku i posłu­gi­wa­nia się archa­icz­nym poję­ciem rodzaju gra­ma­tycz­nego typo­wym dla tego języka.

Prze­sta­wiła mózg na swój drugi język, turecki. W nim zaimek trze­ciej osoby, „o”, nie miał rodzaju gra­ma­tycz­nego. „O” nie stwa­rzało pro­ble­mów. Mogło zastę­po­wać wszyst­kie formy trze­ciej osoby wystę­pu­jące w języku angiel­skim. W myślach zaczęła opi­sy­wać Evrim turec­kim „o” – okrą­głym jak jego kształt, holi­stycz­nym i inklu­zyw­nym. Pro­blem gen­der znik­nął, a dyso­nans zaczął bled­nąć, ustę­pu­jąc miej­sca czy­stemu zdu­mie­niu i zachwy­towi.

Nie uświa­da­mia­jąc sobie, co robi, wycią­gnęła do Evrim rękę z maka­ro­ni­kiem. Sły­szała w tym wywia­dzie, że android nie je, choć czuje zapach i smak, oraz że ni­gdy nie śpi i o niczym nie zapo­mina.

Jak można być czło­wie­kiem i o niczym nie zapo­mi­nać? Ni­gdy nie spać ani nie jeść? Evrim spoj­rzało na przed­miot w jej dłoni.

– Czy to muszla? Mor­skie stwo­rze­nie?

– To maka­ro­nik.

– A co ozna­cza to słowo?

– To ciastko.

– Aha! – Wzięło maka­ro­nik w rękę, dźgnęło go dłu­gim pal­cem i pową­chało, a potem się uśmiech­nęło. – Dzię­kuję. Nikt ni­gdy nie dał mi cze­goś takiego.

Myślę o swych poprzed­ni­kach, któ­rzy gapili się pod mikro­sko­pem na roz­ga­łę­zia­jące się neu­rony mar­twych mózgów. Byli rów­nie dalecy od życia, które kie­dyś w nich ist­niało, jak arche­olog od wspo­mnień osoby trzy­ma­ją­cej ongiś w ręce dzban, któ­rego odłamki wyko­pał. Ci pio­nie­rzy neu­ro­nauki potra­fili jedy­nie naszki­co­wać naj­prost­sze mapy połą­czeń, które widzieli, zatarte fun­da­menty cze­goś, co kie­dyś było for­tecą.

Teraz potra­fimy zre­kon­stru­ować cały zamek z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami – nie tylko każdą nić w gobe­li­nach, lecz także wszyst­kie spi­ski lęgnące się w umy­słach dwo­rzan, któ­rzy ongiś w nim żyli i umie­rali.

Dr Arn­ka­tla Mínervudóttir-Chan,Budo­wa­nie umy­słów

Rozdział 5

5

Kawiar­nia, w któ­rej naj­czę­ściej pra­co­wał Rustem, znaj­do­wała się w zanie­dba­nej czę­ści Astra­cha­nia, nie­opo­dal bie­lo­nych murów sta­rego kremla. Przed stu­le­ciami dom nale­żał do irań­skiego kupca. Dawny wła­ści­ciel ude­ko­ro­wał go na podo­bień­stwo meczetu – płatki złota i gip­sowe trompy spły­wa­jące falami ze szczy­to­wych kopuł. Jed­nakże archi­tekt, któ­rego wyna­jął na prze­ło­mie dwu­dzie­stego wieku, cecho­wał się upodo­ba­niem do art déco, co nadało wszyst­kiemu przy­jem­nie roślinny wygląd. Mimo że budy­nek przy­po­mi­nał meczet, jego wła­ści­ciel miał here­tyc­kie upodo­ba­nie do przed­sta­wia­nia ludz­kich postaci – zwłasz­cza gib­kich kobiet o stra­te­gicz­nie zasło­nię­tych twa­rzach, czer­pią­cych wodę z fan­ta­stycz­nych źró­deł albo wyle­gu­ją­cych się na kana­pach w alta­nach poro­śnię­tych zmy­słowo wino­ro­ślą.

Czas pokrył to wszystko patyną, a wiele bar­dziej inte­re­su­ją­cych frag­men­tów fre­sków się złusz­czyło. Zepsuły je też nie­udolne dodatki – boaze­ria bez­ce­re­mo­nial­nie prze­ci­na­jąca wpół kąpiącą się pięk­ność czy drzwi przed­wcze­śnie koń­czące suł­tań­skie polo­wa­nie na lwy. Nie­mniej archi­tek­tura budynku, a także fakt, że z upły­wem dzie­się­cio­leci podzie­lono go na miesz­ka­nia i maga­zyny, zapew­niały pry­wat­ność. Kawiar­nia była labi­ryn­tem małych poko­ików oddzie­lo­nych od sie­bie drew­nia­nymi prze­pie­rze­niami bądź osło­nię­tych przed spoj­rze­niami gapiów butwie­ją­cymi aksa­mit­nymi kota­rami albo dziw­nie suge­styw­nymi gobe­li­nami, w któ­rych kli­mat Księgi tysiąca i jed­nej nocy mie­szał się ze sty­lem typo­wym dla póź­nego caratu.

