Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Czy życie Lucy jest jej „pisane”… czy właściwie mogłoby się ułożyć zupełnie inaczej?
Lucy znalazła się na rozdrożu. Tego dnia rzuciła frustrującą pracę w niewielkiej agencji reklamowej w Shoreley i nie ma pojęcia, jaki kolejny krok powinna zrobić: wykorzystać swoje oszczędności, by zrealizować marzenie i być pisarką, czy przeprowadzić się do Londynu i spróbować kariery copywriterki, o której marzyła od lat?
Tego popołudnia poznaje w barze interesującego fotografa Caleba, a chwilę później wpada na Maxa, obiecującego prawnika, który swego czasu był miłością jej życia.
To doprawdy wygląda na znak od losu.
Czy Lucy powinna zostać w nadmorskiej mieścinie, w której mieszka, i związać się z Calebem? Czy też powinna wyjechać do Londynu i odnowić swoją relację z Maxem, choć ten dziesięć lat temu złamał jej serce?
To kwestia jednej decyzji – ale właśnie ona może całkowicie zmienić bieg czyjegoś życia...
"Co by było gdyby", porywająca i niezapomniana powieść dla tych, którzy wierzą w przeznaczenie i w to, że każdy ma gdzieś na świecie swoją drugą połówkę. A także dla tych, którzy wciąż zastanawiają się, jak mogłoby wyglądać ich życie, gdyby kiedyś dokonali innego wyboru.
Czy przeznaczenie może się wypełnić dwa razy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł, Lilianna Mieszczańska
© Cover design and art: Vi-An Nguyen
© Holly Miller 2022
First published in Great Britain in 2022 by Hodder & Stoughton
An Hachette UK company
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska
ISBN 978-83-287-2396-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
–fragment–
– Co zrobiłaś?
Zatrzymuję się przed pubem, przy tablicy, na której wypisano kredą dostępne rodzaje kraftowego piwa.
– Odeszłam z pracy – powtarzam. – Przed chwilą. To znaczy dziesięć minut temu.
– Złożyłaś wypowiedzenie?
– Raczej wypadłam stamtąd jak burza.
Moja siostra oddycha jogicznie przez kilka sekund.
– Rany. No tak…
– Nie mogłam tego dłużej znieść, Tash. To był ten jeden raz za dużo.
Wyobrażam sobie, jak kiwa głową, ze wszystkich sił starając się zrozumieć.
– Coś się wyłoni – stwierdzam z pewnością, której bynajmniej nie czuję.
– Niech zgadnę: wszechświat ci sprzyja?
Zmuszam się do uśmiechu, choć wargi mi drżą.
– Mam taką nadzieję.
Powrotny autobus do domu Tash mam dopiero za godzinę, więc schroniłam się w The Smugglers i sączę Virgin Mary. Siedzę przy barze z moim drinkiem. Ten pub to w Shoreley prawdziwa instytucja: pierwszy lokal, w którym piłam alkohol, słuchałam muzyki na żywo, poznałam chłopaków, którzy nie byli moimi kolegami ze szkoły.
Zaczynam czuć się niezręcznie, kiedy tak siedzę i gapię się przed siebie, więc niewiele myśląc, otwieram w telefonie apkę z horoskopem. Jego sprawdzanie dołączyło ostatnio do moich grzesznych przyjemności, takich jak oglądanie durnych programów w telewizji czy jedzenie słodkich bułek w łóżku. To coś, do czego nigdy byście się nie przyznali komuś, kto wam się podoba. Ale odrobinkę uzależnia. Trochę jak granie na loterii. Może tym razem…
Czytam przepowiednię na dziś i serce zaczyna mi walić.
Dzisiaj otworzy się przed tobą nowa ścieżka kariery. A jeśli jesteś singlem czy singielką, możesz dziś także spotkać swoją drugą połówkę.
A potem wszystko się dzieje jakby na zwolnionych obrotach. Kiedy unoszę dłoń, żeby zwrócić uwagę barmana i zamówić kolejnego drinka, osoba siedząca obok mnie wstaje i ktoś inny zajmuje jej miejsce.
– Poproszę dużego guinnessa.
Barman się waha, po czym zerka na mnie. Mój nowy sąsiad odwraca się i nasze spojrzenia się spotykają.
– O, przepraszam. – Uśmiecha się szeroko, to najbardziej przyjazne przeprosiny w dziejach. – Nie zauważyłem cię.
