Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść opublikowana w 1971 roku przez Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, powraca retrospektywnie do okresu niemieckiej okupacji i najbliższych jego sercu stron rodzinnych – ziemi puckiej i wejherowskiej. Choć główna akcja powieści rozgrywa się współcześnie i jej bohaterami są wędrujący latem nad morze studenci, ważniejsza dla autora jest opowieść o kaszubskiej partyzantce i dramatach Kaszubów w czasie wojennego terroru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
cisza
Jan Piepka
Cisza
Copyright by © Biblioteka Publiczna Gminy Szemud 2023
Copyright by © Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart 2023
Ilustracja na okładce: Zofia Ząbkiewicz
Korekta: Grzegorz Szczepaniak
Skład: Ewa Krefft-Bladoszewska
Okładka: Zofia Ząbkiewicz
Wydawnictwo REGION Jarosław Ellwart
ul. Goska 8, 81-574 Gdynia
www.wydawnictworegion.pl
e-mail: [email protected]
Partnerzy wydania:
URZĄD GMINY SZEMUD
ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud
www.szemud.pl
e-mail: [email protected]
BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD
ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud
www.biblioteka.szemud.pl
e-mail: [email protected]
Wydanie I, Gdynia 2023
Treść niniejszej publikacji została oparta na wydaniu z roku 1970. Tekst poprawiono zgodnie ze współczesnymi zasadami ortograficznymi oraz interpunkcyjnymi.
Wydanie publikacji wsparła finansowo BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD
ISBN 978-83-7591-938-7 [druk]
ISBN 978-83-7591-959-2 [ePub]
ISBN 978-83-7591-960-8 [mobi]
1
Echo rozniosło huk strzału szeroko po lesie. Łomot przewalił się również nade mną, jakby przymuszając mnie do stania w miejscu, w którym się zatrzymałem. Słuchałem przyjmowania huku przez wądoły, wzgórza i byłbym przysiągł, że łoskot tonął dopiero w morzu.
Wreszcie ucichło. Łowiłem słuchem pogłosy czegoś, co nie było już echem, wydawało mi się, że z którejś ze stron zbliżają się tąpania, chciałem ustąpić ze ścieżki, ale już za pierwszym krokiem był on, ten młody człowiek. Spytałem:
— Co ty tu robisz? Chto ty jes?
Nie mogę tego inaczej nazwać: to był strach. Milczałem. Może to było po prostu czekanie, nie wiem, ale on też nie odchodził ze swojej chwilki.
— Chto pón je — spytałem jeszcze raz po mojemu, po kaszubsku.
— Przyjechałem… Jest nas tu jeszcze dwóch — zaczął tłumaczyć i już wiedziałem, że najgorsze minęło: drzewa znowu stały przy nas zwyczajnie, przyglądały się razem ze mną przybyszowi. — Mamy tam namiot. — Odwrócił się w stronę jeziora. — Ono się zwie Dobre, tak?
Nie potrafię teraz już powiedzieć, czy odpowiedziałem mu na pytanie. O jezioro mu chodziło, chciał, żebym potwierdził nazwę, ale musiał ją znać, skoro się w tym miejscu naszych stron znalazł. Już wtedy, po rozniesieniu przez drzewa tego strzału, zrozumiałem, że stał przede mną człowiek, który wiedział, dlaczego przywędrował aż na moją ścieżkę, ginącą parę kroków dalej w zagajniku.
Dalej już wiatr normalnie przeczesywał korony drzew, zwyczajnie dochodziło z oddali dudnienie jakiegoś motoru; to nie był odgłos traktoru, lecz wydawało mi się, że tam właśnie ktoś orze las broniący się nawet hukiem strzału.
W którymś tam miejscu tego łańcucha huku usłyszałem jego pytanie:
— Dokąd ona prowadzi?
Obejrzałem się:
— Chto?
— Ta ścieżka.
— Aa, stegna — mówiłem dalej po swojemu. — Ta stegna jidze w las.
Nie wzruszył ramionami, chociaż widziałem, że miał na to ochotę; gdzie mogła prowadzić, jak nie w las?
— Pan nie umie mówić po polsku? — spytał.
— Po naszemu to też je po polsku — odpowiedziałem i zaraz też zapytałem: — Pón je w szkołach?
— Jestem studentem.
— I pón tego nie wie? — teraz już przygadałem.
— Że co?
— Nó, że po kaszebsku to je też po polsku — powiedziałem i przyglądałem się jego oczom.
— Wiedziałem, ale… to jest szersza sprawa — starał się wybrnąć jakoś tak, żebym już przestał i dał spokój, ale ja przerwałem:
— Jak chto nie wie i nie zno rzeczy tych strón, tedy niech sę trzy razy uczy. Bo tu, chłopku, trzeba trzy razy tyle wiedzec, żeby sądzec.
Widziałem, jak odchodziłem, że czekał, może na moment, w którym bym się zatrzymał w półkroku, zdaje się, że spodziewał się pomocy od drzew, które sterczały teraz bardzo wysoko nad nami, ale szumienie wiatru i hałas gałęzi właśnie głuszył kroki, a ja przecież się oddalałem; jeszcze paręnaście wyrzuconych przed siebie nóg, jeszcze kilka kroków, a mogłem skryć się w sosnowym młodniaku.
Wtedy to pobiegł za mną. Stanąłem dopiero, gdy mnie dogonił.
— Co jesz je? — pytałem.
Powiedział, że chce znać moje nazwisko:
— Albo niech pan powie, gdzie pan mieszka. Chciałbym przyjść…
— Za czym?
— Porozmawiać… Tak o wszystkim, bo ja tu jestem pierwszy raz — tłumaczył, pojmując widocznie jednocześnie, że nic się u mnie nie zmienia, że to nie obojętność stanęła między nami, ale coś innego, co może znalazło się w lesie razem z hukiem strzału albo co ja nawet w to miejsce na ziemi przywlokłem. — O wojnie też chciałbym się dowiedzieć — powiedział nagle — bo ja tu miałem brata w wojnie. On nie był stąd.
Nie powiedział mi tego nigdy, zresztą ja też nie pytałem, ale zaraz po tych słowach o bracie byłem przekonany, że się mnie bał od pierwszej chwili, która nas obydwóch zatrzymała w lesie w półkroku. Możliwe, że nawet chciał mi to powiedzieć, a mogło też być tak, że obaj uchroniliśmy już wtedy więcej niż rozejście się każdy swoją stegną. Że ściągnąłem brwi, gdy przyglądałem się jemu wtedy, to też się już nie liczyło: byliśmy w lesie tylko we dwóch, na siebie już zdani.
— Brata tu miałeś? — zrezygnowałem z mowy ojców. — Tu, w naszych stronach?
— Tak, tu był. Nie wiem gdzie, ale przy partyzantach był. Józek miał na imię.
Patrzyłem parę chwil w las, a potem powiedziałem do niego i do siebie:
— Józef? Józef, Józk… Nó, tedy przyjdz…
2
Dlaczego nie uczyniłem nic, aby odegnać od niego strachliwe w małych chwilkach spojrzenia, tego nie wiem. Możliwe, że to też było splątane z hukiem w lesie, który przypomniał na mały kawałuszek czasu dawno odeszły czas wojennych dni, wsparty człowiekiem, któremu powiedziałem, zanim odszedłem ścieżką między zagajniki:
— Zwię sę Dargolewsci. Każdy do mnie trafi. W wojnie też tak beło, jo, w wojnie też.
Opowiadał, że na skraju lasu przystanął. Po to, by stwierdzić, że tu musiał trafić każdy, szczególnie ten, kto przychodził z lasu. Widział chatę z gontowym, drewnianym dachem, studnię przed chatą, obejście ogrodzone leśnym żerdziowym płotem, a nad wszystkim sterczały, niczym na wachcie, dwa ogromne świerki.
Początkowo sądził, że ścieżka zamieniała się na brzegu lasu w drogę, ale wiedział zaraz, iż ta dołączyła z lewej strony i, skręcając, uciekła do płotu z żerdzi.
Mówił, że nasza chata niepotrzebnie stoi tak na dole, a kiedy się zdziwiłem, on powiedział, że niby z tej racji jest bardzo na widoku. Zapewne próbował w wyobraźni przywołać Józefa, żeby już od pierwszych kroków go śledzić, chyba pytał, gdzie on wtedy stał, czy na tej samej ścieżce, którą on, jego młodszy brat, przyszedł po latach w to samo miejsce, do tej samej chaty, jak mówił, a jak my wciąż jeszcze po swojemu: checzy.
Ciekawiło mnie, czy wiedział, że Józef przyszedł do nas w dzień. Samo się rozumiało, że noc wtedy sprzyjała krokom, sprzyjała oddechom, a jedynie skrzypieniu drzwi lub wierzei była nieprzyjazna. Czekałem, że spyta, kogo „Kłos” zobaczył najpierw: moją żonę czy mnie albo któreś z dzieci. On tymczasem rzekł:
— Mnie ochrzcili Bogdanem. Nie lubię swojego imienia.
Chciałem się uśmiechnąć, lecz tyle z tego zostało, że skrzywiłem twarz, jakbym chciał zadrwić. Nie zdążyłem tego naprawić, bo usłyszałem:
— Co on mówił?
— Ja nie wiem, skąd we mnie zawitało tyle pewności — odpowiedziałem zaraz — ale nie widział jem nikoguszko, ino głos tego człowieka spadał na mnie z góry, ze stodolnej zagrody…
— Co mówił? — powtórzył pytanie, jakby żądał tłumaczenia się ze spraw, o których była mowa.
— Nieraz przyszło mnie nad tym rozmyślać — ciągnąłem — ale nie mógł jem do niczego mądrego dorozumieć. Ten człowiek był tak jak o pół kroku, a naprawdę to ja nie wiem, wiele to było metrów ode mnie.
— Pan jest pewny, że to był mój brat?
— Tego nie wiem. Ale on sę zwoł Józk. A bunkrowi zwali go „Kłosem”. To niby temu, że z Polski głębokiej przyszedł, gdze jesz więcej je kłosów.
— Czy on przyszedł już tu z tym pseudonimem? — dopytywał, jakby już przy pytaniu był niespokojny o odpowiedź.
— Po wojnie wszyscy wiedzieli, że on sę zwał ju tak przed naszymi bunkrami.
— Nie powiedział wszystkiego?
— Nó, wiedzieli jesmy, że „Kłos”, i wiedzeli jesmy, że Józef. Późnij doszło to, że aż z daleka szedł tu.
Patrzyłem na człowieka, który siedział przy stole, i czułem coś, co brało swój początek od niego, od imienia Bogdan, a co miało jakiś związek z bratem Józefem; jeszcze nie wyrzut, ale coś z wymówki, że dlaczego dopiero teraz znalazłem się przed człowiekiem noszącym imię wzięte może z proroctwa.
— Gdze on teroz je? — zapytałem i prawdę mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że częściej, niż zamierzałem, zmuszam go do wsłuchiwania się w gwarę.
— Kto?
Jeszcze raz zapytałem:
— Gdze Józef teroz je?
— Nie ma go — odpowiedział.
— Ni ma?…
Moje zdziwienie powinno było go już wtedy, na początku rozmowy, zmusić do powiedzenia od razu wszystkiego, co kryło się za ścianą, którą wyczuwałem, a której nie umiałem nazwać. Czekałem, ale słowa nie rozbrzmiewały. Może gość siedzący przede mną na ławie chciał przeniknąć mnie, żeby wiedzieć, jaki też ten gburk Dargolewski jest, co kryje w sobie, a co ujawnia. Przez jakiś czas siedziałem, jakbym znajdował się w snopie niewidzialnego światła.
— Pan też zeznawał w sprawie? — spytał.
— Tak je. Ale czemu jego ni ma? Ucekł z kraju? — musiałem nalegać.
Prawda była inaczej bolesna: Józef nie żył.
— Kiedy to się stało? — Przez krótką chwilkę, jak mrugnięcie okiem to było, tak, przez ten błysk czasu widziałem na ławie żywego „Kłosa”.
— Rok po powrocie. Może nawet mniej czasu upłynęło od jego wyjścia z więzienia. Ja tego nie pamiętam, byłem wtedy bardzo młodym chłopaczkiem. To znaczy dat, miesięcy tak dobrze nie pamiętam — zaczął śpiesznie tłumaczyć zapomnienie. — Ale brata mam z sobą zawsze — dodał.
— Fotografkę ze sobą nosisz? — zapytałem, ale on pokręcił głową:
— Pamiętam go…
Wiele dni musiało upłynąć, żeby inaczej to nazwał. A z Józefem stało się tamto najgorsze ze złych prosto i zwyczajnie: wyprowadził konia z pługiem do orki i nawet trzeciej skiby nie dokończył. Wybuch miny jemu przyniósł śmierć, oszczędzając konia, który przywlókł się na podwórze z ranami na tylnych nogach i na zadzie.
Potem weszła do izby moja żona. Wskazałem na przybysza i rzekłem:
— To je brat Józka. Tego „Kłosa” z wojny.
Kobieta stała, przyglądając mu się chwilę. Spojrzałem na nią raz, potem na gościa.
— Dlaczego mi nie wierzycie? — zdziwił się on.
— A znosz ty, panie pón, takie powiedzenie, że kto się raz sparzy, ten na zimne dmucho? — spytała żona.
— Znam.
— Dobrze?
— No, chyba dobrze, skoro znam. — Rozłożył ręce i starał się obronić śmiechem, ale białka rzekła:
— Tu ni ma nic do smienio…
Dopowiedziałem:
— A co ma robić ten, który się sparzył paręnaście razy?
Staliśmy nad nim, bo ja podniosłem się pierwszy, odsunąłem krzesło, to nie trwało wszystko razem więcej niż parę uderzeń serca, ale wyglądało, jakbyśmy chcieli, żeby sobie poszedł na przekór zaprosinom. Bo on jeszcze siedział, chciałem mu wprost powiedzieć, żeby wstał, że czas już, znowu jednak przeszkodził Józef, ten „Kłos”, który tego wieczora już po raz drugi wpraszał się w mrok, nie mogąc się znaleźć w kolisku światła lampy.
Dobrze, że białka moja powiedziała:
— Kiedy ja tu do was weszłam prawie, żeby prosić do stołu. Wieczerza jest taka nasza, może skrómna, ale tak trochę po kaszubsku usmażyłam jajek.
W kuchni poznał naszą córkę, Jerynkę. Przywitała się z nim na środku kuchni, wyciągając rękę, i powiedziała trochę skrępowana:
— Pan wybaczy, ale na Kaszubach taki zwyczaj, że je się w kuchni.
Nie, nie usprawiedliwiała się, mówiła to po prostu, wyjaśniając sytuację.
— Jak pón widzi — dodałem — to nie sami Szwedowie tak po kuchni jadają. — Ruchem ramienia zachęcałem go do zajęcia miejsca na stołku.
— U Niemców też tak jest — rzekł.
— U Niemców? To może nasze też sę wzęło od nich? — pytałem, a potem ciągnąłem: — Na was młodych przypadło zważyć i wymierzyć, wiele je zwycięstwa, a wiele przegranego w naszej historii. Często słyszę, jak powiadają, że to a to je od Niemców. A co mamy od sebie? Jabłka w popiele? Albo jeno ta jajecznica?
Dobrze, że się już mogliśmy śmiać. Usiedliśmy, dziewczyna czekała na matkę, potem nalała kawy do kubków. Dowiedział się od nas wtedy przy tej kolacji, że średnio zamożny gospodarz zwany jest na Kaszubach gburkiem, opowiadałem jeszcze trochę o znalezieniu Józefa w stodole w odległy, wojenny dzień, niewiele już jednak mówiłem na ten temat, byłem przekonany, że sposobny czas minął, i w końcu rzekłem:
— Jak przyjdzesz drugi raz, chłopku, tedy dowiesz sę więcej.
— Niech pan dziś jeszcze coś powie — próbował skłonić do zwierzeń, które by dotykały ścieżki i drogi, jaką Józef odnalazł najpierw w lesie, a potem na polu rozłożonym między ścianą drzew a naszą checzą.
— Jerynka z tym nie ma nic wspólnego — powiedziała żona. — Opowiecie sobie innym razem. Teraz no jedzta! — nakazała.
Z Ireną tego wieczora niewiele rozmawiał. Przyznam, że nawet mi się to podobało, chociaż nie potrafię powiedzieć, kto był winien, a czyją to było zasługą. Mówiła tylko, odpowiadając na pytanie, że przyjechała na wakacje, że zawsze przyjeżdża, bo rodzicom pomóc trzeba, a tak w czasie nauki to jest w Gdańsku, w Technikum Przemysłu Spożywczego.
— Po takiej szkole znajdze sę co z roboty u nas — wtrąciłem. — Nie potrzebuje ucekac do miasta.
Gdyby mnie ktoś wtedy pytał, jak przyglądał się Jerynce, gdy spotykały się ich spojrzenia albo gdy towarzyszył oczami jej krokom, byłbym zmuszony odpowiedzieć, że mu się nie podobała. Tak było, bo nie wyczułem u niego niczego, co nazwać mógłbym radością spotkania. Prawdą jest też, że byłem z tego zadowolony; niech nie jest dla niego urodziwa, niech zdaje mu się nadto wyrośnięta, a w głosie niech doszukuje się uparcie tej obojętności czy może niechęci, którą już zdążył odkryć, a jeszcze bardziej przyszedł z tą nazwą daną mu przez innych, przez „Kłosa” chyba również. Czekałem, tak, spodziewałem się, że rychło wstanie i sobie pójdzie. Nawet bez podziękowania za poczęstunek.
Dziś wiem, że tak nie mogło się stać, bo za daleko przyszedł, za wiele przyniósł z sobą w nasze strony i za wiele się spodziewał otrzymać od nas. Nawet Jerynkę, chociaż nikomu z nas wtedy nie obudziła się taka myśl chociażby tylko w dalekich przeczuciach.
Więc tego jeszcze wieczora powiedział, że chce wiedzieć, jak to się stało, że jego brat Józef zaszedł aż tu, aż między Kaszubów.
3
Samochód nabrał rozpędu zaraz za miastem; rzuciło wiezionych ludzi parę razy do przodu i znowu do tyłu, strażnik nakazał, żeby wszyscy usiedli:
— Nikt nie ma nawet klęczeć. Und Ruhe!
Kilku z więźniów znało strażnika, przed wojną pomagał w rzeźnickim sklepie swojego ojca, teraz był „folksem” jak i jego Vater. W czasie załadowywania grupy Józka na samochód popychał aresztowanych kolbą, krzyczał i kopał, zmuszając do biegania. Teraz siedział z boku, tuż przy tylnej klapie ciężarówki. Józef przyglądał się jego sylwetce, kołyszącej się na tle jasnego jeszcze nieba, i próbował się przysunąć bliżej. Drugi ze strażników siedział w przeciwnym rogu, opuścił głowę i zdawał się drzemać.
— Szkoda, że to nie jest noc — usłyszał Józef tuż przy swoim uchu głos jednego ze współwięźniów; słowa te usłyszał akurat wtedy, gdy samochód brał zakręt w lewo i siedzący bliżej strażnika napierali przez kilka sekund na tych z prawej.
Dzień ustępował nocy powoli, za wolno jak na jazdę samochodem. Za którymś ze skrzyżowań samochód przystanął, strażnicy siedzieliz bronią gotową do strzału, chyba też nie wiedzieli, co się stało, bo z chwilą gdy za samochodem zjawił się esesman pilotujący w szoferce, strażnik, którego Józef znał, zapytał:
— Was ist? Czego stoimy na środku drogi?
— Czekamy na dalsze, auta — objaśnił esesman. — Dołączą do nas za chwilę.
— A jeżeli nie, to co? Będziemy tu stali? — zaniepokoił się drugi ze strażników.
— Nein. Najpóźniej za piętnaście minut ruszamy — rzucił pilotujący i znikł za autem.
Z lewa wisiała nad polami jasność ginącego dnia. Czyste niebo niechętnie wyzbywało się blasku słońca, który pozostał po zachodzie. Józek zerknął wyżej, aż blisko brezentu: niebo wszędzie, gdzie mógł sięgnąć wzrokiem, siedząc na podłodze auta, było bezchmurne.
Z głębi ciężarówki doszedł najpierw kaszel, potem stękanie i słowa:
— Oni nas wiozą na stracenie… Rodacy, to jest koniec…
Józef ubiegł ostatnie słowo tamtego krótkim: — Cicho! Stul gębę! — Mimo to usłyszał je, padło razem z kopniakiem, którym uciszał Józka strażnik, rozlazło się po całym ciele akurat wtedy, gdy wiatr zajrzał pod plandekę auta, jakby chciał policzyć, ilu ich zmierza do tego…
W zaciśniętych zębach znalazło się zmielone słowo: — Nie!
Ale poza samochodem było wciąż jasno, tam niebo nie spieszyło się, a dwóch strażników wspierał tamten z przodu. Józef wiedział, że nie stanęliby na szosie, gdyby chociaż po jednej stronie czekał las, a jeżeliby to się stało, esesman znalazłby się zaraz z tyłu, może nawet któryś ze strażników zeszedłby z auta, żeby stanąć opodal z gotowym do strzału karabinem. W tym miejscu było pole, po obu stronach szosy wlokło się ono kilometr, na pewno więcej, z prawej widać było wieś, tam już niebo stykało się z drzewami wyrastającymi między domami.
Jeszcze nie wiedział, jak się wydostanie z samochodu, ale już wtedy była w nim ta pewność, która czyniła chwile sprzysiężone z autem nierealnymi, jakby nie uciekały na tym, a innym świecie, na globie, który powinien się był znajdować w miejscu co najmniej bardziej oddalonym od słońca.
Nogi trzeba było podciągnąć, stopy powinny się znaleźć całkiem pod nim. Oceniał sytuację chłodno, daleki był od przymierzania słońca i sterczących w oddali topól do ciepłego, jesiennego wieczoru. Przecież wiedział, że to może być również ostatni wieczór…
Nie mógł także pojąć galopującego czasu, w jakim się stało od razu to wszystko i tak dalece, że znalazł się w ciężarówce stojącej na szosie i czekającej na inne auta wiozące dalszych aresztowanych. Dwa dni wystarczyły na doprowadzenie wypadków do tego miejsca między strażnikami uzbrojonymi w karabiny i pistolety. Nie pytał siebie, czy to było możliwe, ale wiedział, że pytanie takie tłukło się gdzieś po głowie, jakby musiało otrzymać odpowiedź. Nawet niedorzeczną, ale odpowiedź.
Powiedzieli mu swoi, że nie więcej jak dwanaście godzin zostało mu na zlikwidowanie miejsca, w którym zatrzymał się z przyjacielem Piotrem.
— Jeżeli nie usuniesz się w porę, możesz wsypać wiele ludzi — przekonywali go we trzech w budynku dworca. — Masz gdzie wyjechać?
Powiedział, że do Nakła, niedaleko Bydgoszczy, że tam ma kuzyna.
— Jeszcze chyba mieszka, nie tak dawno rozmawiałem z wujem — tłumaczył Józef, zastanawiając się równocześnie nad pośpiechem, jaki zawisł nad wszystkimi wydarzeniami, odkąd dowiedział się, co było z Piotrem.
— Piotr już nie wróci do domu — przekazał mu goniec pocztowy, wręczając nieprawdziwy telegram. — Kazali powiedzieć, że nie i tyle — ubiegł pytanie Józefa.
Na dworcu dowiedział się reszty: Piotra aresztowano, znano jego, Józefa, nazwisko również i najlepiej byłoby, gdyby wyjechał na jakiś czas.
Pojechał. Następnego dnia był w Nakle, wydawało się, że uciekł od najgorszego, a tymczasem przyjazd do tego nieznanego mu miasta stał się początkiem drogi, która uparcie wiodła aż doi miejsca, gdzie zatrzymała się ciężarówka z więźniami.
Kuzyn oznajmił mu, że nie może się zatrzymać w jego mieszkaniu:
— Niedawno była rewizja, szukali broni i zabrali siostrę, która pracowała w Bydgoszczy. Tu wcale nie jest tak spokojnie, jak wam się tam wydaje.
To „tam” miało znaczyć, że dalej w Polsce. Krewny wyjawił, że zna pewną leśniczówkę niedaleko Chojnic i że tam Józef musi się dostać.
— Powiesz, że przysyła ciebie wuj Antoni z Bydgoszczy — objaśnił. — I że widziałeś się z Teresą.
Wybrał się w drogę tego samego dnia wieczorem. W pociągu do Tczewa zdrzemnął się, a gdy się obudził, było już za późno; zaraz po szarpnięciu usłyszał słowa:
— Wyjść na korytarz. Rewizja.
Korytarz wagonu zapełniony był ludźmi wypraszanymi z przedziałów. Zorientował się od razu, że nie ma odwrotu. Pociąg stał na którejś stacji, wszędzie było pełno żandarmów w hełmach i słychać było szczekanie psów.
Odrzucił myśl o łapance, w tych stronach to musiało być coś innego, znajdował się przecież na terenach przyłączonych do Rzeszy. Nim zdołał się do końca zorientować w stłoczonych chwilach, doszło go pytanie:
— Do kogo należy ten płaszcz?
Pytał jeden z rewidujących w przedziale esesmanów. Józef spojrzał i zobaczył swój prochowiec trzymany przez tamtego.
— To jest mój płaszcz — rzekł obojętnie.
— Wyprowadzić — rzucił esesman do jednego z żandarmów.
Najpierw przeszukali mu kieszenie, sprawdzili, czy nie ukrywa czegoś za koszulą, za pasem, w nogawkach i podali płaszcz.
W budynku stacji znalazło się ich kilkunastu. Dwóch — po sprawdzeniu dokumentów — puszczono, innych prowadzono razem z Józefem na komendanturę policji. Najpełniej zapamiętał drogę właśnie ze stacji do komendantury. Wiał silny wiatr i zacinał z boku deszczem. Prowadzono ich środkiem jezdni, w asyście psów.
Najpierw czekaliw sali, dość długo to trwało, wreszcie zza okutych drzwi wyszedł krępy policjant i powiedział:
— Czterech pierwszych wystąpić.
Nie chciał być w pierwszej czwórce. Był przekonany — to nie było przeczucie — że wśród tych czterech znajdzie się najwięcej straceńców. Stał, nic więcej, tylko stał. Może powinien był się cofnąć, może właśnie tyle brakowało, żeby znaleźć się wśród tych, którym uchodzące chwile oszczędziły takiego przekonania, takiego strachu.
Przed Józefem znalazło się dwóch, trzeci stał z boku, nie widział go, wpatrzony w policjanta, jakby chciał mu przekazać swój nie do nazwania lęk. Wiedział, co się z nim dzieje, świadomość zniewalającego strachu była tak pełna, że za wszelką cenę chciał się pozbyć uczucia duszącego w gardle i wywołującego drżenie kolan. Nadaremnie: tamten stał i wyraźnie czekał. Na niego, na Józefa, już czekał. Wtedy przystąpił do dwóch stojących przed nim.
Zaraz potem policjant ruszył w stronę sterczącego z boku mężczyzny, mówiąc: — Dzielnych czterech Polaków się znalazło. Wunderbar. A już myślałem, że w tej piętnastce jest tylko trzech odważnych. To byłoby prawdziwsze, rozumiecie? — uniósł głos. — Jeden kandydat na partyzanta, a czterech lojalnych, co? Po co ty wylazłeś? — zwrócił się do Józefa. — Rozumiesz po niemiecku czy nie? Ty. Właśnie ty. — Wskazał palcem Józefa. — Skąd pochodzisz? — Był już blisko.
To była reszta strachu: napięcie mięśni było szybsze na pewno od myśli, bo jakże inaczej mógłby skoczyć tak opętańczo w stronę wyjściowych drzwi? Nie, nie było strzału, a drzwi otworzyły się tak, jakby chciały mu ułatwić szalone kroki. Wypadł na dwór, zaczerpnął parę łyków wiatru i nic więcej. Reszta już była warczeniem, bólem i smrodem zwierzęcej sierści, przed którą chciał jeszcze uskoczyć.
Gdy stanął drugi raz w tym samym miejscu sali, był już spokojny. Tak spokojny, że nie zdziwił się, widząc policjanta, który chyba również znajdował się w tym samym rozkroku, jakby powtarzał scenę podczas teatralnej próby. Józef spojrzał mu w oczy, przed budynkiem komendantury szczekały psy, aresztowani stali bez poruszenia, teraz Józef próbował już oceniać swój krok, ale nie zdążył wysnuć żadnej oceny, bo policjant przywołał go do siebie:
— Chodźcie, chodźcie — przynaglił. — Chciałbym was o coś zapytać. Joachim — zwrócił się do policjanta, który wprowadził Józefa z powrotem na salę — pomóż mi go zidentyfikować. To ciekawy okaz ludzki.
Skoro ten, którego nazwał po imieniu, podszedł do policjanta stojącego z przodu, Józef ruszył z miejsca. Zrobił trzy kroki i stanął.
— Bliżej — nakazał policjant.
Postąpił jeden krok.
— Jeszcze!
Przy pełnym kroku musiałby odepchnąć policjanta. Zbliżył się tak, że nieomal dotknął tamtego. Przez parę chwil w sali zawisła cisza mącona tylko pomrukiwaniem psa.
— Bałeś się? — usłyszał.
— Tak — przyznał.
— No, nie mówiłem? — Policjant spojrzał na funkcjonariusza, który nosił imię Joachim. — Słyszałeś?
— Jawohl, ale co to ma do rzeczy? — spytał policjant Joachim.
— Moja teoria znalazła potwierdzenie: na piętnastu jest trzech partyzantów, jedenastu lojalnych i jeden tchórz — objaśnił stojący tuż przed Józefem i dodał, zwracając się do Józefa tonem kpiny zaprawionej wymówką: — Tak naprawdę to to ci się nie opłaciło. Jesteś rozczochrany, a koszula teraz podarta i poplamiona. Jak ty wrócisz do domu?
Chwilę odczekał, a potem cofnął się dwa kroki i jeszcze raz spytał:
— Boisz się?
— Nie. — Józef zamierzał to słowo powiedzieć spokojnie, normalnym tonem, a wyszło ostro i za głośno jak na milczenie pozostałych.
— Was? — zdziwił się policjant. — Ty nie masz strachu?
— Nie boję się — powiedział Józef spokojnie.
Dalej już poszło szybko; policjant kazał Józkowi i tamtym trzem stanąć pod ścianą.
— Joachim — polecił — każ im ręce podnieść do góry i niech czekają, aż załatwimy resztę.
W piwnicy było mokro i w zakratowanym oknie huczał chwilami wiatr, wdzierając się przez nieszczelne okiennice. Tamci trzej usiedli zaraz na pryczy, Józef stał jakiś czas przy oknie. Po drugiej stronie krat i szyb znajdujących się za żelaznymi prętami czerniał kawałek płotu oświetlonego z okna znajdującego się nad piwnicą.
— Człowieku — usłyszał słowa jednego z aresztantów — nic nie wymyślisz w tej piwnicy.
Józefowi zdawało się, że powiedziane zostało więcej, w każdym razie więcej nad słowa, które zdążyły akurat przebrzmieć. Czekał chwilę, nie rozumiejąc tego niewypowiedzianego zdania, a gdy tamten milczał, zapytał, nie odwracając się od okna:
— Dlaczego mam przestać myśleć?
Drugi ze współaresztowanych rzekł:
— Ty nie jesteś tutejszy.
Tym razem to były tylko słowa, ale Józef spojrzał na czerniejącą w odbiciu poświaty ścianę z jaśniejszymi plamami ludzi wklejonymi w mrok.
— To nie wasza sprawa — powiedział.
— A czyja? — spytał ten pierwszy.
Zawahał się, ale nie więcej niż sekunda, dwie zdołałyby się wcisnąć między słowa tamte a jego:
— O tym decyduje policja.
— O czym? — Znowu ten głos z niepokojem, więcej, z niepojętą obawą albo nawet groźbą.
— O tym, czy mam dokumenty w porządku, czy nie, powie policja, a nie jeden z nas — powiedział z naciskiem i usiadł pod ścianą, na chłodnej posadzce.
Tak, zimno było w piwnicy, chociaż chwilami czuł gorąc zjawiającą się razem ze słowami, które padały w mroku, a które najbardziej i najczęściej dotyczyły jego. Podłoga stojącego wciąż na brzegu szosy auta była w porównaniu z posadzką piwnicy ciepła.
— Będziesz jeszcze raz uciekał? — pytał wówczas jeden z nich.
— Nie wiem.
— Jak chcesz uceknąc — odezwał się pierwszy raz trzeci z mężczyzn — to nie rób tego w tak głepuchny sposób.
Pierwszy też raz słyszał mowę, która zapewne żyła wśród tutejszych. Nie zdziwił się dlatego, że takie to było inne, lecz dlatego, że zrozumiał dokładnie sens powiedzianych słów.
— Głupi? — zdziwił się.
— Nó baro głupy — orzekł Kaszuba, jak go w duchu nazwał Józef.
— To był strach — przyznał się.
— Taci strach cebie zaprowadzi do grobu, chłopku. I nas też.
Więc o to szło, czyli że też się bali, nie tylko on? A przecież inaczej nie mógł postąpić, skoro to uczucie pokonało go akurat tam, w sali.
— On nie jest stąd! Nie, nie, nikt tego mi nie wmówi! — Tym razem to była groźba. Tak wyraźna, że Józef spytał wprost:
— Chcecie się mnie pozbyć?
Chwilę trwała cisza, wreszcie usłyszał słowa kaszubskie:
— To nie je dobrze, że jes z nami.
Może to był żal? Nie zastanawiał się ani wtedy, ani później, przecież wszystko trzymało się zaledwie godzin, jedna noc, nieprzespana i przemarznięta, potem ranek, rozjaśniające się powoli ściany i posadzka, wyłaniający się coraz bardziej z mroku ludzie, oni, tamci trzej, którym dopiero wtedy, w czasie wypierania mroku przez niewielkie okno, mógł się przyjrzeć. Zapamiętał dwóch: Kaszubę i tego z obawami wyłażącymi mu spod daszka czapki z każdym spojrzeniem.
— Wy nie chcielibyście uciec? — zapytał jeszcze w czasie rozwidniania się.
— Ty pewno jes sóm — rzekł stary już Kaszuba. — Ostateczny rachunek sę liczy.
Potem już nie miał okazji. Dzień o tej porze roku wstawał późno, ledwo zszarzało, a już razem z krokami w drzwiach zazgrzytała zasuwa. Wyprowadzili ich pojedynczo, najpierw poszedł stary, potem ten ze strachem w spojrzeniu, wreszcie trzeci, na koniec on, Józef.
Nie trzymali go długo na górze, do piwnicy odprowadzili samego, nie wiedział, co się z tamtymi stało.
Samochód zajechał przed komendanturę po południu, przed trzecią. Policjant, który po Józefa przyszedł, oznajmił krótko:
— Nie próbuj uciekać. Mam rozkaz zastrzelić.
Tylko jego doładowali do auta. Znalazł się na podłodze, między dwoma szynami przymocowanymi do skrzyni ciężarówki. Strażnicy stali niedaleko samochodu. Jeden z więźniów powiedział do Józefa:
— Nie wiemy, dokąd nas wiozą. Może do Stutthofu.
Gdy Józef spytał, co to takiego, więzień objaśnił:
— Obóz koncentracyjny, taki gdański Oświęcim.
Nie, poradził był sobie ze strachem wcześniej, nawet nie wiedział, w którym kwadransie to się stało; zagryzł wargi i zacisnął palce na szynach sterczących grzbietami po bokach.
4
Któregoś dnia, to było po jego pierwszych odwiedzinach, a może dopiero po przyjeździe tamtych dwóch młodych, Tocha z Krzysztofem, którzy też zjawili się nad Jezioro Dobre, spytał Irenę:
— Dlaczego ciebie nazywają Jerynką? Czy to po kaszubsku?
Zauważyłem, jak wzruszyła ramionami:
— Nie wiem. Nie słyszałam, żeby to było akurat dobrze po kaszubsku, ale tak mówił na mnie dziadek, a on najlepiej wiedział. Po naszemu to się mówi stark na dziadka.
— Nie żyje już? — Więcej stwierdził, niż spytał.
Stali przy furtce, jakby się mieli żegnać na chwilę, wprawdzie wychodził od nas, ale nikt go nie wyganiał.
— Dziadek umarł z wojny — powiedziała Jerynka — ale ja go pamiętam.
— Z wojny? — usłyszałem jego głos, zdawał się być dociekliwy do granic podejrzliwości.
— Tak, też z wojny, mimo że umarł sześć lat temu. Ja chodziłam wtedy do czwartej klasy.
Byłem już pewny po tych drugich odwiedzinach, że nie obronię się przed dociekliwością tego młodego człowieka. Córka nasza interesowała go na tyle, na ile słowa jej były przydatne do osiągnięcia jednego celu: przywołania obrazu brata z lat tak dawno minionych, że ludzie bronili się przed powrotem spraw w tamten czas się dziejących.
Przecież wiedział, że Jerynka i jej równi nie znali lat wojny, może dlatego właśnie pytał:
— Kochałaś dziadka?
Powiedziała mu, że gdyby nie stark, imię Jerynka by się jej tak bardzo nie podobało. Słyszałem ich rozmowę, siedziałem w cieniu jednego ze stróżujących przy checzy świerków i naprawiałem grabie wracające na przedżniwiu do łaski. To była jedna z rzadkich możliwości zajrzenia w myślii odczuwania Jerynki; zazwyczaj była z nami sama, już drugie wakacje spędzałaby w samotności, gdyby nie oni, trójka młodych ludzi, którzy nasze strony wybrali na czas ferii nie tylko dla samej przygody. Dla Jerynki, odczułem to przy tych grabiach wyraźnie, tak, dla niej byli nawet radością. Patrzyli wtedy przy furtce na siebie, dziewczyna bardziej z ciekawością, on zdawał się być myślami nie na naszym podwórzu, nawet nie w tym dniu, który doszedł już do poobiedniego czasu, potem na podwórzu pojawiła się matka Jerynki i razem z jej krokami chmury nad stodołą jakby na chwilkę przystanęły, zdawać by się mogło, że czekają na jakieś przyzwolenie odpłynięcia.
— Pani córka opowiadała mi, jakiego wspaniałego miała starka. — Niepotrzebnie próbował urychlić pytanie matki Jerynki.
Białka zatrzymała się, przyjrzała się obojgu, a potem na podwórzu znalazły się jej słowa:
— Jeryna! Do checzy, tam je dosc robote.
Dziewczyna pobiegła, jakby przypomniała sobie za późno o swoim obowiązku, on, Bogdan, stał jeszcze parę chwil, może próbował pojąć, co się złego stało, że aż wywołało ostre słowa matki, był bardzo bezradny, tak bardzo, że odezwałem się:
— Niech pón przyjdzie tu, my sobie możemy opowiedzieć choćby pół powiostki, a nicht nas nie pogna do roboty.
Powiedział mi tego dnia jeszcze, że stark się mógł mylić.
Przerwałem przymierzanie drewnianego gwoździa do otworu w grabiach.
— O czym ty myślisz? — Po raz pierwszy mówiłem do niego wprost, jak do kogoś swojego. Chciałem mu powiedzieć, że stark się nie mylił w sprawach tak ważnych, jak sprawy ludzkie z lat wojny, ale jeszcze gdzieś głęboko we mnie kryła się nadzieja, że ten młody człowiek zostawi nas w spokoju, że ominie resztę, zatrzymując dla siebie dni ferii i zabawę, która czekała w lecie na młodych wszędzie, gdzie się znajdowali.