Kawiar­nia nale­żała do Turka, który suge­ro­wał, że wygnano go z Repu­bliki Stam­bul­skiej za jakąś strasz­liwą zbrod­nię. Urzę­do­wał na par­te­rze, w obło­kach pary bucha­ją­cej z gigan­tycz­nego mul­ti­sa­mo­waru z pole­ro­wa­nego mosią­dzu, pro­du­ku­ją­cego sto fili­ża­nek czar­nej her­baty na godzinę. Robił też kawę po turecku tak gęstą, że nie uto­nąłby w niej bawół. Zatrud­nił Kaza­cha, który piekł jesio­try, według zapew­nień wła­ści­ciela zło­wione przez kłu­sow­ni­ków w Morzu Kaspij­skim. Ta suge­stia nie­le­gal­no­ści doda­wała rybom smaku, choć wszy­scy wie­dzieli, że mięso wyho­do­wano in vitro. Ostatni kaspij­ski jesiotr albo krył się przed zagładą gdzieś w głę­bi­nach, albo już dawno go zje­dzono.

Turek prze­ka­zy­wał wia­do­mo­ści i wysy­łał komu­ni­katy na ter­mi­nal tym, któ­rych szu­kał ktoś, z kim nie chcieli się spo­tkać. Ta ostat­nia usługa dla sta­łych klien­tów była dar­mowa.

Rustem był sta­łym klien­tem od pra­wie roku, od pierw­szego dnia pobytu w Repu­blice Astra­chań­skiej. W więk­szość dni już od rana rezy­do­wał w zasło­nię­tej kotarą wnęce na dru­gim pię­trze. Zaczy­nał dzień od kahvalti zło­żo­nego z oli­wek, fety, jajka na twardo, pod­pło­my­ków oraz dżemu figo­wego. Czę­sto się zda­rzało, że nie opusz­czał poste­runku aż do zachodu słońca.

Inte­res szedł dobrze. Repu­blika Astra­chań­ska, zawsze miło wita­jąca oby­wa­teli posia­da­ją­cych inte­re­su­jące talenty, miała wkrótce przy­znać mu pasz­port, a wraz z nim nie­pewną ochronę, którą taki doku­ment zapew­niał.

Gdy zja­wił się dzi­siaj, Turek ski­nął do niego głową.

– We wnęce czeka na cie­bie kobieta. Ma abglanz na twa­rzy. Pytała o cie­bie z nazwi­ska. Tak tylko mówię.

Rustem zadał sobie pyta­nie, czy powi­nien ucie­kać.

Nie, Moskwa nie zabi­łaby go w ten spo­sób. Nie był wart oso­bi­stej wizyty. Iry­ta­cja, o jaką przy­pra­wiał tam­tej­sze grube ryby, zasłu­gi­wała co naj­wy­żej na drona kami­kaze wiel­ko­ści osy, który roz­wa­liłby mu pół twa­rzy w zaułku. Albo to, albo w ogóle nic. Ponie­waż upły­nął już rok i na­dal miał całą twarz, wyglą­dało na to dru­gie.

– Dzię­kuję.

***

Cze­kała na niego we wnęce. Stał przed nią talerz z pie­czo­nym jesio­trem, a jej abglanz co pół sekundy poka­zy­wał nową twarz – tak szybko, że oko nie mogło dostrzec rysów, nim poja­wiły się nowe. Męż­czyźni, kobiety oraz efe­me­ryczne, wabiące nie­bi­narne połą­cze­nia. Nie­które piękne, inne zwy­czajne, a jesz­cze inne prze­ra­ża­jące. Czy to byli praw­dziwi ludzie, czy losowo gene­ro­wane kon­strukty?

Miała małe dło­nie. Paznok­cie pokryła zło­tym lakie­rem, a zabar­wione na pla­ty­nowo aż za drugi kny­kieć palce lśniły od rybiego tłusz­czu. Zja­dła już połowę jesio­tra. Gdy wszedł, wła­śnie pochła­niała kolejny kawa­łek. Robiła to na tyle powoli, że każ­dym kęsem mogło się nacie­szyć pół tuzina róż­nych ust i zesta­wów zębów.