Przedziwna sprawa: mam wrażenie, jakbym go znała. Jakbyśmy już się kiedyś spotkali. Nie potrafię jednak powiedzieć, kiedy ani w jakich okolicznościach.
Jest typem przystojniaka jak z reklamy swetrów – ciemny kilkudniowy zarost, zmierzwione włosy i wilgotne oczy. Ich wyraz, kiedy patrzy na mnie – rozbawiony i przenikliwy zarazem – połączony ze słodkim zapachem jego wody po goleniu sprawia, że biorę głęboki oddech.
– Cześć. Nie, nie. Proszę – mówię.
– Co pijesz?
– Och, naprawdę nie musisz.
– Nie, nalegam.
– No, w takim razie Virgin Mary. Dziękuję.
Na szczęście i ku mojej uldze nie próbuje dodać lufki wódki do mojego zamówienia ani nie sili się na kiepskie żarty, jak to bary tradycyjnie służą do tego, żeby się w nich upijać.
Kiedy barman stawia przed nami nasze drinki, mój towarzysz rozgląda się po sali, po czym wzrusza ramionami i zostaje na stołku obok mnie.
– Nie masz nic przeciwko? Tłoczno tu dzisiaj. – Unosi swoją szklaneczkę i zbliża ją do mojej. – Jestem Caleb, tak w ogóle.
To imię nic mi nie mówi.
– Lucy. – Przygładzam artystyczny nieład na głowie, żałując, że nie zerknęłam chociaż w lustro, zanim wzburzona wybiegłam z biura. Strasznie tu duszno, masa ludzi tłoczy się w sali o grubych murach i niskim stropie, mam poczucie, że to tylko kwestia czasu, zanim zacznę mdleć z gorąca.
Gdyby Tash mogła mnie teraz zobaczyć, najpewniej zasłoniłaby sobie oczy, zdruzgotana widokiem pogniecionej sukienki i moich rozczochranych włosów. Zawsze myślałam o siostrze jako o nieco doskonalszej wersji mnie: przewyższa mój średni wzrost prawie o osiem centymetrów, włosy ma jaśniejsze o odcień czy dwa niż mój mysi blond, jej skóra jest bardziej świetlista o parę lumenów. Mimo to Caleb wygląda na wyluzowanego, jakby nie dbał specjalnie o gładkie włosy czy świetlistą skórę, no i bardzo dobrze.
– Pamiętam jeszcze, jak ten lokal był całkiem zwyczajnym pubem – odzywa się, sącząc swoje piwo i wodząc wzrokiem po oszałamiającej ścianie butelek z dżinem za barem. – A teraz mają tu wyłącznie kraftowe piwo, wyrafinowane drinki i pizzę z pieca, w którym palą drewnem.
– I perfekcyjnie wystylizowane posty na Instagramie.
– I groteskowe przekąski. – Przesuwa w moją stronę miseczkę. – Może groszek wasabi?
Śmieję się i kręcę głową, starając się nie zważać na trzepot motylich skrzydeł w brzuchu.
– Jestem raczej amatorką prażynek krewetkowych.
Caleb z uśmiechem unosi pięść i przybijamy żółwika. Mam wrażenie, że jego dłoń jest dwa razy większa od mojej.
– Czyli jesteś stąd? – zagaduję, wciąż usiłując dojść, czy się przypadkiem jednak nie znamy.
Kiwa głową.
– A ty?
Też kiwam.
– I często tu spędzasz piątkowe wieczory?
– Niezupełnie. – Waham się, potem jednak mówię całą prawdę. – Właściwie to… przed chwilą rzuciłam pracę.
Caleb robi wielkie oczy.
– O rany! Więc przyszłaś topić swoje smutki?
– Nie. To znaczy, dobrze, że rzuciłam tę pracę. To kwestia zasad.
– No, w takim razie gratulacje. – Unosi swoją szklaneczkę i może przez milisekundę patrzymy sobie prosto w oczy. Czuję, że oddech więźnie mi w piersi i zalewa mnie fala ciepła. – Brawo.
– Dziękuję – udaje mi się wykrztusić, a potem – może po to, żeby odwrócić jego i własną uwagę od mojego zmieszania, które musi być widoczne, dodaję: – No a ty? Masz dobrą pracę?
Przytakuje.
– Jestem fotografem.
– Naprawdę? I utrzymujesz się z tego?
Śmieje się.
– Możesz w to wierzyć albo nie, ale naprawdę istniejemy.
– Przepraszam – dukam zażenowana. – Chodziło mi o to, że wielu ludzi marzy o takiej pracy, więc jestem pod wrażeniem.
