Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
103 osoby interesują się tą książką
Zakazany romans uczennicy i dyrektora szkoły.
Dwudziestoletnia Dream Callahan od zawsze pragnęła szlifować swoje umiejętności artystyczne pod okiem Rhodesa Covingtona – wybitnego twórcy oraz dyrektora najsłynniejszej akademii sztuki w Kolorado.
Kiedy dziewczyna otrzymuje wiadomość potwierdzającą dostanie się do jego elitarnej szkoły, czuje, że spełniło się jedno z jej najskrytszych marzeń… jednak do czasu.
Okazuje się, że dyrektor rządzi twardą ręką, w akademii panuje sztywna atmosfera, a uczniowie na sam dźwięk nazwiska Covingtona mają przerażenie w oczach.
Niestety Dream podpada siejącemu postrach dyrektorowi. Mężczyzna przyłapuje ją podczas realizacji wyzwania rzuconego jej przez kolegów na imprezie, którym był erotyczny taniec na latarni.
Jednak, zamiast zostać wydalona ze szkoły…
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 518
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
Martyna Keller
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2024
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja:
Anna Adamczyk
Korekta:
Katarzyna Chybińska
Karolina Piekarska
Maria Klimek
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Przygotowanie okładki:
Paulina Klimek
Autorka ilustracji:
Natalia Piana (natine_czyta)
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-408-2
DREAM
– Podobno straszny kutas z tego Covingtona.
Zdezorientowana słowami popijającego piwo Caleba, spoglądam w jego stronę. Tym samym nareszcie odklejam pełen podziwu wzrok od potężnego gmachu budynku prywatnej akademii sztuki, rozsławionej na calutkie Stany, oraz przy okazji mojej nowej szkoły, do której dostanie się graniczyło wręcz z pieprzonym cudem.
Co chwilę zapatruję się w nią, bo wciąż nie do końca wierzę, że to się dzieje: grzeję tyłek w elitarnej placówce założonej przez samego Rhodesa Covingtona, wybitnego artystę, krytyka dzieł, właściciela kilku galerii sztuki. Osoby, która w swoim fachu osiągnęła absolutnie wszystko. Siedząc na idealnie przystrzyżonej trawie, sącząc alkohol z papierowego kubka, chłonąc ostatnie promienie letniego słońca i próbując nastawić się pozytywnie na nadchodzący rok szkolny, mam ochotę znowu się uszczypnąć. Zamiast jednak bawić się w niedowiarka na oczach ludzi, wracam do rozmowy z kolegą, zwłaszcza że nurtuje mnie pewna kwestia.
– Nie rozumiem… dlaczego nasz dyrektor podobno taki jest? – zastanawiam się, kładąc szczególny nacisk na jedno ze słów. – Mając z nim codziennie zajęcia, chyba powinniście wiedzieć, czy jest okej, czy może nie do końca.
Będący na drugim roku Caleb Griffin marszczy brwi.
– Mając z nim zajęcia? – powtarza za mną i jednocześnie parska śmiechem. – Dream, czy ty naprawdę sądziłaś, że Rhodes Covington bawi się w profesorkowanie kilkudziesięciu jako tako utalentowanych dzieciaków?
Skołowana mrugam parokrotnie.
– A nie bawi się w to? Przecież jesteśmy uczniami jego akademii… więc chyba powinien przekazywać wiedzę i wskazówki swoim podopiecznym?
– Jesteś uroczo niedoinformowana.
Ponownie wbijam nieco zawstydzony wzrok w budynek szkoły.
– Nie moja wina, że to, jak funkcjonuje to miejsce, stanowi tajemnicę – bąkam pod nosem, zatapiając palce w miękkim trawniku. – O słynnej szkole Rhodesa Covingtona nie wiadomo dosłownie niczego. No, może oprócz tego, że tych, którzy ją kończą, czeka świetlana przyszłość. Jak miałam więc niby się w tym wszystkim według ciebie doinformować, co?
Nie przesadzam. System, w jakim funkcjonuje szkoła, naprawdę powszechnie uznaje się za sekret wagi państwowej. Być może jest tak dlatego, by nikt nie był w stanie powtórzyć jej sukcesu? Cóż, w każdym razie już z daleka widać, że to miejsce ma coś wspólnego właśnie z sukcesem. Sam budynek to luksusowa kamienica. Wykonana z białej cegły, posiada kształt prostokąta – pomiędzy jej ścianami mieści się sporych rozmiarów dziedziniec porośnięty trawą. Wszystko to znajduje się w samiutkim centrum ciągle odwiedzanego przez turystów Denver i zwraca uwagę każdego, kto się przez nie przedziera. Szkopuł w tym, że żaden „szary człowiek” ani nie dojrzy zbyt wiele przez wizjer w drzwiach, wciśniętych w uliczkę odgradzającą wnętrze akademii od szerokich chodników miasta, ani tym bardziej nie zostanie tu wpuszczony.
Po szybkim przeczesaniu wzrokiem terenu znowu krzyżuję spojrzenie z Calebem.
– Zresztą nie bądź taki mądry. Jesteś na drugim roku, ale na pewno też niczego nie ogarniałeś i do tego trzęsły ci się portki, gdy pojawiłeś się tutaj po raz pierwszy.
Chłopak uśmiecha się zadziornie, po czym obejmuje mnie ramieniem.
– Może tak było… – Udaje, że sięga pamięcią gdzieś daleko i unosi ręce na tyle, na ile może w obronnym geście. – Okej, już się tak nie dąsaj. Na szczęście masz mnie, a ja z chęcią wdrożę cię w świat surowych regułek pana dyrektora.
Kiedy tu przyjechałam, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Na szczęście to właśnie Caleb postanowił się mną zaopiekować po tym, jak w trakcie prezentacji szkoły przez sławnych profesorów zapatrzyłam się we wszechobecne luksusy i na niego wpadłam. Tak wyszło, że złapaliśmy wspólny język i zaczęłam trzymać się z nim. Jest naprawdę w porządku, tak sądzę.
Teraz nabiera głębszy wdech, nim zaczyna swój wywód:
– Covington nas nie uczy. W sumie widziałem go może cztery razy na własne oczy? Podczas wizytacji na zajęciach prowadzonych przez innych profesorów i standardowego odpytywania uczniów ze znajomości regulaminu szkoły, o ile dobrze pamiętam. Wiesz, Dream, on po prostu przesiaduje całe dnie oraz noce w gabinecie i odpowiada za trzymanie w ryzach tej budy. – Chłopak bawi się ramiączkiem mojej sukienki oraz wpatruje w nie, zastanawiając się nad kolejnymi zdaniami. – Rządzi tu twardą ręką. Ma wszystkich pod kontrolą. Ustala milion zasad, a my musimy ich przestrzegać, w przeciwnym razie grozi nam natychmiastowe wydalenie z akademii. I nie, to nie żadna śpiewka dla cwaniaków. Ten buc serio wywala uczniów na zbity pysk nawet za najmniejsze przewinienie.
Krzywię się, bo prawda jest taka, że Rhodes Covington to mój idol praktycznie od zawsze i raczej nie chciałabym, by marzenia młodszej mnie o styczności ze słynnym artystą okazały się gorzkie. Początkowo liczyłam, że będziemy mieć z nim zajęcia i czegoś się od niego nauczę, ale na ten moment sądzę, że jednak nie chciałabym go spotkać, jeśli mógłby zganić mnie za byle co. Znając mojego pecha, dałabym mu ku temu powód, nawet doskonale pamiętając o tych jego świętych zasadach.
Och, cholera.
Boję się nie na żarty, że mu podpadnę.
– Poważnie, najlepiej jak najprędzej przeczytaj od deski do deski regulamin akademii, który na pewno leżał na twoim biurku – radzi mi Caleb, a ja zapisuję sobie w głowie, że od razu po powrocie do pokoju, także mieszczącego się w budynku kamienicy, chociaż pobieżnie przejrzę wspomnianą przez kolegę książkę. – Choćby mały błąd popełniony na starcie nie zostanie ci podarowany. Nasz pan dyrektor słynie z talentu i swoich zajebistych prac, ale nie z okazywania litości i dawania drugich szans.
– Przeraża mnie – wyznaję.
– Powinien. – Chłopak zerka na mnie z politowaniem. – Poważnie, pierwszaczku: miej się na baczności. Nie chciałbym zobaczyć cię jutro idącej przez plac z walizką.
– Właściwie skąd Covington wie o tym, czy ktoś łamie jego zasady, skoro nie wychodzi z gabinetu? – pytam porządnie zaciekawiona i staram się w międzyczasie uporządkować sobie te wszystkie informacje, które sprzedaje mi kolega.
A jest ich… uch, całkiem sporo.
– Ma oczy dookoła głowy – żartuje Griffin. Następnie rozgląda się ukradkiem, by upewnić się, że nikt nas nie podsłuchuje, i na powrót przypatrując się mojej twarzy, dorzuca konspiracyjnie: – A tak serio w tej akademii panuje taki wyścig szczurów, że każdy donosi na każdego. No i profesorowie też nie są głupi.
Zaczynam czuć potwornie dużą presję związaną z odbywaniem nauki w tym miejscu. Nie dość, że dyrektor podobno nie należy do przyjemnych osób, to jeszcze wszyscy zrobią co mogą, żebym do niego trafiła, byle tylko zyskać w jego oczach i zdobyć jego aprobatę.
Wiedza o tym zdecydowanie nie napawa mnie optymizmem.
– Mogłam zostać w Aspen – rzucam pod nosem po krótkim namyśle.
Caleb przyciąga mnie do siebie mocniej, podczas gdy wlewam w siebie więcej piwa, by jakkolwiek zdzierżyć rewelacje, których się dowiaduję. Cieszę się, że przynajmniej mam kogoś, kto jest w stanie zaoferować mi realistyczne spojrzenie na akademię i to, jaka atmosfera i reguły w niej panują. Bez tego czułabym się o wiele bardziej zagubiona.
Zupełnie jakby wizja jutrzejszego pierwszego dnia sama w sobie nie była już stresująca.
– No co ty, dostałaś szansę, która przydarza się tylko najzdolniejszym – pociesza mnie miękkim tonem chłopak, nadal śmiało mnie obejmując. – Zaczęłaś naukę w najlepszej akademii sztuki w całym pieprzonym kraju. Kończąc ją, staniesz się kimś.
– Mam wątpliwości, czy ją skończę – odpowiadam mu i uwalniam spomiędzy ust westchnienie. – Może wywalą mnie za niewyprasowany ciuch?
Caleb śmieje się głośno.
– Akurat tego nie ma w regulaminie.
– Czeka mnie dzisiaj noc pełna wrażeń, gdyż zamierzam go przeczytać – odpieram ironicznie i uśmiecham się, bo widzę, że coraz więcej uczniów wyłania się z jednego z wejść do kamienicy. Najwyraźniej wieść o tym, że tego wieczoru odbywa się impreza z okazji zakończenia wakacji rozniosła się po szkole naprawdę szybko.
Od patrzenia na towarzystwo odciąga mnie Griffin i moment, kiedy jego wolna dłoń szybuje w moim kierunku.
– Hej, w takim razie nie pij tyle, bo niczego nie zapamiętasz – upomina mnie rozbawiony Cal, próbując mi przy tym zabrać kubek. Wkrótce jednak odpuszcza sobie ten zamiar, mówiąc z pobłażaniem: – Albo w sumie pij… odstresuj się, dziewczyno, bo drżysz jak galareta.
Mój palec wskazujący wystrzela w kierunku jego klatki.
– To dlatego, że mnie nastraszyłeś – prycham, lecz zaraz rezygnuję z udawania, że mam mu cokolwiek za złe, bo tak naprawdę jestem mu ogromnie wdzięczna za bycie moim drogowskazem, gdy znalazłam się w zupełnie nowym otoczeniu. – Dobra, zgrywam się. Nie wiem, co zrobiłabym bez ciebie i twojego doświadczenia. Pewnie idąc jutro na pierwsze zajęcia, czułabym się jeszcze bardziej tak, jakby ktoś wrzucił mnie na głęboką wodę.
Siedzący obok chłopak obnaża zachęcająco zęby.
– Spokojnie, Dream. – Gładzi moje odkryte ramię, ale nie robi tego w sposób, który jakkolwiek by mi przeszkadzał. – Przyzwyczaisz się do tego, jak ta machina działa. Sam zrobiłem to po kilku tygodniach i teraz, po roku, czuję się tu nawet swobodnie.
Mam nadzieję, że z czasem ja także będę się tak tutaj czuła. Zależy mi, by skończyć tę akademię… marzy o tym chyba każdy młody artysta. No i głupio byłoby wylecieć nie za brak talentu, ale za, nie wiem, kilkuminutowe spóźnienie? Myślę, że Rhodes Covington mógł uwzględnić spóźnialstwo w swoim regulaminie, skoro taki z niego sztywniak.
Litości, powinnam raczej zastanawiać się nad tym, czego on tam nie uwzględnił. Myślę o tym, bo czarna książka ze srebrnym herbem szkoły leżąca na moim biurku była niewyobrażalnie gruba, kiedy zerknęłam na nią po odnalezieniu swojego pokoju.
– W zasadzie to impreza z okazji zakończenia wakacji może się dzisiaj tutaj odbywać? – wtrącam, krążąc zaintrygowanym spojrzeniem po placu oraz zauważając, że uczniowie noszą dużo… ogromnie dużo skrzynek z alkoholem.
Caleb przytakuje.
– Tak. To znaczy… mamy na nią zgodę, pod warunkiem że nikt nie będzie robił niczego głupiego. Wiesz, krzyczał na cały głos, brał jakiegoś gówna albo wszczynał bójek. Albo też puszczał muzyki na cały regulator w czasie trwania ciszy nocnej… ale do niej jeszcze daleko.
Kiwam głową na znak, że wszystko rozumiem.
– Okej. Opowiedz mi coś o zajęciach.
– Zajęcia są w porządku. – Cal zakłada okulary przeciwsłoneczne na nos, a ja uśmiecham się i poprawiam mu je, ponieważ się przekrzywiły. – Wyniesiesz z nich dużo i będziesz zadowolona. To duży plus tego miejsca, nauczą cię tutaj wszystkiego i pomogą rozwinąć twój talent. Każdy stąd zauważył postępy w swoich pracach po pewnym czasie.
Wypuszczam krótki, przeniknięty ulgą wydech.
– Okej, to brzmi trochę pocieszająco.
– Pocieszające jest też to, że raz w miesiącu może przyjechać do ciebie ktoś bliski.
Na samą myśl o swojej rodzinie gryzę delikatnie wnętrze policzka. Nie nazwałabym jej jakoś bardzo pokręconą, chociaż gdy nagle w mojej głowie pojawia się wspomnienie tego jak Rhys zrobił sobie nagą sesję z siekierą w ręce, żeby przypodobać się jakiejś dziewczynie lubiącej gorących drwali, albo że Valentine napisała na chyba milionie ważnych dokumentów taty, że niesamowicie mocno go kocha… dobra. Może wszyscy są w pewnym stopniu popieprzeni, ale ja na pewno jestem z nich najnormalniejsza i nie odwalam cyrków.
– Zobaczymy, czy będę z tego korzystać – odpowiadam i dopijam alkohol.
Caleb ściąga rękę z mojego ramienia, po czym trąca mnie łokciem w bok.
– Pociągnęłaś za duży łyk piwa, żebym nie zapytał, co jest nie tak z twoimi bliskimi.
– W Aspen zostawiłam nadopiekuńczego tatę – zaczynam się tłumaczyć, a w moim głosie na pewno pobrzmiewa zrezygnowanie. – W pakiecie z dwoma starszymi braćmi, którzy gdyby tylko się tutaj zjawili, od razu wykosiliby każdego mojego potencjalnego chłopaka…
Griffin unosi pytająco brew.
– Powinienem się, nie wiem, odsunąć?
Zerkam na niego z ukosa, uśmiechając się.
– Chciałeś być moim potencjalnym chłopakiem?
– Może. – Mruga do mnie. – Masz jeszcze jakieś rodzeństwo?
Parskam śmiechem, podczas gdy on dolewa mi do kubka więcej piwa.
– Młodszą siostrę – zdradzam, trochę tęskniąc za ośmioletnią Valentine. Mimo dzielącej nas różnicy wieku dogadywałyśmy się i nawet polubiłam bycie jej niańką. – Mam jeszcze mamę, która temperuje jakoś męskie towarzystwo. A ty? Co z twoimi bliskimi?
Cal opowiada mi o swojej starszej siostrze. W czasie gdy to robi, wyciąga z kieszeni spodni telefon i zaczyna odczytywać wyświetlone na jego ekranie powiadomienia. Wtem przerywa swój monolog, gwiżdżąc i zwracając przy tym uwagę kilkorga uczniów siedzących wciąż na ciepłej trawie przy zachodzie słońca, tuż nieopodal nas.
Zaciekawiona próbuję łypnąć na ekran komórki chłopaka.
– Covington pałęta się po San Francisco ze śmietanką towarzyską artystycznego świata – wyjaśnia, podsuwając mi urządzenie pod sam nos, a ja mrużę oczy, próbując coś na nim zobaczyć. – Do Denver wróci najpewniej dopiero jutro rano. Może też będzie miał kaca?
Przypominam sobie prędko, że według mediów brał dzisiaj udział w jakimś istotnym wydarzeniu odbywającym się w odległej od Kolorado Kalifornii i dochodzę do wniosku, że pewnie tak: w swojej akademii zjawi się dopiero jutro, skoro spędza tu dużo czasu.
– Może – potakuję. – Chociaż nie wygląda, jakby miał kiedykolwiek kaca.
– Prawda. Wygląda raczej jak Pan Wiecznie Porządny – drwi chłopak.
Do tego przystojny, przyznaję, chcąc nie chcąc, w myślach, bo wciąż nie odrywam spojrzenia od zdjęcia, na którym widać Rhodesa Covingtona w towarzystwie innych ważnych osób, siedzących w jakiejś restauracji i dyskutujących o prawdopodobnie nudnych rzeczach.
– Bzyka się też pewnie po ciemku – dorzuca kpiąco Cal.
Krztuszę się swoim piwem.
– Szlag, polałam się – zauważam zawstydzona i spoglądam na swoją sukienkę.
– Niezdara – rzuca rozchmurzony kolega, po czym wstaje na nogi oraz wyciąga w moją stronę rękę, którą przyjmuję bez wahania, mimo że nie znam jeszcze jego zamiarów. Te zdradza mi po chwili: – Chodź, przedstawię cię swoim znajomym. Powinni się już gdzieś tutaj kręcić.
Zgarniam dżinsową kurtkę z trawy i dopiero potem ruszam z chłopakiem w kierunku jednej z kilkunastu grupek uczniów siedzących na kocach nieopodal. Cal przedstawia mnie dwójce swoich przyjaciół: Lisie oraz Colinowi. Z początku czuję się przy nich niezręcznie, w końcu cała trójka dobrze się zna, jednak po paru godzinach, które upływają mi w szybkim tempie, oraz kilkunastu wypitych drinkach rozluźniam się na tyle, że gram z nimi w kultowe prawda czy wyzwanie. Robię to, nawet jeśli trochę plącze mi się język, moje ruchy są odrobinę nieskoordynowane i nawet jeśli ledwo widzę na oczy, bo obraz przed nimi się rozmazuje.
Rany, chyba przez ten stres związany z jutrem przeholowałam z alkoholem.
Bawi mnie każda pierdoła. Dowodzi tego moment, kiedy butelka, którą wprawiła w ruch przemiła, jasnowłosa Lisa, wskazuje na mnie. Wytężam wzrok, by upewnić się, że rzeczywiście tak jest, a potem wybucham śmiechem, bo w rzeczy samej, nadeszła moja kolej na wypełnienie zadania. Wszyscy stwierdziliśmy, że to właśnie one są ciekawsze niż zwykłe zwierzanie się z czegoś. Zamroczona procentami wypinam dumnie pierś, dając znak, że jestem przygotowana na wszystko, co wymyślą dla mnie nowi znajomi. Ta gra naprawdę pozwala mi się zrelaksować przed startem roku szkolnego. Przynosi niezły ubaw. Caleb musiał na przykład przed momentem wybiec poza teren akademii i zawyć jak wilk. Brzmiał… komicznie.
Wysoki brunet, czyli Colin, szczerzy się do mnie znacząco.
– Teraz wyzwanie dla Dream… – rzuca, potwierdzając, że nic mi się nie przywidziało i faktycznie teraz to ja będę mieć szansę rozbawić towarzystwo. Właściwie nie tylko my czerpiemy przyjemność z imprezy, która rozkręciła się w ciągu ostatnich godzin na pokrytym zielenią placu: w tym momencie wszyscy uczniowie głośno się chichrają.
Ktoś właśnie włącza muzykę, dlatego próbuję ją przekrzyczeć:
– Błagam, nic, co wymaga myślenia! – zaznaczam od razu, z opóźnionym refleksem odgarniając splątane włosy z na pewno poczerwieniałej od alkoholu twarzy. Cal obserwuje mnie wtedy z uwagą i od razu wyłapuje moje zamglone spojrzenie.
– Ktoś tu ledwo kontaktuje – docina mi.
Patrzę na niego i czkam pijacko.
– Sam wciskałeś mi te drinki.
– Na odstresowanie, bo czuję, że gdybyś ich nie dostała, zeszłabyś nam tutaj, panikując przed jutrem – usprawiedliwia się, przy czym siedząc wygodnie na kocu, opiera wyprostowane ręce za plecami. – Dobra, dajcie to wyzwanie.
Lisa wypala coś bardzo głupiego.
– Striptiz na latarni.
– Słucham? – wypluwam to przed niekontrolowanym napadem śmiechu. – To żart?
Cała trójka gwiżdże, natomiast ja czuję, jak moje policzki oblewa szkarłat. To trochę szalone. No i niewłaściwe. Mój tata i bracia na pewno by tego nie pochwalili, ale nie ma ich tu, więc… co mi szkodzi? Przecież wszyscy tej nocy odstawiają żałosne numery, nie mogę być wcale gorsza. Rozglądam się i rzeczywiście widzę znajdującą się nieopodal latarnię.
– Zatańcz na niej brudny taniec i w jego trakcie coś z siebie ściągnij. – Lisa szczerzy zęby oraz ciągnie zaczepnie rąbek mojej sukienki. – Tylko tyle, nawet nie mów, że pękasz.
Przytykam dłoń do wygiętych w uśmiechu ust i raz jeszcze czkam.
– Poważnie mam ocierać się o słup? Chcecie takiego show?
– To może być piekielnie seksowne – stwierdza Caleb.
Wstając chwiejnie na nogi, nasuwam mu czapkę z daszkiem na twarz.
– W moim wykonaniu to musi takie być, jasne?
Chłopak pokazuje mi kciuk w górę.
– Jak słońce, Callahan.
Nie myśląc trzeźwo, ruszam koślawo przed siebie. Swoją drogą dopiero teraz zauważam, że zdążyło zrobić się ciemno. Rozmawiając z resztą kompletnie straciłam poczucie czasu. Mknę niezdarnie do dającej niewyraźne światło latarni i odwracam głowę przez ramię, by dojrzeć za sobą kibicujących mi znajomych. Puszczam im oczko. Następnie podchodzę do słupa i wypuszczam kolejny śmiech, bo ktoś, chyba na prośbę krzyczącego Colina, zmienia piosenkę. Obejmuję dłonią latarnię i zaczynam tańczyć na niej w rytm Disturbii od Rihanny.
Z początku robię to powoli, bo nie czuję się pewnie.
Słysząc jednak doping innych siedzących na trawie uczniów, którzy również zwrócili na mnie uwagę, odrzucam głowę w tył i bawię się jeszcze lepiej, ocierając zmysłowo o zimną latarnię i podśpiewując przy tym słowa utworu. Niewiele widzę, ponieważ obraz przysłaniają mi potargane, czarne włosy, ale już nie obchodzi mnie, kto na mnie patrzy. Po prostu śmieję się i w pewnym momencie nawet zrzucam z siebie kurtkę, nie dbając o to, gdzie ta wyląduje.
Prezentuję coraz mniej grzeczny taniec, chichocząc jak nienormalna.
Po dłuższej chwili muzyka cichnie, ale nawet wtedy nie przestaję wykonywać swojego popisu. Przekonana, że nastąpiły jakieś problemy z dźwiękiem, tańczę i wywijam biodrami. Przynajmniej do czasu, aż ktoś nie zwraca się do mnie niewiarygodnie surowym tonem, od którego serce w mojej unoszącej się piersi zamiera w ciągu ułamka sekundy.
– Dla nieokrzesanej tancerki impreza właśnie dobiegła końca.
Nieruchomieję i wlepiam zamglone spojrzenie w jakiegoś faceta.
– A kim ty jesteś, żeby przerywać moje show? – prycham kpiąco.
– Jestem…
– Moim fanem? – Szczerzę się.
– Twoim dyrektorem, jak mniemam.
Przełykam bardzo powoli nagromadzoną w ustach przez spory wysiłek ślinę i czując, jak zimny pot prędko oblewa moje plecy, próbuję w ekstremalnie szybkim tempie wyostrzyć rozmyty wzrok. A gdy nareszcie udaje mi się tego dokonać, widzę, że rzeczywiście przygląda mi się Rhodes Covington we własnej, prezentującej się przerażająco osobie.
Chyba mam przerąbane.
DREAM
– Rany, co za cholerstwo…
Wypuszczam pełen udręki jęk i patrzę z niesmakiem na zegar przywieszony do ściany naprzeciwko. Jednocześnie ciągle rozmasowuję pulsujące skronie, bo wydaje mi się, że głośne oraz nieustające tik-tak rozbrzmiewające po pomieszczeniu za moment rozłupie mi czaszkę. Skacowana wsłuchuję się w nie od godziny. Dokładnie tyle czasu upłynęło, odkąd wzbudzający we mnie tonę strachu Rhodes Covington przyprowadził moją spanikowaną osobę do swojego gabinetu, a krótko po tym zostawił mnie w nim całkiem samą. Teraz nie śpieszy mu się, by tu wrócić i uraczyć mnie – jak sądzę – srogą reprymendą. Myślę, że postępuje tak specjalnie, bym obawiała się bardziej jego kolejnego ruchu, oraz… po prostu całego jego.
Ale nie musi tego robić.
Przecież już na samą myśl o nim niesamowicie się trzęsę. Robię to, od kiedy tylko zrozumiałam, że właśnie on przerwał mój żenujący popis. Pamiętam, że gdy uderzyła we mnie ta świadomość, poczułam, jakby ktoś wmurował mi nogi w ziemię, i prędko zaczęłam myśleć trzeźwiej. W końcu stał przede mną mój dyrektor, o którym szeptano, że nie słynie z bycia ani trochę litościwym i miłym, a raczej nieprzyjemnym i niewyobrażalnie surowym.
Pogłoski mają wiele wspólnego z prawdą, tak mi się wydaje.
Wszystko dlatego, że pan tego całego artystycznego królestwa długo patrzył na mnie w ostry sposób, który temu dowodził. Ten rodzaj spojrzenia w połączeniu z diabelnie poważnym wyrazem twarzy sprawiał, że z ledwością wytrzymywałam kołatanie swojego serca. Pamiętam, że gdy nasze oczy się spotkały, miałam w głowie same złe scenariusze.
Wciąż je mam, a niepokój, który we mnie siedzi, potęguje głośne tykanie przeklętego zegara. Mam wrażenie, że zaraz przez nie zwariuję. Siedząc na fotelu i wymachując nerwowo nogami w powietrzu, odwracam się w końcu do drzwi. Wypatruję dyrektora. Nic nie wskazuje na to, by w przeciągu kolejnych minut miał wrócić, dlatego nadal lekko zamroczona wypitym alkoholem, biorę głębszy wdech i wstaję chwiejnie na nogi.
Muszę wyłączyć to pieprzone urządzenie, zanim na dobre oszaleję i nawet jeśli myślenie nie idzie mi w tym stanie zbyt dobrze, zastanowić się w spokoju, co dalej.
Przemierzam zaciemniony gabinet. Panuje w nim, jakżeby inaczej, luksusowy wystrój. Co prawda zdążyłam mu się już dokładnie przyjrzeć, ale pomimo tego nie przestaję wścibsko rozglądać się po nie swoich wnętrzach. Pośród czerni, która je zalewa, dostrzegam masywne biurko uginające się pod stosem papierologii, mnóstwo leżących na regałach wbudowanych w brązowe ściany segregatorów, oraz ogromną sztalugę znajdującą się pod oknem przysłoniętym ciężkimi zasłonami. Ogólnie cała jaskinia pana Covingtona prezentuje się aż przesadnie bogato. No i podpowiada zwiedzającym ją osobom, że pan dyrektor upodobał sobie brązy.
Opatulam się ramionami.
Co on właściwie ze mną zrobi? Wyrzuci mnie?
Przecież złamałam jego zasady, a Caleb wspominał, że nasz dyrektor ma na ich punkcie bzika. Mój umysł z każdą upływającą sekundą staje się większym bałaganem. No i to tik-tak… matko, muszę uciszyć zegar oraz rozstrzygnąć, co powiem dyrektorowi. Wypadałoby się przecież wytłumaczyć, a nie wykombinuję żadnej sensownej linii obrony, słysząc ciągle ten gówniany odgłos. Z tym przekonaniem wskakuję z wysiłkiem na fotel i zaczynam majstrować przy zegarze, klnąc co chwilę pod nosem na natężenie denerwujących dźwięków.
Nie mogę na starcie zostać skreślona z listy uczniów za taki żenujący błąd. Walczę z urządzeniem, szarpiąc nim i niemalże szklą mi się wtedy oczy, bo coraz bardziej stresuje mnie wizja, że moja przygoda w akademii kończy się przedwcześnie.
Dałam ciała. To nie ulega wątpliwości. Dlaczego tyle wypiłam? wyrzucam sobie, powstrzymując się od uderzenia się w czoło.
– Dobrze rozumiem, że do głupich wybryków, które znajdują się już na twoim koncie, dopisujemy również kradzież zegara z mojego gabinetu?
Natychmiast nieruchomieję na fotelu. Błagam, to musiało być tylko urojenie. Głupi wymysł mojej wyobraźni. Odwracam się powoli na pięcie. Cichy jęk ucieka mi wtedy spomiędzy rozchylonych ust, ponieważ, oczywiście, moje szczęście nie istnieje i dyrektor musiał zjawić się w gabinecie w – delikatnie mówiąc – nieodpowiednim momencie.
W gardle wyrasta mi gula. Poważny mężczyzna podchodzi do mnie z jeszcze bardziej lodowatym niż przedtem spojrzeniem utkwionym w moich z pewnością przerażonych oczach. Spłoszona kulę się w sobie i zaczynam jąkać:
– J-ja tylko…
Covington kroczy w moją stronę, wyprostowany oraz dumny. Skupia się na mnie i sprawia, że moja warga drży, bo roztacza wokół siebie aurę niezaprzeczalnej władzy, która z marszu podpowiada mi, że powinnam spuścić przed nim pokornie głowę.
– Myślę, że byłbym skłonny ci go oddać, skoro ewidentnie masz problem z poczuciem czasu – mówi to ozięble oraz podwija z wprawą rękawy białej koszuli na wysokość łokci. – Od godziny dziesiątej w mojej akademii obowiązuje przecież cisza nocna, tymczasem ty i twój naganny występ przy głośnej muzyce przerwaliście ją i to w nietaktowny sposób.
Przełykam dyskretnie ślinę. Muszę się ocknąć, zacząć bronić.
Pełna obaw oraz prowadząc analizy w upitej głowie, zaczynam schodzić z fotela. Nagle jednak obcas buta wywija mi się w którąś ze stron i nie daję rady nie runąć na podłogę. Ląduję z łoskotem tuż przed moim dyrektorem patrzącym na odstawianą przeze mnie szopkę z nieskrywanym wkurwieniem. Wypuszczam drżący wydech, gapiąc się na niego z dołu z rozdziawionymi ustami. Jest… cholernie zły. Z pewnością niepobłażliwy.
I założę się, że tej nocy mi nie popuści.
Podnoszę się z podłogi. Odkładam zegar na regał. Potem chwytam się za pulsującą głowę i pragnę wybudzić z koszmaru. Naprawdę nie mam pojęcia, co powiedzieć, jak przebłagać zirytowanego Rhodesa Covingtona, by nie wyrzucał mnie z akademii. Moja obecna sytuacja wygląda gorzej niż paskudnie. Chryste, po co wypełniałam tamto zadanie? I dlaczego dyrektor wrócił z Kalifornii tak wcześnie?
Szlag by to.
Mężczyzna wskazuje wymownym gestem ręki na fotel znajdujący się naprzeciwko tego jego. Nie potrzebuję specjalnego zaproszenia. Spanikowana od razu zrywam się i siadam na miejscu, w środku będąc kłębkiem nerwów.
Covington zatrzymuje się za to przed dzielącym nas biurkiem. Opiera wyprostowane ręce na blacie, pochyla nad nim i tym samym przybliża do mnie. Ogarnia mnie dziwny dreszcz. Czuję gęstniejącą atmosferę, przyglądając się mu z suchością w ustach, najpierw jego napiętym przedramionom, potem całej jego postawnej sylwetce górującej nade mną. Zapadam się w sobie bardziej, bo nie spodziewałam się, że jakikolwiek facet samą posturą będzie w stanie sprawić, że w jego obecności stwierdzę, że czuję się jak chucherko.
A jednak to zrobił.
Mknę zlęknionym spojrzeniem od jego koszuli wetkniętej w eleganckie spodnie, przez rozbudowaną pierś przebijającą się przez jej materiał, aż docieram do jego twarzy. Niezmiennie surowej i przenikniętej tym razem złością tak czystą, że instynktownie prostuję się jak struna.
– Masz pojęcie, jak bardzo zalazłaś mi za skórę, Callahan? – pyta nisko.
Więc już mnie prześwietlił, orientuję się. Dobrze wie, z kim ma do czynienia.
– Może to kiepskie wytłumaczenie, ale skoro wspomniał pan konkretnie o głośnej muzyce, to przyrzekam, że akurat z nią nie miałam nic wspólnego… – szepczę to, co pierwsze przychodzi mi na myśl, jednak zaraz tego żałuję.
Rhodes Covington uderza otwartą dłonią w blat biurka.
– Nie wchodź mi, do diabła, w słowo – grzmi ostro i donośnie.
Podskakuję w miejscu i wtapiam plecy w oparcie fotela.
Odpowiadam mu ledwie słyszalnie:
– Przepraszam, panie dyrektorze.
– Czy moja szkoła wygląda jak cyrk? – rzuca retorycznie i wręcz osacza mnie spojrzeniem pociemniałych oczu. Nie potrafię utrzymać naszego kontaktu wzrokowego, kiedy traktuje mnie w tak oschły sposób, mimo że ma ku temu powód, bo zawiniłam.
Przerażający. Jest potwornie przerażający.
– Masz mi odpowiedzieć – zwraca się do mnie z jasnym żądaniem, a ja znowu na niego spoglądam i widzę, jak jego nozdrza falują, gdy nabiera potężny wdech nosem, jakby znajdował się na granicy cierpliwości. – Wymagam odpowiedzi na swoje banalne pytanie.
– Nie – odpieram chrapliwie. – Pańska szkoła nie przypomina cyrku.
Pochyla się śmielej do przodu i unosi przy tym pytająco brew.
– Więc dlaczego miałbym zostawić w niej naczelnego klauna? – docieka tak jadowicie i cicho, że ledwie mogę zrozumieć, co mówi.
Poniżające słowa zostawiają mnie z wrażeniem, że żołądek zaciska mi się węzeł. Nagle odzywa się we mnie ochota, by zwymiotować przez ogarniającą mnie panikę. On… nie może tego zrobić. Nie może. Marzyłam całe życie, by szkolić warsztat właśnie tu.
Rozdygotana upewniam się, że dobrze go zrozumiałam:
– Chce mnie pan wyrzucić?
On patrzy groźnie wprost na mnie.
– Z hukiem, Panno Nieokrzesana. Z wielkim hukiem.
Zaciskam powieki. Wcześniej dostrzegam, że dyrektor odbija się od biurka, przesuwa w zamyśleniu dłonią po żuchwie i zaczyna nieprędki marsz przez skąpany w mroku gabinet. Przez ciemności w nim panujące czuję się bardziej nieswojo, zwłaszcza że w powietrzu oprócz zapachu farb krąży niezaprzeczalny gniew Rhodesa Covingtona.
Boże, nie dowierzam, jak znowu wali mi serce.
Wiele wspólnego ma z tym fakt, że nigdy nie spotkałam mężczyzny, który byłby tak chłodny, nieczuły i przy tym… onieśmielający. Bez przerwy odnoszę wrażenie, że ten patrzy na mnie niczym na niewiele znaczącego pionka, którego wie, że może bez trudu zbić.
Otwieram oczy i widzę, że dyrektor zatrzymuje się, opiera lędźwie o parapet okna oraz zakłada ofensywnie dłonie na biodrach. Obserwuje mnie przez moment w milczeniu, skuloną i przestraszoną. Gdyby nie to, że od zawsze pragnęłam dostać się do najlepszej akademii sztuki w kraju, nigdy nie dałabym się tak stłamsić facetowi, bo mój charakter by mi na to nie pozwolił. Sęk w tym, że tego pragnęłam i chcę za wszelką cenę zostać w tej szkole dłużej niż jeden dzień.
Ton, którym zaraz zwraca się do mnie Covington, jest wrogi i ponury.
– Nie zamierzam trzymać w swojej elitarnej szkole kogoś, kto może znowu zagrozić jej nieposzlakowanej opinii. Kto nie szanuje moich żelaznych zasad, więc również mnie. Dbam o renomę miejsca, które zbudowałem od fundamentów, dlatego spakuj się jak najszybciej, bo w tej chwili skreślam cię z listy uczniów i zastrzegam, że twój powrót tu nie będzie możliwy.
Gwałtowne uderzenie gorąca sprawia, że w jednej sekundzie przestaję oddychać. Więc jednak… więc jednak mnie wyrzuca. Podrywam się natychmiast na siedzeniu i wyrzucam spomiędzy wykrzywionych ust nędzny, błagalny protest.
– Nie może mnie pan skreślić.
Czuję, jak dłonie zaczynają mi się pocić i jak pod moimi powiekami wzbiera uporczywe ciepło. Dyrektor przygląda mi się bez grama współczucia przez parę sekund, a po ich upływie, jak gdyby nic, wraca do biurka i rzuca na jego blat zgarniętą w międzyczasie z regału książkę.
– Mogę – obwieszcza z początku krótko oraz bezdusznie. Później, przyglądając mi się, ciągnie: – Dostałaś regulamin obowiązujący w mojej szkole. Rzecz świętą w miejscu, w którym się znalazłaś. Na pierwszej stronie widnieje zapisek o kategorycznym zakazie przerywania ciszy nocnej i robienia głupot, przez które, w razie gdyby ktoś z zewnątrz się o nich dowiedział, dobre imię mojej akademii mogłoby ucierpieć. Czym był więc taniec erotyczny na latarni przy głośnej muzyce jak nie głupotą, która mogłaby zaszkodzić tej placówce?
– On nie był wcale erotyczny… – protestuję niepewnie, licząc, że stojący naprzeciwko Covington pomyśli, że podczas trwania mojego popisu źle coś zinterpretował.
On jednak wszystko dobrze zinterpretował.
– Ściągnęłaś z siebie kurtkę, którą dostałem w twarz – wtrąca z tą swoją, już wiem, że charakterystyczną powagą, natomiast mnie przechodzi prąd najprawdziwszej żenady, bo nie wierzę, że spośród wszystkich imprezowiczów, to właśnie dyrektor oberwał moim ciuchem.
– Serio? – wykrztuszam zaskoczona, lecz szybko się poprawiam, widząc że Covington ściąga ciemne brwi: – To znaczy… naprawdę?
– Na twoją niekorzyść, naprawdę.
Nie odzywam się. Czuję, że brakuje mi słów i jedynie otwieram drżącą ręką książkę z zapisanym na jej kartkach regulaminem, nawet nie wiem dlaczego. Śledzę wzrokiem zapiski na jego pierwszej stronie i znoszę wzrok mężczyzny utkwiony w mojej twarzy. W końcu na powrót odnajduję jego spojrzenie i wydobywam z siebie przeniknięte skruchą zdanie:
– Ja… głupio mi, panie dyrektorze.
On siada na swoim fotelu i potrząsa głową.
– To nieistotne. – Obojętny sięga po leżące na blacie dokumenty oraz zapala przy okazji, także znajdującą się na nim, niedużą lampkę, której światło przepędza odrobinę wszechobecnego mroku. – Skończ się kajać i rany boskie, zejdź mi z oczu.
Zaciskam uda, wcześniej wtykając między nie ręce.
– Kiedy strasznie zależy mi, żeby zostać w akademii.
– Numer, który odstawiłaś, jest niewybaczalny.
– Nauka tutaj była moim marzeniem, odkąd pamiętam. – Próbuję jakoś na niego wpłynąć, jednak Covington rzeczywiście nie wydaje się facetem, którego można przekonać do zmiany zdania. – Proszę o drugą szansę. Zrobię cokolwiek, tylko niech pozwoli mi pan zostać.
Dyrektor składa podpis na jednym z papierów. Nie patrzy na mnie, jakby uważał naszą rozmowę za zakończoną i nie chciał marnować na mnie więcej swojego czasu. Po tym, jak odkłada niedbale pismo na bok, kieruje do mnie jedynie znudzony pomruk:
– Wiesz, komu powinnaś zdać klucz do pokoju?
– Wiem.
Zapewne komuś, od kogo go zabrałam.
– Wyśmienicie. Więc wynocha.
Walczę z wrażeniem, że bezsilność zalewa moją krtań. Chociaż pragnę powstrzymać łzy i się nie mazać, a już na pewno nie przed nim, jest mi trudno tego dopiąć… przecież latami doskonaliłam swoje umiejętności, żeby pewnego dnia tutaj trafić. Miałabym teraz naprawdę wrócić do domu za wybryk po pijaku?
– Posądzam cię o bycie niemądrą i roztrzepaną, ale nie głuchą, Callahan – dorzuca zniecierpliwiony dyrektor, natomiast ja siąkam pośpiesznie nosem, czując się bardziej bezradna niż kiedykolwiek. – Mam dużo pracy. Skończ suszyć mi głowę, rozumiesz?
– Proszę. Nie zmarnuję kolejnej szansy…
Łypie na mnie złowrogo.
– Nie zmarnujesz, bo jej ode mnie nie otrzymasz.
Chociaż powinnam już dawno wstać i wypełnić skierowane do mnie przez Covingtona polecenie, czuję, że pod żadnym pozorem nie mogę się tak łatwo poddać. Zamierzam uczepić się każdej deski ratunku, dlatego rozglądam się chyba po raz setny po gabinecie, w którym dla odmiany panuje półmrok, aż skupiam uwagę na nieszczęsnym regulaminie i jego treści.
Zapatruję się w niego i po chwili doznaję olśnienia.
– Zaraz, zaraz… – Uwalniam bez kontroli płytki i rwący oddech w przestrzeń pomiędzy nami, w międzyczasie biorąc szybko do ręki opasłą książkę oraz raz jeszcze czytając zapiski znajdujące się na jej pierwszej stronie. – Pan nie może mnie przecież wyrzucić.
Covington zerka na mnie ukradkiem, co widzę, bo podrywam głowę.
– Niby dlaczego nie?
Przesuwa końcem długopisu po wardze, jakby nad czymś intensywnie rozmyślał.
– Tutaj jest napisane, że regulamin obowiązuje od początku danego roku szkolnego do dnia jego zakończenia. – Spuszczam ponownie rozbiegany wzrok i śledzę palcem właściwe zdanie, niemalże płacząc przy tym ze szczęścia. – Rok szkolny zaczyna się za kwadrans. Dzisiaj więc regulamin szkoły nie jest ważny.
Krzyżuję spojrzenie z mężczyzną. Tym razem na mojej twarzy gości szeroki uśmiech, chociaż zdobią ją również łzy, które w którymś momencie tak czy siak spłynęły po moich policzkach, gdy uderzyło we mnie przeczucie, jakbym naprawdę znalazła się pod kreską.
– Zostaję w akademii – podsumowuję, ciesząc się niczym dziecko.
Covington odchyla się na fotelu i bawi trzymanym w dłoni długopisem. Jedynym punktem, na którym się koncentruje, są moje wygięte w uśmiechu usta. Ma ponownie ściągnięte te swoje krzaczaste brwi i iskrę w oku, jakby podziwu… ale pewnie tylko mi się wydaje.
Na pewno tak jest.
– Może i rok szkolny jeszcze się nie zaczął, ale moje obserwacje twojej osoby zdecydowanie tak – stwierdza, przenosząc wzrok na moje oczy. – Mam potwornie silne przeczucie, że nie nacieszysz się długo tym swoim cwanym wybrnięciem z obecnej sytuacji, bo zaraz wywiniesz kolejny numer, na którym i ponownie cię przyłapię, i za który nie zawaham się osobiście spakować twoich rzeczy oraz wywalić ich za teren mojej placówki.
Nie przestając się szczerzyć, protestuję, składając ręce jak do modlitwy.
– Nie wywinę kolejnego numeru.
– Zadbajmy o to.
– Słucham?
– Tę noc w ramach kary spędzisz na dokładnym czytaniu regulaminu szkoły. – Mężczyzna ciągle taksuje mnie spojrzeniem, które sprawia, że czuję się nieswojo. – Nie myśl, pod żadnym pozorem, że tak łatwo odpuszczę ci to, co zrobiłaś.
Z jakiegoś powodu ciarki przechodzą wzdłuż mojego kręgosłupa, gdy słyszę ulatujące spomiędzy ust dyrektora trzy słowa: nie oraz odpuszczę ci. Badam lekko drżącymi palcami okładkę księgi, nie zrywając naszego kontaktu wzrokowego pełnego podejrzanego napięcia.
Po kilku sekundach odpowiadam mu nareszcie uległym skinieniem.
– No dobrze – potwierdzam jeszcze na głos, że zamierzam spełnić jego rozkaz, wiedząc, że tego ode mnie oczekuje. Powoli podnoszę się z miejsca z zamiarem udania się z książką do pokoju i dorzucam do tego potulne: – W takim razie przeczytam go dokładnie.
– Tutaj.
Zdezorientowana na powrót opadam tyłkiem na fotel.
– Co? – zapominam się, jednak jestem zbyt zdezorientowana, by poprawić swoje nietaktowne „co” na nieco bardziej właściwe w obecnej sytuacji „proszę”. Covington natomiast wskazuje sugestywnym kiwnięciem na miejsce naprzeciwko siebie, które zajęłam przed momentem znowu, i założę się, że uważa swoje zamiary za jasne.
Dopiero widząc, jak gapię się na niego niczym na fatamorganę, wzdycha.
– Przy mnie – uściśla z chrypką w sposób, jakby był już zmęczony samą rozmową ze mną i myślę, że w zasadzie tak właśnie jest. – Będziesz czytać go przy mnie i pod moim okiem do rana. Jak wcześniej wspominałem, mam sporo pracy, więc będę mógł cię przypilnować.
Lustruję go pełnym niedowierzania wzrokiem. Jak on to sobie wyobraża? Że niby wytrzymam ślęczenie przez całą noc w jednym pomieszczaniu z facetem takim jak on? Ten gość mnie przeraża. Wnętrzności skręcają mi się ze strachu, kiedy tylko na mnie zerknie, a serce obija się o żebra, gdy jedynie zwróci się do mnie tym tonem władczego pana dyrektora.
Chryste… ja mu tu naprawdę zejdę.
– A-ale jutro mamy pierwsze zajęcia – zauważam przerażona samym wyobrażeniem spędzenia z nim kolejnych godzin. – Jak na nie wstanę, jeśli spędzę tu całą noc?
Covington słysząc mnie, prycha.
– No popatrz, skacowany śpioszku, a mogłaś już ślinić poduszkę, zamiast wywijać na latarni – drwi ze mnie, a to nie wydaje mi się już choćby najmniejszym zaskoczeniem. Zaraz poważnieje jednak i docieka: – Co ci strzeliło do głowy, żeby rozbierać się na słupie?
Zmieszana milczę.
– To było… wyzwanie – odpowiadam po może minucie ciszy, w trakcie której stwierdzam w myślach, że wykonane przeze mnie zadanie w rzeczy samej było strasznie głupie, nawet jeśli imprezy rządzą się swoimi prawami i ludzie robą na nich popieprzone rzeczy.
– Wyzwanie – powtarza za mną Covington, posługując się zamyślonym tonem.
Jego nieprzychylnie patrzące na wszystko i wszystkich ślepia świdrują mnie.
– Skoro tak za nimi przepadasz, może ja ci jakieś dam, co?
Zdziwiona mnę w dłoni rąbek sukienki.
– O czym pan mówi?
Mężczyzna wpatruje się we mnie o kilka chwil za długo. Po chwili wraca jednak do podpisywania okazałej sterty dokumentów leżącej na biurku i bez większego zainteresowania moją osobą ucina rozpoczęty przez siebie temat, pomrukując pod nosem pewien rozkaz:
– Czytaj. – Jasne, że chodzi mu o ten beznadziejny regulamin. – Jutro stawisz się znowu w moim gabinecie i przepytam cię ze znajomości zasad panujących w mojej akademii. Każdy uczeń ma je znać, a ty będziesz miała przyjemność udowodnić mi to prędzej niż reszta.
Widząc oczami wyobraźni, co wydarzy się jutro w tym gabinecie, odczuwam kolejną falę zdenerwowania przechodzącą przez całe znajdujące się bez przerwy w tej samej sztywnej i wyprostowanej pozycji ciało. Wydaje mi się, że Covington zrobi dosłownie wszystko, by się mnie stąd pozbyć, a przynajmniej uświadomić mi, że to on rozdaje tu karty i więcej razy go nie przechytrzę, tak jak udało mi się to zrobić jakimś cudem dzisiejszej nocy.
Zanim zdążę ugryźć się w język, stwierdzam cicho:
– To brzmi, jakby się pan na mnie po prostu uwziął.
Dyrektor unosi na mnie niewzruszony wzrok.
– Może to zrobiłem?
Ucisk wzbiera w dole mojego brzucha. Nadal siedzę przed Rhodesem Covingtonem cała w nerwach, ale w tej jednej chwili czuję się też delikatnie zaskoczona z powodu jego szczerego wyznania. Bo… jak to? Szanowany dyrektor oznajmia, że zamierza się na mnie uwziąć bądź już to zrobił? Nie widzi w tym niczego złego? Ponadto mówi mi o tym tak otwarcie?
Och, chyba żartuje, prawda? Tym razem z pewnością musi to robić.
– To nie brzmi fair – odpowiadam.
Kącik jego ust ledwie zauważalne drga.
– W mojej szkole nie wszystko, co robię oraz mówię, musi być fair – odpiera spokojnie z wyraźną wyższością, czym wprawia mnie w osłupienie. Nie nabijał się ze mnie. Zamierza rzucać mi kłody pod nogi. – Więc sam się sobie dziwię, że w tym wypadku postąpiłem fair i uznałem za słuszną twoją bystrą uwagę związaną z okresem obowiązywania regulaminu.
– Dlaczego ją pan uznał?
Dyrektor ponownie tej feralnej dla mnie nocy opiera przedramiona na blacie swojego biurka i pochyla się w moim kierunku. Puls znacząco mi przyśpiesza, ponieważ powietrze wypełniające pogrążony w półmroku gabinet staje się jeszcze bardziej duszne, a już zwłaszcza, gdy Rhodes Covington patrząc wprost na mnie, wydobywa z siebie gardłowy szept.
– Żeby niedługo przyłapać cię na ewidentnym potknięciu… – zdradza z pewnego rodzaju zawziętością, jakby doprawdy tylko nie mógł się doczekać, aż taki moment nadejdzie – …a wtedy patrzeć, jak nie jesteś w stanie się już wybronić.
Wgapiam się w niego z niedowierzaniem. Ten facet jest bezczelny. W dodatku założę się, że czuje się kompletnie bezkarny, kiedy znowu siada na fotelu w wygodnej pozycji i poluźnia swój czarny krawat. Obserwuję, jak to robi, a on obserwuje mnie. Po chwili opuszcza rękę, kiwa głową i zwraca się do mnie z tylko na pozór życzliwą odzywką:
– Miłej lektury, panno Callahan.
DREAM
– Mam nadzieję, że podoba wam się w akademii pana Covingtona.
Ledwo rejestruję wesoły głos starszej pani Mindler, a wszystko przez to, że nadal jestem strasznie zmęczona po nocy spędzonej na przyswajaniu regulaminu szkoły. Dyrektor nie miał dla mnie litości i pozwolił mi udać się do pokoju dopiero po szóstej rano. Widziałam go po raz ostatni, gdy guzdrałam się przez plac do części budynku akademii, gdzie znajduje się internat, a on odjeżdżał wtedy z parkingu nieopodal uliczki, przez którą wyjeżdża się z terenu placówki. Patrząc, jak jego samochód znika w jej mroku, nie mogłam się powstrzymać… I chociaż brzmi to dziecinnie, potrzebowałam dać upust złości po tym, co mi zafundował: pokazałam mu więc środkowego palca, nawet jeśli wiedziałam, że on sam tego nie zobaczy. Zrobiłam to, bo czułam w kościach, że przez jego przetrzymywanie mnie u siebie, dzisiaj będę nie do życia.
No i rzeczywiście taka jestem.
Całe szczęście Linda Mindler, również jedna ze słynniejszych malarek w stanie, jest w podeszłym wieku i przez te swoje wielkie bryle nie widzi, że siedząc na stanowisku najbardziej oddalonym od jej biurka, powoli przysypiam. Profesorka gdera o tym, że jest opiekunką naszego roku, natomiast ja przetrząsam półprzytomnym wzrokiem salę, gdzie przebywamy. Znajduje się na jednym z niższych pięter akademii, więc przez okna w niej można dostrzec idących ulicami miasta ludzi. Wypełnia ją wiele sztalug i krzeseł, na których siedzą pierwszaki.
Większość z nich gapi się na mnie bardziej lub mniej dyskretnie.
Domyślam się, co za tym stoi. Często powtarzana – jak słyszałam, idąc tu korytarzem – wieść, że w nocy skończyłam na dywaniku Rhodesa Covingtona. Mam wrażenie, że rozniosła się ona już po całej szkole i że dosłownie każdego dziwi moja obecność na zajęciach. Przecież, ze względu na podobno niepobłażliwy charakter Covingtona, powinnam zostać wydalona w trybie natychmiastowym za numer, który odstawiłam na imprezie.
Jednak nie zostałam i w tym momencie mam gdzieś spojrzenia reszty uczniów z mojego roku. Na szczęście nie muszę szukać znajomych wśród osób, które obecnie przypatrują mi się jak obiektowi w muzeum, ponieważ mam Caleba. No i Lisę oraz Colina.
Z nimi nie czuję się i nie będę czuła samotna.
Wtem pani Mindler zaczyna przechadzać się po sali, dlatego tym razem wsłuchuję się w to, co mówi. Zwłaszcza że kiedy wygłasza swój monolog, również przygląda się nieco uważniej twarzom swoich nowych uczniów.
– Dzisiaj chciałabym zobaczyć wasz warsztat – oznajmia, ciągnąc za sobą kolorową, sięgającą podłogi sukienkę. – Namalujcie dowolny obraz. Może on przedstawiać cokolwiek będziecie mieli ochotę na nim uwiecznić. Puśćcie wodze fantazji, a ja będę spacerować między wami i przyglądać się temu, co tworzycie. Jestem bardzo ciekawa waszych dzieł i tematu, jakiego się w nich podejmiecie, dlatego zajmijcie się już pracą.
Ktoś prosi, by profesorka do niego podeszła, co też kobieta od razu czyni. Natomiast reszta uczniów, wedle jej polecenia, zabiera się bez zwłoki do działania. Sama również skupiam uwagę na położonym na moich kolanach pustym szkicowniku i zastanawiam się, co mogłabym nabazgrać na jednej z kartek. Może ukochane Aspen? Tęsknię za nim i ogólnie za każdym, kogo tam zostawiłam.
Wracam do rzeczywistości dopiero, gdy czuję, że ktoś zajmujący sąsiednie stanowisko szturcha mnie lekko w bok. Spoglądam na nieznajomą blondynkę, a ona uśmiecha się do mnie niesamowicie ciepło i ochoczo wyciąga w moją stronę dłoń.
– Hej – wita się ze mną radośnie i wydaje się przy tym… cóż, całkiem miła, przynajmniej na pierwszy rzut oka. – Jestem Iris, a ty Dream, prawda?
Podaję jej rękę.
– Tak, jestem Dream.
Po uprzejmym uściśnięciu jej dłoni prędko cofam swoją, by przebiec nią po brodzie w poszukiwaniu śladu po zjedzonym niedawno w pośpiechu śniadaniu. Błękitne oczy koleżanki obserwują mnie bowiem bacznie, a to daje mi do myślenia.
– Mam coś na twarzy, że tak mi się przypatrujesz? – wzdycham w końcu.
– Nie, co ty. – Iris śmieje się dyskretnie. Obie zerkamy w tym samym czasie w stronę pani Mindler, aby upewnić się, że umyka jej nasza rozmowa.
Po chwili ponownie odnajdujemy swoje spojrzenia.
– Po prostu zastanawiam się… czy nasz dyrektor serio jest aż tak straszny? – Dziewczyna zniża głos do konspiracyjnego szeptu i zakładam, że gdy słyszę jej pytanie, na moją twarz wstępuje zmęczenie. Moja rozmówczyni prędko bowiem dorzuca: – Wybacz, słyszałam, że byłaś u niego na dywaniku, i korciło mnie, żeby się tego dowiedzieć.
Nie chcę wyjść na sztywniarę traktującą wizytę u Covingtona jak pilnie strzeżony sekret. Sama zresztą po czasie podchodzę do niej z większym dystansem. Ona była i minęła, teraz zamierzam jedynie odbębnić następną, w trakcie której dyrektor przepyta mnie z reguł panujących w akademii, a potem zapomnieć o złych początkach nauki w tym miejscu. Mam nadzieję, że ten buc mi na to pozwoli. Mam co do tego wątpliwości, bo potwierdził przecież, że będzie miał mnie ciągle na oku i do tego będzie szukał na mnie ewidentnego haka.
Tego akurat nie zdradzę Iris. Na milion procent nie uwierzyłaby, że sam Rhodes Covington powiedział mi coś takiego. Że tak powszechnie szanowany i niepodważalnie ważny człowiek zwyczajnie obrał sobie za cel uprzykrzenie mi życia.
Zostałabym, cholera, wyśmiana.
– Rzeczywiście byłam u niego na dywaniku – potwierdzam zrezygnowana, bo jednak średnio chce mi się o tym gadać i w ogóle wracać do tego pamięcią. – I fakt, jest straszny.
– Ale dlaczego wszyscy tak mówią? – dopytuje dziewczyna. – No powiedz coś więcej, przecież rozmawialiście, podobno całkiem długo.
Przypominam sobie rozmowę z nim i czuję, jak przechodzą mnie ciarki. Nie próbuję się nawet oszukiwać. Doskonale wiem, że mimo upływu kilku godzin i pozornym oswojeniu się z nocną sytuacją, wciąż boję się Rhodesa Covingtona tak samo. Sądzę, że nie przestanę tego prędko robić. Ten facet ma w sobie coś, przez co po prostu bez przerwy się go obawiasz, nieistotne, ile razy miałeś z nim styczność i czy wasze stosunki stały się cieplejsze.
Akurat to nam nie grozi, prycham w duchu.
– On… nie należy do najmilszych osób – zdradzam i odnajduję wzrokiem martwy punkt na kartce mojego szkicownika, wokół której koncentruję uwagę. – Nie będzie zwracał się do ciebie uprzejmie, do tego raczej nigdy nie spojrzy na ciebie przyjaźnie ani nie da ci się poczuć przy sobie komfortowo. Jest raczej chamski i oschły. Nie toleruje łamania jego zasad. Tak, zdecydowanie tego nie toleruje. – Spoglądam znowu na zasłuchaną w moje słowa Iris.
Ona rzuca jedynie krótki komentarz:
– O jeny.
Kiwam głową.
– No… cham z niego.
– Jak udało ci się przekonać go, żeby nie skreślał cię z listy uczniów? – zastanawia się, sięgając w międzyczasie po ołówek leżący na niedużym stoliku obok, którym zapewne nakreśli pierwszy rysunek w swoim szkicowniku. – Przecież zlekceważyłaś jego reguły.
Zagadana i wpatrzona w koleżankę macham ręką w powietrzu.
– Wyłapałam pewien szczegół w regulaminie i…
Nie dokańczam, ponieważ przerywa mi szorstki głos:
– Jeśli panna Callahan nie zamknie za moment tych swoich wygadanych ust, skończy w ciemnym, szkolnym magazynie, rozkładając tam nową dostawę farb. Do tego osobiście wpuszczę tam szczury, by mieć pewność, że już więcej nie ośmieli się przeszkadzać profesorom w zajęciach.
Przerażona podskakuję na swoim miejscu oraz zaczynam rozglądać z paniką po wypełnionej uczniami sali w poszukiwaniu Rhodesa Covingtona. To na pewno on odezwał się przed momentem, jestem o tym przekonana, mimo że przecież ani przez sekundę nie spędzał z nami pierwszych tego dnia zajęć z panią Mindler.
Nagle go dostrzegam.
Ubrany nienagannie, w białą koszulę i garniturowe spodnie, opiera się swobodnie ramieniem o ścianę blisko zamkniętych drzwi. Wpatrzony jest wprost we mnie. Nie mam pojęcia, co tu robi ani kiedy się pojawił, ale wiem za to, że kolory na sto procent odpływają z mojej twarzy, gdy tylko nasze spojrzenia się spotykają.
Wszystko dlatego, że to jego jest przeraźliwie surowe. Bez trudu sprawia, że zaczynam nerwowo wyginać kostki na różne strony, aż w końcu splatam ze sobą nogi tak mocno, że odczuwam przy tym znaczny dyskomfort.
Covington mruży nieprzychylnie oczy.
– Wstań – rozkazuje mi.
Analizuję w głowie sytuację: znajdujemy się w sali pełnej pierwszaków, wszyscy się na nas gapią. Zakładam, że dyrektor każe mi wstać, ponieważ chce odstawić ze mną szopkę, która dla reszty będzie przestrogą, by mu nie podpadać. Nie wygląda, jakby brał pod uwagę mój sprzeciw. Jest zirytowany. Znowu. Czując się jak mięso armatnie, wstaję i ze zwieszonymi ramionami czekam na kolejny ruch obserwującego mnie z obojętną miną mężczyzny.
– Co tutaj robię? – pyta bez owijania w bawełnę.
Odpowiadam mu szczerze:
– Nie wiem.
Unosi brew.
– Dlaczego?
– Ponieważ zamiast uważać na lekcji, rozmawiałam z Iris.
Mężczyzna krzyżuje ręce na klatce piersiowej w stanowczy sposób. Tyle wystarczy, by kolejny raz uleciała ze mnie calutka odwaga, chociaż nie należę wcale do osób, które łatwo przestraszyć. Nie wiem, jak on to robi… jak już od ubiegłej nocy wywiera na mnie niesamowicie dziwny wpływ i sprawia, że, a niech mnie, przestaję poznawać samą siebie.
Pozostaje nieprzystępny i oziębły, gdy zaraz zadaje mi następne pytanie.
– Jesteś z siebie dumna? – zastanawia się, przechylając głowę.
Czym prędzej protestuję.
– Nie… Absolutnie nie jestem z siebie dumna i potwornie przepraszam. – Przełykam poczucie, jakby coś utknęło w moim uschniętym na wiór gardle. – Nie będę już plotkować z koleżankami i przeszkadzać profesorom w prowadzeniu zajęć.
Domyślam się, że dyrektor tego ode mnie oczekuje: potulnego schowania głowy w piasek i obietnicy, że nie otworzę więcej ust do nikogo w trakcie trwania lekcji. Ta reguła również znalazła się w świętym regulaminie. Mówi, że uczeń pod żadnym pozorem nie może utrudniać pracownikom akademii przekazywania wiedzy, dlatego nie kłócę się z Covingtonem. Zwłaszcza że samą swoją postawą doprowadza do tego, że strasznie plącze mi się język.
– Chcesz się czegoś nauczyć czy może dowiadywać, jaki konkretnie kolor lakieru mają inne uczennice na paznokciach? – rzuca z szyderczą nutą, choć mógłby darować sobie tę odzywkę, skoro przeprosiłam go za swoje zachowanie. – Powiedz, na czym ci zależy, panno Callahan – ponagla mnie. – Musimy rozwiać wszelkie niejasności.
Patrzę prosto w jego brązowe, utkwione we mnie oczy.
– Nauczyć, panie Covington. Chcę się czegoś nauczyć.
Nabiera głębszy wdech, rozkładając ręce.
– Powiedzmy, że ci wierzę.
– Mam taką nadzieję.
– Siadaj i zacznij pracować nad obrazem – kieruje do mnie następny rozkaz, który wypełnię bez mrugnięcia okiem, chociaż nie czuję się z tym w porządku, bo nie cierpię tego, jaką Covington ma nade mną władzę. Ani tego, że na jego obojętnej twarzy dostrzegam ledwie zauważalnie zadowolenie, co potwierdza tylko słowa wypowiedziane przez niego w nocy… że być może się na mnie uwziął.
Cham na pewno to zrobił.
– Dobrze – dodaję, zajmując miejsce.
Covington ponownie unosi sugestywnie brew.
– Dobrze, panie dyrektorze – poprawiam się i wlepiam wzrok w szkicownik, próbując jednocześnie pozbyć się myśli, że jest mi podejrzanie duszno, choć wydaje się to niedorzeczne, bo w centrum Denver jest dzisiaj bardzo wietrzenie, a okna w sali są uchylone.
Mężczyzna już mi nie odpowiada. Chyba nawet nie patrzy na mnie ani sekundy dłużej, bo nie czuję się przyparta do muru jego ostrym spojrzeniem. Oddycham cicho z ulgą i sięgam po ołówek, udając przed wszystkimi, że to wcale nie tak, że prawie zeszłam przed momentem na pieprzony zawał serca przez konfrontację z Covingtonem.
Profesorka po chwili odchrząkuję, przerywając ciszę.
– Pan Covington zjawił się na naszych zajęciach w ramach wizytacji, jeśli ktoś z was wcześniej nie zauważył jego wejścia do sali bądź też nie dosłyszał, gdy wam o tym mówiłam – wyjaśnia, a ja wiem, że pani Mindler kieruje swoje słowa do mnie. No i może też do siedzącej obok Iris, bo kątem oka widzę, że blondynka zwiesza głowę, jakby w zawstydzeniu.
Jej również jest głupio.
– To niecodzienna sytuacja – kontynuuje kobieta, dlatego znowu koncentruję się w pełni na jej osobie. – Dyrektor rzadko zaszczyca nas swoją obecnością. Uprzedzę was jednak już teraz, że niedługo zjawi się u nas ponownie. Co prawda na krótko, ponieważ będziemy mieć dla was zaledwie garść potrzebnych wam informacji, a dotyczyć one będą wystawy waszych dzieł w jego galerii sztuki. Dziesięć, według nas oraz reszty komisji, prac wykonanych przez was na pewno stworzą ekspozycję zapierającą dech. Liczę, że się postaracie i że wybór zwycięskich obrazów okaże się dla nas trudny. Tymczasem wróćcie do zadania.
Robię to, czego wymaga profesorka. Zaczynam robić ołówkiem na kartce szkic krajobrazu gór w Aspen. I tylko w przypadkowym momencie odwracam od niego spojrzenie, by przenieść je na chwilkę na Rhodesa Covingtona oraz zauważyć, że uważnie na mnie patrzy.
Jest wczesny wieczór, kiedy po odbyciu zaplanowanych na dzisiaj zajęć wybieram się z Calebem na leniwy spacer po dziedzińcu akademii. Słońce chowa się powoli za okazałych rozmiarów budynkiem luksusowej kamienicy, a my idziemy przed siebie powoli, sprzedając sobie na zmianę świeże wieści. Gdy nadchodzi moja kolej, by streścić koledze przebieg ostatniej nocy i poranka, niespodziewanie mój głos zamienia się w męczeński jęk.
– Nienawidzi mnie – stwierdzam przekonana, że Covington tak jak zainsynuował w czasie mojej wizyty w jego gabinecie, obrał sobie za cel pozbycie się mnie ze szkoły. Nieważne, że to brzmi głupio i absurdalnie… on tak postąpił. Potwierdza to zadowolenie, które na sekundę wymalowało się na jego twarzy, kiedy spojrzał na mnie podczas zajęć z panią Mindler.
Caleb zerka w moją stronę z politowaniem i nie wygląda, jakby podzielał moje zdanie dotyczące rzekomego uwzięcia się na mnie przez Covingtona.
– Poważnie myślisz, że jest aż tak źle?
– Kazał mi czytać do świtu ten swój śmieszny regulamin, a dzisiaj rano na pewno specjalnie przyszedł na nasze zajęcia, żeby popatrzeć, jak ledwo funkcjonuję. Co za… cham. Świnia, prostak i wyrachowany buc – wyliczam zła, szczerze go nie cierpiąc.
Jego oraz tego, że wszystko zależy od jego kaprysu. Ponieważ ten burak miał rację. Może postępować fair lub tego nie robić i nikt mu tego nie zabroni, bo to przecież jego szkoła, w której on dyktuje zasady.
Griffin zatrzymuje się w miejscu, a ja podążam jego tropem i również zastygam w bezruchu. Zaraz potem czuję, że chłopak kładzie dłonie na moich ramionach.
– Wybacz, jeśli cię urażę, ale Dream, facet taki jak Covington nie przychodziłby na zajęcia pierwszaków, byle tylko nacieszyć oko widokiem wykończonej uczennicy, która zalazła mu za skórę – mówi to z pobłażliwym uśmiechem i patrzy mi w oczy.
No jasne. Nie wierzy mi, że Covington mógłby taki być. Szkoda, że jedynie ja słyszałam, jak nasz bezczelny dyrektor sam zasugerował w nocy, że faktycznie mógłby. Bo, w rzeczy samej, nikt nie posądzi kogoś takiego jak on o szczeniackie utrudnianie życia podopiecznej. Jeżeli powiem komuś o swoim problemie, on będzie pewny, że wyolbrzymiam sytuację. No i tak jest. Caleb ma mnie za przewrażliwioną i przekazuje mi to w subtelny sposób.
– To raczej zrządzenie losu, że przyszedł do was akurat dzisiaj – twierdzi. – A kara, którą dostałaś, czyli wkuwanie regułek… Nie bronię go, ale spodziewałem się, że nie podaruje ci wywijania tyłkiem na latarni. Nie, skoro przyzwyczaił wszystkich, że karze za najdrobniejsze błędy. To i tak cud, że nie wyleciałaś ze szkoły. Gdyby poważnie cię nienawidził, już byłabyś w domu i wyklinała go na milion sposobów.
Nie trzymam w sobie cichego burknięcia.
– I tak wyklinam go na milion sposobów.
Jego uśmiech staje się szerszy.
– No chodź tu, będzie dobrze.
Kolega przytula mnie do siebie. Odwzajemniam uścisk bez entuzjazmu i postanawiam, że już ani jednej osobie więcej nie wyznam, że Covington coś do mnie ma, skoro nikt, tak jak Caleb nie weźmie tego na poważnie. Chociaż przeklęty dyrektor naprawdę stwierdził, że tylko zaczeka na mój „następny popis” i wtedy osobiście spakuje mnie oraz wyrzuci za mury placówki, nie mam na to dowodu. A to równa się temu, że w oczach innych będzie bez winy.
– Niedługo wyrecytujesz mu kilka formułek z regulaminu i go udobruchasz – pociesza mnie Griffin. – Potem nie zrobisz już ani jednego słabego numeru więcej, nie będziesz mu wchodzić w drogę i przetrwasz tak kolejne lata.
– Zobaczymy. – Odsuwam się od chłopaka i ciągnę go w stronę szkoły, bo nogi zaczynają mnie boleć po długim spacerze. – Pojmuję już przynajmniej, dlaczego jest sam. Pewnie żadna kobieta nie potrafi wytrzymać z nim na dłuższą metę, nawet jeśli ma sporo kasy.
– Właściwie nie jest sam – oznajmia znajomy.
Zaskoczona spoglądam na niego.
– Nie?
– Ma partnerkę.
– Nie gadaj… – Przytykam wolną dłoń do rozdziawionych ust i po chwili, kiedy znajdujemy się już obok wejścia do akademii, siadamy na ławce. Oboje maksymalnie ściszamy głosy, by nikt, oprócz nas samych, nie był w stanie usłyszeć, o czym rozmawiamy. – Serio?
Caleb wzrusza ramionami i śmieje się pod nosem.
– Podobno przez wakacje znalazł sobie laskę – tłumaczy rozbawiony zapewne moją reakcją. – Mnie też trudno było w to uwierzyć, ale Lisa znalazła dzisiaj rano fotki z niedawnego bankietu, z których jasno wynika, że są razem. Wiesz, połykają się na nich i takie tam. Ta biedna kobieta na imię Sydney, ma tyle lat co on i do tego jest jakąś tam projektantką mody.
Tak, zdecydowanie jest biedna, dodaję w duchu. No chyba, że gustuje w oziębłych i wyrachowanych draniach, którzy rzucają rozkazami na prawo i lewo oraz lubią gnębić ludzi, których mają pod sobą… w takim wypadku trafiła na idealnego faceta dla siebie.
– Sporo o niej wiecie – stwierdzam po namyśle.
Szatyn przytakuje.
– Później jeszcze wspólnie poszukaliśmy informacji na jej temat. Niby każdy uczeń stąd powinien mieć w nosie fakt, że Covington kogoś ma, ale przyznaj, też lubisz świeże plotki i też, skoro go trochę poznałaś, zaczęłaś przed momentem zastanawiać się, która kobieta w ogóle zechciała go z takim ciężkim charakterem. – Ciągle roześmiany Griffin trąca mnie w bok.
Unoszę kącik ust i przyznaję mu rację.
– To prawda.
Oboje milkniemy. Chcąc nie chcąc, zastanawiam się wtedy, czy Rhodes Covington od początku mógł być takim dupkiem, czy też może to jakieś przykre zdarzenia z jego życia uczyniły go właśnie takim. Niewiele wiadomo o jego przeszłości. Właściwie nie wiadomo o niej niczego, więc trudno jest mi odnaleźć sensowną odpowiedź na moją zagwozdkę. Matko, nie powinnam jej mieć. Po co byłaby mi niby wiedza, czy Covington od zawsze był takim szorstkim i nieempatycznym durniem? Absolutnie do niczego jej nie potrzebuję.
Caleb zauważa, że coś mnie zastanawia.
– Nad czym tak główkujesz?
– Dobrze, że przekonał do siebie jakąś kobietę.
Próbuję wykombinować coś na poczekaniu. Nie powiem mu przecież, że rozmyślam po prostu o nim, bo mógłby jeszcze uznać, że ten burak mi się spodobał czy coś, a tak nie jest. Daleko mi do uznania Covingtona za atrakcyjnego głównie przez jego odpychający charakter. No i raczej nie byłoby to zbyt właściwe… jest dużo starszy ode mnie i jest dyrektorem.
Znajomy spogląda na mnie pytająco.
– Niby dlaczego to dobrze, że kogoś sobie znalazł?
– Może jeśli się trochę zabawi z tą swoją kobietą, będzie mniejszym bucem? – sugeruję, przymykając na moment powieki i z zadowoleniem wystawiając twarz ku zachodzącemu słońcu. – Dobra zabawa poprawia nastrój, a Covingtonowi ewidentnie jej brakuje.
Parskam śmiechem i zaraz otwieram oczy. Wtedy nie spuszczam wzroku z Caleba, którego wesoła mina rzednie w zaledwie ułamku sekundy. Przyglądam mu się dociekliwiej, ale nie mam zielonego pojęcia, z czego wynika jego dziwna zmiana humoru, więc zamiast się domyślać, postanawiam o to po prostu zapytać:
– Co ci jest?
On nic nie mówi. Jedynie wskazuje drżącym palcem na coś znajdującego się za mną, a ja sztywnieję, bo nie mogłabym mieć aż takiego pecha w przeciągu dwóch dni. Za mną nie mógłby stać właśnie Covington, o którym przed momentem powiedziałam, że na pewno minęło sporo czasu, odkąd obchodził się z jakąś kobietą w łóżku i zażył przy tym dawkę zabawy.
Nie no, bez jaj.
Nie mogłabym walnąć takiej gafy.
Robi mi się cieplej, kiedy zerkam powoli przez ramię. Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie: natrafiam spłoszonym spojrzeniem na budynek szkoły, idących do niego na skróty przez pokryty zielenią plac uczniów, aż w końcu odwracam się całkowicie.
Wtedy zauważam czarne, wypastowane męskie buty.
Połykam tchnienie, mknąc wzrokiem wyżej, przez eleganckie spodnie, masywny pas oraz biel idealnie wyprasowanej koszuli. Po niej moim oczom ukazuje się twarz naszego dyrektora. Wymalowana na niej złość i surowość nie wróżą niczego dobrego. Patrzę na niego z dołu przez kilka niemiłosiernie dłużących się sekund. Następnie niezgrabnie podnoszę się z ziemi i chcę się jakoś wybronić, ale Covington mi na to nie pozwala.
– Marsz do mojego gabinetu – żąda, nim zdążę się odezwać.
Wzdrygam się ze strachu, gdy warczy nisko:
– Ale już, Callahan.