Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tragiczna i niejednoznaczna w swojej wymowie opowieść o wojennych losach Jerzego Dzierzby, młodego chłopaka spod Kartuz, który wbrew własnym przekonaniom, w niemieckim mundurze, trafia na front wschodni. To trudne doświadczenie tysięcy Pomorzan jest dla Piepki kanwą do opowiedzenia o zagmatwanych losach mieszkańców Kaszub, wśród których podziały etniczne i narodowościowe przebiegały nie tylko między sąsiadami z tej samej wsi, ale też na wskroś rodzin. To także próba ukazania wyborów moralnych, przed jakimi przyszło im stanąć w obliczu wojny i poszukiwań ludzkiego wyjścia z tego uwikłania – odpowiedzenia sobie na pytania: kim jestem i co decyduje o moim człowieczeństwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
dzierzby w głogach
Jan Piepka
Dzierzby w głogach
Copyright by © Biblioteka Publiczna Gminy Szemud 2023
Copyright by © Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart 2023
Ilustracja na okładce: Zofia Ząbkiewicz
Korekta: Grzegorz Szczepaniak
Skład: Ewa Krefft-Bladoszewska
Okładka: Zofia Ząbkiewicz
Wydawnictwo REGION Jarosław Ellwart
ul. Goska 8, 81-574 Gdynia
www.wydawnictworegion.pl
e-mail: [email protected]
Partnerzy wydania:
URZĄD GMINY SZEMUD
ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud
www.szemud.pl
e-mail: [email protected]
BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD
ul. Samorządowa 1; 84-217 Szemud
www.biblioteka.szemud.pl
e-mail: [email protected]
Wydanie I, Gdynia 2023
Treść niniejszej publikacji została oparta na wydaniu z roku 1968. Tekst poprawiono zgodnie ze współczesnymi zasadami ortograficznymi oraz interpunkcyjnymi.
Wydanie publikacji wsparła finansowo BIBLIOTEKA PUBLICZNA GMINY SZEMUD
ISBN 978-83-7591-937-0 [druk]
ISBN 978-83-7591-957-8 [ePub]
ISBN 978-83-7591-958-5 [mobi]
1
Dołem płynęła rzeka, z tej i z tamtej strony opadały pastwiskiem wzgórza, szczególnie tamte przeciwległe widać było tak dokładnie, że rozpoznawałem ciemniejące wokół zwierzęcego nawozu plamy trawy. Od góry do dołu biegła pochyłość, której skłonem szła dziewczyna w sukni sięgającej poniżej kolan.
Nie było wiatru, słońce zdawało się zagradzać jej drogę do rzeki, jakby wiedziało, co czyha na dziewczynę po tej stronie. Z każdym krokiem stawała się przecież większa; już przy rzeczce nie trzeba byłoby nawet dokładnie celować.
Chciałem krzyknąć. Zdawało mi się, że jeszcze parę jej kroków, a ten tłumiony krzyk rozedmie mi szyję i sam wyrwie się wystrzałem.
Obok leżał Helmut. Wiedziałem, że jest nas na skraju leszczyniska tylko dwóch; reszta z patrolu poszła dalej drogą w stronę chutoru, który miał się znajdować za lasem.
Żeby doszła, żeby tylko doszła… Myśli zdawały się rozbrzmiewać w ciszy, nie wiem, czy mruczałem coś do siebie, czy to się działo tylko w mojej wyobraźni. Nawet nie spojrzałem w stronę, gdzie powinien się znajdować Helmut. Po co? Przecież nie mogłem jemu przekazać tego, co pęczniało w moim gardle. Czekałem więc, nie zastanawiając się nawet, po co i dokąd dziewczyna zmierza. Do rzeki? Po co? Nie miała wiadra ani niczego, w czym mogłaby ponieść wodę w powrotnej drodze. Zresztą na terenach zajętych przez nas poprzedniej nocy wody było pod dostatkiem.
Dziewczyna doszła do rzeczki, uniosła spódnicę, zabłysły bielą uda. Teraz szła przez wodę na nasz brzeg.
Po tej stronie, od leszczyn do jej brzegu, stromizna była większa. Wiedziałem już, że dziewczyna pójdzie dalej, że będzie się wspinać do nas, że zobaczę zaraz jej twarz niezakrytą przez związane do tyłu włosy. Cofnąłem się pół kroku i zerknąłem w prawo: zobaczyłem nogi Helmuta, krzewy zasłaniały resztę, a z przodu dostrzegłem lufę karabinu.
Dziś już nie mogę powiedzieć, czy bałem się bardziej ciszy, która wisiała nad lasem i nad pastwiskiem z rzeką na dole, czy huku strzału, jaki mógł w tę ciszę wtargnąć. I jedno, i drugie w tamten dzień przyszło do mnie po raz pierwszy. Dwie obawy, nie, trzecia też. Dotyczyła dziewczyny.
Przeżyłem wtedy to, co czasem w książkach nazywane jest „huraganem myśli”. Jakby pisane mi było zajść aż tak daleko w kraj, który zwał się Rosją, żeby doznać tyle wrażeń jednocześnie. Zobaczyłem w obrazach myśli tego, który leżał w zaroślach o dwa kroki ode mnie. W obrazach, które przynosiły wiele razy przedtem słowa żołnierzy z kompanii hauptmana. Że niby najlepszy do przesłuchiwań jeńców, że dobry również przy rewidowaniu, specjalnie kobiet, bo odkąd usłyszał od kogoś, że pewna Litwinka ukryła zegarek w miejscu, po którym najbardziej poznać, że to jest właśnie kobieta, potrafił bagnetem zaglądać w to miejsce.
Gdybym wtedy mógł przeczuć chociaż część tego, co nastąpić miało już po Helmucie, byłbym może nogą nadepnął na lufę jego karabinu. Ale tamto dalsze przyszło znowu samo, bez ponagleń i nawet bez myśli.
Dziewczyna zdążyła wspiąć się z dziesięć kroków po zboczu, do leszczyn zostało może pięćdziesiąt, może mniej, gdy suchy trzask czegoś metalicznego zatrząsł lasem. Na pewno nie drgnąłem, po prostu stałem dalej i na parę sekund zapomniałem, że trzymam w ręku karabin.
Dziewczyna nie krzyknęła. Widziałem, jak się skuliła, potem uniosła głowę, zobaczyłem jej twarz, zdawała się uśmiechać, ale wiedziałem, że to nie uśmiech, lecz pierwszy skurcz bólu, a gdy się wyprostowała, usłyszałem szczęk repetowanego karabinu. Ona chciała się odwrócić, upadła, ale zaraz się podniosła.
Stałem butem na lufie karabinu, gdy pojąłem, co zaszło. Spojrzenie Helmuta było dla mnie niezrozumiałe, może coś mówił, bo poruszał wargami, sądziłem, że huk strzału mnie ogłuszył, wreszcie zrozumiałem.
— Was ist los?! Co się dzieje?! — pytał, a w brzmieniu każdego słowa było więcej groźby, niż zdołałoby w sobie zmieścić parominutowe przekleństwo.
Wyrwał lufę karabinu spod mojego buta, a ja zobaczyłem dziewczynę. Zdążyła zawrócić i zataczając się, zmierzała do rzeczki.
Podbiłem Helmutowi lufę razem z drugim strzałem. Smród prochu rozszedł się dokoła, on już klęczał i z wymierzonym we mnie karabinem mówił:
— Przeklęty psie! Verflucht! Co ci się stało? Czy cię zastrzelić?
Patrzyłem na tego człowieka, który już drugi miesiąc był razem ze mną w naszej kompanii, i czułem, że spokój mój nie bierze się tylko z tego, że wiedziałem, iż nie załadował karabinu po drugim wystrzale. I nie z lasu się to wzięło, w którym gdzieś dalej od nas rozległy się detonacje, jakby czekano na dwa strzały starszego szeregowca Helmuta.
— Więc strzelaj ty! — powiedział ostro, rozkazująco.
Odruchowo zerknąłem w stronę rzeki. Dziewczyna leżała na ziemi, dwa, trzy kroki od brzegu.
Nie zdążył zamknąć zamka karabinu z powrotem: zobaczyłem obok jego twarzy otwór z przesuwającym się już do przodu w moją stronę ładunkiem, uniosłem odruchem swój karabin i skurczyłem palec.
Gdy wyciągałem ją z wody, przyszło pierwsze oprzytomnienie i obejrzałem się za siebie. Wydawało mi się, że Helmut, chociaż już martwy, celuje we mnie i że za chwilę stanie się najgorsze: zaboli wcześniej od huku, który przyniesie głęboką, pustą ciemnicę.
Może to zarośla rozwiązały włosy dziewczyny, tak, dziewczyny, nie kobiety, przynajmniej ja w tamtych chwilach byłem tego pewny, i te włosy rozlazły się zlepionymi pasmami po szyi, po twarzy, gdy tylko uniosłem ranną nad wodę.
Wiele razy widziałem krew, ludzką krew, i wydawało mi się już czasami, że to coś jest farbą, której człowiek się napił, żeby móc potem mazać siebie i innych. Patrzyłem na to obojętnie, gotów byłem pomóc palcem w tym mazaniu ludzkiej skóry, bandaży czy ubrań, żeby było bardziej kolorowo, żeby oczy mogły się nacieszyć różnymi kompozycjami, wynikającymi z jej zmieszania ze wszystkimi kolorami świata, a najczęściej z barwami ziemi. A więc mogła się pojawiać krew przed moimi oczami nawet w kałużach wody, czyniąc z niej upiorne źrenice ziemi wybałuszone w obojętne niebo.
Tamto również przyszło pierwszy raz do mnie i kazało, nie, zmusiło mnie do zapomnienia o patrolu, o zabitym Helmucie i nawet o sobie. Zobaczyłem rzekę krwi. Smugi bardziej czerwone mieszały się z różowymi, zachodziły na siebie, aż do drugiego brzegu doszła ta czerwień, a jej początkiem była ranna.
Na klęczkach zaciągnąłem ją za krzak olszyn zwisający nad rzeczką. Wiedziałem, że żyje; przyklejona wodą sukienka zdawała się wcale nie kryć falującej oddechami piersi.
Kula rozerwała lewy bok, przeszła tuż pod żebrami, zrozumiałem, dlaczego dziewczyna się zachwiała, jakby ktoś przełamał ją w pasie, zaraz po strzale Helmuta. Rozdarłem sukienkę, z dolnego brzegu oderwałem parę pasów i zacząłem tamować krew. Do dziś nie mogę pojąć, dlaczego zapomniałem o moim osobistym opatrunku, który znajdował się w torbie wiszącej przy pasie. Próbowałem sobie wiele razy na to pytanie odpowiedzieć, ale w końcu zawsze dochodziłem do myśli, które powodowały wzruszenie ramion. Helmut? Ona? Patrol? Front? Nie, nic z osobna ani wszystko razem nie było w stanie przeciwstawić się mieszaninie lęku i bezradności, jaka mnie opanowała przy rannej. Chciałem, bardzo chciałem zatrzymać rzekę czerwoności, która — tak mi się zdawało — wyszła z koryta płynącej rzeki aż za nadbrzeżne krzewy.
Trzeźwość spada na człowieka równie nagle i bezwzględnie jak jastrzębie na swoją ofiarę; tamci z patrolu byli już przy zastrzelonym.
— Hinlegen! Padnij! — doszedł mnie rozkaz feldfebla dowodzącego patrolem.
Widzieli mnie, tego byłem pewny jeszcze przed słowami:
— Co tu się stało, Georch?
To do mnie, bo właśnie mnie zwali Georchem, chociaż w metryce miałem imię Jerzy.
Zacząłem się czołgać od nadbrzeżnych zarośli do lasu, pod górę. Tamci z patrolu przesuwali się w moją stronę, widziałem sierżanta stojącego za drzewem, jakby na mnie czekał.
Jeszcze przed moim dojściem do lasu zawołałem:
— Hinlegen! Hier sind Russen!
Chciałem, żeby on, feldfebel, przede wszystkim znikł mi sprzed oczu. Dlatego wołałem: Padnij! Tu są Rosjanie! Nie bałem się, nie, tym razem nie musiałem walczyć z samym sobą. Nawet to, że tamten przez lornetkę przyglądał się krzakowi kryjącemu częściowo zabandażowaną dziewczynę, nie przynosiło strachu. Trzymałem karabin przed sobą, próbowałem z zachowania się dowodzącego nami wyczytać moje dalsze losy, które mogły być… Jakie? Tego nie wiedziałem.
2
Gniazdo dzierzb znajdowało się w trzecim, od brzegu lasu mierząc, krzaku dzikiej róży. Że nasza dzika róża zwie się głogiem, dowiedziałem się wiele lat później; wtedy zwaliśmy to po kaszubsku: dzewa róża.
Znajdowaliśmy nie jeden i nie dwa razy gniazda ptaków w krzach, ale niezwyczajnym dla nas odkryciem było, że wtedy wyfrunął i na pobliskiej chojarce przysiadł wróbel. Ze mną był wtedy Leonk, syn sąsiadów mojej stryjny, do której przyjechałem z Kartuz na ferie.
— Jezes! — zawołał, skoro tylko ptak usiadł na przysuchej gałęzi. — Wielgorodny wróbel!
Niewiele się pomylił, bo ptak był rzeczywiście wielkim wróblem.
— Przyjrzyj się — prosił mnie wtedy Leonk. — Przyjrzyj się jemu jesz roz. Bo ty taciego wróbla w miesce nie obaczysz.
Przyznałem Leonkowi rację. Nie widziałem takiego wróbla w życiu. Gdyby był jeszcze raz tak duży, byłbym uciekł z pola.
— To pewno temu, że nie mieszka w miesce — stwierdziłem — jo, temu tak urósł.
Leonk też przerastał mnie, chociaż byliśmy z jednego rocznika. Stryjna Walerka powiadała, że mnie za mało wiater dmuchał pod ramiona i dlatego nie ciągnąłem w górę. Słowa słowami, ale Leonk i tamten wróbel na Chojnie przerastali mnie i wróble z kartuskich podwórek.
Gniazdo było zwyczajne, nie zaglądałem do środka, dostrzegłem nakrapiane jajko, więc wszystko było w porządku, wystarczyło, że odeszliśmy z Leonkiem kilkanaście kroków, a ptak sfrunął z chojny i łukiem wrócił do głogów.
Byłbym zapomniał o gnieździe dzierzb, gdyby nie konie stryja, które dwa dni później się spłoszyły. Stryj wiózł chrust z lasu, ja wyszedłem mu naprzeciw, gdyż stryjna nie pozwoliła mi razem pojechać.
— Cztery kłonice, rozwora jeno i aż cztery koła — uzasadniała swoje obawy. — Stryj bierze samą podkastnicę. Jesz gdze bes spodł.
Stryjna nazywała podkastnicą płytę skrzyni wozu, na której trzeba było siedzieć, gdy się jechało po chrust.
Zostałem więc w domu, las jednak tego dnia wydał mi się niezwyczajnie zapchany czymś, co warte było obejrzenia choćby za cenę ucieczki. Pamiętałem jednocześnie słowa stryjny powiedziane do matki w dzień mojego przyjazdu na ferie: „Jedno nieposłuchanie, a możesz się go spodziewać w waszych Kartuzach, Jadwijko”.
Na pewno zawinił samolot, który pojawił się nad lasem i zaraz zniżył lot, pikując na drogę. W pierwszej chwili pomyślałem, że stało się coś nieodwracalnego, że zaraz po przerywanych trzaskach motoru rozlegnie się trzeszczenie łamanego chrustu i nad tym wszystkim zobaczę stryja i jego dwa konie. Samolot tymczasem nadleciał nad brzozę stojącą na skłonie wzgórza, przechylił się skrzydłami na dół i w górę i głośno zarechotał. Możliwe, że to dopiero potem wydało mi się rechotem, ale coś z tego musiało być już w tamtej chwili. Zobaczyłem walącą się na bok furę, stryja wyrzuconego aż na przyległe do drogi pole i szarpiące się w prawo konie. Młodszy stawał na tylnych nogach, widziałem błyski podków i znowu stryja, którego konie zdołały przewlec przez drogę. Krzyczałem coś, może, żeby stryj puścił lejce, bo wóz się na niego zwali, potem biegłem przed siebie, chciałem się znaleźć przed uciekającymi w pole oszalałymi końmi. To miała być moja pomoc dla stryja, którego galopujące konie wlokły przez zagon koniczyny. Tylne koła pustego już zupełnie wozu zarzucały niebezpiecznie, wydawało mi się, że z każdym obrotem bardziej dosięgały stryja.
Wreszcie stryj został z urwanymi lejcami w rękach, połowa wozu odczepiła się przy przeskoku przez drogę do żwirowni, konie pędziły same. Dopadłem do stryja.
— Biegnij za końmi! — usłyszałem. — Uważaj, bo mogą zabić!
Stryj klęczał, miał twarz podrapaną, a ręce spętane lejcami. Popędziłem za końmi, które zawróciły zakolem i gnały, oszalałe, w kierunku lasu. Chciałem być tam prędzej od nich; gdyby zobaczyły mnie, może zatrzymałyby się same.
Gdy pojąłem, że kurzawa rwanych zielonych łodyg, hałas i pęd gnają mnie wprost na głogi, przystanąłem. Konie były bardzo blisko, gdy z zarośli wyleciały ptaki. Tym razem dwa. Oddaliły się niewiele, jeden zaszył się w krzewach za mną, a drugi, jak wtedy, przysiadł na chojarce. Za głogiem znajdował się niewielki rów, tyle wgłębienia, że woda mogła w czasie burzy spłynąć tędy z pól. Konie z półwozem wpadły na głogi i zaraz potem prawy koń się potknął. Trzasły postronki. Drugi zarżał dziko, odwrócił się łbem w stronę głogów i stanął. Prawy próbował wstać, ale coś mu nie pozwalało, widziałem, że bije kopytami, że dwa czy trzy razy trafił w dyszel. Stałem po drugiej stronie zaroślii powoli oddalało się ode mnie to z końmi, a coraz wyraźniej widziałem połamany krzak dzikiej róży, do którego bałem się podejść bliżej. Nie, to nie konie były przyczyną tego strachu, przecież czekały, urwał się nagle ich ślepy pęd; to gniazdo musiało mnie osadzić w miejscu na podobieństwo tych koni.
Byłem przy krzaku, ptaki zdążyły przelecieć nade mną z popiskiwaniem i wtedy usłyszałem słowa stryja:
— Naprzód konie trzeba uchwacec, a tedy jeżynów szukać.
Był zły, może na mnie, dopiero teraz dostrzegłem gniazdo i już mogłem obiec głogi, żeby pomóc stryjowi. Nie powiedziałem mu nigdy potem, że cieszyłem się najbardziej z powodu ptaków, które mogły wrócić do gniazda, bo podtrzymywały je nadal gałązki głogu i nawet jajka były całe.
Odtąd często przychodziłem do tej części pola. Wpierw miedzą, a potem, gdy już zrozumiałem, że właśnie moje pojawienie się zmusza ptaki do ucieczki, obrałem drogę brzegiem lasu, ukryty na tyle, że nie dostrzegały mnie.
Leonk pierwszy nazwał te ptaki tak, jak się naprawdę zwały: dzierzby.
— To są twoje ptochy, tobie piszą w metrykach Dzierzba, tak i ptochy tak sę muszą zwac.
Powiedział to któregoś popołudnia, w lesie wtedy byliśmy, a wracając do domu, podbiegłem do brzegu lasu, żeby spojrzeć na głogi. Kwitły wtedy i nie mogłem pojąć, że stało się to tak nagle. Jakby z dnia na dzień, nie, nawet z minuty na minutę. Przy lesie, trochę już za nami, też stał krzak dzikiej róży. Cofnąłem się tam i ułamałem gałązkę. Leonk później spytał:
— Na co to tobie?
— Postawię w kufelku u stryjny w izbie. Żeby było.
— Dzewo róża zaroz opadnie — orzekł Leonk spokojnie, a potem się zdziwił: — w Kartuzach ni ma dzewej róży?
Przystanąłem.
— Nie wiem — rzekłem, bo naprawdę wtedy nie wiedziałem, czy kiedykolwiek spotkałem w życiu krzak dzikiej róży.
Ale Leonk ciągnął swoją mądrość, mówiąc, że na pewno są dzewe róże w Kartuzach, bo one rosną wszędzie tam, gdzie ziemi czegoś brakuje.
— Brakuje? — spytałem, bo Leonk zdawał się już uważać sprawę za załatwioną.
— No, wiesz, chocbe piosku jak je za wiele — odpowiedział tym swoim tonem znawcy spraw niemiastowych i dodał: — A wróble też u was są mniejsze. Nie takie, jak twoje dzierzbe.
Nie broniłem mu tej nazwy. Przyznam, że w pamięci mojej zostało z tamtych chwil coś więcej niż sama nazwa ptaków, które Leonk może trochę na moją cześć nazwał dzierzbami; zostało lubienie ptaków, które za swoją krainę obierały sobie również moje strony, a za dom dla nich starczał krzak dzikiej róży.
3
Wiedzieliśmy wszyscy, że do wojny nie dojdzie, bo Polska to nie jest żadna Austria, którą można po prostu przyłączyć do innego kraju, że wojsko nasze w historii zapisało się złotymi zgłoskami dzielności, męstwa i brawurowej odwagi, że cud nad Wisłą, że obrona Częstochowy i wiele, wiele innych złotych zgłosek. Musieliśmy wiedzieć o tych sprawach, wiele razy mówiono nam o tym za dni rekruckich, powtarzano często potem, a przypominano jeszcze i wtedy, gdy zbieraliśmy się na ćwiczenia Obrony Narodowej. Na pewno wiedzieliśmy o tym wszyscy, w najgorszym wypadku bardzo wielu.
O tym, że nazwisko może zaważyć na losach ludzkich, wiedzieliśmy w plutonie dwaj: ja i ten drugi, Ciereszko.
Plutonowym był kapral Przyłęcki. Już wtedy, gdy na drugi tydzień po zameldowaniu się w Grudziądzu prowadził rekrutów za miasto, kazał nam iść na samym końcu. Kiedy żaden z nas nie rozumiał, dlaczego tak ma być, kapral podszedł do nas ze słowami:
— Rekrut Ciereszko i rekrut Dzierzba podobno nie rozumieją, dlaczego mają iść na końcu marszowej kolumny?
— Tak jest, panie kapralu! — odpowiedziałem za nas dwóch. — Chcemy wiedzieć, panie kapralu Przyłęski.
— Mówiłem wam, że nie Przyłęski, a Przyłęcki — rzekł z naciskiem. — Każde nazwisko jest metryką osobnika, któremu je dano, zrozumiano, rekrut Ciereszko? — zwrócił się do idącego obok mnie.
— Tak jest, panie kapralu.
— Jak brzmi nazwisko? — usłyszeliśmy znowu.
Ten drugi wyrwał się przede mną:
— Ciereszko, panie kapralu.
— Najjaśniejszy piorun! — zaklął kapral i zaraz zakomenderował: — Oddział stój! Ciereszko i Dzierzba za mną!
Pobiegł rowem przed siebie, my popędziliśmy za nim. Tak zaczęła się zabawa, bo tym słowem kapral Przyłęcki określał musztrę, którą odtąd często odbywał z Maciejem Ciereszką i ze mną, noszącym nazwisko Dzierzba.
Stał więc za tamtym pierwszym razem na brzegu rowu, a nam dwóm kazał się czołgać. Dwadzieścia pięć razy od miejsca, w którym stał, do znajdujących się o pięć drzew bliżej miasta żołnierzy, i z powrotem.
Jednego z marcowych dni, kiedy śnieg jeszcze leżał brudną warstwą na polu ćwiczeń, przywołał do siebie Macieja. Żołnierz stał przed kapralem na baczność, a on przyglądał mu się spod daszka czapki jakiś czas, wreszcie spytał:
— Jak się zwał wasz ojciec?
— Ciereszko, panie kapralu.
— Imię, imię, rekrucie!
— Wasyl, panie kapralu.
— Jak?
Maciej powtórzył poprzednie słowa, dwóch z naszych odpowiedziało śmiechem, wiedzieli przecież, że wolno im się śmiać, kiedy kapral Przyłęcki bierze na ząb któregoś z nas dwóch. Obejrzałem się za siebie, stali za mną, kapral to zauważył, bo rozkazał:
— Rekrut Dzierzba! Dołączyć!
Czułem poprzez rękaw munduru drżenie Macieja. Nie mogłem mu się przyjrzeć, stałem na baczność, ale nie wiem, skąd wzięły się moje słowa:
— Rekrut Ciereszko jest chory, panie kapralu Przyłęcki.
— Co powiedzieliście? Rozkazuję powtórzyć słowa — rzeki kapral.
Kiedy wykonałem rozkaz, kapral podszedł do mnie i patrząc przymrużonymi oczami w moją twarz, rzekł:
— Ot, Kaszub przeklęty z was, rekrucie Dzierzba. W mecenasa chcecie się bawić, co?
— Myślałem, panie kapralu…
Przerwał moje słowa gwałtownie:
— Dość! Od myślenia są inni Polacy! Nie tacy od Rusków ani tacy od Niemców. Wiecie, kto to jest Hitler, rekrucie Dzierzba?
— Wiem, panie kapralu.
— Skąd pochodzicie?
— Z Kartuz, panie kapralu.
— Szkoda, że nie z Gdyni — usłyszałem ja, Maciej i wszyscy. — Jedno jedyne miasto niezgermanizowane, kapralu Dzierzba — mówił coraz głośniej, prawie ze złością. — Polska zaczyna się od Torunia, rekrucie Dzierzba, zrozumiano?!
Nie odpowiedziałem. Pierwszy raz w życiu usłyszałem takie słowa. Kapral przystąpił o krok bliżej i zakomenderował:
— Obaj w tył zwrot! Biegiem przed siebie marsz!
Popędziliśmy. Przed sobą mieliśmy bajoro zarośnięte sitowiem. Nie wiem, dlaczego zboczyłem w prawo. Ciereszko biegł przez sitowie, słyszałem chlupot wody pod jego stopami, ziemia pode mną była sucha i twarda na tyle, że przestraszyłem się jeszcze przed krzykiem kaprala:
— Rekrut Dzierzba! Do mnie biegiem marsz!
Potem czołgałem się kilka razy przez sitowisko z ukrytą w nim wodą, podnosiłem się w takt gwizdka, którym kapral Przyłęcki zastąpił swoje gardło, nogi moje zapadały czasem do kolan, wyciągałem je z wysiłkiem, gorąco mi było, woda zdawała się być podgrzewana, jakby ktoś, sprzyjający kapralowi, a przy tym wszechmocny, rozpalił pod bajorem ogień.
Widziałem potem trzy konie i oficera, który przyjął meldunek od kaprala Przyłęckiego. Pluton nasz, Ciereszko też, stał na baczność, ja leżałem w wodzie, sądziłem, że jestem wyłączony z tego, co działo się przed tamtym przeklętym bagnem, parę chwil miałem dla siebie, odpoczywałem, oddychając szybko, byle więcej, byle prędzej i żeby zdążyć przed następnymi minutami. Ale kapral Przyłęcki odwrócił się do mnie i usłyszałem komendę:
— Rekrut Dzierzba, powstań!
Wstałem. Woda ściekała strużkami, ginąc bezszelestnie w sitowiu.
— Do mnie biegiem marsz!
Próbowałem wykonać rozkaz. Raz upadłem, jakaś kępa wyrosła wyżej, niż obliczyłem przed wysunięciem nogi.
Gdy stałem przed tamtymi na koniach i przed kapralem Przyłęckim, wydało mi się, że zamiast wiatru rozległo się na dwa, trzy oddechy bicie dzwonów.
Kapitan spytał o imię i nazwisko. Powiedziałem:
— Dzierzba Jerzy, panie kapitanie.
Słowo „kapitanie” musiałem rozdzielić na dwie części, bo oddech mój stał się niewystarczający.
— Skąd pochodzicie?
— Z Kartuz, panie kapitanie! — wyrzuciłem z siebie szybko, tak szybko, żebym mógł zdążyć dodać: — To jest koło Gdyni, panie kapitanie.
Gdy odjeżdżali — po słowach: „…Proszę kontynuować, panie kapralu Przyłęcki”, to nastąpiło — wiedziałem już, że Gdynia wcale nie leży blisko mojego miasta, że jedna wycieczka, podczas której widziałem port, statki i płynąłem jednym z nich z Gdyni do Oksywia i z powrotem, nie przybliżyła tego miasta tak, jak mi się zdawało jeszcze przed znalezieniem się w Grudziądzu. Nie mogłem pojąć zmiany, która przyszła razem z owymi dniami podczas „brania nas na ząb” przez kaprala Przyłęckiego.
Stąd zapewne znalazły się w moim liście do domu słowa:
„…Jestem zdrów, ale nie wiem, dlaczego u nas nie było Polski. Nigdy tam nie było podobno Polski prawdziwej. Ja słyszę to tu od wielu dni, przeważnie od kaprala Przyłęckiego. On mówi, że Polska zaczyna się od Torunia, a ja odpowiadam: Tak jest, panie kapralu Przyłęcki”.
4
Już w lesie, głębiej, między drzewami, raportowałem:
— Helmut został jako ubezpieczenie, panie feldfebel, ja miałem przejść w lewo i przedostać się krzakami do wody. Po drugiej stronie też są krzaki. Miałem przejść rzekę i dostać się na wzgórze, żeby rozpoznać teren, Helmut ubezpieczał mnie, słyszeliśmy jakieś hałasy, dalej na prawo to było, panie feldfebel, ale Helmut uznał, że to zwierzę, na pewno pies, powiedział po nasłuchiwaniu. Byłem już przy rzece i wtedy usłyszałem strzał Helmuta. Tylko jeden. Myślałem, że strzelił do psa, ale potem już wiedziałem, że to nie to, bo przecież patrol zwiadowczy nie może strzelać na wiwat, panie feldfebel.
— Ile było strzałów? — zapytał dowodzący nami sierżant.
— Dwa Helmuta, a jeden raz ja strzeliłem.
— Dlaczego? — Feldfebel słuchał uważnie, kilku naszych stało na czujce.
— Wydawało mi się, że ktoś uciekał na dół. Na prawo od Helmuta.
Sądziłem, że powiedziałem wszystko, ale feldfebel odczekał chwilę, jakby sprawdzał w myślach, czy słowa moje zgadzają się z tym, co się wydarzyło, a potem zadał pytanie, które rozgrzało ziemię pod moimi butami:
— Skąd wiedziałeś, że Helmut nie żyje?
To były błyskawice, a nie myśli. Za każdą z nich musiałem znaleźć odrobinę tego, co powinno było zmiażdżyć od razu, natychmiast, choćby cień podejrzenia.
— Byłem przy Helmucie przed waszym powrotem.
— A dalej?
— Musiałem wykonać zadanie. Helmut tak chciał.
— Wróciłeś do rzeki, tak?
— Tak, panie feldfebel. I wtedy już usłyszałem: „Hinlegen!”
Ani razu nie pomyślałem, że mogą zajrzeć w nadrzeczne zarośla. Dopiero gdy feldfebel przestał pytać, zrobiło się bardzo cicho. Chciałem już, żeby strzały, dochodzące do naszego lasu z oddalenia, wtargnęły tu, żeby rozjazgotały się między drzewami, by kule zaczęły wściekle gryźć korę drzew. Czekałem na krzyk znad rzeki, krzyk dziewczyny, który stałby się, być może, dla mnie wyrokiem śmierci, końcem wszystkiego, co szło ze mną aż w ten las przez całe długie miesiące, rozwleczone przemyśliwaniem godzin każdego dnia i nocy. Jedno zapomnienie, jeden nieobliczony do końca krok mógł mnie zgubić. Był moment wtedy w lesie, w którym chciałem, żeby Helmut żył, żeby wymienił śmierć z nieznaną mi przecież dziewczyną. Czułem, że jeszcze chwila, jeszcze niewiele czasu, a zrobię coś, co przyspieszy moją klęskę.
Wtedy zjawił się między mną a feldfeblem i resztą patrolu warkot motoru. Przyszedł zza tego samego wzgórza, za którym jeszcze niespełna godzinę temu była ona, dziewczyna z przylepionymi do twarzy i szyi włosami, z przylgniętą do ciała sukienką.
Usłuchałem komendy „kryć się!” na tyle, że ustąpiłem za pierwsze drzewo. Łowiłem buczenie samolotu, tłumiąc oddech, chciałem, aby to była cała eskadra maszyn, aby leciały tak długo, jak długo będziemy się wycofywali do miejsca, gdzie nie doszedłby znad rzeki żaden jęk ani nawet krzyk.
Samolot przeleciał nad lasem, widać było po spokojnym locie, że pilot jest pewny siebie, że jest przekonany, iż las za rzeką nie przeszedł w ręce nieprzyjaciela.
Był już za nami, warkot jego oddalał się i cichł coraz bardziej, gdy nagle w którejś sekundzie rozbębniła się strzelanina. Motor zaniósł się wyciem i przyspieszył. Wiedzieliśmy, że wraca ostrzeliwany przez oddziały tworzące pierwszą linię frontu. Ucieszyłem się, bo ta strzelanina głuszyła wiatr, samolot był znowu blisko, nie wiedziałem, gdzie ukryli się żołnierze z mojego plutonu, feldfebel musiał się znajdować niżej, las opadał zboczem w kierunku naszych oddziałów.
Zacząłem iść przed siebie, tam, skąd przed półgodziną wrócił patrol. Samolot był już nad naszym lasem, strzelanina się urwała. Wtedy oddałem pierwszy strzał w górę, potem drugi, trzeci, czwarty. Po mnie rozległy się dalsze, wiedziałem, że strzelają wszyscy, feldfebel też, i zrobiło mi się lżej, chyba dlatego, że odepchnąłem od siebie złowrogą ciszę.
Nie zdążyłem cofnąć się do drzewa, za którym stałem po rozkazie „kryć się!”, gdy zatrzęsło ziemią; razem z hukiem rozrywających się na naszych tyłach pocisków zza wzgórza doszło dudnienie. Zwiad z samolotu zdążył podać nasze pozycje, zanim razem z maszyną runął na ziemię. Wiem, że dwa pociski wryły się w ziemię tuż koło Helmuta. Przywarłem do gruntu, detonacje zdawały się chwiać drzewami, jakby miały je wyrwać z korzeniami i przenieść w inne miejsce po to, by odsłonić nas. Usłyszałem pierwsze krzyki wgniecione między wybuchy. Któryś z naszych wołał: „Gott! Hilfe!” Artyleria zza wzgórza niosła dla mnie spokój, mimo że wciskałem się między korzenie sosny sterczącej nad moją głową, a rękoma próbowałem wyrwać spod siebie choć trochę ziemi.
Jeszcze raz kilka pocisków spadło na sam brzeg lasu. Zatrzęsło, targnęło parę razy drzewami i mną, a potem nastała cisza. Nie mogę powiedzieć, jak długo to trwało, może sekundy, a może minuty, czekałem i przymierzałem dalsze moje kroki do nadciągających chwil, byłem pewny, że naszych z patrolu też dosięgło tamto z krótkiego piekła rosyjskiej artylerii, ale ani przez moment nie pomyślałem, że coś się stało z feldfeblem. Tymczasem on już nie żył. Nie wiem, kiedy się to stało, może wtedy, gdy za moimi stopami rozpełzło się coś bardzo gorącego, a sosna przy głowie zdawała się unosić korzenie, żebym mógł się pod nią wemknąć, tak jak to robił węgorz w przykartuskich jeziorach. Albo po prostu któryś z odłamków zadźgał go w jednym błysku słońca. A może feldfebel wysunął głowę z ukrycia, żeby sprawdzić, który z nas dwóch — on czy ja — wie więcej niż potrzeba wiedzieć we frontowym czasie…?
Prócz zabitego feldfebla mieliśmy dwóch rannych. Jednego trafiło w udo, drugi trzymał kurczowo kikut przedramienia ze strzępami rękawa. Ktoś zabrał się do wiązania mu tego bandażem, wiedziałem już, że z patrolu zostało nas tylko trzech, którzy mogli coś pomóc rannym, ale ja zostawiłem tamtych i zacząłem się przedzierać tam, gdzie leżał Helmut. Zdążyłem tylko zobaczyć podwójny lej, a obok niego but Helmuta i strzępy munduru, gdy wszystko zaczęło się od nowa. Nim uskoczyłem do tyłu, zobaczyłem fontannę wody wyrzuconej nad krzaki i coś białego, przesuwającego się w górę, do lasu. Pociski znowu spadały na las, za nami splotła się cała seria wybuchów, ktoś ranny krzyczał przeraźliwie, kolejny trzask i łomot zagłuszył ten nieludzki wrzask, ja biegłem od drzewa do drzewa, w górę, wzdłuż drogi, którą wrócił nasz patrol z chutoru. Jeszcze dwa czy trzy pociski trafiły przed lasem, tym razem fontanną strzeliła w górę ziemia, dym przesłonił na chwilę rzekę i jej przybrzeżne zarośla.
Przeskoczyłem drogę i znalazłem się tam, skąd leszczyny schodziły aż nad wodę. Tu nie było drzew, nie mogłem też ukryć się w wyrwie, bo pociski oszczędziły tę część ziemi. Ostrzeliwanie lasu nie ustawało. Czołgałem się między krzakami, z góry na dół szło łatwo, szukałem większych kęp krzewów, by móc choć przy nich przeczekać wrycie się pocisku, gdyby któryś trafił w zarośla.
Byłem pewny, że tamto białe, zaraz po fontannie wody i mułu, to była ona. Musiała być gdzieś blisko, przecież czołgała się w górę. Nie zastanawiałem się nad żadną chwilą, żaden mój ruch wtedy nie był podyktowany rozkazem myśli, znalazłem się w czasie, który czynił za mnie wszystko, nawet oddychanie, ciężkie i głośne, znajdowało się w tym samym kręgu dziania się: dojść do niej, odnaleźć dziewczynę w jasnej sukni oberwanej do połowy.
Jęk wyszedł mi naprzeciw. To było między jednym a drugim wybuchem. Wiedziałem już, że nad lasem pędzą pociski również w drugą stronę, że niemiecka artyleria zaczęła ostrzeliwać pozycje Rosjan za wzgórzem. Wiele dałbym za to, by wiedzieć, co jest za wzgórzem. Wieś czy otwarte pole, łąka czy las, teraz na pewno tak samo nieprzychylny Rosjanom, jak ten za mną — Niemcom.
Leżała na brzuchu, zobaczyłem goły pośladek, jej włosy zlepione były mokrą ziemią. To, czym ją przewiązałem przedtem w pasie, zsunęło się niżej, cały bok pomazany był brudną czerwienią.
Odwróciłem ją na wznak. Oddychała szybko i głęboko. Miała otwarte oczy, ale byłem pewny, że mnie nie widzi. Przysunąłem się blisko jej ucha i spytałem:
— Co jest za wzgórzem? Co tam jest, słyszysz?
Oddechy musiały starczyć za odpowiedź. Jeszcze raz spytałem o to samo, a potem powiedziałem:
— Tu są Niemcy. Musisz uciekać do swoich…
Po co to mówiłem? Sam nie wiem, skąd przychodziły te słowa i po co starałem się je wepchnąć w ucho rannej? Gdy zastanawiałem się nad tym później, musiałem za każdym razem stwierdzać, że i to mieściło się w czasie narzuconym mnie gwałtownie i bezwzględnie przez siłę istniejącą poza mną.
Gdy zabrałem się do poprawienia przewiązania, zaczęła jęczeć. Chwytałem słuchem wszystkie wyżyny kanonady. Rosjanie nadal ostrzeliwali las, pociski padały teraz już dalej; nad rzeką i krzakami wyły mknące w obie strony, to trochę uspokajało, czułem się, jakbym się znalazł pod przerażającym, a mimo to niosącym ochronę dachem, który wył tylko po to, by zagłuszyć jęki dziewczyny.
Nigdy potem nie doznałem takiego ani nawet podobnego uczucia. Tam byliśmy sami, odgrodzeni od świata stworzonymi dla nas po obu stronach rzeki zaporami nie do przebycia. Niemcy nazywali taką ziemię „Niemandsland”, po naszemu „ziemia niczyja”. Właśnie to było nieprawdą: ta ziemia była nasza, jej i moja. Mogliśmy się czuć w tym miejscu świata bezpieczni tak długo, jak długo na którymś ze stanowisk dowodzenia nie zrodzi się rozkaz przenoszący pociski z żelaza i staliw inne miejsce. Dziesiątki, setki pocisków, tony żelaza, zwyczajnego i tego prażonego w piecach tak długo, aż stawało się miliony razy twardsze od czegoś, co potrafiło krwawić. Naprawdę o tym myślałem, i to tam, na „ziemi naszej”. Nie wtedy, gdy widziałem martwego feldfebla i rannych nie tylko z patrolu, ale z wszystkich miejsc mojej wojny, lecz właśnie w chwili, którą dzieliłem ze zdaną na mnie dziewczyną.
A po tamtej stronie wzgórza rosły w dwóch spłachciach brzozy kryjące chaty. Nad rzeką obmyłem ranną i wlałem jej wody do ust. Odzyskała na krótko przytomność, widziała, że ktoś jest przy niej, mamrotała niezrozumiale.
Nadaremnie starałem się coś pojąć z jej prób mówienia i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem jej przerażenie. Zakrztusiła się raz i drugi, znów nabrałem wody i przyłożyłem manierkę do jej ust. Chciała odepchnąć naczynie, ale zdołała tylko unieść rękę na tyle, bym nie mógł tego ruchu zmieścić w czymś, co zwie się przyjaźnią.
— Gdzie mieszkasz? — spytałem po polsku. — Kuda twój dom, twoja dierewnia?
Usłyszałem polskie słowa:
— Kto ty jesteś?
Kanonada przerosła wszystko; nie umiałem znaleźć słów. Żadnych. Ta chwila, krótka i nagła, uczyniła mnie tak bezradnym, że spojrzałem na dziewczynę ze zdziwieniem.
— Kto? — powtórzyła z wysiłkiem.
— Niemcy ciebie postrzelili — zacząłem mówić zająkliwie, lecz szybko, jakby za moment miało już być za późno. — Helmut… Taki jeden, on już nie żyje. Ty musisz dostać się do swoich. Zaraz musisz stąd się wydostać. Tu jest front. Po co tu przyszłaś? Nie mogłem krzyczeć, jak szłaś do rzeki. Tu jest wojna… Wszędzie jest wojna… Artyleria strzela… Niemcy, Rosjanie strzelają. Może dojść do walki żołnierzy… Tu przyjdą Niemcy… Jest wojna…
W miarę jak mówiłem, coraz niecierpliwiej i coraz bezładniej, wracała mi świadomość miejsca i czasu. Ona mnie już od połowy słów na pewno nie słyszała, łowiłem huki i świsty pocisków uszami, przyglądałem się rannej, jakbym słowa słyszane w mojej mowie ojczystej chciał z niej — dla upewnienia się — wymusić jeszcze raz.
Dalej był już ciężar rannej przenoszony przez rzekę, potem odpoczywałem kilka oddechów i znów szedłem dalej, pod górkę, a później zaroślami w stronę jednego z brzozowych gajów. Już się orientowałem, że artyleria rosyjska strzelała ze wzgórz wystających w oddali nad krajobraz. Nie wiem, jak długo to wszystko trwało, dość że niedaleko brzóz doszły do mnie rosyjskie słowa:
— Stój! Ruki…
Musiał mnie dobrze widzieć, bo nie dokończył i zaraz wylazł z wykopu.
Nie miałem karabinu, nie wiem, gdzie go zostawiłem, tamten, ubrany w szeroką bluzę i z hełmem na głowie, podszedł do nas i stanął z automatem gotowym do strzału.
— Weźcie ją — powiedziałem po polsku. — Ona jest ranna.
Przy tamtym znalazło się jeszcze dwóch, jeden z siwymi włosami i fajką w zębach. Usłyszałem słowo: „Giermaniec”, a potem ten stary podszedł blisko i przyjrzał się dziewczynie. Jeszcze powiedział zdziwiony: „Eto Sawa”, i znikł w wykopie tak szybko, że przestraszyłem się, jakbym nagle pojął, że znalazłem się nie tam, dokąd szedłem.
Dziewczynę, którą nazwali Sawą, zabrali na płachtę i ponieśliw las. Czterech poszło z nią, ze mną został stary z fajką i ten, który zobaczył mnie pierwszy.
5
To było latem trzydziestego dziewiątego roku. Jakby na złość kapralowi Przyłęckiemu wojsko polskie ściągnęło nad granicę także w naszych stronach. Któregoś czerwcowego dnia patrol Obrony Narodowej otrzymał zadanie, które brzmiało krótko: W ciągu dnia obserwować dwa gospodarstwa rozsiadłe kilometr od granicy, w nocy zajść do zagród i przeprowadzić w zabudowaniach rewizję.
Jeden z naszych zwał się Lelko. Był urzędnikiem w ubezpieczeniach, na czas służby otrzymywał urlop.
Podeszliśmy brzegiem jeziora aż do łąki. Ostatnie przegrupowania polegały na podzieleniu nas na dwa oddziały po czterech każdy. Pierwszy oddział poszedł dalej brzegiem, my obeszliśmy łączkę od południa i dalej już lasem dotarliśmy do jaru pełnego przekwitających żarnowców i krzewów. Za tym jarem wyznaczono nam stanowisko.
Po znalezieniu się na miejscu przywarliśmy do ziemi. Z nami był dowódca patrolu, porucznik rezerwy, z zawodu nauczyciel, Kowalczyk.
Zmienialiśmy się co godzinę, po dwóch. Zluzowani wycofywali się do jaru i tam, ukryci w zaroślach, mogliśmy zapalić papierosa.
Kiedy mnie i temu z nazwiskiem Lelko przypadła wolna godzina, wyjąłem z torby chleb z kiełbasą otrzymaną od stryja i poczęstowałem go jedzeniem.
— Posmakuj, jaki on z kaszubską kiełbasą jest. Jeszcze może nie jadłeś czegoś takiego.
Przyznał, że nie, a gdy spytałem, skąd on przyszedł w nasze strony, powiedział, że zza Borysławia.
— To tam, gdzie kopią naftę — objaśnił — a prawdę rzec, to nie kopią, a pompują.
— Jak się nazywa twój ojciec? — pytałem, nie wiedząc, dlaczego akurat to ma mi zdradzić.
— Przecież tak, jak ja — roześmiał się ściszonym głosem.
— Ale ja pytam o imię.
— Jan. Ukraińcy mówili czasem na ojca: Iwan Lelko.
— Twój ojciec nie był Ukraińcem. — Więcej to stwierdziłem, niż spytałem.
Pokręcił głową:
— Ta nie był. Jasne, że nie mógł być, skoro należeliśmy do Polaków.
Gdy już o nic nie pytałem, jedząc chleb, on mnie zagadnął:
— Czemu wypytywałeś?
Początkowo nie mogłem znaleźć słów, potem powiedziałem:
— Nic takiego, pytałem, bo u nas takich nazwisk nie ma.
— Nie ma — przyznał. — Ale jest wielu Niemców.
— No są. Tak jak w twoich stronach Ukraińcy.
Gospodarstwo po lewej stronie drogi było własnością Niemca, po prawej mieszkał nasz człowiek. Wiedziałem, że zwał się Patelczyk, kiedyś z ojcem byłem u tego gospodarza po mleko. Na grzyby się wybraliśmy i po południu znaleźliśmy się niedaleko granicy. Kaszuba nie miał dla nas mleka, powiedział, że dopiero aż krowy wrócą z łąk.
— Zajdzta do sąsada, on mo na pewno.
Ojciec podziękował, przeszliśmy przez drogę i znaleźliśmy się na podwórzu Krampego, który robił coś przy chlewie, ale widząc nas, podszedł parę kroków i stanął wyczekująco na środku podwórza.
— Niech będzie pochwolony. — Pamiętam, jakby to było wczoraj, słowa ojca.
Gospodarz zdjął czapkę i odpowiedział:
— Na wieki wieków.
Odpowiedział po niemiecku. Ojciec też stał, z tamtego dnia zachowałem w ciszy poobiedniej ostry krzyk gęsi nawołujących się gdzieś za stodołą. I tego gospodarza-Niemca, opartego o trzonek wideł, które wbił w ziemię do połowy ostrzy.
Jeszcze raz rozległy się na podwórzu słowa ojca, te same nasze słowa:
— Niech będze pochwolony.
I jego niemieckie:
— Ewigkeit. Amen.
Szliśmy potem przez las, ojciec nie schodził już z drogi, ja niosłem w koszyku grzyby, z każdym krokiem zdawały się być cięższe, jak gdybyśmy je zabraliz lasu Krampego.
Mrok przychodził niechętnie, różowe chmury wisiały nad jeziorem, słońce, które zaszło przed nami, w Niemczech, oświetlało chmury z zachodu. Lelko trącił mnie w bok, to było tak gdzieś w połowie naszej godziny obserwacyjnej, i rzekł podnieconym głosem:
— Zobacz. Tam, za jeziorem, to jest jakby wyjęte z bajki.
Spojrzałem przez ramię w prawo. Wzgórze za jeziorem przymówiło sobie białe i czerwone domy i chaty, wieża kościelna stała nad wszystkim niczym ptak czuwający za całe stado.
— Jo, jak z powiastki — przyznałem. — W jęzorze je to samo.
Było na tyle widno, że odbicie w jeziorze nasuwało myślio zaklętym zamku, który trzeba wybawić, i to raz na sto lat.
Doszliśmy w szarawicy do płotu gospodarstwa, porucznik Kowalczyk nakazał czekanie do północy, na podwórzu rozszczekał się pies, baliśmy się, że Niemiec spuści go z łańcucha i że wtedy odszuka nas w przyogrodowym kartoflisku. Byliśmy zmuszeni wykonać zadanie od razu, bez czekania do połowy krótkiej i widnej nocy. Kiedy pies uciszył się w końcu, porucznik przysunął się do mnie i szepnął mi do ucha:
— Rozmówisz się z nim po niemiecku, znasz przecież ten język.
Znałem. Ojciec powiadał w domu często, że wiedzieć, co śpiewa ktoś za mną, to tak, jakby się go miało z przodu. Tym bardziej jeżeli to Niemiec. Dlatego nauczył nas mowy zza granicy. Robił to, jak umiał, stryj, gdy naszła go ochota na niemiecką rozmowę ze mną, śmiał się często, że mówię „teperdojcz”. Tym „teper” miał niby być ogon zająca, a „dojcz” znaczyło „po niemiecku”.
— Dlaczego po niemiecku? — spytałem zdziwiony porucznika.
Ten zdawał się zastanawiać, chwilę trwała cisza, a potem usłyszałem słowa:
— Żeby nie drażnić, w dzisiejszych czasach konieczna jest mądra dyplomacja.
Nie pytałem dalej, porucznik był nauczycielem, wiedział więcej ode mnie, moją sprawą było wykonywać rozkazy, tego wymagały czasy, może już przedwojenne, jak coraz częściej mówiono.
Polecenia jednak nie wykonałem. Z winy ojca, nie, nie ojciec zawinił, chociaż nie byłem pewny, czy jego postać, którą wyobraźnia przyniosła mi w pewnej chwili do chaty Krampego, nie zmusiła mnie do takiego, a nie innego postępowania.
Gdy pies Krampego dojrzał nas wchodzących na podwórze, zdało się, że oszalał. To już nie było szczekanie, lecz jeden pęd czegoś charczącego. W oknie chaty pojawiła się czyjaś twarz, widoczna w poświacie z północnego bezchmurnego nieba, pod którym słońce przebywało powrotną drogę na wschód, potem widność zapalanej lampy rozjaśniła drugie okno, zapewne kuchenne, bo wąskie, i wreszcie otworzyły się drzwi. Lelko poświecił latarką; Krampe był w kalesonach do kolan i koszuli.
— Wer da? Kto? — rzucił ostro. Tak, ostatnie słowo powiedział po polsku.
— Patrol Obrony, rewizja — wyjaśnił porucznik.
Gospodarz cofnął się do sieni i nim ktokolwiek z nas się zorientował, zamknął drzwi i zasunął od środka. Pamiętam, że Lelko zaczął walić w drzwi, a porucznik stał przy nim i wołał:
— Otworzyć! Wojsko! Mamy rozkaz przeprowadzenia u pana rewizji.
Za drzwiami było cicho, jakby nikt przed chwilą nie stał w ich progu. Odsunąłem Lelkę i przysunąwszy się do samych desek, powiedziałem to samo, co porucznik, ale po niemiecku. Już po chwili zgrzytnęła zasuwa i znowu zobaczyliśmy Krampego.
Izba była niska z belkowanym sufitem. Porucznik wyjaśnił, że ma rozkaz przeprowadzenia rewizji tej właśnie nocy, mówił, że przeprasza, ale wojskowe sprawy są tak ważne, iż nie można czasem inaczej niż w nocy. A na koniec dodał:
— U waszego sąsiada również przeprowadzają rewizję, musi pan zrozumieć, że blisko granica…
Wydawało mi się, że nie dokończył, że najchętniej byłby mówił więcej. Trochę jak w szkole dzieciom, a trochę tak, jak nie robiłby tego mój ojciec. Tamte słowa porucznika przypomniały mi wyprawę na grzyby, podwórze Krampego i „Ewigkeit. Amen” rzucane nam pod nogi.
Tam, w izbie, rzekłem nagle:
— Niech pan obudzi dzieci, panie Krampe.
Udał, że nie słyszy moich słów. Porucznik odwrócił się, wiedziałem, że szuka moich oczu, ja podszedłem do Niemca i rzuciłem mu słowa:
— Przecież pan rozumie po polsku?
Spojrzał na mnie, światło było za mdłe, żebym widział jego źrenice, ale byłem pewny, że coś się z nimi stało, że są nienawistne i