Jeszcze byli oni dwaj: Krzysztof i Antoni. Pierwszego ja nazwałem Kresztofelkiem, a na Antoniego oni mówili krótko: Toch. Ci dwaj znaleźli się w naszych stronach także za sprawą brata „Kłosa”, Bogdana, który razem z Tochem był na stancji u matki Krystka, jak zwracali się do trzeciego z nich. Wszyscy niewiele mieli do powiedzenia o tym, co było w latach wojny, chociaż zdawało się, że to sprawy znane: obrona przed groźbą śmierci z rąk okupanta, ukrywanie się ludzi, walka, strach i czekanie na koniec złej nocy wojennej, liczenie dni zwycięstw, a potem klęsk wroga, niepojęte sprawy segregowania ludzi niczym zwierzęta hodowlane, a najpełniej zniewalające przerażeniem lasy Piaśnicy, to wszystko przyszło do nich z kart gazet i książek, widzieli oczy napełnione strachem, ale to były oczy na obrazku albo w kinie. Byłem pewny, że wiele potrafili ocenić, zmierzyć i nazwać, ale nie dane im było odczuć, a, co najważniejsze, przeżyć.
Później, nie wiem nawet, ile wtedy zdążyło już przeminąć dni od przybycia Bogdana z przyjaciółmi, tak, wtedy zdradził mi on, że jeszcze w dwa dni po pierwszych odwiedzinach próbował zejść z drogi nam i sprawom, które łączyły się z Józefem.
— Oni mi tłumaczyli — mówił — że ludzie czekają na prawdę, a kiedy spytałem, o kogo chodzi, gdy mowa o ludziach, Toch rzekł, że to wszystko jedno Polacy czy Kaszubi.
Uśmiechnąłem się, on to chyba zauważył, bo spojrzał i nie spuszczał ze mnie oka. Wyraźnie czekał na moje słowa, więc zaznaczyłem, że jakiś Purtek, czyli nasz kaszubski, przymorski diablik, sprzymierzył się na pewno nawet z wiatrem-zawiejem, żeby namotać i poplątać.
— To je, brace, to samo: Kaszuba czy Polak, bo obaj są Polochami — tłumaczyłem. — A że tak sę powiodo? Mój Panie Boże, dzisoj już nie wymiecesz tego rozporządzeniem. Ludzie z czasem sami wymiotą, brace, naprowdę sami.
Nie wiedziałem, że tej nieuchwytnej nieprzyjaźności było tyle, że i drugi z nich gotów był zrezygnować z poznawania prawdy, jak mówił Bogdan.
— Nawet zaproponował zmianę marszruty, panie Dargolewski — opowiadał szczerze. — Mieliśmy pójść na Żarnowiec, Dębki, Karwię, a potem dalej przez Ostrowo, Jastrzębią Górę do Władysławowa.
— Jo, tam je piękno — przytaknąłem. — Czemu żeście tedy nie poszli?
Byłem tego samego dnia nad tym ich Jeziorem Dobrym. Pytali mnie, czy dlatego ono Dobre, że po prawdzie jest dobre dla ludzi. Co miałem im powiedzieć? Że przed żniwami ziemia wszędzie jest dobra? Że na świecie jedno dobre splecione jest często z drugim złym tak bardzo, iż długo trzeba się zastanawiać, czemu jest tak, a nie w zupełnie innym porządku? Dziwne, ale ja dotąd nie pytałem się, czy to wszystko, co pod kaszubskim niebem służyło nam, było dobre. Nie pytałem też o złe. Dopiero oni, ci trzej…
Nie wiem, który z nich chciał wiedzieć, czy ziemia ta dobra, czy zła. Tamci dwaj na pewno nie, bo jaki mieli powód, co ich upoważniało? Jeżeli który z nich, to tylko brat Józefa-,,Kłosa” miał prawo pytać.
5
Siedziałem tamtego wojennego wieczora w chlewie dłużej, niż zwykłem to robić, wiem, że białka wołała mnie raz i drugi, ale nie odzywałem się, grzebiąc widłami przy krowie i zgarniając słomę z ganku. Potem chciałem się odezwać, ale Agnieszy już nie było w drzwiach checzy.
Leoch przyszedł wedle umowy na karty, po nim jakiś czas słychać było szczekanie psa u sąsiadów, a potem rozległy się kroki i doszedł Drawka. Białka widziała, jak przyszlii dlatego zjawiła się w drzwiach chlewa ze słowami:
— Najpierw zjedz, żebym miała w kuchni czysto, a potem możesz się ożenić z kartami.
Gdy nie przerywałem pracy, Leoch powiedział:
— Jakby nie liczył, to je twoja białka, nie rozmiejesz?
— Ostaw nas i kuńc — dorzucił Drawka.
Odstawiłem widły i rzekłem:
— Sedzta tu na skrzyni, jo zaroz przyjdę.
Potem już mieliśmy spokój. Przywiązałem psa do łańcucha umocowanego kółkiem na drucie, by w ten sposób łańcuch mógł się przesuwać od chlewa do budynku.
— Tedy nicht niespodzóny nie zajrzy w karty — stwierdziłem. — Dzis zagrómy przy latarni — zaproponowałem głośno, jakbym chciał, by słowa usłyszano również w kuchni.
Podkręciłem latarnię, światło petrolki przenikało z ledwością w głąb chlewa, cofało się, podchodziło bliżej i wtedy widoczny był krowi zad i deski świnich zagród. Przecież wiele dni, wiele miesięcy z pracą równą jak sztachety w płocie przeszło mi w chlewie. Sto razy ściskałem widły palcami, obejmując stylisko tak, aby sprzymierzyło się z mięśniami naganiającymi roboty narzędziu, nie wiem, ile razy opierałem się na trzonku, by odpocząć i dalej: dziesiątki razy mnożone latami przysiadywałem na występie muru, przy którym stało pudło na ziemniaki, ale żaden z tych kawałków czasu nie został ze mną na tak długi czas, jak tamten z mrokiem i cieniami dwóch gburków siedzących przy mnie, jakby na spotęgowanie niezwyczajności chwil.
Leoch zapytał o godzinę. Sięgnąłem do kamizelki, błysnął łańcuszek, a później owalny kształt zegarka, wieczko odskoczyło przed palcem, przyjrzałem się tarczy i powiedziałem spokojnie:
— Sódma. Jesz je czas.
— Mieszaj karty — rzucił do Drawki Leoch. — Mogli jesmy ju miec dwie gry za sobą, nie, Dargolewsci?
— Nó, jo.
Drawka przysiadł na brzegu pudła, wyjął karty i nasłuchując, zaczął je tasować. Uspokoiłem znajomków:
— Ten pies jesz nocy spokojno nie przespał. On je baro czujny.
Chwilę po rozdaniu kart Leoch powiedział:
— O ósmej czerwienny król będze u sebie doma.
Drawka odsunął karty w moją stronę:
— To je pewne? — spytał.
— Dwa razy był jem i go nie było w składze, gdze sercowy król je razem z innymi kartami — dodał Leoch.
Drawka spojrzał znad kart:
— Ja nigdy nie wiem, co robic z królem czerwiennym. Hitler by na pewno wiedzoł, bo ten je mądrzejszy od nas.
— Czerwienny król je porządny — ciągnąłem rozmowę dalej wokół króla. — Ja ni mogę narzekac, to je chłop, któren pomogo wygrac.
— Komu? — to znowu Drawka.
— Komu? — niby zdziwiłem się. — A to ty nie wiesz, chto wygro? Nicht inny, jak my. Jo też zaroz wygróm.
Za piętnaście ósma byliśmy na drodze prowadzącej do wioski. Jeszcze w chlewie powiedziałem:
— Dzece zjadły przede mną, to teroz spią.
Gdy zbliżyliśmy się do bruku, przystanąłem:
— Ja z Leochem będę przeprowadzał modlitwę. Czerwienny król ju sę też ode mnie nauczył. — Mówiłem chwilami gwarą, ale czasem słowa moje brzmiały jakby bardziej urzędowo. Wydawało się, że razem z nami szła nawet ściana krzaków, które zostawiliśmy już daleko za sobą, i że dopiero przy bruku przystanęła, żeby się nam przyjrzeć. Może ostrzec? Wtedy miałem w sobie dość siły, aby odepchnąć ścianę tam, gdzie tkwiła korzeniami w ziemi, na pewno umiałem sobie poradzić w mroku, gdy staliśmy na bruku, bo przecież potem szliśmy dalej; wpierw jednak Drawka spytał ściszonym głosem:
— Jak chcesz gadać? Po naszemu?
— Nie — powiedziałem. — Teroz zapomnimy, że rozmiejemy inaczej jak po niemiecku.
— A to, co je najważniejsze? — Drawka trzymał mnie za żakiet.
— Co takiego? — wtrącił Leoch.
— Ta modlitwa — powiedział Drawka. — Rozmiejesz ty?
Wiatr, idący lekko do wsi, tylko na krótką chwilę górował nad ściszoną rozmową. Potem już były moje słowa, które wydawały mi się statecznymi:
— Modlitwa będzie po naszemu, po polsku. Reszta nie je wożno.
Odtąd posługiwaliśmy się mową, którą wielu w tych stronach znało z pruskich lat, a która wróciła znowu razem z wojennym czasem, przynosząc z sobą śmierć i nieszczęścia; mowa ta jednak w tamten wieczór była bezpieczna.
— Ty, Drawka, zostaniesz w ogrodzie, my dwaj zagramy sobie z czerwiennym królem — objaśniałem. — Jakby co zaszło, to zastukasz w okno i spytasz, czy możesz kupić cylinder do petrolki. Wiem, że możesz spokojnie pytać — dodałem, starając się żartować — bo i tak pieniędzy nie musiałbyś wydać. Żabczyk cylin- derków akurat nie ma.
Leoch wsunął się pierwszy do sieni, za nim wszedłem ja, ciężko stąpając.
— Wejdź z pochwaleniem — rzuciłem jeszcze pospiesznie Leochowi. — Po niemiecku, ale pochwalenie nasze.
Żabczyk nie był sam w izbie, przy łóżku krzątała się jego żona. Po słowach przywitania kramarz rzekł:
— Ja, ja, ist gut. Dobrze, dobrze, przecież umówiliśmy się na skata. Ja całkiem zapomniałem.
— Może zagramy u mnie? — zaproponował Leoch. — To jest akurat tyle drogi, żeby nogi rozluźnić. I do tego jeszcze z górki — zażartował.
Gdy Żabczyk rzekł, że izba przy sklepie jest dobra i że tyle miejsca się znajdzie, chociaż tam stoją pudła po towarze, Żabczykowa powiedziała:
— Nigdzie nie będzie mój chłop chodził. Wieczory nie są do włóczenia się w wojenny czas. Macie izbę przy sklepie, to czego jeszcze chcecie? — Patrzyła wzrokiem, który zdawał się pytać o więcej, niż robiły to słowa. — Żeby nie do rana czasem, bo mein Mann musi przecież za kontuarem stać.
To było chyba zaraz po wyjściu Leocha na dwór i po jego powrocie. Rozdałem karty, zanim wrócił tamten, a gdy znaleźliśmy się w izbie znowu we trzech, spytałem Żabczyka:
— Ty trzymasz z królem czerwiennym?
— Jak on ma na swojej chorągwi wymalowane serce, to trzeba koniecznie z nim trzymać. To jest co do kochania, Dargolewski — mówił kramarz, ustawiając w palcach karty. — Jakby kto nawet nie chciał, to przecież kochać musi.
— Bez tego by już ani jednego człowieka nie było na świecie — mówił Leoch. — Ale nie mogę się przyzwyczaić do niemieckiego kochania. Bo to się zwie „libe”, a pisze się „liebe”. Prawie że tak samo, jak „szpektor Viebe”, jak tego zarządcę my zwali.
Nie musiał mówić więcej, wszyscy trzej wiedzieli, że szpektor Viebe przed wojną rządził junkierskim majątkiem i że bywało, iż na koniu i ze szpicrutą gonił „młodych przeklętych Kaszubów” po polu.
— To jednak jest inaczej — rzuciłem, wyzbywając się którejś tam z kolei karty. — A teraz się spytałem Klemensa — wskazałem Żabczyka ręką, patrząc przy tym wciąż na Leocha — tak, jawohl, spytałem się, czy Klemens idzie z nami czy też nie?
Leoch przyglądał się właścicielowi sklepu z towarami kolonialnymi, jak mówił szyld z niemieckimi od pierwszego dnia rządów okupanta literami. Widział Leoch, jak ręka kaszubskiego kupca, sprzedanego już na niemiecką folkslistę, zatrzymała się, a razem z nią przesuwana karta przystanęła. Nie wiedział sam, dlaczego akurat w tych chwilach zaczął się zastanawiać, gdzie, między którymi kartami Żabczyk znajdzie miejsce dla czerwiennego króla. Kart miał sporo w ręku, a duży palec wykonał dwa ruchy niemożliwe do nazwania, potem znieruchomiał i jakby się chciał przytulić do pozostałych. To palec przybladł, nie kupiec, nie Żabczyk, karta jeszcze sterczała wysunięta ponad inne. Leoch dałby wówczas głowę, że to był sercowy król, że nikt poza Żabczykiem nie mógł się przyglądać karcie, na której wymalowano obok korony serce. Później już wiedział, że twarz kramarza też była blada i że ta bladość odeszła dopiero wtedy, gdy rzekłem:
— Gramy dalej. — A po kaszubsku dodałem cicho: — Jesz je czas, Klemens, jesz mómy czas.
Leoch grał, nie wiedząc, czy kartę przegrywa, czy też zapisuje ją na swoje konto, znowu nasuwały mu się obrazy przyćmione niepokojem.
Przecież nie pierwszy raz. Nieomal nie zaklął głośno, w ostatniej chwili nie pozwolił myślom zamienić się w słowa.
Żabczyk? Siedział teraz przy stole, ręce łokciami oparł o blat, barki podniosły mu się, kryjąc połowę szyi. Nie, Leoch się nie mylił: to był lęk, który garbił tego człowieka.
Zagrodzić drogę temu, co ma się tu dziać za parę chwil? Ta myśl zdawała się Leochowi być tak uzasadniona, że nawet uspokoił się nieco. Może odejdą obrazy? Może Żabczyk nie będzie stał przy murze chlewika z otwartą gębą, tak, właśnie gębą, bo jeszcze trochę, a wyjdą z niej zdradliwe słowa: gburk Dargolewsci i on, ten Leoch.
Obraz był natrętny, Leoch chciał, żeby to nie Żabczyk stał przy ścianie chlewa, przed wymierzoną w niego lufą esesmana, było tylu innych, którym tego życzył, chociaż zdawał sobie jednocześnie sprawę z tego, że akurat tamto z zaprzańcami nie jest możliwe, że groźba dotyczy tylko Żabczyka; nawet gdyby to on, Leoch, stał przy ścianie, mógłby jeszcze mieć nadzieję, Żabczyk nie. Jeszcze jedno go trapiło: czy można było w tej izbie przymierzać słowa do czegoś, czego nie było, chociaż istniało: do Polski? Czy również w tej izbie, jak chcieli już wtedy, w chlewiku przy kartach?
Żabczyk powiedział w pewnej chwili coś o tym, że sercowy król podobno nie jest najważniejszy, że ponoć królem krzyżowym bije się w kartach, a w ogóle to nie król ważny, lecz królowa. Leoch słuchał, ale niespokojne myśli go nie opuszczały. Mówił potem, że była taka chwila, w której miał ochotę wstać i powiedzieć wprost: Dargolewsci, wstań, jidzeme do checzy. Chto chce z Niemcami, niech sę nawet modli po niemiecku.
Tymczasem ja mówiłem:
— Krzyżowy, sercowy. Karowy i pikowy też jeszcze są, nie? A co zrobisz, jak krzyż jest połamany? Do nieba chcesz się z nim dostać? Chyba jak ciebie na nim powieszą…
Mówiłem cicho, ale z przejęciem. Leoch zaplótł ręce i położył je na stole na rozłożonych kartach. Brukiem przetaczał się wóz, żelazne obręcze klekotały po kamieniach, ktoś zapewne wracał do domu, może odwoził kontyngent nałożony przez okupujących już pół Europy hitlerowców albo zeszło któremuś z gburków aż do tej godziny na polu.
Po moich słowach dość długo panowała cisza, wydawało się, że nasłuchujemy nie tylko turkotu kół, ale własnych myśli. Gdzieś za stertą skrzyń i pudeł dokazywała mysz, jakby przypominała chrobotem o tym, że mimo wszystko czas posuwa się naprzód za każdym wahnięciem zegara, i że my też nie jesteśmy wyłączeni z przyjmowania tego, co dziać się będzie w następne dni.
— Wczoraj się nie liczy — powiedział Leoch w odruchu zniecierpliwienia.
— Dziś już też nie — dodał kramarz.
— A jutro będzie nasze. Takie, na jakie zasłużymy — zacząłem, a Żabczyka spytałem: — Chcesz ty swojej zguby, Klemens? Mów: jesteś Polochem czy Niemcem?
Żabczyk poruszył się na stołku:
— To nie to, nie o to chodzi.
— O co? — napierałem.
— Albo jeszcze inaczej to trzeba powiedzieć.
— Jak?
— Wiecie, że jestem już na ich liście.
— Wiemy — rzekł Leoch — wszyscy wiedzą.
— I nie boicie się?
Tak, w tych słowach było również zdziwienie. Jakżeby inaczej z lampy mógł się wydobyć strumień jaśniejszego światła? A może to nie była jaśniejsza chwilka, ale po prostu cień podkreślający swoim spłynięciem jasność lampy? Teraz Żabczyk spoglądał to na mnie, to na Leocha. Przecież czekał. Który z nas dwóch wydawał mu się bardziej godny zaufania? Ja czy Leoch? A może żaden?
— Ty jesteś najważniejszy — powiedział wreszcie Leoch. — Twoje sumienie się liczy.
— Ja? — zdziwił się. — Mam ja w ogóle prawo… — Kramarz przeniósł wzrok na ścianę, a ja przerwałem mu stanowczo:
— Masz!
— Może już nie? Przecież to diabelne folksdojczowanie zwaliło się na mój dom.
— Jęczysz? — spytał Leoch.
— Nie — zaprzeczył kramarz. — To jest coś więcej. Powiem, że mam dzieci, a wy możecie te słowa odrzucić do mnie.
— Mam ich dwoje — stwierdziłem. — Tylko Leoch nie ma tego ciężaru. Tobie, Klemens, przypadnie proste zadanie.
— Jakie? — Kramarz jakby się bał, a jednocześnie obaj z Leochem czuliśmy, że idzie krok w krok, w naszą stronę.
— Nic innego nie potrzebujesz robić. Wystarczy, że czasem dasz towar.
— Towar?
— Do ciebie możemy przywieźć — ciągnąłem. — Masz sklep, to nikt i tak się nie doliczy. Choćby był tego cały wóz.
— Na co wam towar?
Leoch przysłuchiwał się moim słowom, możliwe, że były i dla niego nowe. Mówiłem dalej:
— Będziemy potrzebowali żywności. Sami nie nastarczymy, a są jeszcze i takie sprawy jak kartki. Może trzeba będzie komuś w nocy zanieść jedzenie.
— Musicie kogoś ukrywać? — Żabczyk zdawał się znowu poddawać lękowi.
— Nie, jeszcze nie. Ale wdowy są przecież u nas.
— Wdowy? — kramarz nie rozumiał.
— Jedne już, inne mogą nimi być. Opuszczone żony i matki. Po tych, co są w niewoli albo w lagrze.
Żabczyk próbował się uśmiechnąć:
— Tak nie możesz zwać wszystkich…
— Ale pomóc im trzeba będzie — przerwałem.
Leoch poprawił się na krześle i zwrócił się do mnie ze słowami:
— Może wyjść na dwór i powiedzieć, że jeszcze gramy?
Kramarz zerknął w stronę drzwi:
— Co tam jest?
— Nasi — powiedział Leoch tak pewnie, że sam się zdziwił. — Pół wsi obstawiliśmy — skłamał. — Żeby nam nikt nie przeszkodził.
— Marija, Józef! — Ten ściszony okrzyk wyszedł z ust Żabczyka po kaszubsku, ale tylko te dwa słowa powiedział w mowie żyjącej wciąż w tych stronach, mimo iż okupant karał za jej używanie biciem, nawet aresztem; dalej mówił po niemiecku: — Tylu was jest? To coś niemożliwego…
— Ty będziesz zawsze sam, taka ma być twoja sprawa z nami. Czasem czegoś się dowiesz. Możesz nas wtedy ostrzec — objaśniałem. — Przystań do nas, przystąp do czerwiennego króla.
— Do czerwiennego? A kto to jest?
— Dowódca. — Wyjąłem z kieszeni małą, polską książeczkę do nabożeństwa, położyłem ją na stole, zgarnąłem karty na brzegi stołu, wybrałem dwie i przykryłem nimi modlitewniczek; jedną z tych kart była dama sercowa, a drugą król.
— To jakby ktoś wszedł do izby niespodziewanie — objaśnił Leoch. — Ale nie mamy się czego lękać, na dworze też są nasi.
Żabczyk wstał z krzesła i chodząc po izbie, powtarzał co chwilę:
— Marija, Józef! Marija, Józef! Co to z tego będze? Co to będze?
Zapomnieli, że umawiali się na mowę niemiecką:
— Polsko, Klemens — rzekł Leoch. — Polsko będze. Jesz przysęgę połóż na czerwiennych sercach, a ona ju będze tu.
Kramarz próbował się uśmiechnąć, ale twarz jego pokrył tylko grymas, po którym nastąpiły słowa:
— To będze baro malinko Polsko, Marija, Józef…
6
Ruszyli, nie doczekawszy się tamtych aut. Jeszcze raz poświata na zachodzie zakołysała się, potem już rozpęd wyrównał chwianie się na tyle, że niebo odpływało powoli, jakby chciało, aby jak najwięcej drzew uciekło do tyłu.
Ściskał szyny tkwiące po stronach, samochód widocznie przystosowany był do przewożenia tych samych ładunków, może nawet maszyn, które musiały mieć wgłębienia na te właśnie szyny. Szosa uciekała jakiś czas prosto, potem, za jednym ze wzgórz, samochód skręcił ostro w lewo, zwalniając jednocześnie, i zaczął się wspinać w górę.
Wiadukt — przemknęło Józefowi przez myśl; naprężył się i gdy auto nabierało szybkości, nad torami to było, zdecydował się skoczyć przy najbliższym skręcie. Takie wiadukty na bocznych szosach, jaką jechali teraz, z obydwu stron toru spadały na dół zakręcającym dwa razy brukiem.
Żeby tu też, żeby nie było inaczej… — Bał się właśnie szybkości, samochód znajdował się już na końcu przejazdu, szofer manipulował przy biegach, targało autem, motor pracował nierówno.
Wystające szyny zdawały się być gorące, nie widział, ale czuł wachmanów po bokach, odrzucił myśl o piasku, którego garście mógłby rzucić im w oczy, wiedział, że platforma auta jest czysta, bez śmieci, to zauważył, gdy go doładowywano przy komendanturze.
Razem z zawrotem nieba i szarych pól targnął sobą: jedno uderzenie w lewo, poczuł ciepło, potem zwinął się, uderzył tego z drugiej ręki i wyskoczył, celując w prawo. Nie słyszał wrzasku:
— Halt! Stój!
Strzały zgniotły warkot, zdawało się Józefowi, że samochód zawył i przyspieszył, a dopiero potem ścichł.
Był za skarpą, sadził skokami przytorowym rowem, jeszcze parę kroków, a już miał nad sobą wiadukt, ciemność kusiła, przystanął na chwilę, spojrzał pod betonową płytę wtopioną mrokiem w skarpę nasypu i popędził dalej. Samochód musiał być już za nasypem, na początku szosy, bo stamtąd dochodziły krzyki i wołania.
Dalej już nie słyszał. Pędził rowem, bał się toru tak, jak bał się wiaduktu, który musiał sterczeć za nim po to, żeby przylgnąć do ziemi razem z celującym w uciekającą plamę wachmanem.
Gdy wydało mu się, że ktoś biegnie za nim torem, przestraszył się; uczucie bezsilności na krótko spętało mu nogi. Przystanął i zaraz przylgnął do płytkiego wykopu. Nie omylił się w przeczuciu: któryś z Niemców był już na wiadukcie. Targnęło mrokiem, po torowisku pierzchły kamyki, parę razy gdaknęło w podkładach. Józef zaczął się odsuwać od nasypu, parę uniesień kolan wpartych w ziemię i już było pole. Płaskie, szare i puste.
Nie podniósł się, by uciec jak najdalej od toru. Musiało wystarczyć tyle, ile zdąży przeczołgać się w pole, zanim tamten zdoła dojść torem w miejsce, w którym była plama człowieka już teraz skazanego na śmierć bez jednej chwili czekania na nią.
Jeszcze raz seria strzałów poszła w wieczorny mrok. Jakby bliżej, ale wciąż huki zrośnięte były z torem, z żelazem, które teraz w odłamkach poszukiwało Józefa.
Nawet się nie spodziewał, że tak blisko czekała łąka. Widział światła samochodu, nasłuchiwał, wstrzymując oddech, a potem zsunął się z pola na wilgotną murawę. Reflektory auta przygasły, gdzieś za nogami Józefa rozedrgało się dalekie dudnienie, zbliżał się pociąg, za parę chwil już był jego gwizd nad łąką, samochód wciąż stał oddalony nie więcej niż dwieście metrów. Józefowi wydawało się, że przeczołgał się łukiem od toru, że był znowu blisko czatujących na niego Niemców.
Gdy pociąg zapchał hukiem i dymem pół świata, Józef na czworakach zaczął uciekać w stronę, gdzie nie było auta, gdzie wieczorny, coraz pełniejszy mrok dawał mu całą noc życia może po to, żeby nie przegrał następujących po tej nocy dni.
7
Zaszedłem do nich nad jezioro. Znałem już wtedy wszystkich trzech, najbardziej przylgnął do nas, choćby to się stało tylko w myślach, Krzysztof. Tak, Kresztofelka polubiła również od razu Jerynka, dogadywali się weselej, jakby nie tak aż bardzo odległy wiek dziecięcy doradzał im, którym ze śmiechów zagarnąć dla siebie kawałek przedżniwnego dnia. Dlatego też, z powodu tych żniw, chciałem z nimi się rozmówić, wsadziłem głowę w rozwarcie namiotu i spytałem:
— Jesta wy tu?
— Jesteśmy! Jesmy. — usłyszałem śpieszne głosy i zaraz już Toch rozpinał poły namiotu.
— Proszę, niech pan wejdzie — mówił. — Trochę się trzeba schylić, ale przyzwyczailiśmy się do cygańskiego życia.
— Cegóni — rzekłem — to je co innego, bo oni mieszkają w wozach.
Toch spojrzał na Bogdana, a gdy ten chciał coś powiedzieć, wyręczyłem go, mówiąc:
— Nó, wiem, pón jeszcze nie je przefarbowany na Kaszubę. Cegóni to po naszemu, a tak to sę o nich mówi, że są Cyganie. Rozmioł ty teroz?
Uśmiech Tocha starczył za odpowiedź, skinął jeszcze głową i przyklepując złożony w kostkę koc, mówił:
— Niech pan siada. To taki nasz namiotowy stołek.
Któryś, zdaje się, że Bogdan, spytał, czy nie spotkałem Krzysztofa:
— Bo wybierał się do pana — objaśniał zaraz, jakby sądził, że słowa jego mogą być przeze mnie przyjęte jako wymówka. — Nikt z nas go nie słał, ale on nie może usiedzieć w namiocie.
Rozejrzałem się i rzekłem:
— Samo sę rozmieje. Ja też by tu nie usedzoł.
Toch zdążył się usadowić na dmuchaku, chwilę słuchał, a potem powiedział:
— Chciałbym o coś spytać… — urwał, powiercił się na siedzeniu.
— Nó, a czy będę wiedzoł? — pomogłem.
— Chyba tak… To przecież pana sprawy. Od urodzenia! — zapalił się Toch.
— To wygnaj tego zwierza z lasu, a my sę mu przyjrzymy — roześmiałem się głośno.
— Dlaczego w pana mowie to wszystko tak twardo brzmi, a nie miękko? — usłyszałem jego pytanie.
Spojrzałem po nich, podrapałem się po głowie i powiedziałem:
— Aa-la-na. To je niezwyczajny zwierz. Czemu… Czemu? — zastanawiałem się chwilę, a potem nagle zapytałem Tocha:
— A czemu na ten przykład na Półwyspie Helskim nie ma prostych drzew?
— Tam tak musi być — powiedział młody człowiek siedzący z podłożonymi nogami.
Rzekłem spokojnie:
— Tu też tak musi być. W mowie.
Roześmieli się. To było dla mnie zaskoczeniem; nie, nie śmiech, a to, że tak jakoś zaraz jedno po drugim, najpierw słowa, a potem zaraz ten śmiech. Czekałem parę oddechów, a potem się odezwałem:
— Co w tym je do smiania?
Urwali śmiech, zdusili go w sobie. A ja nie chciałem przecież, żeby znowu pojawiło się tamto z pierwszego dnia, a potem z następnych, coś, co potrafiło stać między mną a nimi, między nimi a moją białką, nawet zdawało mi się chwilami, że wtedy gdy rozmawializ Jerynką, też stało z boku i przysłuchiwało się słowom, które podawali sobie w rozmowie. I znowu było. A mógłbym ręczyć, że nie przyszło ze mną.
Możliwe, że najwięcej tego chłodu, bo to był przecież chłód, przylazło razem ze śmiechem, możliwe, że wystarczyło tak mało, chociaż zdawało mi się, iż powinien to być przynajmniej huk przewalający się nagłym wybuchem przez las. I równie nagłe pojawienie się człowieka na ścieżce. Skoro żadna podobna chwila nie nastała, mogłem tę chłodną, krótką bezradność przypisać tylko latom wojny, w których stało się tyle, że starczyło na tak długo, abym doszedł do namiotu.
Chciałem bardzo, żeby ten młody człowiek, który był bratem Józefa, nie przyszedł był po to, by zdejmować przeszłość z „Kłosa”. A może byłoby lepiej, gdyby szli dalej? Była chwila, w której czekałem, że któryś z nich powie, iż przyszedłem za późno, bo oni ruszają na trasę, która u nich się zwie: „Dębki, Karwia i tak dalej”. Że chcą być daleko od jeziora, które jest tak blisko spraw zwalających się na wszystkich ciężarem, dającym o sobie znać już przy pierwszych krokach. Czułem się tak, jak musi się czuć zwierzę, wietrzące w lesie nadciągające osaczenie. Dziwne to było uczucie, parę znowu tylko chwil miałem je w sobie, ale wystarczyło, żebym przywołał na pomoc ocenę mieszczącą się w słowie: niedorzeczność. Przecież niczemu nie byłem winien, zdarzenia, choć dalekie, trwały ze mną i we mnie na tyle jasno, żebym mógł być spokojny o znajomość z młodymi ludźmi, z bratem „Kłosa” przede wszystkim.
Dobrze, że zacząłem mówić; cisza rozwlekła się za szeroko, mimo iż trwała tylko kilka oddechów.
— Prawdą rzec — mówiłem — to ja tu do waji ze sprawą.
— Proszę bardzo — urychlił Bogdana Toch. — A co takiego się stało?
— Nic. To jidze o następny tydzeń.
Nie rozumieli chyba obaj. Skądś wzięło się u mnie niedorzeczne przypuszczenie, że mogą sądzić, iż zamierzam ich w przyszłym tygodniu przegnać z tych stron. Ponieważ obaj milczeli, mówiłem dalej:
— Razem z białką żesmy to tak sobie obmyślili. Ale ja tylko pytóm — zastrzegałem się. — Z zapytaniem jem sę tu do waji udał.
— A przecież Krystek jest u was — powtórzył Bogdan. — Mogliście przez niego…
— Ten chłopk jest młody — zażartowałem. — Za młodechny na gburskie sprawy. To muszę z wami. O żniwa jidze, bo my jesmy sami z białką i Jerynką.
— Nie rozumiem — powiedział Bogdan wprost. — Co my z tym mamy?
Odczekałem chwilę, po czym rzekłem:
— Może macie czas i ochotę nam pomóc w żniwa?
Toch spojrzał na Bogdana, tamten na Tocha. Nie wiem, czy on się naprawdę ucieszył wtedy w namiocie, ale powiedział mi potem, że dla niego te słowa brzmiały jak zaproszenie na zabawę.
— Dlaczego nas? — Przysunął się do mnie, nieomal chwytając za bluzę. — Nie znamy się na tym.
Roześmiałem się.
— A na słomie umiecie leżeć?
Teraz i Toch się ruszył.
— Widziałem żniwa i tyle — powiedział Toch szczerze. — Pan się na nas zawiedzie, panie gospodarzu.
— Byłem już raz przy kosiarce — rzekł Bogdan. — U stryja, nawet konia mi oddał w pacht — pochwalił się.
Dogadaliśmy się. Nie w tamto popołudnie, ale u nas w izbie. Na ich prośbę białka ugotowała „nagich klusek”, jedliśmy tę zacierkę z surowych kartofli gotowaną na mleku; może nawet nie smakowała, ale jedli, jakby dorwali się do czegoś niezwyczajnego.
Jerynki nie było w domu, miała wrócić następnego dnia, w niedzielę wypadało, moja białka sprzątnęła ze stołu, po czym powiedziałem krótko:
— Ten tydzeń należyta do nas. Zapłacimy za robotę i jeszcze wikt i opierunek.
— Po prostu pomożemy — wtrącił Krystek, lecz ja przekonałem ich, że bez zapłaty nie możemy, że brakuje w tych stronach ludzi do roboty i dlatego chętnie ich zatrzymamy przy sobie.
— Wszyscy młodzi wędrowczycy jakby w żniwa pomogli, to wiele dobrego by sę stało w kraju.
Skoro Krystek jeszcze próbował coś powiedzieć, skończyłem sprawę krótko:
— Jes najmłodszy, Kresztofelku, i trzeba słuchac. Już z twoimi przyjacelami obgadałem.
Oferowanej im izby nie przyjęli; po dłuższych rozmowach stanęło na tym, że tego jeszcze dnia wieczorem zwiną obóz i przeniosą namiot ze sprzętem do nas, na naszopie, gdzie leżało już od paru tygodni tegoroczne siano. Na nim będą spali.
— Jerynka będzie miała jeszcze większe oczy, jak w niedzielę przyjedzie. Toć ona o niczym nie wie.
Uradowane słowa Kresztofelka na chwilę odepchnęły sprawy związane z sianem i z żniwami. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że dziewczyna nasza ma naprawdę duże oczy, że jest urodna, jakby nie na wieś była pisana, a gdzieś, gdzie dnie przechodzą łagodniejsze. Ten cały Kresztofelk — myślałem — od razu przyłapał Jerynkę z wielkimi oczami.
Dopiero wtedy to pomyślałem o dziewczynie, o naszej córce, jak o kimś, komu może coś grozić również w żniwny czas. Nie, młodzi ludzie, którzy znaleźli się w naszej checzy, nie przynieśli tej groźby; odkryłem ją jakby ponad nami wszystkimi, którzyśmy szli na spotkanie dni rozgorączkowanych pracą w polu. Dobrze jednak, że istniały sprawy z lat minionych, które splotły losy wielu z nas starszych tak niezwyczajnie z sobą, że aż oni, młodzi, zmuszeni zostali do powrotów tam razem z nami.
8
Tego dnia Leoch wrócił z Wejherowa później, niż umówił się ze mną. Czekałem na przyjaciela do godziny jedenastej w nocy, a gdy białka już drugi raz przymawiała mi to sterczenie w ciemnicy nie wiadomo po co, rzekłem trochę z drwiną:
— W szescdzesąt szesc jesmy sę umówiliz Leochem.
— Lepij mów zdrowasci — usłyszałem w odpowiedzi. — Za tych z Piosznicy.
Ten ciężar przygarbił wielu tak, że mimo iż drugi rok wojny się zaczynał, nie umieli się wyprostować. Słowa białki przygnały znowu obrazy, z którymi wyobraźnia nie umiała sobie poradzić. Może dlatego, że ucieczka od nich pozwalała spać spokojnie ludziom? Nie, nie chciałem uciekać. Przyjmowałem z wyobraźni wszystko, nawet krzyki dobijanych dzieci. Właśnie wtedy odchodził strach przed tym wszystkim, co wiązało się z Leochem, Drawką i kramarzem, nie wiadomo dla jakiej rachuby przemianowanym na Miemca, i co sprowadzało się w tym czasie do uchronienia przed śmiercią w piaśnickich lasach dwóch ludzi ukrywanych u Drawki w szopie.
Wozili ludzi samochodami z Wejherowa, w nocy wozili, dziesięć kilometrów na północ, przed skrzyżowaniem szosy puckiej z wejherowską auta skręcały w las i kilometr od szosy, w głuchym lesie, odbierano ludziom życie w dzień, w obecności słońca, zaś nocą przy światłach reflektorów aut. Norma dzienna z nocą złączona: nawet tysiąc ludzi.
Tylko tej jednej liczbie nie wierzyłem. Nie pojmowałem jej, ale reszta już dawno przestała być dla mnie i innych z bunkrowych kłamstwem o ćwiczeniach Wehrmachtu odbywających się rzekomo w tamtym czasie w lasach między Warszkowem a Piaśnicą.
Modliłem się, wiele razy modliłem się za tych znanych i nieznanych, których w lesie zamordowano, modliłem się także za wywiezionych do lagru, do Stutthofu. Dziwne to było modlenie. Podobne do tego, któremu się oddałem w ten późny wieczór, gdy czekałem na Leocha; nie przeklinałem w czasie pacierza, nie pozwalałem wkradać się nienawiści między szeptane słowa, lecz razem z płynącą z ust modlitwą w myślach rodziły się oceny zbrodni, czułem równocześnie spokój zamieniający nienawiść w niepojęty upór, który wspierał mnie, odbierając strach.
Było nas mało, myślałem o tych kilku, którzy związali się przysięgą szeptaną po polsku wśród niemieckiej nocy, niedaleko od upiornego lasu. Ja, „Porada”, znałem dotąd czterech i tamtych dwóch z szopy Drawki. Co mieliśmy robić? Hitlerowcy wywozili parcelantów, na ich miejsce osiedlano Niemców. Bywali swoi gorsi od tamtych, jedni wżenieni w niemieckie rodziny od pokoleń, innym nie chciało się płacić gorszym pieniądzem. Strzelano do ludzi bez sądu, wywożono do obozów, zabierano ziemię, poniewierano wszystkim, co stało dotąd przy ludziach, żeby mogli głowę nieść podniesioną. Pomieszało się, szalało w chatach, w kraju, w świecie. A trzeba się było jeszcze modlić…
Myślałem o wdowach po Polakach, których było trzy we wsi. Mnie, „Poradzie”, przyznano pamiętanie o tych białkach. Każda z nich miała dzieci, były bez pracy, bez ziemi.
„Chociaż raz na miesiąc zaniesiesz każdej co do obleczenia”, brzmiały we mnie słowa, którymi przypisywano mi ten pierwszy obowiązek.
Wiedziałem, że to musi być tylko moja sprawa, że mierzyć ją może każdy tylko moją niby dobrocią, że nawet własna białka nie powinna tego oceniać inaczej. Znali mnie ludzie przecież, wiedzieli, że pomagałem chętnie, gdy mnie proszono o pomoc. Miałem więc takim pozostać. Przypadło mi udawanie miłosiernika, jakby co zaszło, na obowiązek chrześcijanina miałem to wspomaganie składać.
Boże! Tyle ludzi! W paręnaście nocy to się stało…
W