Uśmiecha się i skłania głowę w podziękowaniu.
– No a ty? Skoro jesteś teraz wolna, to o jakiej pracy marzysz?
Waham się. Mogłabym mu powiedzieć – Tak naprawdę to zawsze chciałam napisać powieść – ale wtedy stałabym się osobą, przed którą wszyscy starają się uciec na imprezach.
– Właściwie to sama jeszcze nie jestem pewna.
– A co to była za praca, którą rzuciłaś? – Obrócił się na stołku w moją stronę, spojrzenie ma uważne i bystre.
– Pracowałam w agencji reklamowej.
Caleb wypija łyk piwa i unosi brwi.
– Mamy takie w Shoreley?
Śmieję się.
– Tylko tę jedną. Lubiliśmy myśleć o sobie jako o małych, lecz potężnych.
– A odeszłaś stamtąd, bo…
Zastanawiam się, jak to najlepiej wyjaśnić, i nagle zamieram.
Nie. To niemożliwe.
Mrugam nerwowo, usiłując stwierdzić, czy to, co widzę, jest rzeczywiste.
Bo ni stąd, ni zowąd na tym odcinku ulicy, który widzę akurat z miejsca, gdzie siedzę, dostrzegam ostatnią osobę na świecie, którą spodziewałabym się tu zobaczyć.
Stanął tuż za oknem i patrzy w swój telefon. I gdy tak przyglądam mu się wstrząśnięta, czuję, że rytm mojego serca nieznacznie przyśpiesza.
To z całą pewnością on.
Max. Max Gardner.
– Przepraszam – mamroczę, odsuwając ze zgrzytem stołek z taką siłą, że prawie się przewraca. Zostawiam Caleba i swojego drinka, przepycham się przez tłum i wreszcie wydostaję na ulicę. Chłodne powietrze, które kontrastuje z duchotą pubu, sprawia, że się zachłystuję i mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z gardła.
– Max – udaje mi się wydusić.
Podnosi wzrok, a ja omiatam go spojrzeniem – czarny wełniany płaszcz, prążkowany garnitur, ten sam błysk w oku, ta sama ostro zarysowana szczęka, żadnych oznak starzenia na jego przystojnej twarzy. Wysoki, jasnowłosy, poważny. Przez moment stoi jak skamieniały. Ta chwila i na niego rzuciła urok.
Muszę się natężyć, by wydobyć z siebie głos.
– Cześć.
Uśmiecha się łagodnie i robi krok w moją stronę.
– O mój Boże. To naprawdę ty. Cześć.
Wymieniamy cmoknięcia na odległość, co jest tym bardziej komiczne, że swego czasu trochę podkpiwaliśmy z Maxem z ludzi, którzy witali się w ten sposób, a potem oboje robimy krok do tyłu, żeby się sobie przyjrzeć. Już po raz drugi tego wieczoru przeklinam fakt, że zdecydowanie nie prezentuję się dziś najlepiej, jestem przemęczona. Ostatnio miałam zbyt wiele spraw na głowie, żeby się jeszcze przejmować swoim wyglądem.
Nie jesteśmy z Maxem połączeni w mediach społecznościowych, a on, jak każdy dobry prawnik, ma prywatne konta na Facebooku i Instagramie. Nigdy nie potrafiłam zdobyć się na to, żeby zostać jego znajomą czy go obserwować, od czasu do czasu zaglądam jednak na jego profil na LinkedIn. Nic się tam nie zmienia: radca prawny w kancelarii Heyford West White, czy też HWW, jeśli ktoś lubi skrótowce, amerykańskiej firmie adwokackiej z brytyjską filią w londyńskim City, specjalizujący się w prawie własności przemysłowej.
Jego zdjęcie profilowe – typowa dla Maxa profesjonalna fota – całkiem prawdziwie pokazuje mężczyznę, który stoi teraz przede mną. Wyrazista szczęka, rudoblond włosy, przenikliwe spojrzenie z diabelskim błyskiem w oku. Takie, które potwierdza, że ten facet poważnie potraktuje twoją sprawę, sugerując zarazem dyskretnie, że będzie potem ostro oblewał wygraną.
Facet, który był ci pisany, podszeptuje moje serce nieproszone. Ale wasze drogi niespodziewanie się rozeszły.
– Co… – odzywam się wreszcie, bo jedno z nas musi zacząć rozmowę. – Co ty tutaj robisz?
– Pracuję. No, w pewnym sensie. – Pociera podbródek, dziwnie zmieszany. – Miałem spotkanie tuż przy autostradzie M2, a potem pomyślałem, że mogę pojechać jeszcze kawałek dalej i odbyć krótką podróż sentymentalną.
Podróż sentymentalną. Myślałeś o mnie.
– Właściwie to rozważałem, czy się z tobą nie skontaktować, ale… – urywa. – Nie byłem pewny, czy nadal tu mieszkasz ani czy w ogóle będziesz chciała się ze mną zobaczyć, no i…
– Nie, to… Oczywiście, że chciałabym się z tobą zobaczyć. – Uśmiecham się, emocje wirują we mnie w szaleńczym tańcu. – Co to było za spotkanie? Coś ciekawego?
Śmieje się.
– Bynajmniej. Zwykłe oględziny nieruchomości. Wysoki biurowiec. Rzekomo zasłaniający światło sąsiednim budynkom. Same nudziarstwa.
Uśmiecham się, słysząc to „rzekomo”.
– A więc spełniłeś swoje marzenie. Żeby zostać prawnikiem.
Uśmiecha się i kiwa głową, dostrzegam w jego oczach błysk jak najbardziej zasłużonej dumy. Odczuwam dziwną satysfakcję na widok Maxa prawnika, w gładkiej białej koszuli i w grafitowym krawacie, eleganckiego i spełnionego, takiego, jakim zawsze pragnął być.
Gawędzimy przez kilka minut o jego życiu w Londynie i o dziwacznym zwrocie, jaki nastąpił właśnie dziś w moim życiu zawodowym, po czym dociera do mnie groteskowość sytuacji, bo prowadzimy tę rozmowę, stojąc na chodniku w piątkowy wieczór, a strumień ludzi musi się rozstępować, żeby nas ominąć.
Odchrząkuję.
– Słuchaj, masz może ochotę na drinka albo…
– Właściwie to… – zerka na zegarek i krzywi się nieznacznie – muszę wracać do Londynu. Mam jutro samolot o beznadziejnie wczesnej godzinie, a jeszcze się nawet nie spakowałem. To wszystko było takie trochę na wariata.
Trzepot w mojej piersi ustępuje. Może ta jego dawna potrzeba uciekania przede mną jeszcze się nie przedawniła. Zmuszam się jednak do uśmiechu.
– Szczęściarz z ciebie. Lecisz w jakieś miłe miejsce?
– Na Seszele. Na dwa tygodnie.
– Sam? – To pytanie wyrywa się z moich ust, zanim zdołam je powstrzymać.
Kręci głową.
– To grupowy wyjazd. Będziemy nurkować.
– Brzmi niesamowicie – stwierdzam, w głębi ducha czując ulgę, choć oczywiście nie mam do tego prawa, że to nie jest romantyczny wypad dla dwojga. – No cóż, może kiedy wrócisz, moglibyśmy…
– Oczywiście – odpowiada, patrząc mi prosto w oczy i tym samym wywołując u mnie nerwowy skurcz żołądka. – Mamy sporo do nadrobienia po tych prawie dziesięciu latach.
Przez chwilę nasze spojrzenia się krzyżują, a ja łapię się na tym, że trudno mi to przerwać.
– Ale heca – odzywam się wreszcie. – Ilu ludzi przewija się przez Shoreley każdego dnia?
– Setki? Tysiące? – odpowiada z uśmiechem. Niewątpliwie myśli to samo co ja, jakżeby inaczej. – A jednak się spotkaliśmy.
Wymieniamy numery telefonów, a potem patrzę, jak odchodzi, stąpając po kocich łbach, i burza myśli przelatuje mi przez głowę. Czy to możliwe, że ta moja głupia apka miała rację i naprawdę spotkałam dzisiaj swoją drugą połówkę? Często myślałam, że Max był dla mnie po prostu właściwym facetem w niewłaściwym czasie.
– Dobrze zrobiłaś – zapewnia mnie Jools, kiedy jej opowiadam, że wczoraj rzuciłam pracę. – Już i tak wystarczająco długo cię zwodzili.
Wciąż leżę w łóżku i gadam na wideoczacie z moją najstarszą przyjaciółką, osobą, która trwa u mojego boku od podstawówki i która niezawodnie mnie wspiera w chwilach niepewności.
– Dzięki – mówię, przygryzając wargę. – Chociaż w chłodnym świetle dnia ta reakcja wydaje mi się nieco pochopna. – Z zasady nie jestem osobą, która podejmuje nierozważne decyzje. Zdarza mi się od czasu do czasu wypić kawę późnym wieczorem, wypróbować śmiały odcień szminki albo wybrać na chybił trafił danie z menu na wynos, ale to już na ogół szczyt ryzyka w moim wydaniu.
Jools wypija łyk herbaty. Podobnie jak ja, niedawno się obudziła. Odgarnia włosy, które wymykają się z niestarannie upiętego węzła na karku.
– A co powiedziała Georgia, kiedy jej oznajmiłaś, że odchodzisz?
– Właściwie to niewiele. Chyba była w szoku.
Kiedy dziewięć lat temu zaczęłam pracować w Figaro, miałam poczucie, że spotkało mnie szczęście, na które do końca nie zasługiwałam – posada w jedynej agencji kreatywnej w Shoreley zaledwie kilka miesięcy po tym, jak przerwałam studia. Pierwotnie ubiegałam się o stanowisko copywriterki, ale Georgia zatrudniła mnie jako planistkę, bo miała niejasne poczucie, że jej nowo powstała agencja daleko nie zajedzie bez takiej osoby. Zgodziłam się od razu – byłam ogromnie wdzięczna, że w ogóle chce mnie zatrudnić – i obiecałam sobie, że ponownie wspomnę o posadzie copywriterki, kiedy już się tam zadomowię i wykażę w roli planistki. Na początku było nas tylko sześcioro i wspólnie rozkręciliśmy interes, który obecnie współtworzy ekipa złożona z czterdziestu osób. I przez większość tych lat było mi tam dobrze. Spełniałam się tam na wielu płaszczyznach. Jednak w głębi ducha nie czułam się planistką, zawsze chciałam pisać. Miałam to we krwi. Przez cały czas, gdy zajmowałam się wyszukiwaniem produktów i zakładów przemysłowych, pośredniczyłam w kontaktach z klientami i przygotowywałam raporty, wiedziałam, że tak naprawdę moim powołaniem jest pisanie. Zdarzało mi się wymyślać nagłówki, podsuwać ekipie różne pomysły na kampanię, czasami nawet sporządzać wstępną wersję haseł reklamowych, żeby wesprzeć copywriterów.
A wczoraj po południu sprawa stanęła na ostrzu noża, kiedy odkryłam, że Georgia zatrudniła nowego copywritera. Przez te wszystkie lata co najmniej pięciokrotnie obiecywała tę posadę mnie, a teraz dała ją komuś z zewnątrz.
Wparowałam do jej gabinetu, domagając się wyjaśnień, na co ona poinformowała mnie nieco speszona, że to niedobry moment i że nie może sobie pozwolić na utratę sprawdzonej planistki. Tak więc – zaskakując samą siebie nie mniej niż wszystkich innych – po prostu stamtąd wyszłam.
– I co teraz? – pyta Jools, wgryzając się w tosta. – Przeniesiesz się do Londynu?
– Do Londynu? – powtarzam z takim zdziwieniem, jakby zapytała, czy wybieram się na Księżyc.
– No tak. Mówiłaś przecież, że czołowa londyńska agencja skontaktowała się z tobą parę tygodni temu.
Kiwam głową.
– Ale tylko dlatego, że szukali planisty.
Tak się składa, że ze dwa tygodnie temu rzeczywiście napisali do mnie z jednej z największych agencji reklamowych Supernova, z Soho. Ich pracownicy rekrutowani są spośród najbardziej rozchwytywanych talentów z branży, a Supernova regularnie walczy o największe kontrakty w kraju, wygrywa kampanię za kampanią i zgarnia nagrodę za nagrodą. Supernova słynie ze swej bezwzględności. Mówi się, że podkrada pracowników innym agencjom, regularną praktyką jest tam praca po nocach, podobnie jak nieuznawanie weekendów. Za to pensja jest oszałamiająca, a w siedzibie firmy mają bar, siłownię i salon pielęgnacji paznokci. Do tego dochodzą legendarne całkowicie opłacone wakacje pracownicze.
Przez lata dostawałam podobne wiadomości od różnych rekruterów, zawsze jednak jakoś zbiegały się w czasie z okolicznościami, z powodu których nie mogłam odejść z Figaro – a to Georgia po raz kolejny obiecała mi posadę copywritera, a to dostałam podwyżkę, a to Shoreley zostało uznane za najlepsze miejsce do życia w Wielkiej Brytanii, a to z kolei natrafiłam na artykuł w „Guardianie” o tym, jak to londyńczycy masowo uciekają z miasta. No i – szczerze mówiąc – byłam w Shoreley szczęśliwa, mieszkając z Tash, jej mężem i moim siostrzeńcem. Nigdy na poważnie nie rozważałam przeprowadzki do stolicy.
– To idealny moment, Luce – mówi Jools. – U nas właśnie zwalnia się pokój. Dosłownie dzisiaj. Cara się wyprowadza.
Prawie dwanaście lat temu Jools wyjechała z Shoreley do Londynu, żeby studiować pielęgniarstwo, i już stamtąd nie wróciła. Przez ostatnie trzy lata mieszkała w wynajętym pokoju w dużym domu w Tooting. Podobnie jak ja oszczędza na zakup czegoś własnego, a taniej jest wynajmować pokój niż kawalerkę. Poza tym ten dom znajduje się tuż obok szpitala, w którym Jools pracuje.
Przez te lata miała różnych współlokatorów – którzy aż nazbyt często stanowili dla nas źródło żartów – ale jej obecni współmieszkańcy wydają się całkiem w porządku. Spotkałam ich kilka razy. Zwłaszcza Cara była serdeczna i inteligentna, miała gardłowy śmiech i upodobanie do robienia grzanek z serem w środku nocy.
A dom Jools jest miły. Owszem, niechlujny i zniszczony, z łuszczącą się tapetą, przetartą wykładziną i nieustającą symfonią cieknących kranów i kaloryferów, ale także z ciepłą, domową atmosferą. I zawsze jest tam pełno ludzi. To miejsce, w którym – wyobrażam sobie – można się czuć bezpiecznie.
Jools opowiada, że Cara zamierza podróżować. Wybiera się do południowo-wschodniej Azji, a potem do Australii.
Czuję ucisk w żołądku, szybko zerkam na okno sypialni. Instynktownie szukam powietrza, drogi ewakuacji.
Biorę kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić, po czym znów spoglądam na ekran telefonu.
– Mówisz serio?
– Tak! Bierz tę ambitną robotę w agencji reklamowej i zamieszkaj ze mną.
– Ale… nie wydaje mi się, żebym chciała być planistką w Londynie, tak jak nie chcę być nią w Shoreley.
– To zostań copywriterką. No wiesz, może musiałabyś zacząć od posady młodszego copywritera, ale pomyśl, jakie masz już doświadczenie w tej branży.
I jakie mam portfolio, myślę ostrożnie. Reklamy, które szkicowałam w wolnym czasie, hasła, które pisałam, kiedy nasza ekipa była w sytuacji podbramkowej, projekty, które robiłam z grafikami po prostu dla zabawy.
– Poza tym wiesz, kto jeszcze mieszka w Londynie – mówi Jools z naciskiem.
– Kto? – pytam niewinnie, chociaż wszystko we mnie szepcze: Max.
– Max.
– Max? – powtarza moja siostra kilka minut później, kiedy schodzę na śniadanie, a oczy otwiera tak szeroko, że wygląda zupełnie jak jeleń oślepiony światłem latarki.
Tash nigdy nie przepadała za Maxem, a już zwłaszcza po tym, jak złamał mi serce.
– Wiem. Wiem. Ale wczoraj wieczorem był uroczy. Miałam wrażenie, że ucieszył się na mój widok.
– Co on robił w Shoreley?
– Był przejazdem. W związku z pracą – wyjaśniam, uznając, że nie będę przytaczać jego wyznania na temat podróży sentymentalnej.
Tash podaje mi kawę. Gdy ja pałaszuję płatki coco pops przy jej nieskazitelnym kuchennym stole, ona szykuje się do sesji ćwiczeń, ubrana od stóp do głów w sportowe ciuchy od Sweaty Betty, z wielkim bidonem z wodą w dłoni.
Wprowadziłam się do Tash i jej męża Simona dwa lata temu. To była część szerszego planu – początkowo bardziej jej niż mojego – żebym mogła oszczędzać pieniądze i ostatecznie kupić sobie jakieś własne lokum. Tak się składa, że nie cierpię mieszkać sama, a po zerwaniu z chłopakiem tym bardziej łaknęłam towarzystwa, więc to było mi bardzo na rękę.
Ze strony Tash i Simona to nie jest tak wielkie poświęcenie, jak mogłoby się wydawać. Ich dom na wsi połączony z przystosowanymi do mieszkania budynkami gospodarskimi ma sześć sypialni i dwa osobne skrzydła, poza tym nieoficjalnie jestem ich – mieszkającą przy rodzinie – opiekunką do dziecka. Ich posiadłość leży jakieś szesnaście kilometrów od wybrzeża, ze wszystkich stron otaczają ją rozległe pola uprawne, w pobliżu nie ma żadnych sąsiadów. Cisza bywa tu tak głęboka, że czasami może wręcz wydawać się upiorna i sprawia, że zaczynam tęsknić za szumem fal uderzających o brzeg czy za zgiełkiem rozentuzjazmowanych turystów wałęsających się po brukowanych uliczkach Shoreley.
– Jools uważa, że powinnam przeprowadzić się do Londynu – mówię, przełykając płatki, podczas gdy Tash podskakuje rytmicznie. – W domu, w którym mieszka, właśnie zwalnia się pokój.
Zmarszczka na czole Tash pogłębia się. Moja siostra przestaje podskakiwać.
– Luce, tylko dlatego że przypadkiem wpadłaś na Maxa, nie możesz od razu…
– To nie dlatego – przerywam jej, bo to naprawdę nie dlatego. To znaczy, owszem, w moim wczorajszym horoskopie była mowa o tym, że być może wpadnę na swoją drugą połówkę, a niedorzecznością byłoby uznać, że to się mogło odnosić do kogoś innego niż Max. Jednak pojawiła się tam również sugestia, że przede mną nowa ścieżka kariery. Jools ma wolny pokój, a ja dostałam przecież wiadomość od rekrutera londyńskiej agencji reklamowej i być może wszystkie znaki wskazują właśnie Londyn.
– Mam lepszy pomysł – oznajmia Tash.
– Jaki? – pytam podejrzliwie, bo, spójrzmy prawdzie w oczy, rozmawiam z osobą, która lubi sobie poćwiczyć przed śniadaniem.
– Może byś wykorzystała tę sytuację, żeby zacząć pisać? Zawsze o tym marzyłaś.
– No tak, też o tym pomyślałam. Może spróbuję zdobyć posadę copywriterki w tej agencji.
– Nie, chodziło mi o coś innego… – Tash urywa, po czym uśmiecha się promiennie. – Zobacz, co znalazłam wczoraj w delikatesach. – Sięga do misy z owocami i wyjmuje spod niej jakąś ulotkę.
Napisz tę powieść! Zapraszamy wszystkich bez względu na poziom zaawansowania.
Cotygodniowe warsztaty. 5 funtów za sesję.
Prowadzone przez publikowanego powieściopisarza Ryana Carwella.
Podnoszę wzrok na Tash.
– Mam napisać powieść?
Tash nachyla się nad stołem i kładzie dłoń na mojej ręce.
– Wiesz, zanim wyruszyłaś w podróż, przeczytałaś mi to swoje opowiadanie. I byłam nim olśniona. Serio, Luce. Od tamtej pory cały czas myślałam o tym, że powinnaś coś zrobić z tym swoim pisaniem. No i może to jest właśnie twoja szansa. Żeby wrócić do tego, co naprawdę kochasz. Nie mówiłaś, że masz pomysł na powieść?
Przełykam ślinę. Pod wieloma względami ona ma rację – pisanie beletrystyki to jest to, co kocham. Zaczęło się chyba od tego, że w dzieciństwie byłam prawdziwym molem książkowym. W chwilach niepewności zawsze sięgałam po książkę, podobnie jak wtedy, kiedy potrzebowałam ucieczki, chciałam się w czymś zatracić choć na chwilę – gdy tatę zwolnili z pracy, gdy na naszej ulicy doszło do serii włamań, gdy nasza ukochana babcia po długiej walce zmarła na raka żołądka. A te książki, w których szukałam pocieszenia, to były prawie bez wyjątku historie miłosne. Powieści, które moi rodzice, wieczni niepoprawni romantycy, zawsze mieli pod ręką. Tak więc podczas wakacji i w weekendy, a także wieczorami w dni szkolne, z latarką pod kołdrą pogrążałam się w Wichrowych wzgórzach, Dumie i uprzedzeniu, Annie Kareninie i Doktorze Żywago. Te historie nie zawsze oczywiście były wesołe, a miłość nie zawsze triumfowała. Wszystkie natomiast miały coś wspólnego, co tak mnie właśnie urzekało: osią zdarzeń była miłość, to uniwersalne, wszechogarniające uczucie, które może albo nas dopełnić, albo zniszczyć.
Gdy byłam starsza – szczególnie w chwilach rozczarowania, rozpaczy czy smutku – moja pasja do czytania przerodziła się w potrzebę pisania, pragnienie, by się przekonać, czy też potrafię sprawić, by inni ludzie przeżywali to co ja podczas czytania. Pragnęłam wzruszać ich do łez, inspirować i nieść im pociechę.
Zaczęłam więc pisać to, co najbardziej do mnie przemawiało – historie miłosne. Na uniwerku dołączyłam do grupy kreatywnego pisania, brałam udział w konkursach, parę moich opowiadań opublikowano nawet w magazynie studenckim. Pisanie stało się moją formą autoekspresji, sposobem na zrozumienie sensu życia. Nawet kiedy rzuciłam już studia na wydziale literatury angielskiej, mówiłam wszystkim, że to bez znaczenia, bo i tak zamierzam być pisarką i podróżować po świecie. I naprawdę miałam wtedy pomysł na powieść, co więcej – gotowy wstęp, wymyślone postacie i naszkicowany orientacyjny plan rozdziałów, zdążyłam zapełnić pół notatnika.
Potem jednak podczas mojej australijskiej wyprawy stało się, co się stało, i świat całkowicie utracił dla mnie swój sens. Nie miałam już potrzeby wyrażać tego, co czułam. Zamknęłam się w sobie. W tamtym czasie wystarczyło, że tylko zerknęłam na swoje własne słowa zapisane na papierze, a od razu żółć podchodziła mi do gardła.
Od tamtej pory nawet nie zajrzałam do mojej powieści.
Mojej siostrze błyszczą oczy, zapaliła się do tego pomysłu.
– Taki miałaś plan, kiedy odeszłaś z uniwerku, prawda, Luce? Napisać powieść. Ale kiedy wróciłaś z podróży… – Urywa, ale ja wiem, co tak naprawdę chce powiedzieć: że po powrocie nie byłam już tą samą osobą, co wcześniej.
– Potrzebuję pieniędzy – mówię. – Nie mogę tak po prostu nie pracować.
– Więc znajdź coś na pół etatu, żeby mieć na życie. Koszty utrzymania są tu dużo niższe, wystarczyłaby ci właściwie jakaś dorywcza praca.
Nie mogę zaprzeczyć, że w Shoreley jest mi dużo łatwiej się utrzymać. Horrendalna cena wynajmu choćby pojedynczego pokoju w domu, w którym mieszka Jools, już mnie zdążyła przyprawić o lekkie palpitacje serca.
– Właściwie to – podejmuje Tash, mrugając gwałtownie, jakby właśnie doznała olśnienia – Ivan szuka teraz kogoś do pomocy w prowadzeniu sklepu.
Patrzę na nią tępo.
– Co to za Ivan? Jakiego sklepu?
– Znasz Ivana. To tata Luke’a.
– Nie znam ani Luke’a, ani jego taty. – Tash często tak robi, rzuca imionami dzieci i rodziców ze szkoły mojego siostrzeńca Dylana, chociaż ja ich zazwyczaj ani nie poznałam, ani nawet nigdy o nich wcześniej nie słyszałam.
– Luke chodzi z Dylanem do klasy. Jego tata jest właścicielem sklepu z upominkami w mieście. Pebbles & Paper.
– To ten, gdzie sprzedają świeczki po trzydzieści funciaków za sztukę?
Tash się uśmiecha.
– Daj spokój, to ty jesteś specjalistką od znaków od losu i w ogóle. Znalazłam tę ulotkę, Ivan szuka kogoś do pomocy w sklepie. To twoja szansa. Na to, żeby dokończyć tę powieść i robić to, o czym zawsze marzyłaś.
Kiedyś, na uniwerku, siedzieliśmy sobie z grupką przyjaciół w moim pokoju w akademiku i nagle zaczęliśmy rozmawiać o naszych największych lękach. Zgodziliśmy się wtedy co do zwykłych spraw – utraty ukochanej osoby, choroby albo popadnięcia w długi na resztę życia – ale jedna myśl dźwięczała w mojej głowie jak dzwonek alarmowy: minięcie się z powołaniem. Nie potrafiłam sobie wyobrazić niczego gorszego od zmarnowania szansy – nieważne, mniejszej czy większej – którą mógłby zesłać mi los. Prawdę mówiąc, nadal nie potrafię, nawet teraz, po tylu latach.
Wszystko mi się przewraca w żołądku na myśl o tym, że znów miałabym wejść w relację z osobą, którą byłam kiedyś.
– No więc? – Moja siostra, najlepsza przyjaciółka i wieloletnia powierniczka, spogląda na mnie wyczekująco. – Co zamierzasz, Luce? Zostajesz czy jedziesz?
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz