Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Autorka serii „Winter Love”.
Marigold Harding, przyjeżdżając do Nowego Jorku, miała jeden cel – zacząć wszystko od nowa.
Była przekonana, że studencka codzienność ułatwi jej zapomnienie o trudnej przeszłości. Pragnęła również zmienić otoczenie, choć to, w którym się znalazła, wcale nie było bezpieczne.
W końcu nowojorski Bronx jest uważany za mroczne miejsce i najlepiej się do niego nie zapuszczać, zwłaszcza po zmroku. Dziewczyna szybko przekonuje się, że te opinie nie są wyssane z palca.
Już pierwszej nocy na Bronksie poznaje Willarda Covingtona – ucieleśnienie wszystkiego, czego w tym miejscu należy się bać. Chłopak ma tatuaże, handluje narkotykami i jest wyjątkowo nieprzyjemny… szczególnie dla niej. Wydaje się, że absolutnie nic nie zdoła ich połączyć. Ale czy na pewno?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
Martyna Keller
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2023
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja:
Anna Adamczyk
Korekta:
Karina Przybylik
Karolina Piekarska
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Projekt okładki:
Paulina Klimek
Projekt ilustracji:
Marta Michniewicz
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-860-2
W książce pojawia się temat manipulacji drugą osobą, przemocy psychicznej i fizycznej, także na tle seksualnym, przez co nie jest ona przeznaczona dla wrażliwych czytelników. Przedstawione w niej relacje nie są zdrowe, autorka nie popiera romantyzowania ich.
Och, kocham to i jednocześnie nienawidzę.
Ukrywamy wszystkie nasze grzechy przed światłem dziennym.
Daylight – David Kushner
MARIGOLD
KIEDYŚ
Dzieciaki z sierocińca w Charleston mają różne dziwactwa.
Myślę, że moje nie jest takie złe. Przynajmniej nie widać go na pierwszy rzut oka, więc nikt nie może krzywo na mnie spojrzeć ani wytknąć mnie palcem, jak to się zdarza w innych przypadkach. Ale gdyby wyszło na jaw, że noc w noc leżąc na niewygodnym łóżku, w ciemnościach niewielkiego pokoju, powtarzam po cichu kłamstwa, próbując za tysięcznym razem zamienić je w prawdę, pewnie również zaczęłabym mieć na ogonie jakiegoś terapeutę.
Moja mama, zanim zmarła, powiedziała mi, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy zamienia się w prawdę. A ja chciałam przekonać się, czy rzeczywiście tak jest… lecz wciąż traciłam rachubę, ile razy tak właściwie powtórzyłam dane kłamstwo.
Powinnam starać się bardziej. Być dokładniejsza.
Jeszcze raz,mówię sobie. Powinnam spróbować od początku.
– Po wyjściu z sierocińca jakoś sobie poradzę – zaczynam pod nosem, wciąż mając wzrok wlepiony w szary, pożółkły już gdzieniegdzie materac, znajdujący się nade mną. Łóżko jest piętrowe, a mnie przypadło to na dole. – Po wyjściu z sierocińca jakoś sobie poradzę…
Przymykam powieki. Podmuch jesiennego wiatru wdziera się do pokoju otwartym na oścież oknem, a wraz z nim szum gałęzi drzew rosnących naokoło sierocińca. Biorę głębszy wdech. Otwieram powoli oczy i krzywię się, bo nie mogę się skoncentrować. Ten dzień był do dupy. Millie, do niedawna moja współlokatorka, poszła na swoje. Zostawiła mnie tutaj samą.
Coraz bardziej boję się dnia, kiedy za parę miesięcy, gdy skończę osiemnaście lat1, pójdę w jej ślady. Millie miała przynajmniej dalekich krewnych w Europie. A ja? Ja nie mam nikogo ani niczego prócz swojej małej obsesji na punkcie głupiego powtarzania kłamstw.
Podrywam się z ociąganiem do siadu. Rozglądam po niedużym pokoju. Jest pusty i ciemny, nadal pachnie w nim do przesady słodkimi perfumami Millie. Nawet nie wiem, kiedy stoję już na nogach tuż przy drzwiach cienkich jak papier i, zaciskając palce na rękawach starego, znoszonego swetra, przyciskam ucho do twardej powierzchni.
Muszę zaczerpnąć powietrza. Otwarte okno mi nie wystarcza.
Potrzebuję uciec na zewnątrz.
Przez chwilę stoję nieruchomo przy drzwiach i uważnie nasłuchuję. Jest już późno. Chyba dochodzi druga w nocy, a dyżur pełni dzisiaj starsza pani Dawson. Powinnam więc bez trudu wydostać się z pokoju, a później z budynku, aż w końcu wyruszyć w ulubione miejsce. Wiem, że to, co robię, jest zakazane, ale to nie pierwszy raz. Nikt mnie nie złapie.
W dogodnym momencie wkraczam w zaciemniony korytarz i ostrożnie zamykam za sobą drzwi. Pośród mroku nie dostrzegam nikogo. Jedynie mętne światło wylewające się z pokoju dla opiekunów podpowiada mi, że ktoś pilnuje tutaj porządku. Czym prędzej ruszam bezszelestnym krokiem w przeciwnym kierunku. Wtapiam się w czerń i oddycham nieco ciężej, a już po paru minutach truchtu docieram do właściwych drzwi.
Za nimi znajduje się pomieszczenie gospodarcze.
Nieduża suterena.
Pachnie tu zgnilizną. Domyślam się, że jestem jedyną osobą odwiedzającą to miejsce. Przekręcam klucz i widzę, że nikt nadal nie zburzył mojej konstrukcji, która pozwala mi wspiąć się do okna, a potem wydostać się przez nie na zewnątrz. Mknę do niej śladem światła księżyca wpuszczonego do klitki przez szyby. Następnie wdrapuję się po starych krzesłach na szczyt mojej prowizorycznej drabiny i przedostaję na tyły sierocińca.
Staję niezgrabnie na nogi i rozglądam się wokoło. Za budynkiem jak zwykle nikogo nie ma. Mimo zimna, które odczuwam, ubrana tylko w lekki sweter, nie wycofuję się. Ostatni raz strzepuję z siebie kurz. Chcę ruszyć w stronę pobliskiej dziury w ogrodzeniu, gdy wtem… czyjaś dłoń zamyka się na moich ustach.
Otwieram szeroko oczy.
Przerażona zaczynam spazmatycznie dyszeć. Druga ręka napastnika nagle zostaje przełożona przez mój brzuch. Nie mam żadnego pola manewru. Wiercę się, jak mogę, lecz zapewne rosły mężczyzna jedynie szczelniej mnie do siebie przyciąga i obezwładnia.
– Chcesz narobić sobie problemów? – słyszę męski ton tuż przy uchu.
Zaciskam mocno powieki i na powrót je uchylam.
– Sierociniec zakazuje takiej samowolki.
Szarpię się, ale to nic nie daje. Czuję na plecach twardą, rozbudowaną klatkę piersiową. Facet przyciska mnie do niej tak mocno, że ilekroć próbuję się uwolnić, on zdaje się otaczać mnie sobą jeszcze bardziej. Dłoń, którą trzyma na moich ustach, jest szorstka i masywna.
Nie widzę nic przez łzy, a on wciąż coś do mnie mówi.
– Odsunę się, ale dla swojego dobra masz być cicho, jasne?
Nie odpowiadam. Przecież nie mogę. Jedynie nieruchomieję, co nieznajomy uznaje za zgodę. Pomału się odsuwa, a ja przełykam łzy, które wypłynęły mi spod powiek. Zaczerpuję raz po raz wdech i zrywam się z miejsca, by przywrzeć całą sobą do zimnego betonu budynku.
Mężczyzna wyrasta przede mną, lecz zatrzymuje się w bezpiecznej odległości.
Drapię paznokciami ścianę. Moja klatka piersiowa unosi się i opada, kiedy na niego patrzę. Nie wiem, kim jest. Co tu robi. Jest facetem o potężnej posturze, szerokim w barkach i wysokim jak diabli. Fakt, że na oko wygląda, jakby zbliżał się do trzydziestki, jedynie napędza mój strach. Drżę i natychmiast próbuję czmychnąć mu sprzed nosa, lecz on jest szybszy.
Zwinniejszy i przerażający, gdy owija długimi palcami mój nadgarstek.
– Zawołam opiekunkę! – ostrzegam przez ściśnięte gardło, znowu czując napływające do oczu łzy. – Nieznajomi nie mają prawa tu być. Gdy pani Dawson się o panu dowie, od razu zadzwoni na policję i…
Mężczyzna uśmiecha się kącikiem ust.
– …i po tym, jak to zrobi, ta stara jędza ześle na ciebie każdą karę, jaką tylko mogłaby na ciebie zesłać, bo wymknęłaś się z pokoju, mimo że wiedziałaś o tym, że jest to surowo zakazane, zwłaszcza w środku nocy – dokańcza za mnie z pewnego rodzaju kpiną.
Włosy zachodzą mi na twarz. Oddycham coraz wolniej.
– Nie histeryzuj – dodaje jeszcze. – Jestem po twojej stronie.
– Jesteś dziwakiem. Zostaw mnie.
Wyrywam rękę z jego uścisku i ruszam, choć nawet nie wiem dokąd.
– Jestem nowym opiekunem – słyszę jego głos i… zatrzymuję się w pół kroku.
Po prostu przystaję w miejscu, wystawiona na jesienny wiatr.
– Kim? – Sama nie wiem, czy to jedno słowo opuściło moje usta, czy też powtórzyłam je w myślach. Przełykam bardzo powoli ślinę, patrząc w dal, na upiorny las otaczający posesję.
– Nowym opiekunem. Dlatego przemyśl dobrze, czy chcesz biec do Dawson. Przysporzysz sobie tylko problemów, wiesz? – Znowu czuję za sobą obecność mężczyzny. – Możesz albo biec do niej, albo spróbować się ze mną dogadać, mała przebiegła uciekinierko.
Zaczynam drżeć jeszcze bardziej. Mój rozmówca widzi to i po chwili czuję na ramionach okropnie ciężki materiał jego skórzanej kurtki. Zatopiona w niej wzdrygam się i odwracam ku brunetowi, czując się odrobinę pewniej z myślą, że to podobno pracownik sierocińca.
– Chcesz tego drugiego – przekonuje mnie nieznajomy. – Oboje wiemy, że nie marzysz o wygrzebywaniu petów z trawy w ogrodzie ani sprzątaniu stołówki do końca miesiąca.
Tak, Dawson z pewnością dałaby mi podobną karę.
– Nie marzę również o dogadywaniu się z kimś takim jak ty – szepczę szczerze.
Mężczyzna przygląda mi się uważnie. Ma mroczne, nieustępliwe spojrzenie.
– Zastanów się, co będzie dla ciebie gorsze: tortury tej jędzy czy przyjaźń ze mną?
– Że co z tobą? – Marszczę czoło.
– Przyjaźń. Możemy się zaprzyjaźnić.
Zadzieram brodę, bo facet jest naprawdę wielki. Jego ciemne, brązowe oczy skupiają się na mnie przez każdą jedną sekundę ciszy, w trakcie której nie odzywamy się do siebie.
Aż w końcu spomiędzy jego ust wydostaje się kilka słów:
– Mogę ułatwić ci życie tutaj. – Wskazuje kiwnięciem na budynek sierocińca, a potem na powrót krzyżuje ze mną spojrzenie. – Przymykać oko na twoje ucieczki. Mogę ci pomóc. – Z chwilą, kiedy to mówi, zwracam uwagę na złotą obrączkę na jego palcu.
Natychmiast koncentruję się ponownie na jego osobie.
– Niby za co będziesz to wszystko robił? – pytam podejrzliwie.
Zbliża się do mnie. Ujmuje w dłoń mój podbródek. Czuję dreszcz przeszywający całe ciało, kiedy znowu cień uśmiechu przemyka przez jego… przystojną twarz. Dopiero teraz, gdy w świetle księżyca mogę przyjrzeć mu się dokładniej, dociera do mnie to, jaki jest atrakcyjny. Tłumię w sobie jednak podobne myśli. Zwłaszcza że to podobno nowy opiekun.
– Jak się nazywasz? – pyta, unosząc delikatnie brew.
– Marigold. Marigold Harding.
Odpowiada mi skinieniem.
– W porządku, Mari. Ja jestem Maverick i nie chcę od ciebie niczego w zamian za to, że będę przy tobie, gdy będziesz mnie potrzebować – mówiąc to, brunet opuszcza bezwiednie rękę i odwraca wzrok, by rozejrzeć się po ponurym ogrodzie. – Gdzie chciałaś pójść?
Odchrząkuję, a szelest liści rozwiewanych przez wiatr staje się głośniejszy.
– Niedaleko stąd jest przejście na plażę – wyznaję cicho.
Maverick pozostaje spokojny, kiedy kiwa głową.
– Chciałaś iść na plażę. W porządku, możesz iść.
– Tak po prostu puszczasz mnie wolno? – dociekam zdziwiona.
– Tak po prostu puszczam cię wolno.
To… dziwne. To naprawdę bardzo dziwne.
– I nie podkablujesz mnie nikomu? – ciągnę.
Mężczyzna spogląda na mnie i od razu potwierdza:
– Nie podkabluję cię nikomu. Może kiedyś przejdę się tam z tobą?
Przez chwilę nie odzywam się ani słowem. Przynajmniej już nie drżę jak galareta, tak jak na samym początku, ale wciąż odczuwam opór przed zaufaniem komuś pokroju Mavericka. Nawet go nie znam. Skąd mam wiedzieć, że naprawdę nie poleci na skargę? Może rano będzie czekała na mnie niemiła niespodzianka? Może on tylko tak mówi, że nikomu mnie nie wyda?
– Chyba trochę cię zmęczyłem – słyszę jego rozbawiony ton i dopiero teraz orientuję się, że przeciągle ziewam.
Zawstydzona od razu przytykam dłoń do rozdziawionych ust i spuszczam wzrok na swoje znoszone, brudne od błota trampki. Po niedługim czasie podejmuję pewną decyzję.
– Dlatego jednak odpuszczę sobie wycieczkę.
Mógłby w końcu pójść za mną, a ja nie mam pewności, czy rzeczywiście jest opiekunem w tym obskurnym sierocińcu. Zsuwam ze zmarzniętych ramion skórzaną kurtkę i podaję mu ją.
– W takim razie wracaj do pokoju. No chyba, że potrzebujesz z kimś jeszcze przez moment pogadać. – Maverick mówi to i przyjmuje ode mnie ubranie.
Unoszę wzrok na jego twarz.
– Chcesz… mnie słuchać?
Dawno nikt nie chciał mnie słuchać. Nawet Millie, kiedy tu jeszcze była, uważała, że plotę non stop rzeczy, którymi nikt normalny się nie przejmuje. Maverick marszczy brwi i, zakładając bez pośpiechu kurtkę, dopytuje:
– Chyba tak postępują znajomi? Słuchają się.
Nadal zaskoczona nawijam materiał swetra na dłonie. Tu musi być jakiś haczyk. Kto by tego chciał?Kto chciałby się z tobą zadawać, sieroto?
– Raczej – odpieram niepewnie. – Muszę iść. Na pewno będziesz mnie kryć?
Maverick przytakuje.
– Tak. Nie martw się o to i do zobaczenia jutro.
Posyłam mu ostatnie spojrzenie, a potem wracam do swojego przejścia.
Przeciskam się przez okno, przemykam przez niedużą klitkę i bezszelestnie pokonuję korytarz, żeby na końcu znowu wtargnąć do swojego skąpanego w ciemnościach pokoju, rzucić się na brudny materac i zacząć powtarzać po cichu: zaufanie mu nie okaże się błędem.
Nie udaje mi się powtórzyć swojego kłamstwa tysiąc razy.
Ale wierzę, że jeśli zacznę mu ufać… nie popełnię błędu.
MARIGOLD
Gdybym miała odrobinę więcej pieniędzy, nigdy w życiu nie zdecydowałabym się na wynajęcie obleśnej kawalerki w samym sercu nowojorskiego Bronxu. Ale nie mam ich za dużo, dlatego teraz poprawiam niezgrabnie torbę na ramieniu i naciągam bardziej kaptur bluzy na głowę, idąc przed siebie w poszukiwaniu właściwego bloku oraz moknąc w ulewnym deszczu.
Fakt, że powoli zapada zmrok, nie ułatwia mi sprawy.
Fakt, że z klatek bloków wyłania się coraz więcej podejrzanych typów, również nie ułatwia mi sprawy, bo zaczynam czuć się potwornie nieswojo, kiedy mijam następnego z kolei faceta, który mierzy mnie dziwnym, zaciekawionym wzrokiem. Mam wrażenie, że stanowię atrakcję dla tutejszych, gdy maszeruję do przodu i deptam leżące na chodnikach pety.
Cholera, plotki mają wiele wspólnego z prawdą. Bronx to wylęgarnia wszystkiego, co paskudne.
Zagryzam wnętrze policzka i staram się unikać natarczywych spojrzeń. Próbuję wmówić sobie, że nowy rozdział w moim życiu jeszcze okaże się kolorowy: zacznę studia aktorskie, znajdę sensowną pracę, a może nawet znajomych, z którymi złapię wspólny język.
Czar pryska, ponieważ jakiś pijak zaczyna coś do mnie mamrotać.
Wykrzywiam usta i przyspieszam kroku.
Na szczęście namierzam spojrzeniem swój blok. Błyskawicznie doskakuję do drzwi oraz otwieram je znalezionym w kieszeni kluczem. Wchodząc do środka, słyszę odgłos skapujących na podłogę kropel deszczu. Wiele wskazuje na to, że w swoich niedużych czterech ścianach spotkam się z grzybem lub też z innym nieprzyjemnym gościem.
Zaczynam spacer po betonowych stopniach. Podziwiam obdarte ściany, czuję chłód przyklejający się do skóry, nawet jeśli ciężki i przemoczony materiał bluzy również przylega do niej tak, że już bardziej by nie mógł. Zziębnięta wyglądam za stare, gdzieniegdzie powybijane okna. Zwracam też uwagę na jakieś napisy wypisane… wszędzie.
Gdziekolwiek nie spojrzę, widzę potwierdzenie, że trafiłam do meliny.
Zsuwam z głowy kaptur, kiedy tylko docieram pod właściwe drzwi. Te skrzypią od razu gdy je otwieram i wkraczam powoli do swojego nowego lokum. Długi korytarz prowadzi do niedużego pokoju połączonego z… cóż. Ciężko to nazwać kuchnią. Gdzieś jest też łazienka. Ściągam torbę z ramienia i zaciągam się zapachem wypełniającym mieszkanie.
Nie jest przyjemny. Nic tu nie jest przyjemne.
Deszcz bębni naprawdę głośno o szyby. Zamierzam najpierw wypakować swoje rzeczy i wepchnąć je do prawie rozlatującej się szafy. W czasie gdy to robię, próbuję przypomnieć sobie godzinę, o której powinnam zjawić się jutro w akademii, żeby przejść test praktyczny na studia aktorskie. To chyba była dziesiąta. Mam nadzieję, że uda mi się go jakkolwiek zdać.
Potrzebuję mieć ten papierek potwierdzający, że coś tam ukończyłam.
Nie wiem nawet, kiedy zapada zmrok. W pewnym momencie całe mieszkanie wypełnia czerń. Przebrana w suche ciuchy zwlekam się z kanapy i podchodzę do okna, żeby otworzyć je na oścież. Być może widok za nim nie jest ani trochę ładny, ale i tak wychodzę przez nie na typowe dla bloków na Bronksie przejście ewakuacyjne, by lepiej przyjrzeć się dzielnicy.
Metalowe kraty wżynają się w moje bose stopy. Siadam na jednym ze schodków. Porywisty wiatr rozwiewa mi włosy, dlatego zaczesuję kosmyki za uszy i omiatam spojrzeniem jedno wielkie blokowisko, które od dzisiaj mogę oficjalnie uznać za nowy dom.
Wystawiam twarz na mżawkę i trwam tak przez jakiś czas.
Przynajmniej dopóki nie słyszę dziwnego szmeru. Zaniepokojona uciekam wzrokiem do piętra pode mną. Jakaś zakapturzona postać właśnie idzie moim śladem i wychodzi przez okno na schody. Odruchowo zaciskam uda, bo to postawny mężczyzna.
Nie czuję się bezpiecznie przy facetach.
Zwłaszcza tych z Bronxu.
– Kolejna? – Z chwilą, kiedy dociera do mnie to słowo, orientuję się, że tajemniczy chłopak prędko mnie zauważył. – Kurwa, czy wy wszyscy musicie spadać akurat stąd?
Nieznajomy siada na najniższym stopniu schodów, podczas gdy ja siedzę na najwyższym. Zdaje się nie zwracać na mnie szczególnej uwagi, ale wiem, że mówi do mnie.
– Kolejna? – powtarzam za nim. – Spadać stąd? O co ci chodzi?
Patrzę, jak chłopak zaczyna majstrować przy swoich kostkach.
– Zgrywasz głupią? – odburkuje. – Noc w noc ktoś stąd zlatuje. Jeśli chce ze sobą skończyć, z jakiegoś powodu przychodzi właśnie tutaj, a potem to mnie przypada ta zajebista rola sprzątania tego syfu. Szkoda tylko, że krew z betonu na Bronksie schodzi kurewsko trudno.
Instynktownie zerkam w dół. Jesteśmy na siódmym piętrze. Upadek z takiej wysokości zapewne rzeczywiście okazałby się śmiertelny.
– Nie chcę ze sobą kończyć – zaprzeczam.
– Wyśmienicie. Już mam ci przyklasnąć?
Marszczę czoło.
– Serio jesteś aż takim bucem czy udajesz?
– Po prostu zmiataj stąd, przybłędo.
– Byłam tutaj pierwsza.
Zakapturzony kretyn wciąż majstruje przy swoich nogach.
– Byłaś, to ty chyba wszędzie, ale nie na Bronksie, skoro wchodzisz z kimś tutejszym w niepotrzebne dyskusje – mówi to znudzonym tonem i wypuszcza krótki syk.
Brzmi on jak syk bólu. Zbytnio się nim jednak nie przejmuję. Zamiast tego przekrzywiam głowę i mrużę podejrzliwie oczy.
– A co ty niby możesz mi za to zrobić, Panie Tutejszy? Boisz się nawet spojrzeć w moją stronę. – Sama nie wiem, z czego wynika mój przypływ odwagi, ale zaczynam odrobinę żałować, że pozwoliłam sobie na wypowiedzenie tych słów. Nie chcę sobie przecież nagrabić.
Przez dłuższy czas odpowiada mi cisza.
– Myślisz, że boję się na ciebie spojrzeć?
– Z jakiegoś powodu unikasz mojego spojrzenia, więc tak… tak właśnie myślę. – Oplatam zmarznięte ramiona dłońmi, ponieważ pogoda wciąż pozostawia wiele do życzenia.
– Pocieszna jesteś – stwierdza kpiąco chłopak. – Jak masz na imię?
Ściągam brwi.
– Marigold.
– Droga Marigold, nie patrzę w twoją stronę, bo nie jesteś nikim, kim chciałbym sobie zawracać głowę, ani nikim, z kim chciałbym rozmawiać choćby sekundę dłużej. A teraz wynocha mi stąd. – Jego rozkaz brzmi naprawdę ostrzegawczo.
Poprawiam się, siedząc na stopniu schodów. On za to w trakcie następnych minut, gdy oboje milczymy wciąż skupiony jest na własnych nogach.
– O co mu chodzi z tym grzebaniem w cholernych butach? – rzucam cicho pod nosem, szepcząc to do siebie. – Trzyma koks w skarpetkach?
Cham napina ramiona. Widzę to doskonale, nawet jeśli ma na sobie czarną bluzę. Na moment przestaje robić to, co robił dotychczas i gapi się w dal, na deszcz, który spada z chmur w jeszcze większych ilościach niż wcześniej, oraz pochłoniętą nim szarą przestrzeń blokowisk.
Dopiero po paru sekundach potwierdza oschle, że mnie usłyszał.
– Powiedziałem już. Wynocha mi, kurwa, stąd.
Lodowate dreszcze przechodzą mnie po kręgosłupie. Nie ruszam się. Ogarnia mnie paraliż, zwłaszcza kiedy chłopak odwraca się nareszcie przodem do mnie. Zamieram, bo dostrzegam jego twarz. Jego przerażającą, pokrytą długimi bliznami twarz. Rozdziawiam usta i instynktownie delikatnie się wycofuję. Potwór, słyszę głos w swojej głowie.
Tak właśnie wygląda potwór.
– Jak już nie jesteś taka wyszczekana, to w końcu wiej – mówi niepokojącym mnie głosem. – Czym prędzej stąd i ode mnie, do cholery, wiej.
Wydaje się pewny, że to zrobię. Ucieknę. Ucieknę, zanim zdąży mnie złapać. Ja jednak patrzę na niego skołowana i nie dowierzam. Jak ktoś mógł mu to zrobić? Poharatać mu całą twarz. Ozdobić ją pociągłymi, wstrętnymi śladami po czymś ostrym, ciągnącymi się od żuchwy, idącymi przez policzki, aż do czoła, na które opadają ciemne pasma wilgotnych włosów. Brązowe oczy wpatrują się we mnie nieustępliwie.
– Bardziej – słyszę ponaglający ton.
Wiatr znowu rozwiewa moją fryzurę.
– Odsuń się jeszcze bardziej – naciska chłopak.
Mimo że trochę się boję, mam okno na wyciągnięcie ręki. Zanim ten dziwak zdążyłby do mnie doskoczyć, wślizgnęłabym się do swojej kawalerki bez żadnego trudu. Chyba też dlatego zanim zdążę ugryźć się w język, wyrywa mi się na głos pewna myśl:
– Widziałam brzydsze widoki niż twoja gęba. Ona nie robi na mnie wrażenia.
Gdy orientuję się, co takiego wypaliłam, zaciskam mocno usta. Nieznajomy również. Ewidentnie mnie tu nie chce. A ja w tej chwili zauważam, co ukrywa. Robi mi się zimniej, bo nogawki jego spodni są zakrwawione. Krew wypływająca z ran otaczających kostki intensywnie je plami. Szkarłatne strugi spływają ciurkiem w dół. Te rany… wyglądają jak po spotkaniu z drutem kolczastym. Chłopak jednak nawet się nie krzywi. Wciąż uważnie mi się przygląda, co zauważam raz jeszcze zaglądając w jego puste oczy.
– Ja widziałem za to nie mniej ciekawskie dziewczyny od ciebie, które często znajdowano nad ranem w okolicznych rowach. Skoro nie umiesz trzymać języka za zębami, powinnaś się stąd wynieść. Uwierz lub nie, ale gdyby siedział tu jakiś naćpany sukinsyn, który tak jak ja nie chciałby towarzystwa, pewnie skończyłabyś zmaltretowana ze szmatą w ustach. To nie jest okolica, gdzie możesz pozwalać sobie na bycie wyszczekaną suką. A to jest rada. Nie chcesz dostać nauczki, bo nie wzięłaś jej sobie do serca, Marigold.
Trawię w duchu sens jego słów. Nie jestem głupia, wiem, że ten chłopak ma sporo racji i sporo zaryzykowałam, chociażby wdając się z nim w dyskusję. Nie powinnam była tego robić. Chyba po prostu dotarłam do momentu w swoim życiu, w którym naprawdę wszystko mi jedno.
Mogłabym nawet być kolejną osobą, która skoczyła z tego miejsca na beton.
Natychmiast się otrząsam. Wyrzuć te myśli z głowy. Wyrzuć je. Nie zrobisz tego. A może zrobisz? Łapię się za skroń i biorę nerwowy wdech. Mam wrażenie, że zaraz coś rozsadzi mi czaszkę. Wstaję chwiejnie ze stopnia schodów. Ignoruję bałagan w swojej głowie i mówię:
– Masz rację. Nie będę się nigdzie zapuszczać ani do nikogo odzywać.
Wichura wzbiera na sile. Targane przez nią włosy uderzają mnie w twarz, kiedy stoję w miejscu i patrzę na nieznajomego, który odwrócił się i wciąż usilnie próbuje zmyć sączącą się z ran otaczających kostki krew. Widzę, że nie robi tego pierwszy raz, lecz i tak wzdycham.
– Zastanawiam się tylko… czy potrzebujesz pomocy?
– Pomocy? – upewnia się, że dobrze mnie usłyszał.
Wydaje się nieco zdziwiony, ale w jego głosie nadal pobrzmiewa perfidna nonszalancja. Kładę skostniałą dłoń na poręczy i wzruszam krótko ramionami, bo na mnie spogląda.
– Z odkażeniem tego, co masz wokół kostek – precyzuję.
– Nie.
– Nie czy nie mojej? – Unoszę brew.
– Żadnej. Jak już tu musisz być, to chociaż milcz.
Chłopak po wypowiedzeniu tych słów ponownie koncentruje się na swoim problemie, a ja wolną dłonią ścieram powoli krople deszczu, które zdążyły rozbryzgać mi się na policzku. Rozmyślam też, dlaczego nie zdecydował się uporać ze swoim problemem w zaciszu mieszkania, tylko akurat tutaj. Być może nie chciał, by zobaczyli go inni domownicy, jeśli nie mieszka sam.
Wlepiam wzrok w blokowisko, ale nawet kiedy to robię, wciąż przed oczami mam jego pokrytą bliznami twarz. Domyślam się, że przez to trudno będzie mi wymazać ją z pamięci. Przez jakiś czas każde z nas zajęte jest swoimi myślami, aż odzywa się we mnie ciekawość. Zastanawiam się, jak mógłby mieć na imię ktoś taki jak on. Ktoś tak… enigmatyczny.
Wtem przez szum deszczu przebija się naprawdę cichy, jakby dziecięcy głos:
– Willard? – Słyszę, jak dobiega on z uchylonego okna do mieszkania chłopaka, i mimo zdziwienia, które ogarnia mnie na ten przypadek, prędko uświadamiam sobie, że dostałam to, czego chciałam. Imię niemiłego, zakapturzonego nieznajomego z twarzą pokrytą bliznami.
Teraz mówi coś niezrozumiałego w stronę okna. Chyba, że zaraz przyjdzie. Zamyślona wycofuję się do swojego przejścia. Willardowi prawdopodobnie nie umyka to, że się poruszyłam, bo wypuszcza głośno powietrze zalegające w płucach. Wydaje mi się, że jest zły, ponieważ czegoś się o nim dowiedziałam. Spojrzenie, które posyła mi z dołu, jest nieprzyjemne i mrożące krew w żyłach, więc tym razem decyduję się go posłuchać i ulotnić do siebie.
Zwinnie przedostaję się przez okno do mieszkania i szybko je zamykam. Zasłaniając ciężkie zasłony, myślę, że to było dziwne spotkanie. Ale znalazłam się w miejscu, które samo w sobie jest dziwne, więc tutaj… tutaj musi roić się od dziwaków.
Willard jest jednym z nich.
Przeczuwam, że też mogę się nim z czasem stać. Odwracam się w stronę ciemności spowijających moje ohydne lokum i z westchnieniem zmniejszam odległość, jaka dzieli mnie od otartej sofy. Opadam na nią i kulę się, próbując ignorować głód. Nic dzisiaj nie przełknęłam. Moim ostatnim posiłkiem była kanapka zjedzona jeszcze w Charleston.
Najchętniej poszłabym teraz do całodobowego, ale Willard miał rację. O zmroku nie wyjdę z mieszkania, choćby się paliło. Mam jeszcze jakieś resztki zdrowego rozsądku, chociaż nie kierowałam się nim przez ostatnich kilka lat, kiedy byłam naiwna i cholernie głupia, więc leżę nieruchomo przez kolejne godziny w ciszy oraz nieprzemijającej czerni.
Dopiero po czasie zaczyna robić się szaro, a deszcz ustępuje. Jasność nadchodzącego dnia wdziera się przez niechlujnie zasłonięte przeze mnie wcześniej zasłony, dlatego wstaję i wciąż czując okropne ssanie w żołądku, ruszam do torby, z której wyciągam portfel.
Sięgam po telefon i orientuję się, że jest już prawie siódma.
Chyba… mogę już wyjść.
Z lekkim zawahaniem przemierzam korytarz i wyszarpuję z zamka klucze, którymi potem zamykam mieszkanie. Schodząc po schodach w dół, na parter, słyszę znowu upiorny odgłos kropel wody skapującej na ziemię. Wzdrygam się nieznacznie i wyglądam za mijane przez siebie okno. Trochę ludzi kręci się już po osiedlu, co dodaje mi otuchy. Nastał dzień.
Powietrze po deszczu jest rześkie.
Uderza mnie, gdy wychodzę przed blok. Od razu próbuję namierzyć wzrokiem pierwszy lepszy sklep. Muszę uzupełnić lodówkę. No i przygotować się jakkolwiek na wycieczkę po Nowym Jorku – za trzy godziny czeka mnie w końcu test praktyczny na studia.
Myślę o nim przez całą drogę do osiedlowego sklepu. Tam kupuję wszystko, czego potrzebuję. Nie ma tego dużo, ogranicza mnie budżet. Powinnam jak najszybciej znaleźć pracę, ale to chyba nie będzie problemem. To miasto jest ogromne, pewnie będę miała jakiś wybór.
Wracając do mieszkania, wkładam słuchawki w uszy. Ze spojrzeniem utkwionym w swoich znoszonych trampkach, poruszających się po popękanym chodniku, ściskam w dłoni reklamówkę i wsłuchuję w tekst przypadkowej piosenki puszczonej z telefonu. Przynajmniej robię to, dopóki blisko mojego celu, wejścia do bloku, drogi nie zastępuje mi jakiś facet.
Błyskawicznie unoszę wzrok, a słuchawka sama wypada mi z ucha.
– Mówiłem coś – mężczyzna czka pijacko – do ciebie.
Serce staje mi w gardle. Rozglądam się ukradkiem. Widzę kilka osób, ale każdy zdaje się zajęty sobą i nie zwraca uwagi na to, co dzieje się wokół. Ściskam mocniej w dłoni jednorazówkę, a następnie przełykam z trudem i próbuję wyminąć nieznajomego.
– Nie słyszałam – mamroczę, a on owija brudne, grube palce wokół mojego nadgarstka. Sztywnieję i otwieram szerzej oczy, kiedy schyla twarz bardzo blisko mojej.
– Papierosa – dyszy. – Masz?
Czuję odór z jego ust i zbiera mi się na wymioty.
– Nie. Przepraszam, śpieszę się.
Staram się wyrwać rękę z jego uścisku, ale on trzyma mnie ciasno przy sobie. Panika przenika przez wszystkie moje mięśnie. Znowu desperacko rozglądam się wokoło i znowu nie widzę w pobliżu nikogo, kto zainteresowałby się tym, co się dzieje.
Przerażona natrafiam na spojrzenie śmierdzącego faceta.
– Dokąd? – pyta obleśnie zadowolony. – Dobrze nam się rozmawia.
Kręcę głową i próbuję wyswobodzić się po raz kolejny.
– Niech się pan odczepi – wyduszam, upuszczając siatkę z zakupami.
Mężczyzna schyla się bardziej i przejeżdża nosem po moim policzku. Jest na pewno po czterdziestce, ubrany w jakieś szmaty, ma niewiele włosów, które zaczesał do tyłu i napiera na mnie całym ciałem, sprawiając, że rodzi się we mnie kolejna fala wstrętu i strachu.
– Mieszkam blok dalej – mruczy. – Możemy iść do mnie.
Wykrzywiam usta w grymasie i oddalam się od niego, najbardziej jak mogę.
– Nie pożałujesz, kwiatuszku.
Wydzieram się spanikowana:
– Puszczaj, do cholery!
Zaczynam histerycznie oddychać. Nie zniosę tego. Zniosę wszystko, tylko nie to. Wiercę się tuż przy nim, a on rechocze tak głośno i tak obrzydliwie, że bardziej chce mi się rzygać. Czuję wzbierające pod powiekami uporczywe gorąco i nie muszę długo czekać, aż łzy spłyną po moich policzkach. Krztuszę się nimi. On zaczyna mnie gdzieś ciągnąć. Pękam.
Znowu wrzeszczę nienaturalnie wysokim tonem.
– Puszczaj!
Zdzieram sobie gardło, niewiele widząc. Szarpię się i miotam najmocniej jak jestem w stanie, lecz bez skutku. Nagle słyszę, jak przez śmiech tego oblecha, przebija się czyjś głos.
– Ona powiedziała, że ma pan ją puścić.
Mężczyzna wykręca mi rękę. Syczę przez łzy i zaczynam krzyczeć o pomoc, a on wtedy wzmacnia chwyt. Skutecznie mnie ucisza, bo mam wrażenie, że zaraz połamie mi kości. Włosy rozsypują się po mojej twarzy, gdy pochylam się i nabieram łapczywe wdechy.
– Zmiataj stąd, gówniarzu – cedzi mężczyzna do… chyba dziecka.
Wyrywam się ponownie, a on kolejny raz przywołuje mnie do porządku mocnym szarpnięciem, na które nie udaje mi się nie zapłakać. Ledwo trzymam się na wiotkich nogach i odczuwam ogromny ból, mając wygiętą rękę oraz znając zamiary pijanego faceta.
Zagryzam mocno wargę i czuję silne pieczenie w płucach, bo nie mogę nabrać tchu. Chłopiec jest coraz bliżej, jego głos staje się wyraźniejszy.
– Ona nie chce iść…
Zaciskam powieki, błagając szeptem, by ktoś zabrał ode mnie te męczarnie.
– Chcesz skończyć w tym jebanym kontenerze obok? Nie? To wypierdalaj w podskokach. – Mężczyzna wypowiada te słowa jadowitym tonem, po czym raz jeszcze mnie do siebie przyciąga, niczym bezwładną lalkę. Wyję, czując, jakby tym samym połamał mi rękę.
Wtem do rozmowy wtrąca się ktoś jeszcze.
– Żebyś ty zaraz, kurwa, miał czym spierdalać w podskokach, skończony chuju.
– Willard… – wypuszczam ledwie słyszalny szept, unosząc niewyraźny wzrok.
Mrugam parokrotnie i wyostrzam obraz, widzę zbliżającego się do nas chłopaka. Z jego oczu bije nienawiść, rysy twarzy zdradzają, że jest wściekły, a blizny, które ją zdobią, sprawiają, że zaczynam się go bać. Willard jest wysoki, jego postura – ogromna, a cios, który wyprowadza, gdy stoi już przy nas, tak silny, że aż odrzuca mnie do tyłu.
Upadam na chodnik, czuję pod palcami nieduże kamyki, które wbijają mi się w dłonie. Z mojej podskakującej piersi wydostaje się coraz szybszy oddech. Patrzę z drżącą dolną wargą na to, jak Willard zwinnie usadawia się na mężczyźnie, który mnie trzymał, a teraz wali go pięściami po twarzy, zaślepiony furią. Krew bryzga naokoło, przerażona wycofuję się niechlujnie i przytykam dłoń do ust, by zdusić w sobie kolejny szloch. Willard nie zna umiaru.
Uderza i uderza, jakby miał to w naturze.
A może ma?
– Jeszcze raz spojrzysz na to dziecko, a przysięgam, że otworzę cię i wypatroszę – wydycha oschle i wyprowadza kolejne uderzenie, wcale jednak nie ostatnie.
Jego ofiara charczy, dławi się własną krwią, wyraźnie ma dosyć. Mężczyzna nawet nie walczy, a ja nie jestem pewna, czy ktokolwiek miałby teraz szansę powstrzymać tego chłopaka, kiedy wydaje się wręcz zaprogramowany, by bić. Kompletnie załamana wstaję w pośpiechu i z wysiłkiem na nogi, chcąc pozbierać zakupy, a potem uciec stąd jak najprędzej.
Dopiero teraz zauważam, że siatkę podaje mi chłopiec. Ma na oko sześć lat. Słyszę w tle kolejne charknięcia i chrzęsty kości. Zbiera mi się bardziej na wymioty. Przecieram twarz, by pozbyć się z niej łez i zabieram od malucha swoje rzeczy, dziękując mu szeptem.
Nagle wszystko cichnie.
Willard podnosi się z faceta i wydaje się kompletnie niewzruszony. Ciężko oddycha, odciąga dłonią materiał czarnej bluzy od zapewne spoconego torsu, a potem podchodzi do nas i oferuje uwagę jedynie stojącemu obok chłopczykowi, który chciał mnie obronić.
– Idziemy – zwraca się do niego szorstkim tonem oraz wyciera brudną od krwi dłoń o swoje ubranie, zanim sięga po rączkę bardzo podobnego do siebie dziecka. – Ile razy mam ci mówić, żebyś nie wdawał się z nikim w dyskusje, Rhodes?
Gula wyrasta w moim ściśniętym ze strachu gardle.
– Ale on chciał jej coś zrobić – broni się mały.
Willard marszczy brwi.
– Komu?
– No… jej. – Chłopiec wskazuje na mnie.
Czuję ciarki na ciele, ponieważ ciężar uważnego spojrzenia bruneta ląduje na mojej na pewno napuchniętej od płaczu twarzy. Pamięta mnie. Dowód na to stanowi błysk przypomnienia w jego brązowych, pociemniałych oczach. Willard zachowuje kamienną twarz i kuca przed dzieckiem. Brzmi naprawdę surowo, kiedy mówi:
– To nie jest twój interes.
Robię krok w tył. Mam ochotę zniknąć. Po raz kolejny i nie ostatni.
– Miałem stać i nic nie mówić? – pyta ze zrezygnowaniem mały Rhodes.
– Miałeś dokładnie to robić – potwierdza nieprzyjemnie wyraźnie niezadowolony z decyzji dziecka Willard. – Nie jesteś rycerzem na białym koniu. Nie tutaj, na Bronksie.
Chłopiec przytakuje posłusznie.
– Dobrze, Will.
Młody mężczyzna wstaje.
– A teraz chodź. Mamy mało czasu.
Zanim odchodzi razem z małym, mierzy mnie ostatnim pogardliwym spojrzeniem. Spuszczam wtedy pokornie wzrok i kompletnie rozbita ruszam pędem do właściwego bloku. Willard może mną gardzić, ale prawda jest taka, że zawdzięczam mu więcej, niż chciałabym.
Zawdzięczam mu o wiele więcej, niż chciałabym.
1 Wiek, w którym w Stanach Zjednoczonych opuszcza się sierociniec, zależy od danego stanu. Na potrzeby książki autorka przyjęła, iż w Karolinie Południowej jest to osiemnaście lat (przyp. red.).