Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga z książek Piepki ukazała się w rok po „Purtkowych stegnach” i nawiązuje do nich w formie (to powieść składająca się z dziesięciu zazębiających się ze sobą historii). Również niektórzy bohaterowie, to postaci znane z kart „Purtkowych stegien”. Innowacją jest umiejscowienie akcji większości tych opowieści w dobrze znanej autorowi przestrzeni Północnych Kaszub – okolicach Pucka i Wejherowa. Hanesk ma także ważny rys autobiograficzny, bowiem dotyka okresu międzywojnia i hitlerowskiej okupacji, które Piepka doskonale pamięta z lat dziecinnych i młodości. Jego powieściowym alter ego jest chłopiec Jan Grotka, którego oczami czytelnik obserwuje wydarzenia końca lat 30. i okupacji. Wielkim walorem powieści jest wykorzystanie przez Piepkę bogactwa lokalnej, kaszubskiej tradycji gawędziarskiej, którą umiejętnie wplata w narrację o losach tytułowego Haneska i młodego Janka. Książka nie jest wolna od ideowego zaangażowania – pojawiają się w niej także wątki związane z wyzyskiem chłopów i robotników oraz walką klasową – nie umniejsza to jednak walorów Haneska jako najszerszej dotąd prezentacji międzywojennego obrazu Kaszub.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 449
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
HANESK
Jan Piepka
Hanesk
Copyright by © Biblioteka Publiczna Gminy Szemud 2023
Copyright by © Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart 2023
Ilustracja na okładce: Zofia Ząbkiewicz
Korekta: Grzegorz Szczepaniak
Skład i wersja elektroniczna: Ewa Krefft-Bladoszewska
Okładka: Zofia Ząbkiewicz
Wydawnictwo REGION Jarosław Ellwart
ul. Goska 8, 81-574 Gdynia
www.wydawnictworegion.pl
e-mail: [email protected]
Partnerzy wydania:
URZĄD GMINY SZEMUD
ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud
www.szemud.pl
e-mail: [email protected]
BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD
ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud
www.biblioteka.szemud.pl
e-mail: [email protected]
Wydanie I, Gdynia 2023
Treść niniejszej publikacji została oparta na wydaniu z roku 1957. Tekst poprawiono zgodnie ze współczesnymi zasadami ortograficznymi oraz interpunkcyjnymi.
Wydanie publikacji wsparła finansowo BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD
ISBN 978-83-7591-935-6 [druk]
ISBN 978-83-7591-953-0 [ePub]
ISBN 978-83-7591-954-7 [mobi]
Jest taka góra na Kaszubach, w której spoczywa śpiące wojsko. Nikt nie wie, gdzie ona jest i jak ją znaleźć. Wojska w niej jest tak wiele i taką moc ma straszną, że może zmóc największe zło. I prędzej nie będzie dobrze na świecie, aż ta moc wielka się zbudzi. Wyjdzie ona wtedy z góry, w którą jest zaklęta, i odtąd zaczną drżeć Purtk ze Smantkiem, zwidki topiące ludzi w mokradłach będą musiały z ludzkich dróg ustąpić, zmory i uroki odejdą, złość ludzka minie i nie będzie jeden drugiego okradał ani krzywdził. Śpiące wojsko też rozgromi wrogów prowadzących wojny i ta kara wlokąca się po świecie przestanie żyć i białkom chłopów zabierać, a dzieciom ojców. Dobrze będzie odtąd, ale nie od razu. Smantk i Purtk nieletko naddadzą. Bronić się będą wszystkimi piekielnymi mocami. Ale śpiącego wojska, kiedy ono się obudzi, nikt nie zmoże. Do końca bić się ono będzie, aż nieczyste siły pokona. Wtedy dopiero będzie inaczej. Ale nikt nie wie, czy to się stanie wnet, czy za dziesięć albo też sto lat. Nikt nie wie dnia ani godziny. Czekać trzeba…”
Tę gadkę opowiedział mi pewien Kaszuba już po wojnie. Chodziłem wtedy do liceum. Mój rozmówca dodał jeszcze, że słyszał ją od starego Kaszuby ukrywającego się w lasach pod Wejherowem. Spotkał go przypadkowo w lesie przy zbieraniu chrustu. Był to już czwarty rok okupacji.
„Ten dziwny człowiek — wspominał głośno — musiał mieć wiele więcej lat ode mnie. Siwe włosy spadały mu na ramiona, brodę miał długą i zmierzwioną, twarz ledwo wyzierała spod włosów i była pewnie pomarszczona jak wygnieciona płachta, bo wedle oczu szły rowki jak w plecionym z korzonków koszyku. Może dlatego, że też byłem już siwy i stary, podszedł do mnie bez strachu. Powiedział mi, że uciekł od ludzi. Pytał się wiele o Niemcach, ile ludzi zabitych było w naszych stronach i czy jeszcze ludzie tak wiele grzeszą. Nie chciał ode mnie nic wziąć. Dawałem mu tabakę do zażywania, chciałem zeblec mój żakiet, żeby mógł zrzucić swój postrzępiony. Nie wziął. Dziwny był, naprawdę dziwny. A gdy zgadaliśmy się o tym, czy wnet ta cała wojna się skończy, powiedział mi tę gadkę. Pasowała do niego, chyba chorego już starka, i ja długo potem myślałem, że to naprawdę był leśny stwór”.
Tyle powiedział mi staruszek, który parę lat później zmarł. Nosiłem zasłyszaną od niego gadkę w pamięci jako jeszcze jedną wersję znanych mi ludowych legend kaszubskich o śpiącym wojsku w zaklętej górze.
Wiedziałem też, że w niezliczonych opowiastkach ludu tkwi jego swoista mądrość, bo urodziłem się i urosłem na wsi kaszubskiej. Gadki i opowieści towarzyszyły mi od dzieciństwa po dzień dzisiejszy. Nasłuchałem się ich tyle, że czasem plątały mi się w pamięci, łącząc się jedne z drugimi, a do spisywania ich jakoś nie mogłem się zabrać.
Może i lepiej, że tak się stało; przysłowie ludowe powiada: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — bo w końcu z tych właśnie gadek i opowieści zaczęło się coraz wyraźniej malować życie ludu kaszubskiego, a szczególnie moich północno-kaszubskich stron. I jakoś wszystko zaczęło się skupiać wokół tamtego dziwnego staruszka spędzającego ostatnie lata swego ciężkiego życia w leśnej głuszy. Znając prócz tego historię faktów i wydarzeń dziejących w moich stronach i wsparty już własnym, chłopięcym życiem ostatnich lat międzywojennych, a później okupacji, zacząłem snuć w wyobraźni opowieść. Chciałem w niej zebrać tę cześć przeżyć i uczuć mojego ludu kaszubskiego, która zdawała mi się być najprawdziwiej ludową.
Tak więc, oczywiście w ogromnym skrócie, doszło do napisania tej książki. Większość postaci jest w niej prawdziwa. Zmieniłem jednak imiona i nazwiska, by wyraźniej pokazać, że prawdziwość postaci nie jest historyczna, że jednak z powodu swych pierwowzorów — żyjących po części jeszcze w pięćdziesiątym szóstym roku naszego stulecia — mają prawo uchodzić za bohaterów autentycznych, przetworzonych li tylko pisarską wyobraźnią, która wplotła do tej opowieści dwa motywy: obrazu i Haneska takiego, jakim nie był, a jakim ja chciałem go widzieć.
Wydarzenia dziejące się w tej książce są również prawdziwe. To wszystko się działo w rzeczywistości. Zależnie jednak od roli, jaką odgrywały w życiu ludzi z moich rodzinnych stron, próbowałem tym wydarzeniom dać odpowiednią wyrazistość.
I jeszcze jedno; może ktoś lepiej znający życie mojego ludu powie, że nie pokazałem wszystkiego. Prawda: tego, co według mnie nie odegrało większej roliw dziejach moich stron, nie ma w książce. Nieznającym życia Kaszubów północnych w czasach międzywojennych i w latach wojny zbliży do nich w jakimś stopniu to, co starałem się pokazać jak najlepiej. Inni — sami sobie dopowiedzą nie tak już ważną resztę do tej opowieści pisanej tak, jak lud nasz widział ją swoimi mądrymi oczyma.
Autor
Marzec 1956 rok
Opowiadali ludzie, że wszystko, co się na świecie dzieje, jest przeznaczone; i to, że jednym przypadło po wojnie światowej żyć w kraju ojczystym, w Polsce, a drugim — po tamtej stronie jeziora, czyliu Niemców. Bo prawdę powiedziawszy po obu stronach jeziora mieszkali przecież ci sami ludzie, Kaszubi, a jednak przeznaczone im różnie było.
— Nic na to nie poradzisz, kiedy Smantk z Purtkiem chce się w rządzeniu dzielić — stwierdzał Grzela, co to jedną ręką wody się trzymał, a drugą chojen potarganych, bo mu chałupę przyszło postawić na skraju lasu opierającego się prawie o wodę. — Ja już to na własnej skórze doświadczyłem, a wam tego nie życzę.
Z chałupą Grzelii z jego doświadczeniem było tak:
Kiedy Grzela biegał jeszcze po świecie w portkach sięgających za kolana, zdarzyło mu się raz zajechać do wuja Bazyla. Czternastoletni wówczas Franek dostał się przy tej okazji do wuja, o którym tyle się nasłuchał. Powiadali bowiem w domu, że bogaty ten wuja Bazyl jest, chałupę swoją ma nad jeziorem, ryb ile chce, no i sam jeden sobie żyje.
I choć niewiele pojął z rozmów rodziców, jednego był pewny: u wuja Bazyla najważniejsza była chałupa i to, że nie chciał się żenić. Dlaczego akuratnie to, miał zrozumieć dopiero parę lat później, wtedy, kiedy już którąś z rzędu jesień ganiał wujowe krowy na przyjeziorną łąkę.
Bo właśnie wówczas, gdy pomógł ojcu zapędzić krowę, stało się to, co zmieniło Fręckowi Grzeli życie. Po prostu — nie wrócił już do domu, do rodzeństwa, lecz został u wuja. Sam nie wiedział, jak to się stało. Początkowo sądził, że wuj Bazyl kupił go razem z krową — dość, że do domu zaglądał odtąd raz w roku, na świętego Michała, kiedy to w ich „domowym” kościele był odpust.
— Fręcku! — pouczała go za każdym razem matka — bądź dobry dla wuja, pilnuj go, a dogadzaj mu, jak tylko możesz. Bóg ciebie za to wynagrodzi. Chałupę wuja przecież ma swoją. To je więcej niż połowa życia. I krowy są, a teraz i koń doszedł. Takiego szczęścia jak ty mało kto dostąpi.
Poznał Fręck to szczęście i miał go dość. Gorzkie było, że drugi raz by go nie chciał dostąpić. Z wuja robił się coraz większy dziwak, doskwierał Fręckowi tym bardziej, że głośnym już było wszędzie, iż on właśnie przejmie po starym kawalerze chałupę razem z dobytkiem i ziemią. Nic więcej, tylko stary już wuja chyba zazdrościł bratankowi łatwego dorobienia się takiego „majątku jaśniepańskiego”, jak to matka raz nazwała, i dlatego uprzykrzał mu życie.
W końcu wuj Bazyl umarł. Obawy matki, że przeżyje jej dzieci, okazały się niepotrzebne; nawet jej nie przeżył, choć wybiegał przed nią zaledwie siedmioma latami.
Tak to Fręck, teraz już Franciszek Grzela albo młody Grzela, stał się gburkiem na jedenastu morgach ziemi, z dwoma krowami, koniem, drobnym przychówkiem i chałupą. Matka z początku chciała się sprowadzić do syna, ale w dwa lata po wuju Bazylim zmarło się i jej. Ojciec natomiast nie chciał „iść na nie swoje”, a ponieważ dostał pracę w majątku niemieckiego pana, tym bardziej podkreślał niechęć do tego nie swojego.
Franek Grzela gospodarował przez trzy lata sam. Do pomocy była mu tylko młodsza siostra Aniela. W zamian za jej pracę Franek zajeżdżał od czasu do czasu wozem do ojca i zawoził kartofle, ziarno albo szynkę z ubitego raz na rok świniaka.
Po raz drugi życie Franka zmieniło się po ożenku z gburską córką. Było to kilka lat przed wojną, bodajże w roku 1910. Młoda Anna Grzelowa, którą w domu zwano Aną, od razu zawładnęła mało przedsiębiorczym chłopem. Po odprawieniu Anieli zabrała się do… chałupy. Rzekła swemu chłopu prosto:
— Tobie mogła być dobra, ale mnie? Ja przyzwyczajona jestem do innego domu. Z mojej cząstki, którą otrzymam z ojcowizny, postawimy dom murowany.
Checz wuja Bazyla po prawdzie niewiele już była warta; lepiona z gliny, wykoślawiała się coraz bardziej, jedna ze ścian, od strony podwórza, odstawała już na szerokość dłoni od ceglanej podłogi, słomiany dach zdawał się kłócić z kominem, który pokazywał swą ukrytą dawniej część. O ile jednak młoda białka Grzeli uważała chałupę za budę, o tyle on sam nie chciał początkowo myśleć o rozstaniu się z wujowym domem.
— Wytrzyma jeszcze parę lat — tłumaczył żonie — a pieniądze przydadzą się na co innego. Łąkę kupimy, drugiego konia, może ziemia się jeszcze nadarzy, a potem pomyślimy o murowanej checzy.
Grzelowa nie dała jednak za wygraną. Przekonywała męża, jak tylko mogła, fukała i kręciła nosem na „dziadowskie życie”, prosiła nawet, by ustąpił, groziła, a kiedy nic nie wskórała, chwyciła się innego, nadziemskiego sposobu.
Otóż w lesie, niedaleko Grzelowej chałupy, wznosiło się spore wzgórze zwane Zamkową Górą. Wciśnięte pomiędzy inne, ciągnące się wzdłuż jeziora leśne pagóry, odróżniało się od nich golizną dziwną, pełną potłuczonych kamieni, oraz tym, że okalały je dwa jary zbiegające się na skraju lasu, wychodzące wprost na chałupę Grzeli. Wszystkim w okolicy było wiadomo, że Zamkowa Góra nie jest zwyczajną górą, lecz zaklętą. Grzeli opowiadał o niej wuj Bazyl.
— Stojał tam zómk przeogromny za dawnych lat. Wieże jego spoglądały na jezioro, które należało do pana zómku. Podobno wyśmiewał się raz z ryby za to, że ma ona w głowie takie ości jak rzeczy do ukrzyżowania Chrystusa — krzyż, włócznię, młotek i gwoździe. Jesz dziś to możesz widzieć. Z tego śmiechu, i pewnie z inszych jesz grzechów, ściągnął na siebie pomstwę. Jednego porenku zagrzmiało, ogień się wielki pokazał nad zómkiem i wszystko zapadło się w ziemię. Ale każda taka kara może być wybawiona. Jeżeli kto zdąży na Wielkanoc, kiedy ksiądz we mszy czyta „Paschę”, dobiec na górę i powrócić nazad, zómk będzie wybawiony. Ale tego nicht dotychczas nie robił, bo to je za dalek…
Młody Franek od tego czasu przestał chodzić do lasu. Bał się, by jakieś zło się nie przypętało, bo ludzie powiadali inne jeszcze rzeczy: że Smantk z Purtkiem się kłócą o tę górę, że o dwunastej w nocy z góry wyjeżdżają wozy po wodę do jeziora, że jedni z zamkowych zostali zaklęci w kamienie leżące w lesie.
Grzelowa była kobietą upartą. Co raz postanowiła, musiała dopełnić, choćby ją to kosztowało całe lata starań. Ułożyła sobie w głowie, że weźmie tylko gburka za chłopa i dopięła swego. Gdy poznała słabość Fręcka do zaklętego zamku, postanowiła wprząc tę historię w swoje starania.
Razu pewnego wróciła ze wsi i zaczęła ze spokojem, choć z niezwykłym zainteresowaniem opowiadać, że zaklęty zamek ma być w najbliższych latach wybawiony.
— Podobno ktoś z kościelnych ludzi to naprawił i teraz można wybawiać nawet na rowerze albo na koniu. Widziałeś już, jak prędko jeżdżą na tych rowerach, Franek?
Grzela patrzał na białkę szeroko otwartymi oczyma.
— Prawda to, co gadasz? — spytał zaskoczony niezwykłą wiadomością.
— Nie wiem — Ana ruszyła lekceważąco ramionami — ale chyba prawda, przy kościele to słyszałam. To dopiero będzie wydarzenie, kiedy obok nas wylezie spod ziemi ten zamek. Ale wiesz ty co, Franek? — udała przerażenie. — Toć wtedy tu z nas nic nie pozostanie, Chryste Panie! — załamała ręce.
— Czemu nie pozostanie? — Grzela jeszcze bardziej się zdziwił, a jednocześnie lęk go ogarnął, nie wiadomo przed czym.
— Bo z zamkiem wyjdą wszystkie mury. Drogi też, a przecież powiadają, że siedzimy na zamkowej drodze. Nawet nazywają nasze pustki „drożyszcze”.
Albo Franek Grzela nie dowierzał własnej białce, albo też strach go na nowo zmógł, dość, że przez kilka dni chodził osowiały. Nie wiedzieli zresztą ludzie, jak potoczyły się wypadki, bo różnie powiadano o „zamkowym kadzidle”, którym Ana swojego chłopa z „drożyszcza” wykadziła. Bo że wykadziła, to była prawdziwa prawda — na wiosnę drugiego roku Grzelowie zaczęli zwozić cegłę na nowy, murowany dom.
I tu zaczęła się historia ze Smantkiem i Purtkiem. Budowa domu wypadała na niewielkim klinie wciśniętym pomiędzy jezioro i las. Tu grunt położony był na tyle wyżej, że budynkowi nie mogła już szkodzić żadna droga z zaklętego zamku. Jedno tylko trapiło Grzelę: las, należący do niemieckiego pana, mieszkającego za jeziorem, wciskał się w planowane nowe podwórze. Umyślił tedy Grzela kupić od właściciela lasu z morgę, by wygodniej się usadowić na nowym miejscu. Było to mu tym bardziej na rękę, że w ten sposób część pieniędzy wniesionych przez białkę zużytkowana by była po jego myśli.
Ale pan, właściciel lasów, zbył go obietnicami:
— Postawcie najpierw dom, a potem zobaczymy. Jak wam będzie naprawdę źle, przyjdźcie do mnie jeszcze raz.
No i chodził Grzela nawet kilka razy. Dom już stał drugi rok, już i obórka ze stodołą były gotowe, a pan powiedział mu raz nawet tak:
– Na diabła wam ten las?! W drodze wam czy co?!
Zabobonny Grzela zaczął odtąd przekonywać sam siebie, że las ten na pewno potrzebny jest Smantkowi.
Musi w tym mieć interes, jeśli ten „czarny” go nie chce oddać. Smantk w nim chyba mieszka — medytował, pomstując w duchu na niemieckiego pana, nazwanego przez siebie „czarnym”.
Szły lata za latami, Grzelom urodziło się pierwsze dziecko, słabe i chorowite, a gdy Grzelowa spodziewała się drugiego, przyszła wojna, na której Grzela spędził trzy okrągłe lata. Bił się pod Verdun, w Wogezach, w Alzacji, dostał żelazny krzyż zasługi, nie wiedząc sam za co, a potem zawędrował na front wschodni. Kiedy w Rosji wybuchła rewolucja, odznaczony krzyżem zasługi Grzela przesiadł się w Tczewie z transportu do pociągu cywilnego i jakoś nie zatrzymany przez nikogo dojechał do domu. Ludzie przez kilka miesięcy nie wiedzieli nic o jego powrocie, a władze zapomniały pewnie o gburku, zajęte ważniejszymi sprawami. Wszystkim było już jasne, że panowanie pruskie kończyło się na tej ziemi, na której mieszkali Kaszubi.
Spośród wielu nowin jedna szczególnie zajmowała Grzelę: wiadomość o sprzedaniu lasów przez niemieckiego pana. Kupił je podobno pan polski z okolic Poznania, a zarządzać miał nimi specjalny włodarz, którego należało szukać w Wejherowie. Nowina ta ucieszyła gburka. Pewien był, że z panem polskim prędzej się dogada i że w końcu kupi kawałek lasu, którego nie mógł wytargować od Niemca.
Po roku, kiedy potwierdziły się pogłoski o nowym „dziedzicu na lasach”, Grzela wybrał się do pełnomocnika. Lecz i tym razem nic nie wskórał. Spytano wprawdzie, skąd i po co przyszedł, a kiedy oznajmił, że chce kupić pół morgi lasu przylegającego do jego podwórza, wyśmiano go i wyrzucono za drzwi.
Ot, i stąd wzięło się doświadczenie Grzeli, który twierdził, że Smantk w czarnym fraku zdał rządy Purtkowi. Przecież jeden i drugi bronili lasu koło Zamkowej Góry przed nim, przed Grzelą. Przed Kaszubą…
Hanesk poznał Grzelę na targu w Wejherowie. Zagadał go, skąd jest, i dowiadując się, że gburk wraca w stronę Krokowa, wmówił się na jego wóz. W drodze do domu opowiedział nowemu znajomemu o tym, że służy u Semerowskiego w Starzynie. Od słowa do słowa wygadał się o kłopotach finansowych swego pana i o tym, że Semerowski pewnie będzie musiał sprzedać część ziemi, by znaleźć pieniądze na odbudowę spalonego tartaku. Kiedy jednak napomknął, że gburk mógłby sprzedać swoje piaski i kupić w Starzynie kawałek dobrej ziemi, Grzela odżegnał się od tej propozycji stanowczo.
— To, co trzymam w rękach, to jest pewne, że mam. Nie, nie. Nie chcę…
Kilka dni potem Semerowski wezwał Haneska do siebie i oświadczył:
— Dam tobie list. Zaniesiesz go Kraussowi i poczekasz na odpowiedź. Miej przy tym oczy i uszy otwarte. Przyjrzyj się dobrze Kraussowi i co powie — zapamiętaj. Jeśliby ciebie nie chcieli wpuścić do pałacu, wiedz, że musisz się z von Kraussem widzieć, bo tak tobie kazano. Kraussowi powiedz — gdyby o to pytał — że robota idzie u mnie dobrze.
Hanesk kiwnął głową. Wyszedł, niosąc z sobą nieokreśloną obawę.
Semerowskiemu nie wiodło się dobrze. Największym sprawcą tego, że kłopoty nie opuszczały go ani na dzień, był pożar, który zniszczył tartak doszczętnie. Skutki tego dały się odczuć również i we wsi, albowiem z tą chwilą w chatach przestały się palić żarówki. W odbudowanym tartaku zabrakło już miejsca na elektrownię. Zabrakło być może i pieniędzy, bo Semerowski nawet nie chciał słuchać o jej odbudowie.
Jedynym wyjściem z trudnej sytuacji była pożyczka. Semerowski zabiegał o nią tu i tam, ale nikt nie kwapił się z pomocą. Prawdopodobnie więcej niż „zła wola ludzi”, jak sądził o tym Semerowski, zaszkodziła tu wódka. Wiedziano wszędzie, że Semerowski lubił się bawić. Obawiano się więc, że trudno będzie z oddaniem pieniędzy.
Ludzie zaczęli już kiwać głowami nad przyszłością tartaku, sądząc, że skończyło się z tym na zawsze, bo podobno spora część odszkodowania ubezpieczeniowego poszła na libacje, kiedy naraz robota ruszyła z miejsca. Semerowski zaczął znowu chodzić po placu pewnym krokiem, z jego twarzy widać było, że wzeszła nad jego głową ponownie szczęśliwa gwiazda. Przynajmniej na to wyglądało.
Hanesk był jednak na tyle zorientowany w tym wszystkim, że mógł z całą pewnością stwierdzić, iż z Semerowskim jest wcale nie tak dobrze. A że dopuszczony został nieco przez „starego” do jego bądź co bądź nieznanych nikomu spraw, nabrał takiej śmiałości, że zaczął pochwalać albo ganić poczynania swojego pana. Nie wiedział sam, jak do tego doszło, ale raz, gdy pijany Semerowski zaszedł do stajni, otrzymał taką odprawę od Haneska, że nie zapomniał jej do następnego rana mimo zamroczenia. Wezwał go też do siebie i tu okazało się, że Hanesk na próżno obawiał się wyrzucenia z pracy. Jedynym upomnieniem było to, by nie robił tych wymówek w obecności innych.
Mimo wszystko jednak Hanesk nie mógł zgłębić jednej sprawy: skąd i za co Semerowski otrzymał tyle pieniędzy.
Ostatnie tygodnie zdawały się być przesiąknięte narastającym niepokojem, który nie wiadomo czemu coraz bardziej obejmował Haneska. Odczuwał to po raz pierwszy od opuszczenia starego Szomborga, z którym pół roku rybaczył na morzu. Tam również za każdym wiatrem burzącym wodę stawał się niespokojny. Stary Szomborg rzekł mu raz, że to obawa o los ludzi znajdujących się na morzu kradnie spokój, lecz Hanesk nie mógł pojąć, dlaczego zaczęło się to od tego czasu, gdy zmarł w szpitalu Hincka, postrzelony przez policjanta. Jakby coś w nim pękło i jakby świat przybrał inną barwę.
Zdążając do vonkraussowskiego pałacu, Hanesk głowił się nad przyczyną, która zmusiła Semerowskiego do kumania się z junkrem.
Może i z Kraussem na pijatyki się złożył — myślał — albo… albo naprawdę Smantkowi się krwią podpisał!
Przestraszył się tej myśli tym bardziej, że on miałby być pośrednikiem przy tych niecnych sprawach.
Gdy powiedział lokajowi, że przynosi list od Semerowskiego, ten skinął głową i wyciągnął rękę po trzymany przez Haneska papier, a widząc, że ten nie kwapi się z wręczeniem, zdziwił się.
— No?
— Kiedy ja właśnie chciałem sam go oddać — wyjaśnił Hanesk.
— Pan von Krauss nikogo nie przyjmuje — stwierdził lokaj, zmierzywszy Haneska od góry do dołu.
Hanesk nie ruszał się z miejsca.
— A ja mam polecenie oddać to osobiście panu von Kraussowi.
— Człowieku, przecież gadam, że pan von Krauss…
— Ale jeśliz tego będą jakieś nieprzyjemne sprawy — przerwał mu Hanesk — ja za to nie odpowiadam.
— Za co? — Lokaj, zamierzający odejść, odwrócił się ponownie do Haneska.
— Pan von Krauss może się pogniewać za to, że dziś nie otrzymał listu. To jest bardzo ważne.
— No, to poczekajcie — odburknął stróż vonkraussowskich apartamentów i znikł w ciemnym hallu.
Zażarty jak pies na łańcuchu — pomyślał Hanesk, rozglądając się po przedsionku. Nie zdążył nawet przebiec oczyma po przedmiotach znajdujących się w mieszczeniu, gdy lokaj na powrót stanął przy nim.
Rozłożył ręce i oświadczył:
— Niestety, pan von Krauss nie życzy sobie o tej porze nikogo przyjmować.
Hanesk zacisnął wargi. Nie uszło to zapewne uwagi lokaja, bo uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: „czego ty się upierasz, marny robaku”, po czym otworzył drzwi wiodące na podwórze.
— Proszę przyjść jutro rano. Pan von Krauss ma wtedy swoje godziny przyjmowania. Ja już nic nie poradzę — dodał, widząc, że przybysz ociąga się z odejściem.
— Trzeba powiedzieć, że pan von Krauss może wiele stracić, jeśli mnie nie przyjmie zaraz. Idzie o wiele pieniędzy.
Lokaj znowu uniósł brwi.
— Skąd ty, człowieku, wiesz, że w liście o pieniądzach jest mowa? — wskazał na pismo.
— Bo resztę mam dopowiedzieć. Tak mi kazano i prędzej się stąd nie ruszę, aż pan von Krauss mnie przyjmie. Nie pójdę!
Stanowczość Haneska, a chyba przede wszystkim słowa o pieniądzach przekonały lokaja, bo udał się jeszcze raz w głąb zamku. Wróciwszy za dobre dwie minuty, wezwał już z hallu Haneska:
— Proszę ze mną — i spoglądając ukradkiem na niezbyt czyste buty chłopa, ruszył przodem.
Wprowadziwszy go do jednej z małych sal, powiedział:
— Tu trzeba poczekać, człowieku, aż pan von Krauss wyjdzie.
Gdy znikł za bezszelestnie otwierającymi się drzwiami, Hanesk rozejrzał się po pokoju. Przyzwyczajone do mroku oczy od razu objęły spojrzeniem meble, a potem duży obraz wiszący na ścianie obok staroświeckiego zegara. Spojrzawszy nań Hanesk nie mógł od niego oderwać wzroku. Zdawał mu się dziwnie znajomy, choć pewny był w tej chwili, że go widzi po raz pierwszy w życiu. Przystąpił trzy kroki bliżej i wtedy z mroku wyłoniło się malowidło obrazu przedstawiające scenę z polowania: trzy psy atakujące dużego dzika.
Coś niepokojącego ogarnęło Haneska. Obraz zaczął róść w oczach, aż przybrał przeraźliwie wielki kształt. Hanesk cofnął się o krok i chwycił się ręką za szyję.
— Boże, co to? — wymamrotał – Graf… Obraz Lenki!
Otwierał coraz szerzej oczy, przed którymi jakby ktoś kurtynę rozdarł. Nie miał już wątpliwości: to był ten sam obraz, który wówczas pokazała mu w pałacu grafa Lenka. Wspomnienie tamtych, jakże odległych lat wydarło z mgły przeszłości pałac grafowski, a z nim Lenkę. Rana, która zabliźniała się dziwnie szybko po jego powrocie z wojska i śmierci Lenki, teraz zdała się otwierać na powrót, jakby to było zaledwie rok, dwa lata temu, a nie dwadzieścia lat.
Skąd tu obraz? — Hanesk drżał na całym ciele.
Nie zauważył wcale wejścia von Kraussa. Ten otworzywszy drzwi, przystanął zdziwiony.
— Pan Semerowski ciebie przysyła? — spytał.
Hanesk obejrzał się jak zbudzony ze snu.
— A tak… Miałem oddać… — Zaczął się oglądać po ziemi i podniósł list. — Proszę bardzo — podał von Kraussowi pismo.
Obecność von Kraussa odsunęła wspomnienie bolesnych spraw. Jeszcze bardziej otrzeźwiło Haneska pytanie von Kraussa:
— Miałeś mi podobno przekazać coś ustnie? Możesz mówić.
— Miałem poczekać na odpowiedź.
— To wszystko? — Von Krauss ściągnął brwi, chcąc widocznie dać do zrozumienia, że w jego pałacu obwiązują zwyczaje, którym musi podporządkować się każdy posłaniec. Nawet Semerowskiego. Gdy Hanesk przemilczał pytanie, von Krauss oświadczył:
— Proszę poczekać w przedpokoju.
Hanesk tkwił jednak nadal w miejscu. Von Krauss zaczął się już pomału denerwować, bo energicznie rozerwał kopertę i podszedłszy do okna, wodził oczyma po piśmie. Hanesk tymczasem spozierał na obraz. Wyciągnąwszy szyję do przodu, zbliżał się do malowidła jak urzeczony.
Obudził go ponownie ostry głos von Kraussa:
— Czy wiesz, co w tym liście napisane?
— Nie, tego nie wiem, panie von Kraus.
— No, ja myślę, że nie trzeba robić takich niedorzeczności z wręczaniem listu. Nie omieszkam o tym powiadomić twojego pana. Możesz już iść.
— A odpowiedzi nie będzie?
— Nie! — rzucił von Krauss ostro.
Hanesk czuł, że sprawa zaczęła się gmatwać. I to z jego winy. Zdecydował się więc na ostateczny krok.
— U pana Semerowskiego wszystko jest w porządku — zaczął mówić, pokazując odruchowo na list — niech pan wybaczy, panie von Krauss. Ja… Ale to… powiem prawdę: to ten obraz wszystkiemu winien.
Zdziwiony junkier obejrzał się.
— Ja chciałem jeszcze powiedzieć, że… że — próbował Hanesk poprawić wrażenie — no, że u pana Semerowskiego robota idzie dobrze i że pan Semerowski pewnie sprzeda drogo część ziemi. — Spoglądał na von Kraussa z takim wyrazem twarzy, że ten zapytał:
— Ale co z tym ma wspólnego ten obraz?
Hanesk opuścił głowę.
— Ja, proszę pana, kiedyś w życiu widziałem taki obraz. To było bardzo dawno. Przed wojną jeszcze. To jest taka dziwna sprawa… Ale tamten był naprawdę taki sam! — Podniósł wzrok na płótno — Naprawdę taki sam, tylko że ramy miał inne…
— Tak, tak, nieraz się coś człowiekowi przypomni — powiedział von Krauss. — To są zwykłe ludzkie sprawy.
Podszedł bliżej i patrząc z zainteresowaniem w twarz Haneska, ciągnął:
— Powiadasz, że pan Semerowski sprzedaje ziemię? A nie wiesz komu?
— Nie wiem. Sprzedać chce — odparł Hanesk.
— Czy ma już kupca?
— Może ma. Tego nie wiem.
Von Krauss odwrócił się i stanął naprzeciwko obrazu.
— Hm, powiadasz, że nie wiesz. To naprawdę ciekawe. — Przerwał i przenosząc wzrok na Haneska powiedział: — A w liście pisze, że ty wiesz, kto jest tym kupcem.
Hanesk podniósł zdziwiony głowę.
— Ja?!
— Tak. — Von Krauss wpatrywał się uparcie w twarz Haneska, który zaczerwienił się jak chłopiec przyłapany na zwykłym kłamstwie.
— Ja naprawdę nie wiem. — Zmieszał się, wytrzymując natarczywy wzrok von Kraussa. — To nie jest możliwe, proszę pana.
Von Krauss uśmiechnął się:
— Dobrze już. Wiem, że mówisz prawdę. W liście wcale nie ma o tym mowy. Ja tylko tak gadałem. Ale ciebie jakby kto pałką zdzielił. — Zaczął się śmiać. — Powiedz no mi, człowieku, skąd ty tak dobrze po niemiecku umiesz?
— Od dziecka to mam. I w wojsku byłem, na wojnie też.
— Na wojnie? Gdzie tedy służyłeś?
— Przy grenadierach. We Francji byłem na froncie.
Von Krauss kiwał głowa.
— Patrzcie go! To taki z ciebie bohater. A skąd pochodzisz?
Hanesk ominął przezornie pytanie.
— Tam są dziś Niemcy. Pod Lęborkiem to było.
— Aha! I wybrałeś Polskę oczywiście, bo to twój kraj.
— Nie miałem tam już co szukać. Sam jeden zostałem, goły.
— Tak, tak. Do swoich zawsze ciągnie. Nie dziwi to mnie wcale. A zresztą, według mnie — ciągnął von Krauss myśl swoją — tu i tak jest lepiej, prawda?
— Na świecie wszędzie psy boso chodzą — odparł Hanesk, a von Krauss roześmiał się głośno.
— Święta prawda, wszędzie robota jest ciężka i wszędzie jej jest brak. Dawno ty u pana Semerowskiego służysz?
— Będzie wnet dwa lata.
Von Krauss jeszcze raz stanął przed obrazem i wydąwszy wargi, zaczął mówić:
— Pan Semerowski chce mieć zaraz odpowiedź, ale ja nie mogę tego dziś zrobić. Jutro ja dam. Jutro zaraz z rana. Powiedz, że ma ciebie przysłać. Będę miał dla niego spory list. Powiedz też, że wszystko jest w porządku.
Gdy zaś Hanesk zabierał się do wyjścia, dodał:
— Dobrze by było, gdybyś tak po cichu mógł się dowiedzieć, czy ma już kupca i kogo. To mnie interesuje, bo przecież siedzimy polami o miedzę. Ciekaw jestem, kto by był moim sąsiadem. Ale to pozostaje tylko między nami, rozumiesz? Bo wtedy i ja bym powiedział panu Semerowskiemu o dziwnym parobku.
U Grzelów dni szły równe jak paciorki w różańcu i jak zdrowaśki klepane przez zaspane babki w kościele płynęły monotonnie.
Ale kiedy Grzelę najbardziej martwił las zapierający w samo podwórko, Grzelową gryzła właśnie ta pustka, którą jedynie las mącił szumem drzew w czasie jesiennych sztormów. Bo jezioro już w pierwszym roku sprzykrzyło się młodej białce, a gdy potem dwoje najstarszych dzieci o mało się nie utopiło — znienawidziła jezioro. To, że nie uciekła stąd, Grzela zawdzięczał dzieciom, których nie mogła opuścić, a w świat trudno je było z sobą brać, bo bieda wszędzie równa się rozpanoszyła. Czas też robił swoje. A kiedy w parę lat zmarło Grzelom dwoje dzieci, cios ten do reszty zdał się wymazać z życia Grzelowej myślio zmianie.
Okazało się jednak, że tak nie jest, bo gdy Grzela w jakiś czas po rozmowie z Haneskiem zgadał się z białką o sprzedaży gospodarstwa, do domu Grzelów wkradł się duch niezgody. Ana wprawdzie zrazu nic na to nie powiedziała, widać było jednak, że coś ją gryzie i dręczy. Chodziła zamyślona, rzucała niby mimochodem złośliwe słowa o życiu na pustkowiu, o ponurym lesie i jeziorze, które rzekomo drwiło z niej.
— Co to za jeden ten Hanesk? — próbowała sprowadzić już raz rozmowę na dręczący ją temat.
— Przy koniach robi. Na francuskim froncie był w wojnie — objaśniał Grzela po swojemu. — Jak przyszedł z wojny, dowiedział się, że jego dziewczyna, Lenka ona się zwała, już nie żyła. Graf jakiś do jej śmierci się przyczynił.
Pewnego wieczora po wieczerzy, gdy jedyna córka spała już, Grzelowa usiadła przy stole i dłubiąc palcem w szparze między deskami, powiedziała:
— Ty Franek nic już nie myślisz o naszych dzieciach?
— Co? O dzieciach?! — zdziwił się Grzela.
— Jo, o Ance i Józefie.
— Co tobie do głowy przyszło, białko?! To minęło i dajże temu już spokój. Ty im życia nazad nie dasz.
— Życia nie, ale… — przerwała, zakreślając palcem koło po stole.
— Może ty myślisz o innych? Co ja za to mogę, że dotąd nam się nie poszczęściło? Masz Łuckę, nie jesteś sama.
Grzelowa odezwała się dopiero po chwili:
— Ja nie myślę o tym. Może i lepiej, że nie ma więcej dzieci? Gdyby miały wymrzeć potem…
— Co ty, Ano, wygadujesz? Złe ciebie opętało czy co?
— Nie, nic. Kiedy ja wiedno myślę, że winę ma jezioro.
— Jezioro?! — Grzela coraz mniej rozumiał swoją białkę.
Grzelowa gadała tym samym spokojnym, nieco smutnym tonem.
— Jo, wiesz sam, że oboje by się przedtem wnet utopili. Śmierć chciała je wciągnąć do wody, a jak jej się nie dało, zmogła je chorobą.
Grzela nie odpowiedział. Zasępił się, bo teraz słowa białki ruszyły i w nim myśli. Przecież Anka i Józefk najpierw się topili. Gdyby on wówczas nie poszedł do jeziora po wodę, za dziećmi by się tylko woda była zamknęła. Potem też chorowały i choć wylizały się z tego, śmierć nie darowała — przyszła i wzięła prawie że oboje na raz. Tak, wiele było w tym prawdy. Ale po co teraz o tym gadać?
— Może by naprawdę było lepiej stąd odejść? — doszedł go głos żony.
— Iść precz?! Gdzie? Dokąd ty chcesz, białko, iść?
Spojrzała na chłopa oczyma takimi, że pomyślał o chorobie.
— Chodźmy stąd, Franku. Tu nas nieszczęścia będą się trzymały. Może nam Łucja przynajmniej zostanie. Bo ja nie wiem, co jeszcze z nią może być.
— To są wszystko omany, co ty gadasz. Ja nie wiem, czego ciebie taki strach wziął?
— Kogo raz doświadczyło, ten drugi raz już nie chce — powiedziała ze smutkiem. — Jakby się coś z Łucką stało, ja bym tu nie wytrzymała. Nie wiem, co bym zrobiła, ale tu bym nie została.
— Ano, pozbądź się tych myśli! Do kościoła trzeba iść i na mszę dać, to uspokoi człowieka. Ze mną też tak kiedyś było.
Białka obruszyła się.
— Kazania zostaw na inny czas. Ja myślę poważnie. Mógłbyś pojechać do Starzyna i pogadać z tym człowiekiem.
Grzela wstał i zabrał się do wyjścia.
— Idę do chlewa — powiedział wymijająco. — Twoje gadanie się na nic nie przyda. Przecież musielibyśmy całe gospodarstwo sprzedać. — Aż przystanął przy drzwiach i spojrzał ze zdziwieniem na białkę. Wzruszył ramionami i mrucząc pod nosem, wyszedł z izby. Białka siedziała nadal przy stole. W myślach przyznała mimo wszystko chłopu rację, bo i jej się zdawało, że sprzedać całe gospodarstwo byłoby zbyt wielką, niepojętą rzeczą.
Hanesk chodził codziennie z rana do odległego o kilometr pałacu i za każdym razem lokaj w grzeczny sposób oświadczał, by przyszedł następnego dnia, bo pan von Krauss tego wieczora chyba już wróci. Za każdym też powrotem oczekiwał go Semerowski, który już od progu pytał: jest? A gdy Hanesk odpowiadał przecząco, Semerowski zaczynał się denerwować. Jednego ranka nawet skrzyczał Haneska za to, że za pierwszym razem nie uparł się i nie wymusił odpowiedzi.
— Wyrzucić by ciebie nie wyrzucił, a ja bym przynajmniej wiedział, na czym stoję. Tu, człowieku, idzie o gruby interes! — Zaczynał się unosić, lecz jak zawsze opanował się i machnąwszy tylko ręką, dodał krótko: — Możesz iść.
Z zachowania się Semerowskiego Hanesk wnioskował, że sprawa była poważna. Najprawdopodobniej Semerowski chciał pożyczyć od von Kraussa większą sumę pieniędzy. Co zaś do kupca na ziemię, Hanesk wcale nie potrzebował się dowiadywać — po przyjeździe Grzeli był pewien, że Semerowski jeszcze nie zamierza nic sprzedawać. Lepiej było Haneskowi z tą pewnością, gdyż przynajmniej mógł ze spokojem odpowiedzieć von Kraussowi, a przy tym mieć sumienie czyste wobec Semerowskiego.
To, że von Krauss zainteresował się tak bardzo kupcem, zaczęło jednak Haneska zastanawiać.
Musi w tym mieć — myślał, wspominając rozmowę z junkrem. — Może mu sam Smantk do ucha szepce?
Któregoś dnia, gdy zaszedł do pałacu, von Krauss był w domu. Przyjęto go od razu, wprowadzając do pokoju z obrazem, w którym pojawił się kilka chwil potem von Krauss. Hanesk ledwo zdążył się przyjrzeć malowidłu, a już głos von Kraussa zabrzmiał:
— To płótno musi się tobie bardzo podobać, co?
Hanesk nie odpowiedział.
— A może chciałbyś takie mieć? — spytał.
Hanesk zaczerwienił sie.
— Co wy… co pan von Krauss mówi? — odpowiedział zaskoczony.
— Pytam się ciebie, czy chciałbyś taki obraz mieć dla siebie?
— Ten? — nie dowierzał własnym uszom.
— Nie mówię, że akurat ten, a zresztą…
Hanesk wtrącił szybko:
— Innego bym wcale nie wziął. Nie kupił! — poprawił.
Von Krauss przysiadł na bocznym oparciu sofy i położywszy rękę na kolanie, drugą dotknął malowidła.
— To ja ci na to powiem, że możesz go dostać. Dam ci go.
— Jak to? — Hanesk stał jak oczarowany — Ten obraz mógłbym wziąć?!
Von Krauss uśmiechnął się.
— No, tak całkiem darmo to nie. Na świecie niczego nie ma za darmo. Ale odprzedałbym ci go, albo… mógłbyś go sobie zarobić.
— Jak to… zarobić?
— Pogadamy później — von Krauss podniósł się z sofy — przyniosę ci list dla twojego pana, a ty przez ten czas obejrzyj go sobie.
To mówiąc, podszedł do okna i rozsunął firany tak, by światło mogło paść na obraz, i wyszedł do sąsiedniego pokoju, skąd wrócił dopiero po kilku minutach.
Hanesk tkwił na tym samym miejscu.
— Ja już będę musiał iść, panie — zwrócił się do von Kraussa, rzucając oczyma na kopertę trzymaną przez niego. — Mój pan będzie czekał.
— Twój pan obrazu ci nie da, drogi, no jakże ty się nazywasz.
— Hanesk.
— Tak, Hanes, on może poczekać. Nic więcej od ciebie nie żądam, jak przekazania mi od czasu do czasu wiadomości o kupcach.
Umysł Haneska, zajęty i obrazem, i rozmową z Kraussem, nie nadążał za słowami junkra. Toteż gdy ten skończył, Hanesk ponownie zmieszał się. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Sądzę, że doszliśmy do porozumienia, co Hanes? — Von Krauss zaczął się uśmiechać.
— Przecież ja bardzo chętnie usłużę panu von Kraussowi. Tylko… Tylko czy…
— Tylko co? — spytał von Krauss, widząc zakłopotanie Haneska.
— Czy można swojego pana pilnować?
Głośny śmiech zapełnił pokój.
— Eeech, ty prosty człowieku! — Von Krauss nadrabiał miną, chcąc pozbawić stojącego przed nim człowieka skrupułów. — A przed nieszczęściem tobyś nie pilnował? Przed chorobą albo stratą?
— No, to tak. Pewnie, że bym strzegł — odparł Hanesk, poczuwszy się raźniej.
— A tu właśnie o to chodzi, człowieku! Masz pilnować twego pana przed nieszczęściem. Niedobrze mu się teraz wiedzie, ja mu pomagam, jak mogę. Widzę, że na tobie można polegać. A do pałacu puszczą ciebie o każdej porze.
Chociaż za Haneskiem zamknęły się pałacowe drzwi, choć szedł już aleją ku szosie, coś z pałacu się za nim wlokło. Nie wiedział co, chyba Smantk albo Purtk zza obrazu. A może obaj przeczuwali swój bliski koniec i dlatego odprowadzali go w myślach?
Zanim doszedł do szosy, obejrzał się kilkakrotnie za siebie. Aleja była pusta. Tylko pałac bielił się wśród parkowych drzew, za wysokim, kunsztownym płotem z żelaza.
Wieczorami w stajni Semerowskiego było najlepiej. Zeszło się nieraz kilku parobków ze wsi i razem z Haneskiem i starym Rutą, który też przy koniach pracował u Semerowskiego, porozsiadali na skrzyni, na słomie, gdzie było wygodnie, i graliw karty przy latarni albo też rozpowiadali. O różnościach: o robocie, o dziewuchach, o straszakach i w ogóle. Gadki szły takie, że nieraz ciarki niejednemu po plecach chodziły i ten albo drugi oglądał się na strony, na ciemne w głębi wnętrze szopy, w której prócz koni i krowy się znajdowały.
Żniwa były przed drzwiami i robota nie zwalała się za często. Brała wiec chętka do gadkowania.
— Powiadam wóm, że to pachnie czym nieświętym. — Tak Ruta nazywał wszelkie sprawy tajemnicze.
— Żeby tylko… nasz pón — medytował głośno — daleko nie zaszedł ju z tymi swoimi listami.
Siedzący w koszu Gust Mrochów, odwrócił głowę do Haneska.
— Czego ty tam tak wiedno biegasz? Do starej Kraussowej, do „Mama” — przeciągnął akcent na ostatniej sylabie nazwy, jaką w okolicy, a szczególnie we dworze obdarzano matkę von Kraussa — może zazierasz do niej?
Dwaj pozostali — Ali z tartaku i Paweł Elwartów — roześmiali się. Stary Ruta jednak nie miał widocznie chęci do żartów, bo spytał Haneska:
— Jesz nie wiesz, z czym latasz?
— Ja? — Hanesk poruszył się na skrzyni z sieczką. — A co ja? Nie jestem żadnym świętym, żeby pismo przez papier sczytać.
— Dobrze by było tym świętym się stać na parę dni — pokiwał Ruta głową. — Wiedno byś wiedział, z czym ciebie ślą. Po mojemu, to tu idzie o detki. Choć Purtk nie śpi przy takim Kraussie. Tam on je jak doma.
— Hanesk go może widział? — zażartował znowu Gust, ale Hanesk kopnął stojące przy skrzyni wiadro, że potoczyło się pod nogi starego Ruty.
— Jo, wczora jem ju podpisóny, ty głupi Guście! — odpalił przy tym z taką złością, że Ruta, postawiwszy wpierw wiadro obok siebie, zaczął łagodzić:
— Wa wcale nie wieta, że to je prawda. Nie, że Hanesk się podpisał, ale von Krauss to ju dawno zrobił.
— Podpisał się Purtkowi? — spytał z przejęciem Paweł.
— Jemu albo Smantkowi, to je wszystko jedno. Toć darmo do niego czarne karety nie zajeżdżają.
— My też mamy czarną karetę — wtrącił lekceważąco Hanesk.
— Jo, ale do von Kraussa przyjeżdżają czarne karety zaprzężone w cztery czarne jak smoła konie. Kuczer też je cały czarno oblekły. To je prawda.
— A widział to kto? — spytał już z zaciekawieniem Hanesk. — Bo może to tylko są powiostki?
— W tym mało je powiostki, a wiele prawdy. Toć nieboszczyk Hochszulc to na swoje oczy widział.
Paweł poprawił się na pudle.
— Co widział?
— Powiadał to mojemu starkowi — zaczął gadkę stary Ruta. — Jesz wtenczas, jak żył. Tylko jemu jednemu to zdradził przed śmiercią. Było to jesz przed światową wojną. Hochszulc był trochę stolarz, trochę dacharz i na wszystkim się znał. Zdarzyło się raz, że wlazł pod ustrzech, czysto pod dachem, wprawić małe okienko. Pod wieczór to było, ju szaro się robiło na świecie. Dłubał tak długo, aż ciemno się ju zrobiło. Chciało chłopisko skuńczyć robotę i spieszył się, jak mógł Pewno tak miało się stać, że naraz mu się noga pośliznęła i spadł na dół. Trafił na rupiecie i się skulnął aż na górę, bo na zómku tak się też nazywa powała nad izbami. Tu jednak trzasł zdrowo głową o belkę, bo mu się ciemno w oczach do czysta zrobiło i zemglał.
Ruta wyciągnął rożek z kieszeni i nasypał tabaki na rękę, a wiedząc, że z siedzących nikt nie zażywa, schował go do kieszeni.
— Jak długo leżał, tego sam nie wiedział. Kiej sę zbudził, cemno było jak w miechu. Z piersza maklał rękami po ziemi, aż w kuńcu zaczęło mu sę w głowie jasno robić. Zaczął tedy szukać zeńdzeni. Ale nic. „Tec gdzesz musze zlezc” — był pewny, ale nic nie widział. Aż dozdrzał mały widk. Świecił z dołu. Kiej sę do niego dodrapał i przyłożył oko, zdrętwiał. Przez to, co widział przez szparę w powale, byłby wnet znowu zemglał.
Przerwał na chwilę, jakby chciał wzbudzić jeszcze większą ciekawość u już i tak zasłuchanych parobków. Dopiero po wytarciu nosa prawił dalej:
— Na dole była izba, a tam, nie daj Boże takie rzeczy widzieć!
— Purtk? — wtrącił Paweł.
— Djocheł wie czy Purtk. Dość, że Hochszulc widział tę całą ceremonię podpisywania się Kraussa Czornemu.
Gust Mrochów gwizdnął przez zęby, a potem roześmiał się tak głośno, że rechot zabulgotał w szopie nienaturalnym echem.
— Wy nóm, Ruta, chcecie odegnać chęć do spacerowania z dzeusami po wieczorach, temu tak powiostkujecie.
— Uspokójże się, brzmielu! — skarcił go Paweł. — Daj posłuchać, niech Huta gada dalej.
— Jo, ze mną też tak bywało za młodych lat. Nie wierzył jem, ale dziś człowiek z niejednym się zgodził — kiwał stary głową. — Młodym świat je weselszy i dopiero, jak głową wyrzniesz w mur, to się obezdrzysz.
— Albo w balkę, jak Hochszulc — poważnie wtrącił cicho dotąd siedzący Ali.
Roześmieli się wszyscy. Hanesk jednak od razu spoważniał.
— Czemu Hochszulc lazł, byłby miał spokój.
— Jak trzeba je, nieroz musisz! —Ruta odezwał się głośniej, dając tym samym znak, że będzie gadał dalej. Uciszyli się. Tylko krowy postękiwały, szmer dochodził ze żłobów, gdzie mieszało w karmie pięć końskich pysków.
— Jo, tak tej na czym jem skończył? — zastanowił sie Ruta i sam sobie odpowiedział: — Aha, jo, widział ten Hochszulc całą herezję, jaka się u Kraussa działa. Pięć ich tam było z von Kraussem. Tych szterzech miało przyjąć go do tej ich herezji. Kraussa położyliw trumnie. Obleczony był na czarno i w czarnej też leżał trumnie. Nad niem był uwiązany miecz, na takiej nitce.
Hanesk w tym miejscu zadrwił ze starego Ruty.
— To są plesty. Ruta. Na nitce żóden miecz się nie utrzyma. Może by tak was na nitce przywiązać do balki? — zaśmiał się z nutą gniewu w głosie.
— Gadaj sobie, co chcesz. Ja wiem swoje i kuńc. Hochszulc nie łgał. To był stateczny człowiek. Jego brat uczył się na szkołach.
— I co było dalej? — przynaglił Ali, rzuciwszy niecierpliwym okiem na Haneska i dodał z wymówką:
— Jak nie chcesz, to czemu słuchasz? Siedź i nie przerywaj!
Widać było, że Ali najbardziej przejął się gadką. Przysunął się bliżej starego i podparłszy brodę dłonią, wpatrywał się w gadającego. Ruta ciągnął gadkę teraz już do samego końca.
— Pod tym mieczem von Krauss przysięgał Czornemu swoją wierność. Jakby miał w swoich latach tu na ziemi złamać przysięgę, miecz by się zerwał z nitki i spadł na niego. Hochszulc jesz widział trupią głowę i dwa gnaty, co leżały u nóg Kraussa. Potem przeleżał w śmiertelnym strachu na górze aż do porenku i tedy zlazł na dół. W zómku pomyśleli, że przyszedł le teraz do roboty. I od tego czasu zaczął chorować. Wlazło w niego, jak złe do mieszka, kiej bieda przyjdzie na człowieka. Nie miał nic do śmiania, Ten Czorny go pewno tak dręczył. A przed samą śmiercią powiedział to wszystko mojemu starkowi, co to pięć lat temu umarł. Jo, jo, ten Czorny ma moc straszliwą. I trochę od tej mocy dał Kraussowi. Taki może się każdemu odpłacić. Tak to je z tym von Kraussem. Żeby le czasem nasz pón za dalek nie zaszedł — nawiązał Ruta do swojej pierwszej myśli.
Hanesk poruszył się na skrzyni.
— W listach nie idą żadne herezje zrobić — powiedział przyciszonym tonem. — Naszemu panowi chodzi o inny interes.
— To wszyscy wiedzą, że pieniądze mu są potrzebne. Ale gadasz, że w pismach herezje nie idzie zrobić? To ty mało wiesz. A z księdzowych książków, jak się niewiedzący w nie zaczyta, nieszczesce idzie sprowadzić.
— Jo, o tym ja jem też słyszał — poparł Rutę Ali.
Hanesk, któremu gadanie o vonkraussowych sprawach wchodziło do głowy niczym szpilki, rzucił pośpiesznie:
— Tej gadajcie, jak wiecie.
— Mojemu ojcowi to się przytrafiło — zaczął pomału stary.
— Zaczytał się? — zdziwił się Mrochów Gust.
— On sóm nie, ale stało to się w tej wsi, gdzie ojc wtenczas mieszkał. Prawie we żniwa. Cała wieś robiła na polu, le księdzów parobk ostał doma, bo ksiądz jachał do chorego i ten parobk pilnował plebanii. Że pogoda była paradna, ksiądz jak ju jachał nazad, ostał sobie przy żniwiarzach. Naraz nad lasem pojawiła się czarna chmura. Rosła chutko i zanim przeszło dziesięć zdrowaśków, grzmot się zwalił tak wielki, że zabiło od razu księdzowe konie, a we wsi buchnął w parę placach ogień. Trzaskało tak straszno, że żniwiarze nie mogli się dostać do dom. I temu to księdzowi przyszło do głowy, że jego parobk, co to jesz w dodatku był chorowity, mógł się do księgów kościelnych dostać. Jak stojał, tak zaczął biegać do checzy. A na ziemi robiło się istne piekło. Dopiero jak ksiądz przybiegł na plebanię, widział, co się stało. Parobk wyczytał nieszczęście w księdze, ale nie mógł tego odczytać nazad. Ksiądz zamkł się w jednej izbie i za parę minut zła chmura zaczęła się rozchadać, grzmot ustał i nad wsią pokazało się słuńce. Stodoła się wtenczas we wsi spaliła i księdzowi dwa konie zabiło. Jedno szczęście, że ksiądz był krótko checzy, bo mogła się stać jesz gorsza rzecz. Cała wieś mogła iść z ogniem.
Ruta skończył. Wsypał na dłoń drugą porcję tabaki i pociągnął niuch. Parobcy milczeli. Dopiero Hanesk przerwał ciszę.
— Tamto były kościelne księgi — bronił swego stwierdzenia — a tu nasz pón pisma tylko śle.
— Pisma, nie pisma — Ruta przechylił na bok głowę — ale z tym trzeba być ostróżnym, Hanesku.
— Może ty będzesz miał dać podpis za niego? — przygadał Paweł.
— Za kogo? — Hanesk spojrzał na pytającego.
— No, za twojego pana on myśli — wtrącił Mrochów Gust.
— Jeden za drugiego podpisować nie może — wyjaśnił stary Ruta — swoja krwią trzeba się podpisać.
— No, widzisz! — Hanesk ponownie spojrzał na pytającego.
Po tych słowach nie odezwał się już tego wieczora. Siedział zapatrzony na konie machające jakby od niechcenia ogonami. W głowie miał taki zamęt, jaki chyba mógł powstać przy tym grzmocie, co to o nim stary Ruta opowiedział. Kłębiło mu się wszystko: obraz na ścianie, von Krauss ze swoją gadaniną, Semerowski, Grzela, kupcy, Smantk i Purtki. Najwięcej ci ostatni zajmowali jego myśli. Rosła w nim pewność, że jeden z nich był w zamku.
Zaraz po żniwach wypadki potoczyły się tak szybko, że Hanesk coraz bardziej się w tym wszystkim gubił. Najpierw zaczęto szeptać, że Semerowski sprzedaje ziemię.
Ponieważ kilkanaście dni przedtem odwiedził Haneska Grzela i zmówił się z Semerowskim o ewentualnym kupnie ziemi, Hanesk zaniepokoił się.
Nie przyrzekał Grzeli, to je prawda — myślał, udając się do gabinetu Semerowskiego — ale on je jednak pierwszy. Darmo nie może tu jeździć…
— Je to sprawiedliwie, co ludzie gadkują o waszej ziemi? — spytał wprost swego pana. — Że niby chcecie sprzedać?
— Dlaczego o to pytasz? — Semerowski zdziwił się nieco tą ciekawością Haneska. — I co to ciebie wreszcie obchodzi?
— Grzela, ten spod Zamkowej Góry, on chciałby od was kupić — wyjaśnił Hanesk.
— Sprzedaję — potwierdził Semerowski — po zwiezieniu z pola reszty zboża. Ale nie powinieneś o tym mówić. Ludzie i tak o mnie za wiele wiedzą. Nawet ty — dorzucił z rozdrażnieniem.
Przerwał na chwilę, po czym podjął myśl Haneska.
— On chciałby, mnie się zdaje, coś z dziesięć morgów. Hm, to mało. Ja muszę sprzedać najmniej pięćdziesiąt morgów. Kto weźmie od razu tę resztę? — spytał, podnosząc się z fotela.
— Ruta powiada, że gburkowie we wsi też by kupili.
— Nie mają tyle pieniędzy! — uciął krótko Semerowski.
Następnego dnia pod wieczór Semerowski pojechał bryczką do vonkraussowskiego pałacu, w czwartek zaś rano wysłał Haneska z listem.
Hanesk szedł jak na ścięcie.
Może ja naprawdę niosę pismo z podpisem Semerowskiego? — znowu opanowały go natrętne myśli. — Doszedł jednak do wniosku, że głupstwa mu się w głowie plączą, bo przecież przy podpisaniu muszą być ceremonie, o których opowiadał stary Ruta.
To częste chodzenie do pałacu gniewało go już na tyle, że dochodząc do lipowej alei, zamruczał do siebie półgłosem:
— Prześniły Purtk wmieszał mnie w to!
Obejrzał się pośpiesznie za siebie, by upewnić się, czy aby ktoś nie posłyszał tych słów. Szosa i aleja były jednak puste. Tylko z przodu, od łąk, dochodziły dalekie postukiwania końskich podków. Skręcił w aleję. Zdawało mu się, że ozdobne, rude buki wtłoczone w korony innych drzew poczerwieniały i plamy ich wyglądały jak zmieszana z ziemią krew. Pod ścianą parku zauważył przesuwający się ku polom drabiniasty wóz.
Zboże wożą von Kraussowi — stwierdził w myślach. — Kto wie, kto to jedzie? Może Haza? Z rozmyślań wyrwał go gniewny głos, który doszedł do jego uszu razem z tętentem koni.
— Mensch!* Na stronę!
Uskoczył w bok, bo konie były tuż za nim. Minął go kryty powóz z odsuniętymi szeroko oknami. Zdążył tylko dostrzec siedzącego von Kraussa i wyprostowanego stangreta, grożącego mu batem. Gdy powóz oddalił się kilkadziesiąt metrów, Hanesk przystanął i uchwycił się za kieszeń.
— Przecież mogłem go zatrzymać i oddać list! Ja głupi! — skarcił siebie głośno.
Chciał pobiec za powozem, lecz ten był już daleko. Dojeżdżał właśnie do bramy, którą ktoś otworzył z pośpiechem i na powrót zamknął za wjeżdżającymi.
Gdy lokaj otworzył mu drzwi, wyciągnął rękę, podając mu list.
— To dla pana von Kraussa od pana Semerowskiego — rzekł z zamiarem odejścia.
Lokaj uśmiechnął się przymilnie, kręcąc głową.
— Aa, Herr Hanes! proszę, pan nasz już czeka.
Hanesk po chwili znalazł się w znanym mu pokoju. Von Krauss rzeczywiście czekał. Wziął pośpiesznie list z rąk Haneska i powstrzymując go ruchem ręki, rozerwał kopertę. W miarę jak czytał, twarz mu się rozjaśniała. Skończywszy, powiedział z uśmiechem do Haneska, wskazując na obraz:
— Co? Nie przywitasz się z twoim starym przyjacielem, Hanesku? Mimo wszystko, ładny on jest.
Miedzy obrazem a oknem stało duże izbowe drzewko, które przy zasłoniętych firankach kryło obraz w cieniu. Z dość niewyraźnej plamy malowidła przebijały się tylko kły odyńca i jasny kształt jednego z psów. Przeświecające plamy zdały się Haneskowi przez pierwszy ułamek sekundy pyskiem dziwacznego stworu.
— Jak tam mój nowy sąsiad? — zapytał nagle von Kraus.
— Nic jeszcze nie wiem — odparł Hanesk, mnąc w rękach czapkę.
Von Krauss z lekka zmrużył oczy i pokręcił głową znacząco.
— Ja jednak wiem, że pan Semerowski wnet sprzeda ziemię. I co ty na to?
Hanesk poczuł się nieswojo. Przypomniały mu się słowa starego Ruty. Czy mogła istnieć dla „podpisanego Czarnemu” jakaś tajemnica? I nawet nie wiedząc kiedy, rzekł:
— Tak, pan Semerowski wie o jednym kupcu. O Grzeli spod Zamkowej Góry.
— A kto to taki? — spytał von Krauss tonem, jakby mówił: „No dlaczego nie zaraz w ten sposób?”
— Mały gburk. Dwanaście morgów.
— To dlaczego kupuje?
— Jego ziemia nie jest za dobra.
Von Krauss zamyślił się. Jakiś czas zapanowała cisza, po czym junkier spytał niby od niechcenia:
— A kupca już ma?
— Kto, Grzela?
Von Krauss kiwnął głową.
— Miał sobie poszukać. Temu ja chcę jechać w niedzielę do niego.
Junkier zdawał się głęboko zastanawiać. Przemierzył dwa razy, lekko pod nosem. Wreszcie powiedział:
— Aha, to tak sprawy stoją. A co byś tak powiedział, gdybym wyjawił tobie kogoś, kto by dobrze kupił od tamtego gburka? Tego z tych lasów?
Hanesk kiwnął głową niby z podziękowaniem i zapytał:
— Pan von Krauss zna tego kupca?
— Nie znam, ale dam ci list do karczmarza pod Krokowem. Jak pojedziesz w niedzielę, wstąpisz do mnie po drodze. Ale pamiętaj, nikomu ani słowa! Nawet panu Semerowskiemu. Jak pójdzie dobrze, obraz będzie twój.
W niedzielę rano Hanesk wyprosił od Semerowskiego konia, osiodłał go i ruszył do Grzeli. Po drodze wstąpił do vonkraussowskiego pałacu. Von Kraussa nie było znowu w domu, ale lokaj wręczył Haneskowi zapieczętowany list.
— Adres jest na kopercie.
Hanesk skinął głową i odwiązawszy od płotu konia, wskoczył w siodło i pocwałował szosą w kierunku Krokowa. Przez całą drogę aż do karczmarza był dobrej myśli. Tu jednak, gdy oddal karczmarzowi do rąk list, napadła go dziwna myśl.
Może mnie ten stary „Smantk" oszukał? — zaniepokoił się, obserwując mimochodem zachowanie się karczmarza, który otwierając pismo, spytał:
— Kiedy go wam dał ten von Krauss?
— Dziś, przecież jad od niego.
Karczmarz znikł w przyległej izbie, by po kilku minutach wrócić z gębą roześmianą od ucha do ucha.
— Ha, człowieku! — powiedział ochoczo. — To jest całkiem co innego. Siadaj, dam po piwie. Aleś mi gwóźdź zabił tym twoim przyjazdem, niech cię kliny biją, doprawdy!
— Trudno, jak trzeba, to nie ma rady. Czasu jest mało, człowiek musi nieraz biegać. — Hanesk usiadł przy stole rad, że może wypić piwo w drodze.
Karczmarz ciągnął rozmowę trochę po zawadiacku.
— Zjechałeś do mnie jak jakiś dragon na wojnie! Cha! cha! — śmiał się głośno, stawiając piwa. — Ale ma ten Krauss myśli, niech go kliny biją!
Hanesk ponownie zaniepokoił się. To, że von Krauss mógł mieć do czynienia z nieczystymi siłami, podświadomie nakazywało mu ostrożność. Nie ufał junkrowi i nieufnością tą darzył po części ludzi, którzy mieliz von Kraussem coś wspólnego.
— Co za myśli? — spytał postawiwszy kufel na stole.
— Bo tak z nagła wyskakuje do mnie z interesem. I to jeszcze przy niedzieli. Mam kupić gospodarstwo, i to jeszcze dziś! Ale ty pij, człowieku! — zachęcił Haneska, widząc, że ten się ociąga.
Hanesk spojrzał na karczmarza takim wzrokiem, że ten się zdziwił.
— Co, do diabła! Myślisz, że chcę ciebie otruć?
Połapał się jednak, że mógł za wiele powiedzieć, i spytał:
— Czego tak patrzysz jak wrona na…
— To wy macie kupić to gospodarstwo?! — przerwał mu Hanesk. — A von Krauss mówił, że znacie kupca!
Karczmarz od razu przybrał inną minę. Postawił kufel i drapiąc się po włochatej ręce, powiedział:
— No, to ja ci powiem, jak jest naprawdę. To ja chciałem kupić gospodarstwo, ale von Kraussowi powiedziałem, że to niby ktoś inny. Bo wiesz, że taki kuty pan od takiego jak ja mógłby pociągnąć. Cha! Cha! Szczwany z niego lis, ale i ja mam głowę na karku. No wypijmy!
Hanesk przyłożył kufel do ust i odpił od razu połowę.
— Cena jest wam obojętna? — spytał jakby dla upewnienia się.
Karczmarz gwizdnął po cichu:
— To i to ci powiedział?! Widzisz go, jaki to sprytny człowiek? — Karczmarz usiłował naprawić zło, które bezmyślnie popełnił. — No, żeby tak całkiem obojętna, tego nie powiem. Głupi bym musiał być. Ale dwóch, trzech kupców bym przecenił, nie bój się. Bo jak mnie się obejście będzie podobało, to nie popuszczę. Tylko ty tam nic nie mów u von Kraussa, rozumiesz?
— Ja jadę do tego, co chce sprzedać. Do Grzeli.
Rozmówca poruszył się niepostrzeżenie. W tej samej chwili do środka wszedł chłopiec i poprosił karczmarza o tabakę do zażywania i papierosy.
Po chwili, załatwiwszy chłopca, wrócił do stołu.
— Widzisz jaki ze mnie słaby handlarz? Ty jedziesz do sprzedającego, a ja tobie o cenie gadam. Nic, tylko zwinąć interes i zacząć gospodarzenie. Ale to nic. Targować się też potrafię, nie bój się.
Gdy Hanesk zabierał się do wyjścia, karczmarz odprowadził go do samych drzwi i tu, wsuwając mu do kieszeni banknot, rzekł:
— To masz za twoją drogę. A tam u tego gospodarza najlepiej też nic nie gadaj.
Hanesk chciał zwrócić pieniądze. lecz karczmarz obruszył się:
— Nie rób świństwa, człowieku! Sprawiedliwie zarobiłeś! Taki kawał drogi na koniu to nie jest żaden „szpas”. Jedź no, jedź. A ja też tam dziś jeszcze przyjadę.
Hanesk, mimo że przeszło czterdzieści lat życia miał już na plecach, wskoczył na konia niby młodzik i odjechał.
U Grzelów zastał tylko białkę z córką.
— Chłopa nie ma doma — odezwała się Grzelowa, zanim Hanesk zdążył otworzyć furtkę — do kościoła poszedł i jesz nie je doma — wyjaśniała, widząc, że przybysz jak gdyby zawahał się, przystanął na moment, nie wiadomo zresztą, czy z powodu słów białki, czy też ujadanie psa przeszkadzało mu zrozumieć skierowane doń słowa.
— Reks! Wleziesz ty do budy czy nie! — krzyknęła Grzelowa, schylając się po rózgę.
Pies schował się, Hanesk zaś odezwał się, uśmiechając się przy tym pojednawczo, bo przy harmidrze, jakim pies go przywitał, i białka zdała mu się rozgniewana.
— Jestem Hanesk, ze Starzyna.
Zanim zdołał się zbliżyć do kobiety i jej małej, drobnej córki z wielkimi, zastrachanymi oczyma, na podwórzu zaszczekał znowu pies, a w chwilę potem Grzela witał się z Haneskiem.
Kiedy mu ten oznajmił, z czym przyjechał, Grzela rozłożył ręce.
— A ja kupca nie dostałem. Było po prawdzie dwóch, ale jeden chciał w dwóch częściach zapłacić, a drugi za mało dawał. No, a ja chciałbym przecież w dobrej walucie — tłumaczył się — bo Semerowski dał do wyrozumienia, że chodzi mu o złoto.
Hanesk ożywił się. Trzasnął ręką w dłoń zaskoczonego gburka i niemal wykrzyknął:
— Ale ja mam, Grzela!
— Co ty masz? — Grzela zdawał się nie rozumieć, o co mu chodzi.
— Kupca mam, wiesz? — Do izby wsunęła się Grzelowa. — Teraz się namyślcie, bo on jeszcze dziś tu będzie. Dobrze zapłaci, tylko się zastanówta, bo to, mnie się zdaje, nie jest katolicki człowiek.
Tu Hanesk opowiedział o von Kraussie i o kupcu-karczmarzu, który okazał się znany również i Grzeli.
— Ana! Ryman chce naszą ziemie kupić. Ten karczmarz!
— A co Ryman chce z naszym gospodarstwem? — zdziwiła się białka. — Ma on jesz mało?
— Nie wiem — wzruszył Hanesk ramionami. — Gadał, że chce skończyć z kramarzeniem; pewno się stary robi.
— Zresztą — wytłumaczyła sobie Grzelowa — jak kupi, to niech robi z tym, co chce. Za dobre pieniądze wszędzie sobie takie kupimy. Nawet lepsze. Ja mam, prawdę rzec, tego tu potąd — Grzelowa zrobiła ruch ręką pod brodą.
— No, jo, jo! — zniecierpliwił się jakoś Grzela. — To my już wszyscy wiemy. Postaw no na stół obiad i tedy będziemy gadali.
To, że Grzelowie już od dobrych kilku tygodni oswoili się z myślą o pozbyciu się swojego gospodarstwa, czyniło ich niepokój jakby łagodniejszym. Jedynie Grzela rzucał czasem zdania, w których kryła się obawa przed nowym życiem.
— Tedy ja ale muszę zacząć budować w Starzynie — mówił zafrasowany. — Ale jak ja to zrobię, bo stąd się prędzej nie ruszę, aż przynajmniej będę miał gdzie łóżko wstawić i chowę uwiązać.
— Najlepiej będzie — radził Hanesk — jak postawisz stodołę z chlewem razem, pod jednym dachem. W stodole możesz chowe trzymać, a z chlewa zrobisz na zimę mieszkanie.
— A jak z pieniędzmi się coś stanie? — spytał Grzela.
Uradzili, że zacenić trzeba dobrze. Jeśli Ryman nie będzie chciał, Grzela trochę spuści. Postanowili też. Że Hanesk usunie się, gdy tylko Ryman się pokaże. Jakoś nie trwało wcale długo, a Grzelowa, która co chwila wyglądała na drogę, weszła do kuchni i otworzywszy szybko drzwi do izby, rzekła:
— Jedzie. Jest już przy kamieniu na zakręcie.
Hanesk chwycił czapkę i wyszedł na dwór. Grzelowa sprowadziła go za ogród, w stronę jeziora i wróciła czym prędzej do kuchni. Choć niby radowała się na myśl o przyszłości, w głębi duszy czuła obawę, niemal że ból. Odganiała, jak mogła, to uczucie skleszczające chwilami serce, ale dziwny strach stale wracał.
Grzela kręcił się po izbie jak kot przeczuwający coś złego. W całym tym podnieceniu zapomnieli oboje o Łucce, która wymknąwszy się z izby, schodziła za Haneskiem do jeziora.
Ryman zaczął od razu tak, jakby sprawa już była załatwiona.
— Gadajcie, ile chcecie? Nie będę się wiele targował, a oszukać się też nie dam.
Grzela wymienił sumę. Karczmarz pokręcił wąsami i rzekł krótko:
— Trochę za wiele. Znam wasze gospodarstwo.
Gburk zawiercił się na stołku i przeniósł wzrok na białkę stojącą opodal.
— No, co? Gadaj. Ana! — rzekł do niej.
— Ty jesteś gospodarz, musisz wiedzieć. — Grzelowa nie chciała brać na siebie odpowiedzialności, choć sama najchętniej byłaby kiwnęła głową.
Gdy Grzela po namyśle wymienił nieco mniejszą sumę, Ryman sięgnął do torby i wyciągnąwszy z niej spory woreczek, rzucił go na stół.
— Zgoda, niech będzie! — powiedział grubym głosem. — Daję tobie trochę za wiele, ale masz mniej ode mnie. Zresztą jak mi nie będzie odpowiadało, ja na to znajdę kupca. Oto jest zadatek! — wskazał na mieszek. — Tysiąc złotych. Myślę, że starczy, albo jest mało? — dodał, widząc ze zdziwieniem, że z gburkiem dzieje się coś niezwykłego.
Z chwilą gdy na stole znalazły się pieniądze, Grzelę ogarnął strach. Fala krwi uderzyła mu do gardła. Nie dosłyszał nawet słów siedzącego naprzeciwko Rymana. Grzelowa również przestraszyła się, widząc chłopa tak zmienionego na twarzy. Podbiegła do niego i chwytając go za ramię, spytała:
— Co, Fręcku? Powiedz, co myślisz?
Grzela gwałtownie podniósł się ze stołka, odsuwając go z hałasem.
— Nie! — wykrztusił. — To nie je możliwe! Ja nie chcę! Nie!!!
Ryman patrzał zdziwiony. Grzelowa chciała bliżej podejść do chłopa, lecz w tej chwili pod oknem dały się słyszeć szybkie kroki i płacz dziecka. Tknięta złym przeczuciem białka skoczyła do drzwi i otworzywszy je gwałtownie, krzyknęła:
— Jezus, Maria! Łucka!!!
Hanesk niósł w ramionach Łuckę ociekającą wodą. Woda kapała z włosów, z sukienki przylepionej do małego ciała.
— Rozebrać ją i do łóżka! Nic się nie stało. Byłem przy niej. To nie jest nic strasznego — gadał prędko, bezładnie, by uspokoić przerażoną matkę i Grzelę stojącego jak słup soli. — Przy samym brzegu to było. Akurat widziałem. Upadła, wtoczyła się do wody. Trzeba ją tylko rozgrzać, to jej przejdzie.
Grzelowa, płacząc, zaczęła małą rozbierać.
— Szczęście, że wy prawie tam byli. Aż ze Starzyna na Anioł Stróż! — wyrażała swą wdzięczność Haneskowi. Grzela nie mógł jeszcze całkiem pojąć, co się stało. Groźba sprzedaży gospodarstwa i krzyk białki na widok dziecka odebrały mu mowę. Wypadek z dzieckiem wytrącał — czuł to coraz bardziej — jedyną deskę ratunku. Wiedział już, że teraz nie może się cofnąć przed wyzbyciem się gospodarstwa. Był też przekonany, stojąc bez ruchu przy stole i wodząc szeroko otwartymi oczyma po izbie, że białka jego nie cofnie się już.
Ryman jednak nie tracił czasu. Kładąc rękę na leżącym na stole woreczku, spytał niepewnie:
— No jak teraz z tym będzie, gospodarzu?
Grzela spojrzał najpierw na niego, a potem poszukał wzrokiem Any. Ta, pochylona nad łóżkiem, wyprostowała się, spoglądając na chłopa. Grzela z jej oczu wyczytał prośbę, jeśli nawet nie rozkaz:
— Bierz!
Chłop chciał jeszcze szukać pomocy u Haneska, ale Ryman wtrącił:
— Bo mnie wszystko jedno. Za pieniądze zawsze się kupi.
To jakby przekonało Grzelę. Wziął woreczek i usiadłszy ciężko na stołku, rzekł:
— W imię Boga. Niech tedy będzie. Tylko… — urwał i obejrzał się po izbie. — Tylko handel nie może prędzej dojść do skutku, dopóki nie zdobędę innego gospodarstwa.
— Jak myślicie z tym? — spytał Ryman.
— Chłop myśli, że pójdziemy stąd aż na jesień. Musimy przecież najpierw postawić na nowym — wmieszała się do rozmowy Grzelowa.
— Ale jakbym nie dostał innego — poprawił Grzela — to tego tu nie sprzedam, bo gdziebym szedł?
— To jeszcze nie macie nic na oku? — Ryman spojrzał po nich niby to obojętnie.
— Mamy, ale to nie jest całkiem pewne, a zresztą tam jest goła ziemia.
Hanesk przysiadł do stołu.
— Po żniwach już jest. Możecie zaraz budować — medytował głośno.
— Zresztą ja nic więcej w tej chwili nie chcę — wtrącił się karczmarz — jak podpisania tego kwitu. — Wyciągnął pismo i położył je na stole. — To jest na te pieniądze — wskazał na mieszek. — Trzeba je przeliczyć, a potem podpisać. Jak pojedziemy do Wejherowa na zapisy, to załatwimy wszystko notarialnie.
— A pisze tam też, że ja mogę cofnąć pieniądze, jak nie dostanę innego? — Grzela przyciągnął pismo, aby sprawdzić, lecz Ryman powiedział:
— Nie, tego nie ma, ale możemy dopisać.
Wyciągnął z zanadrza zwykłe pióro i płaską buteleczkę od leków.
— Do pisania wziąłem z sobą, bo ludzie nie mają tego w checzy — usprawiedliwiał się. — Dajcie no, zaraz to zrobimy.
— A ciebie wpiszemy na świadka — zwrócił się Grzela do Haneska.
Po przeliczeniu pieniędzy i spisaniu wszystkich warunków Grzeli złożył na piśmie najpierw podpis gburk, pod nim Ryman, a na boku Hanesk, po czym karczmarz schował je za pazuchę.
— To będzie dla mnie — tłumaczył — aż do czasu zapisów.
— Albo jak oddam pieniądze — przypomniał swoje Grzela.
— No, jakby coś nie wyszło, no to trudno. Oddacie i już — zgodził się Ryman.
Nachylił się do torby i wyciągnąwszy z niej butelkę kornusu, postawił ją na stole, śmiejąc się tubalnym głosem.
— Trzeba to jednak ochrzcić. Choćby dlatego, że z tą małą poszło tak dobrze.
Grzelowa westchnęła.
Teraz wydarzenia zazębiały się jedno o drugie jak koła w kieracie. Najpierw, zaraz w poniedziałek, Grzela udał się do Semerowskiego. Był tu już kupiec Semerowskiego i gburkowie ze wsi. Targ nie trwał długo: Grzela wyraził chęć na dwanaście morgów, gburkowie na osiemnaście, przybyły zaś z Pucka kupiec na resztę. Zgodzono się też, że za dwa tygodnie, w poniedziałek, pojadą na zapisy. Za zadatki, które dali Semerowskiemu, otrzymali kwity z podpisem i pieczątką tartaku.
Grzela udał się z Haneskiem do jego izby przy szopie i tu uradzili, jakby tu najlepiej, po załatwieniu kupna, urządzić się do zimy. Stanęło na tym, że Hanesk miał pilnować roboty przy budowie stodoły z chlewem, a potem, gdy postawią na drugi rok dom i gdy zechce, zamieszka u nich.
Co do sprzedaży swojego gospodarstwa, Grzela postanowił, że pojedzie z Rymanem we wtorek następnego tygodnia do Wejherowa i wszystko załatwi.
W niedzielę Semerowski kazał zaprząc konie do bryczki i Hanesk zawiózł go do von Kraussa. Nie zanosiło się na długi pobyt, bo Semerowski polecił Haneskowi czekać z końmi na podwórzu majątku.
Zanim wrócił z pałacu, minęła godzina.
Był jakiś zamyślony. Wsiadł do bryczki i rzuciwszy krótko: „jedź”, do samego domu nie rzekł ani słowa. Hanesk, przyzwyczajony do rozmowności swego pana, od razu domyślił się, że w pałacu musiało zajść coś, co Semerowskiemu było nie na rękę. Całe popołudnie zleciało mu na oporządzaniu stajni. Semerowski pokazał się na oczy dopiero w poniedziałek przed obiadem. Przywołał go do siebie, do gabinetu.
— Czy ten twój Grzela sprzedał już gospodarstwo? — spytał Haneska, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi.
Hanesk, sadząc, że chodzi o pieniądze, odparł:
— Już jutro jedzie na zapisy. Na poniedziałek będzie miał wszystkie pieniądze.
— Nie o to mi chodzi… ja nie sprzedaję ziemi.
Hanesk zdawał się nie rozumieć, o co szło. Podniósł rękę, jakby chciał pokazać czarno na białym, Że przecież kupców jest dość.
— Chyba pan już teraz nie potrzebuje się strachować? To je już pewne, że…
— Rzekłem ci — przerwał zdenerwowany Semerowski — że nie będę mógł sprzedać. Rozumiesz ty mnie czy nie, chłopie?