Lubi jeść.

Rustem nie był zbyt­nio zain­te­re­so­wany jedze­niem, choć w kawiarni poda­wano dobrego jesio­tra, a w kawie obcho­dziła go jedy­nie dawka kofe­iny, jaką mogła mu zapew­nić. Wła­śnie dla­tego lubił strasz­li­wie mocną maź Turka.

Prawda wyglą­dała tak, że spę­dzał bar­dzo dużo czasu poza swym fizycz­nym śro­do­wi­skiem. Przy­kle­jał się do ter­mi­nali na wiele godzin, zagu­biony w świe­cie swej pracy, i wra­cał do rze­czy­wi­sto­ści dopiero wtedy, gdy zmu­szały go do tego ciem­ność za oknem, suchość w gar­dle albo pusty żołą­dek. Haku­jąc sieci neu­ro­nowe, nie posłu­gi­wał się mode­lami VR ani 3D. W mło­do­ści nie było go stać na takie rze­czy. Gdy miesz­kał w mia­steczku Jeła­buga w daw­nej Repu­blice Tatar­stanu (obec­nie będą­cej czę­ścią Wspól­noty Ural­skiej), więk­szość pracy wyko­ny­wał na zesta­wie brud­nych ter­mi­nali, które sam połą­czył ze sobą, sie­dząc w archa­icz­nej kawia­rence inter­ne­to­wej płat­nej od godziny. Znaj­do­wała się ona w wil­got­nej piw­nicy gma­chu, który jakieś sto lat przed jego naro­dzi­nami był miej­scową sie­dzibą Par­tii Komu­ni­stycz­nej.

Zastę­po­wał VR potężną kon­cen­tra­cją. Opa­no­wał tę sztukę, gdy miesz­kał w jed­no­izbo­wym miesz­kanku z nie­ustan­nie kłó­cą­cymi się ze sobą rodzi­cami. Nauczył się zni­kać ze świata real­nego, ucie­kać do innych świa­tów, które sam stwo­rzył.

W sta­rej kawia­rence wyko­rzy­sty­wał tę umie­jęt­ność, by budo­wać w swym umy­śle modele, które dokład­nie poka­zy­wały mu, gdzie znaj­dzie tylne wej­ście. Kiedy wszy­scy ota­cza­jący go goście kawia­renki roz­wa­lali się nawza­jem na kawa­łeczki, on uczył się hako­wać sys­temy. Zupeł­nie jak w domu.

Jako doro­sły przy­naj­mniej mógł pra­co­wać w cichym miej­scu, gdzie nic nie odwra­cało jego uwagi. Zapa­dał na dłu­gie godziny w neu­ro­no­wych wzor­cach, roz­ga­łę­zie­niach i skrzy­żo­wa­niach, śle­pych ulicz­kach i pętlach mne­mo­tech­nicz­nych.

Rustem posta­wił sfa­ty­go­waną skó­rzaną torbę na pod­ło­dze i usiadł. Kel­ner zja­wił się już po dzie­się­ciu sekun­dach i przy­niósł kahvalti oraz dwa kubki kawy na poob­tłu­ki­wa­nej bla­sza­nej tacce, razem z obo­wiąz­kową szklanką wody.

Kobieta wytarła poma­lo­wane na pla­ty­nowo palce i posta­wiła na stole ter­mi­nal. Bar­dzo sper­so­na­li­zo­wany. Bar­dzo drogi. Bar­dzo nowy.

Zacze­kała, aż kel­ner się oddali.

– Dwa lata temu ktoś spe­ne­tro­wał zdal­nie sieć auto­frach­towca, powo­du­jąc, że zde­rzył się on z jach­tem na morzu Mar­mara, zabi­ja­jąc jed­nego z moskiew­skich ultra­oli­gar­chów, mało zna­nego, lecz bar­dzo wpły­wo­wego.

Fatal­nie, że zgi­nęła rów­nież załoga, a także naj­now­sza żona ultra­oli­gar­chy, ale nie spo­sób było tego unik­nąć. Cza­sami musiało być rów­nież kilka innych ofiar.

– Rok temu ktoś spo­wo­do­wał, że robo­kon­ser­wa­tor w katar­skim wie­żowcu zepchnął irań­skiego biz­nes­mena przez poręcz na klatce scho­do­wej, a ten spadł na pokrytą por­fi­rem pod­łogę trzy­dzie­ści metrów w dole – kon­ty­nu­ował głos, pozba­wiony przez abglanz wszel­kich uczuć i cha­rak­te­ry­stycz­nych cech.

Ten plan był naprawdę zna­ko­mity.

Rustem wzru­szył ramio­nami.

– Nie­wy­klu­czone, że ktoś spo­wo­do­wał te wypadki, ale mogło wcale tak nie być. Sły­sza­łem, że w obu przy­pad­kach nie zna­le­ziono dowo­dów, by ktoś mani­pu­lo­wał SI. Na auto­frach­tow­cach cią­gle zda­rzają się awa­rie, a robo­kon­ser­wa­to­rowi nie pozwo­lił­bym się zbli­żać nie tylko do sie­bie, lecz rów­nież do swo­ich ręcz­ni­ków. Są bar­dzo zabu­go­wane.

Na auto­frach­tow­cach awa­rie zda­rzają się wtedy, gdy ktoś je spo­wo­duje, a robo­kon­ser­wa­to­rowi nie pozwo­liłby zbli­żyć się do sie­bie, ponie­waż wie­dział, do czego są one zdolne w nie­wła­ści­wych rękach. Albo we wła­ści­wych, zależ­nie od punktu widze­nia.

– A co pan sądzi o tym? – zapy­tała, pod­su­wa­jąc mu ter­mi­nal.

Rustem przej­rzał dwa­dzie­ścia pierw­szych obra­zów – wierz­cho­łek neu­ro­no­wej góry lodo­wej. Zajęło mu to trzy­dzie­ści minut. Gdy uniósł wzrok, zoba­czył, że kobieta sie­dzi wciąż w tej samej pozy­cji, trzy­ma­jąc sple­cione dło­nie na bla­cie.

– Nie sądzę, by kto­kol­wiek mógł to zro­bić.

– Nawet naj­lepsi? Na przy­kład ten, któ­rego nazy­wają Baku­ni­nem?

– W gór­nym lewym kwa­dran­cie pierw­szego obrazu można by zma­po­wać pięć­set umy­słów SI uży­wa­nych w auto­frach­tow­cach. Kim­kol­wiek jest osoba, któ­rej pra­gnie pani zle­cić to zada­nie, zapewne zażąda pięć­dzie­się­ciu pro­cent ofe­ro­wa­nej przez panią stawki w przy­padku nie­po­wo­dze­nia, a to zapewne będzie mnó­stwo forsy, którą wyrzu­ci­łaby pani w błoto.

Kobieta wstała.

– Przy­pusz­czam, że gdyby ta osoba nagle się dowie­działa, że na jej konto wpły­nęła wysoka kwota, wie­dzia­łaby, że pora się zabie­rać do roboty. – Odsu­nęła zasłonę. – Miło było pana poznać, Rustem.

– Nawza­jem. Zapo­mniała pani ter­mi­nala.

– Nie zapo­mnia­łam. Teraz jest pana wła­sno­ścią.

Nie tylko nie zga­dzamy się w spra­wie tego, jak mie­rzyć świa­do­mość u innych, lecz nie potra­fimy nawet „udo­wod­nić”, że sami ją mamy. Nauka czę­sto lek­ce­waży indy­wi­du­alne doświad­cze­nia – jak to jest czuć zapach poma­rań­czy albo być zako­cha­nym – zwąc je qualiami. Zostają nam jedy­nie teo­rie i meta­fory świa­do­mo­ści – stru­mień wra­żeń; dziwna pętla; coś z niczego. Żaden z tych przy­kła­dów nie jest zado­wa­la­jący. Defi­ni­cja na­dal nam się wymyka.

Dr Ha Nguyen, Jak myślą oce­any

Rozdział 6

6

Pokryty pły­tami chod­ni­ko­wymi dzie­dzi­niec ota­czały koła modli­tewne. Autom­nisi okrą­żali podwórko, popy­cha­jąc koła bla­do­srebr­nymi dłońmi o trzech pal­cach. Namu Myōhō Rende Kyō – pły­nął śpiew z mikro­fo­nów będą­cych ich ustami. Ha zauwa­żyła, że każdy głos jest inny. Wszy­scy róż­nili się też wyglą­dem. Pochy­lali ku ziemi gład­kie głowy koloru sta­rej kości sło­nio­wej. Ich przy­mknięte oczy suge­ro­wały, że pogrą­żyli się w medy­ta­cji, ale nie widziała źre­nic, tylko ciemne, sze­ścio­kątne foto­re­cep­tory.

W świe­tle póź­nego poranka, w tej chwili zatrzy­ma­nego czasu, świą­tynny dzie­dzi­niec był naj­pięk­niej­szą rze­czą, jaką Ha widziała w życiu. Szkoda, że nie była zdolna do uczuć reli­gij­nych. Tak czy ina­czej, nie mogła jed­nak zaprze­czyć, że ta scena robi na niej ogromne wra­że­nie. Na dzie­dzi­niec padał cień przy­po­mi­na­ją­cych top­nie­jące olbrzymy figow­ców, wybla­kłe flagi modli­tewne poru­szały się na lek­kim wie­trzyku, z pew­nej wdzięku pagody Van Son pły­nęła zaś woń kadzi­de­łek. A nad tym wszyst­kim wid­niało krysz­ta­łowe niebo archi­pe­lagu Con Dao.

Powinna czę­ściej odwie­dzać to miej­sce pod­czas pobytu na wyspie. Tutaj będzie jej łatwiej myśleć. A będzie potrze­bo­wała czasu na myśle­nie. Będzie potrze­bo­wała samot­no­ści. Zawsze potrze­bo­wała jej bar­dzo dużo. Spę­dzała dłu­gie godziny pod wodą albo na pustej plaży. Wszystko jedno gdzie, byle nie było tam nikogo. Daleko od innych jej myśli mogły osią­gnąć spój­ność. To pomoże jej roz­wią­zać pro­blem.

Pro­blem. Pra­co­wała już nad nim w swym umy­śle. Naci­skał na jej świa­do­mość ze wszyst­kich stron. Postrze­gała myśli prze­su­wa­jące się nie­śmiało tuż pod powierzch­nią.

Musi­cie stwo­rzyć wspólny świat – myślała. Inte­rak­cje dru­giej strony z tobą będą zależne od kształtu jej ciała, podob­nie jak w twoim przy­padku. To on okre­śli formę jej rze­czy­wi­sto­ści. Jej myśli wyło­nią się z tej formy. Zasta­nów się. Zacznij od tego. Co kształt dru­giej strony mówi o tym, w jaki spo­sób będzie się poro­zu­mie­wała? I o tym, jak muszą wyglą­dać moje próby poro­zu­mie­nia z nią?

Chyba że to fał­szywy alarm. Kolejna ślepa uliczka, a nie to, czego szu­ka­łam.

– Czy autom­nisi mają świa­do­mość? – zapy­tała.

Evrim odwró­ciło się od niej. Patrzyło na morze widoczne daleko w dole, za niskim kamien­nym murem ota­cza­ją­cym dzie­dzi­niec pagody.

– To dys­ku­syjne – odparło. – Podob­nie jak sama kon­cep­cja świa­do­mo­ści. Ich umy­sły są bar­dzo skom­pli­ko­wane i wie­lo­war­stwowe, ale wypeł­niają je głów­nie ruty­nowe pro­cesy. Dano im zero prze­ci­nek pięć punktu na skali Szcze­go­lewa. To przy­zna­wa­łoby im takie same prawa jak zwie­rzę­tom domo­wym: ochrona przed jaw­nym mal­tre­to­wa­niem i huma­ni­tarne wyco­fa­nie z uży­cia. Ale z dru­giej strony każdy z nich zawiera neu­ro­nowe mapo­wa­nie umy­słu tybe­tań­skiego mni­cha, który naprawdę żył. Bud­dyj­ska Repu­blika Tybetu nie szczę­dzi wydat­ków. Możesz pytać autom­ni­chów o filo­zo­fię, reli­gię i ich poglądy na życie. Udzielą ci takich samych odpo­wie­dzi jak nie­ży­jący ludzie, któ­rych umy­sły w nich zapi­sano. Są cho­dzą­cymi skład­ni­cami pamięci, ale nie wyka­zują cech wol­nej woli. Obec­nie funk­cjo­nują jak auto­maty. Gdyby pani zapy­tała o moje oso­bi­ste zda­nie, odpo­wie­działbym, że nie są świa­domi. Nie roz­wi­jają się. Brak im orien­ta­cji na przy­szłość, a wła­śnie ją zapewne można nazwać „wolą”. Są jak ency­klo­pe­die umy­słów nie­ży­jących kapła­nów. Albo jak ich mapy. Ale mapa nie jest tym samym, co tery­to­rium.

– To brzmi maka­brycz­nie.

– Twier­dzono, że reak­cje nie­któ­rych z nich świad­czą o tym, że mogą się uczyć, ale nie jestem o tym prze­ko­nane. Myślę, że to zwy­kłe auto­maty. Kiedy ewa­ku­owano wyspę, Tybet odmó­wił opusz­cze­nia świą­tyni. Dla­tego jeste­śmy ska­zani na ich towa­rzy­stwo. To samo doty­czy sze­ściu autom­ni­chów opie­ku­ją­cych się rezer­wa­tem żółwi na Hon Bay Canh. Bud­dyj­ska Repu­blika Tybetu uważa go za święty.

– Czy świą­ty­nia i rezer­wat nie powinny nale­żeć do rządu w Hanoi?

– Nie. Hanoi prze­ka­zało kon­trolę nad wszyst­kimi świą­ty­niami w Auto­no­micz­nej Stre­fie Han­dlo­wej Ho Chi Minh temu sub­rzą­dowi, a ASH, jak zwy­kle zain­te­re­so­wane jedy­nie zyskiem, sprze­dało je Tybe­tań­czy­kom, ku nie­za­do­wo­le­niu miej­sco­wych wier­nych, któ­rzy oczy­wi­ście wyznają inną postać bud­dy­zmu. Wiet­nam­scy neo­na­cjo­na­li­ści rów­nież są wście­kli, ale cena była odpo­wied­nia. Kiedy prze­ję­li­śmy archi­pe­lag, doszło do dłu­gich nego­cja­cji. Bud­dyj­ska Repu­blika Tybetu nie ustę­puje łatwo. Tybe­tań­czycy doma­gali się utrzy­ma­nia kon­troli nad wszyst­kimi świą­ty­niami i kapli­cami. Chcieli wybu­do­wać tu nad­mor­ski klasz­tor i doma­gali się innych kon­ce­sji. To trudni nego­cja­to­rzy. Dok­tor Mínervudóttir-Chan mówiła, że nie była w sta­nie okre­ślić, czy to pań­stwo naro­dowe, reli­gia czy kor­po­ra­cja, ale z pew­no­ścią potra­fią funk­cjo­no­wać na każdy z tych trzech spo­so­bów. W końcu oka­zało się, że wszyst­kie świą­ty­nie na archi­pe­lagu oraz rezer­wat żółwi prze­ka­zano im w użyt­ko­wa­nie wie­czy­ste i nie da się cał­ko­wi­cie usu­nąć ich z Con Dao. Dla­tego DIA­NIMA wyne­go­cjo­wała kon­trakt, który nie pozwala na pobyt na archi­pe­lagu ludz­kich mni­chów. Mogą tu prze­by­wać tylko autom­nisi. Musie­li­śmy też zgo­dzić się na kilka innych ustępstw. Dostar­cza­nie zapa­sów przez drony, dostęp do robo­kon­ser­wa­to­rów. Nikt nie jest z tego zado­wo­lony, a Altant­set­seg panicz­nie boi się naru­szeń bez­pie­czeń­stwa. Ale z dru­giej strony nie przy­pusz­czam, żeby śpiewy i medy­ta­cje automni­chów oraz fakt, że zbie­rają żół­wie jaja, by wypu­ścić młode do oce­anu, mogły komu­kol­wiek zaszko­dzić.

Więk­szość mni­chów wyco­fała się do pagody, gdy ude­rzono w gong. Jeden z nich zatrzy­mał się jed­nak na dzie­dzińcu, by pod­lać rosnący w doniczce figo­wiec. Ha zauwa­żyła, że Evrim przy­gląda się temu z nie­sma­kiem.

– Nie lubisz ich, prawda? – zapy­tała.

– Nie lubię. Wydają mi się nie­sa­mo­wici. Odra­ża­jący. Ty pew­nie czu­jesz to samo, patrząc na małpę. Nie­po­kój.

– Małpy mnie nie nie­po­koją. Myślę, że więk­szo­ści ludzi też nie.

– Naprawdę? Spo­dzie­wa­łom się, że będzie ina­czej. Bar­dzo podobne do was, ale w zde­gra­do­wa­nym sta­nie. Nie­udana próba.

– Chyba po pro­stu nie patrzymy na nie w ten spo­sób.

Evrim wzru­szyło ramio­nami, odwró­ciło się i ruszyło w stronę trans­por­tera. Maszyna włą­czyła sil­nik, wyczu­wa­jąc, że ktoś się zbliża.

– Widzia­łaś film, jak sądzę?

– Nie.

Evrim zatrzy­mało się na stro­mych kamien­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych w dół.

– Nie spo­tka­łaś się z dok­tor Mínervudóttir-Chan? Myśla­łom, że były­ście umó­wione…

– Nie. Była nie­obecna i przy­słała swoje Sub-4.

– To zna­czy, że cię nie wpro­wa­dzono.

– Wiem, po co tu jestem. W przy­bli­że­niu. Te infor­ma­cje prze­ka­zano mi przed pod­pi­sa­niem kon­traktu. Ale…

– Ale nie zazna­jo­miono cię ze szcze­gó­łami tego, co tutaj widzia­łom przez ostat­nie pół roku.

– Ze szcze­gó­łami? Nie.

– To dziwne – stwier­dziło Evrim. – Jeśli dok­tor Mínervudóttir-Chan nie miała czasu się z tobą spo­tkać, musiało cho­dzić o coś bar­dzo waż­nego.

– Albo uwa­żała, że ty mnie wpro­wa­dzisz. A nawet była tego pewna. W końcu jesteś osobą lide­ru­jącą.

– To prawda i… z pew­no­ścią się zasta­na­wiasz, dla­czego to wła­śnie ja kie­ruję tymi bada­niami. Na to pyta­nie ist­nieją i prost­sze, i bar­dziej skom­pli­ko­wane odpo­wie­dzi. To typowe dla dok­tor Mínervudóttir-Chan. Ni­gdy nie ma tylko jed­nego powodu. Można jed­nak podać kilka oczy­wi­stych przy­czyn mojej obec­no­ści. Mam tro­chę sil­nych stron. Na przy­kład jeśli coś zoba­czę, ni­gdy tego nie zapo­mnę. I mogę funk­cjo­no­wać pod wodą rów­nie dobrze, jak na lądzie. Myślę jed­nak, że praw­dziwy powód był inny. Ni­gdy mi tego nie powie­dziano, domy­ślam się jed­nak, że chcieli spraw­dzić moje moż­li­wo­ści. Pod­dać mój umysł pró­bie poważ­niej­szej niż wywiady dla mediów czy labo­ra­to­ryjne testy funk­cji poznaw­czych. Zoba­czyć, jak sobie pora­dzę z real­nym pro­ble­mem na tak wielką skalę. Tak przy­naj­mniej wygląda moja teo­ria.

– I jak ci poszło?

– Jak dotąd udało mi się udo­wod­nić, że jestem wystar­cza­jąco inte­li­gentne, by zna­leźć odpo­wied­nią praw­dziwą osobę do tego zada­nia i poma­gać jej w pracy.

– To dość zaawan­so­wany spo­sób myśle­nia – stwier­dziła Ha. – Nie­wielu ludzi stać na taką pokorę.

– To nie jest pokora, tylko realizm. Ostat­nie sześć mie­sięcy nauczyło mnie, że ten pro­blem mnie prze­ra­sta. Szcze­rze mówiąc, myślę, że prze­ra­sta rów­nież cie­bie, mimo że twoja książka jest rewe­la­cyjna. Ale być może nie prze­ra­sta nas obojga razem – zakoń­czyło z uśmie­chem.

Ha nagle uświa­do­miła sobie, że to wła­śnie jest powód, dla któ­rego ni­gdy nie będzie dru­giej huma­no­idal­nej SI. Ten uśmiech był dosko­nały. Szczery i nie­uda­wany. Cał­ko­wi­cie ludzki.

Z tego powodu dla każ­dego czło­wieka był jak zapo­wiedź śmierci. Z faktu ist­nie­nia Evrim wypły­wał wnio­sek, że ludzie rów­nież są tylko maszy­nami. Zbio­ro­wi­skiem zapro­gra­mo­wa­nych impul­sów powta­rza­ją­cych się bez końca. Jeśli sztucz­nie wypro­du­ko­wane Evrim mogło być świa­dome, być może ludzie róż­nili się od niego tylko tym, że zbu­do­wano ich z innych mate­ria­łów. Że są cho­dzą­cymi szkie­le­tami odzia­nymi w mięso, które wma­wiają sobie, że mają wolną wolę. Czymś, co powstało przy­pad­kowo, albo stwo­rzo­nym pod wpły­wem kaprysu przez kogoś, kto chciał spraw­dzić, czy da się to zro­bić.

– Jaki wła­ści­wie jest sens two­rze­nia andro­ida? – zapy­tano kie­dyś pod­czas wywiadu dok­tor Mínervudóttir-Chan. – Po co zada­wać sobie tyle trudu, by uczy­nić go ludz­kim, pod­czas gdy ludzi można pro­du­ko­wać pra­wie za darmo?

– Wielka i strasz­liwa prawda o naszym gatunku brzmi tak, że ludzie zawsze zro­bią to, co mogą zro­bić – odpo­wie­działa.

Ruszyli w dół, odda­la­jąc się od pagody.

Jest w nas coś wię­cej niż tylko fizyczne połą­cze­nia two­rzące nasze umy­sły, nie spo­sób jed­nak zaprze­czyć zna­cze­niu tego fizycz­nego sub­stratu. Spo­tka­li­ście się z nim, jeśli kie­dy­kol­wiek jedli­ście kur­czaka. Te bia­ławe włókna, które widzi­cie na tale­rzu, to nerwy, sku­pi­ska akso­nów, dowód na ist­nie­nie cie­le­snych połą­czeń, bez któ­rych nie mógłby funk­cjo­no­wać żaden zaawan­so­wany żyjący umysł na Ziemi.

Może­cie sobie mówić o duszy, ile tylko zechce­cie, ale bez konek­tomu skła­da­ją­cego się z miliar­dów synaps pra­cu­ją­cych w ukła­dzie ner­wo­wym nie mogłyby ist­nieć nawet naj­prost­sze wspo­mnie­nia. Każdy zapa­mię­tany przez was łyk lemo­niady jest elek­tro­che­miczną bły­ska­wicą w mikro­sko­pij­nej skali, która prze­szyła kie­dyś wasze ciało. Dla­tego wła­śnie mówię, że „buduję” umy­sły. One są rów­nie fizyczne jak mur z cegieł.

Dr Arn­ka­tla Mínervudóttir-Chan,Budo­wa­nie umy­słów

Rozdział 7

7

Eiko wyglą­dał przez zardze­wiałe kraty okien w kubryku, patrząc na pokład prze­twór­czy. Dla ochrony przed zim­nem owi­nął się w dwa pocho­dzące z recy­klingu koce z pla­sti­pu­chu. Sztorm już minął, ale sta­tek na­dal koły­sał się na falach, a w pomiesz­cze­niu cią­gle śmier­działo wymio­ci­nami oraz zro­dzo­nym ze stra­chu potem, lecz naj­gor­sze było już za nimi.

Wci­skał twarz w kraty, pró­bu­jąc uciec przed tym smro­dem. Słone bry­zgi sma­gały go po policz­kach. Lep­szy już był ostry odór mor­skiej rzezi pły­nący z pokładu na dole oraz różowa mgiełka krwi z poran­nego połowu.

Na pokła­dzie tru­dzili się ludzie z bie­żą­cej zmiany. Wbi­jali noże w brzu­chy ryb, wydo­by­wali wnętrz­no­ści i wrzu­cali je do nie­bie­skich pla­sti­ko­wych wia­der. Następ­nie kła­dli ryby na taśmo­ciągu, który trans­por­to­wał je do zamra­żalni, gdzie pod­da­wano je szyb­kiemu mro­że­niu w blo­kach i wysy­łano do chłodni w ładowni. Ruchy pra­cu­ją­cych ludzi były wydajne i mecha­niczne. Nie mar­no­wali ener­gii, podob­nie jak roboty, które pra­co­wały tu przed nimi. Na pokła­dzie widziało się pozo­stałe po nich zardze­wiałe płyty pod­stawne.

Roboty sporo kosz­to­wały i na morzu łatwo się psuły. Elek­trycz­ność i słona woda nie były dobrym połą­cze­niem. Rdza, roz­kład, krót­kie spię­cia. Za duże koszty.

Ludzie są lep­szymi robo­tami. Jeste­śmy tańsi w obsłu­dze i łatwiej nas spi­sać na straty.

Jedna ze straż­ni­czek oparła się o pod­stawę suw­nicy, ssąc rurkę e-fajki wysta­jącą spod jej kom­bi­ne­zonu. Wypusz­czała z ust chmury dymu, leni­wie wspie­ra­jąc dłoń na kol­bie zawie­szo­nego na ple­cach kara­binu. W oczach miała tylko pustkę. Eiko nie znał jej praw­dzi­wego nazwi­ska. Inni straż­nicy mówili na nią „Mniszka”. Ni­gdy się nie odzy­wała, ale Eiko wyczy­tał kilka szcze­gó­łów. Najem­niczka wyna­jęta przez Połu­dnio­wo­afry­kań­ską Strefę Ogra­ni­czo­nego Rządu. Legio­nistka Pro­tek­to­ratu Pary­skiego w Obsza­rze Rządu Lokal­nego Wybrzeża Kości Sło­nio­wej. Zawsze ubie­rała się na szaro. Kara­bin, pisto­let w kabu­rze i nóż na udzie. Mnó­stwo ekwi­punku u pasa. Kaj­danki i ogłu­szacz, a także inne rze­czy, któ­rych Eiko nie potra­fił ziden­ty­fi­ko­wać.

Wszy­scy straż­nicy lubili swój sprzęt. Mieli naj­róż­niej­sze kara­biny, pisto­lety i noże. Te ostat­nie kochali naj­bar­dziej. Uwiel­biali opo­wia­dać o tym, gdzie je kupili i jaki robili z nich uży­tek. Wszy­scy mieli stroje z zaawan­so­wa­nych tech­no­lo­gicz­nie mate­ria­łów, z eks­pre­sami i ukry­tymi kie­sze­niami. Choć nie nosili ujed­no­li­co­nych mun­du­rów i tak wszy­scy wyglą­dali tak samo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki