Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzeci tom historii Mercy Stone i Gabriela Crade’a z Diabłów Reno!
Mercy i Gabriel pod wpływem impulsu wzięli ślub w stylu, z jakiego słynie Las Vegas. Mimo że nie żałują tej decyzji, nie chcą się dzielić z nikim nowiną. Teraz zresztą ich myśli krążą wokół pojedynku Gabriela, od którego wiele zależy. Na szczęście mężczyzna wygrywa, ugruntowując swoją pozycję w bokserskim świecie.
Małżeństwo wydaje się służyć parze, ale do czasu. Oboje zaczynają mieć przed sobą coraz więcej tajemnic. Mercy nie potrafi odpuścić tego, co wydarzyło się w przeszłości. Sprawa napaści nie daje jej spokoju. Jednak dziewczyna nie dzieli się obawami z mężem, ponieważ on nie pochwala rozgrzebywania starych spraw.
Tymczasem obok Gabriela pojawia się inna kobieta. Małżeństwo zbudowane na dosyć chwiejnych fundamentach wkracza w pierwszy poważny kryzys. Po jednej z kłótni z Gabrielem Mercy znika bez śladu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 609
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©
Martyna Keller
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
All rights reserved
Redakcja:
Katarzyna Moch
Korekta:
Anna Adamczyk
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8178-889-2
Kobieta drgnęła, a potem poderwała głowę, słysząc stłumiony chichot.
Jej wyraz twarzy nie zmienił się nawet odrobinę na widok roześmianej Mercy Stone, stawiającej bose stopy na drewnianych słojach wbitych w przystrzyżony trawnik. Mercy biegła przed siebie pełna beztroski i niegasnącej euforii, nie oglądając się do tyłu, jak gdyby idący za nią w spokojnym tempie mężczyzna miał ją dogonić, a potem porwać do swojej posiadłości.
Czarnowłosa kobieta obserwowała ich z góry, stojąc nieruchomo na najwyższym stopniu schodów. Znajdowała się na wzniesieniu. Miała za sobą budynek oranżerii, a wokół siebie rzędy drzew, za którymi mogła się schować w razie potrzeby. Ale takowa wcale nie nadchodziła, więc nie obawiała się zdemaskowania. Znajdująca się kilkadziesiąt metrów od niej para była wpatrzona w siebie jak w obrazek i wyglądała na szczęśliwą, odurzoną sobą. Ich widok przywodził na myśl jedno, być może naiwne, pytanie: „Czy to nie dla takich właśnie osób było zarezerwowane długo i szczęśliwie”?
Promienie wschodzącego słońca opadły na jej bladą cerę, gdy pokręciła głową z bezdźwięcznym westchnieniem i wsunęła dłonie do kieszeni spodni. A potem przypomniała sobie, że to przecież nie potrwa długo. W końcu ta złamana dziewczyna należała do niej i tylko do niej. Była jej bronią. Asem w rękawie. Bezwładną marionetką, za której sznurki pociągała.
Usta kobiety mimowolnie rozciągnęły się w leniwym, pełnym zadowolenia i niejasnej satysfakcji uśmiechu. Było w nim coś demonicznego. Coś zgoła szalonego. Pewien rodzaj mrocznego obłędu, który wciąż spaczał jej umysł i nakazywał trwać w swoim postanowieniu.
Zanim odeszła, zostawiła po sobie na murze jedyny dowód swojej obecności.
Czarna dalia zerwana poprzedniego dnia była już uschnięta.
Zwiędła tak, jak miała zwiędnąć Mercy Stone.
Podjeżdżając sportowym mercedesem pod właściwą bramę, wzdycham ciężko. Wyciągam dłoń w stronę radia, by ściszyć rozbrzmiewającą w samochodzie piosenkę, a potem zsuwam nieco szybę i pozwalam, by strażnik przesunął czujnym wzrokiem po mojej absolutnie spokojnej twarzy. Kiedy nie wydaje się przekonany co do tego, że powinien wpuścić mnie na ogrodzony teren, ściągam z nosa okulary przeciwsłoneczne. Unoszę nieśpiesznie brew, a mężczyzna szybko doznaje olśnienia.
Wystarczy ledwie sekunda, by mnie rozpoznał. Uśmiecham się i dociskam pedał gazu.
Ethan Mayson wiele razy stwierdził, że patrząc mi w oczy, zaczyna wierzyć w to, że bazyliszkowe spojrzenie wcale nie musi być jedynie jakąś beznadziejną metaforą. Bowiem moje podobno również potrafi wzbudzać dziwny niepokój.
Lubię tego faceta, myślę, wjeżdżając na teren otoczony wysokim murem z drutem kolczastym. A przynajmniej toleruję go bardziej niż na samym początku.
Mijam plac i gęsto położone budynki, aż w końcu docieram do celu. Obcasy moich butów na szpilkach, zderzające się z betonową płytą, wydają z siebie charakterystyczny stukot, kiedy wysiadam z samochodu i rozpoczynam marsz w dobrze znanym mi kierunku.
Promienie słońca znajdującego się o tej porze w zenicie smagają moje odkryte ramiona, ale przyjemne ciepło szybko zostaje zastąpione chłodem bijącym od ceglanych ścian. Schodząc po obskurnych schodach do podziemi, wypuszczam ze świstem powietrze. Inferno wita mnie już od samego progu pustymi korytarzami i tą charakterystyczną upiorną aurą.
Nie marnując czasu, ruszam w stronę windy. Odwracam się w stronę panelu, by wcisnąć odpowiedni guzik. Niewielką komórką szarpie lekko, gdy ta rusza na sam dół, prosto do sali treningowej, w której odnajduję Ethana, Asha, Gabriela oraz kilku facetów ze sztabu klubu, siedzących gdzieś za nimi i zaciekle notujących coś w tych swoich ogromnych notesach. To jednak wyhaczona przeze mnie na samym początku trójka mężczyzn ucieka spojrzeniem do mojej osoby, gdy pytam bezceremonialnie:
– Obgadaliście już wszystko?
Zasiadam na jednym ze stopni schodów prowadzących na ring. Ash, który zaciekle nad czymś myśli, w tym czasie wsuwa między wargi końcówkę ołówka, Ethan opiera wyprostowane ręce za plecami, zaś Gabriel… cóż, on nie wydaje się wcale zaangażowany.
Z tego, co wiem, wynika, że wszyscy spędzający teraz czas w podziemiach spotkali się w nich, by przedyskutować kwestię organizacji gal dla amatorów. Może dwójka Diabłów nie stawiła się tutaj dobrowolnie, a z powodu namowy Maysona, ale nie zmieniało to faktu, że zarówno Ash, jak i Gabriel musieli udobruchać go jakkolwiek za te wszystkie treningi, na których w ostatnim czasie się nie stawili, o czym ich trener dowiedział się wczoraj, gdy wrócił z podróży po klubach bokserskich w kraju.
Mój mężczyzna co prawda nie miał z tym problemu, ale sam posiadał tę zadziwiająco prawdziwą świadomość, że jego obecność tutaj na niewiele się zda. Wolał w końcu brać udział w galach, niż je organizować.
Kiedy krzyżujemy spojrzenia, dostrzegam w jego oczach figlarną iskrę, która sprawia, że gdzieś w moim podbrzuszu rozlewa się dziwna fala gorąca. Na Boga, mam już na karku dwadzieścia trzy lata, a czasami wciąż czuję się jak jakaś małolata z tym całym wachlarzem emocji, który wzbudzają we mnie drobne gesty tego gbura.
– Znaczną część – odpowiada zdawkowo Mayson, więc odwracam głowę w stronę, z której dobiega zmęczony głos. Brwi mężczyzny pozostają odrobinę ściągnięte, zaś w jego oczach wyłapuję nieznośnie znajome zmęczenie. – Najtrudniejsza do rozegrania pod względem logistycznym będzie paradoksalnie gala w Atlancie. Zawsze to finał maratonu stanowił pewne meritum i spory problem, ale tym razem to jego początek daje nam w kość.
– Z czego to wynika? – pytam zaciekawiona.
Ash wysuwa z warg końcówkę ołówka i mamrocze:
– Z faktu, że renoma nazwiska twojego kochasia to jakiś pierdolony ewenement. Właśnie dlatego wciąż musimy główkować, jak poradzić sobie z nadmiarem kibiców zainteresowanych galą w Georgii i deficytem krzeseł na trybunach w początkowo wybranej przez Inferno hali – dokańcza z nieukrywanym przekąsem. – Nie ma innego wyjścia. Jeśli jest aż taki popyt na walkę kumpla Ethana, byłego założyciela Inferno i tego twojego mistrza świata, musimy w ostatniej chwili przed startem sprzedaży wejściówek zmienić miejsce, w którym się odbędzie. To dobre posunięcie. Sprzedamy więcej biletów.
No tak. Niedawno została ogłoszona walka Gabriela i Owena Reynoldsa, która miała odbyć się w pierwszym dniu sławnego maratonu Diabłów. Była dodatkiem i gratką dla fanów klubu, a także wabikiem dla niezdecydowanych, by oglądać całą galę.
Patrzę w stronę Gabriela, który jedynie nieśpiesznie przesuwa wzrokiem po mojej nieco rozbawionej twarzy. W grafitowych tęczówkach udaje mi się odnaleźć spokój i opanowanie. No to oczywiste, że ten facet zostawi brudną robotę komuś, kto odwali ją za niego, prycham w duchu.
– Co za… okropna okoliczność. – Silę się na fałszywe współczucie.
– Rzeczywiście jego pojedynek z Owenem wywołał niezły szum – wtrąca się Ethan, a jego formalny ton przedziera się przez zalewającą podziemia ciszę. – Znaleźliśmy się w potrzasku. Masz rację, Ash, będziemy celować w większą arenę. Pieprzyć resztę niedopiętych spraw, ta jest priorytetowa. Maraton musimy rozpocząć we wręcz kolosalnie dużym składzie. Ta gala to fundament dla nieprzerwanej świetnej passy Diabłów oraz – spogląda na mnie wymownie – sposób na to, jak zamknąć dziób pyskatym zołzom na galach sportowych.
Wywracam oczami, bo cóż, zrozumiałam aluzję.
– Skończ z gadaniem jak służbista – wzdycham. – I strzelaniem fochów za szczerość.
– Jesteś na moim terytorium, Mercy Stone. Pamiętaj o tym.
– Och, naprawdę? – pytam niewinnie.
Mayson bierze głęboki wdech. Po chwili jednak odzyskuje fason i zwraca się do przedstawicieli sztabu siedzących z boku:
– Jak słyszeliście, spróbujcie poszukać większej areny. Może i pozostało niewiele czasu, ale wierzę, że jakimś cudem uda wam się tego dokonać tuż przed startem sprzedaży wejściówek. Mamy dwa miesiące, by dopiąć wszystko na ostatni guzik, dlatego liczę, że wszyscy pozostaniecie zdyscyplinowani. – Ethan zerka mimochodem na zegarek.
– No jasne – odpowiada mrukliwie Ash. – Jesteśmy wolni?
– Jesteście wolni. – Potwierdza skinieniem głowy trener Diabłów.
Zarówno Price, jak i Gabriel podnoszą się ociężale. Podążam ich śladem, szybko do nich doskakując. Na odchodne rzucam jeszcze w stronę Ethana krótkie „na razie”, po czym wraz z jego zawodnikami wchodzimy do windy. Opieram plecy o ścianę i po tym, jak upewniam się, że Mayson nas nie słyszy, pytam:
– Aż tak dał wam popalić?
– Ciągle jest coś nie tak – wyjaśnia Ash. – Chyba niczego nigdy nie żałowałem tak, jak żałuję tego, że omijałem przez ostatnie tygodnie treningi, ale, cholera, skąd mogłem wiedzieć, że karą za to będzie pomoc przy organizowaniu gal?
– Kiedyś twoje tortury się zakończą – parskam. – Spójrz na Gabriela. On wcale nie narzeka, chociaż siedzi w tym samym bagnie, co ty. – Opieram głowę na szerokim ramieniu swojego faceta, uśmiechając się drwiąco w stronę naburmuszonego Price’a.
– Też bym nie narzekał, gdybym tak naprawdę milczał przez cały dzień, a marnowanie czasu nie bolałoby tak bardzo przez brak życia towarzyskiego. – Ash krzyżuje ramiona na klatce piersiowej, na co Gabriel kręci głową z pobłażaniem.
Jego wytatuowana ręka oplata mnie nagle niczym bluszcz.
– To, że moje jedyne towarzystwo – Gabriel patrzy na mnie sugestywnie – jest wredne jak diabli, nie oznacza, że się nie liczy – kontruje mężczyzna, a jego zachrypnięty ton jest powodem, przez który kolejna fala pobudzenia rozlewa się po moim ciele. Wystarczy ta jedna niewinna świadomość, że Gabriel jest blisko, bym poczuła się zwyczajnie bezpiecznie i dobrze.
– Od razu wredne – wzdycham teatralnie, a następnie odbijam się od ramienia Gabriela, by ruszyć w stronę wyjścia z windy. – I, hej, on ma rację. Moja obecność jest nawet cenniejsza niż wszystkie tytuły i nagrody, które zdobyłeś na ringu – zwracam się do Price’a.
Z tymi słowami odrzucam celowo długie włosy za plecy, a ich końcówki smagają w twarz Asha. Ten jedynie mruczy coś niezrozumiałego pod nosem. Zostawiam jego i Gabriela w tyle i sama ruszam przodem prosto w stronę schodów prowadzących na plac. Stąpając twardo po stopniach, podrywam głowę i dostrzegam bezchmurne niebo.
Nie umyka mi jednak pytanie zadane przez Gabriela:
– Nie będziesz się spierał? – Mężczyzna zwraca się do swojego kumpla.
– Z nią? To mało opłacalne, biorąc pod uwagę ten wkurwiający tupet.
Uśmiecham się szerzej. Mija dosłownie parę minut, nim Ash w końcu odchodzi w stronę swojego samochodu. Wkładam dłoń do niewielkiej torebki zwisającej z ramienia, ale wyciągam ją tak szybko, jak w jej wnętrzu nie odnajduję kluczyków do mercedesa.
– Chyba muszę się wrócić… – stwierdzam niechętnie.
– A to dlaczego? – Brew Gabriela unosi się leniwie.
Przechylam głowę, by skrzyżować z nim spojrzenie. Ma oczy odrobinę zmrużone przez słońce, które nie przestaje prażyć nawet na moment. Mimo wszystko szybko odnajduję w nich złowieszczą iskrę, która daje mi do myślenia. Wypuszczam ze świstem powietrze tak szybko, jak mężczyzna wyciąga z kieszeni moją zgubę.
– Masz dwie osobowości, Gabrielu. – Robię krok w jego stronę tylko po to, by stanąć tuż przed nim, zadrzeć hardo brodę i wyzywająco spojrzeć mu w oczy. – Albo zachowujesz się jak skończony gbur, albo cholerny dzieciak. Nic pomiędzy. Absolutnie nic.
Jego cwaniacki uśmiech staje się szerszy. Do przesady prowokujący.
– Albo ostrożny mąż – mruczy mi prosto w usta, które rozchylam ze zwykłego zaskoczenia. Przez chwilę wpatrujemy się w siebie w milczeniu, aż w końcu mój dowcipny facet dodaje: – Pakuj się do samochodu. Ja prowadzę.
– To kradzież. – Ramiona mi opadają.
Gabriel nie wydaje się przejęty moim wnioskiem.
– Jeszcze moment i będziesz mogła dołożyć do tego porwanie.
– Jesteś bezczelny – wypalam, kiedy oplata wytatuowanymi palcami przegub mojej dłoni i zaczyna mnie ciągnąć w stronę samochodu. Ledwo udaje mi się stłumić w sobie śmiech, gdy tak po prostu otwiera drzwi do auta i bezkompromisowo sadza mnie na fotelu.
Czekając na to, jak Gabriel zasiądzie na miejscu kierowcy, odtwarzam w myślach moment, w którym mógł zabrać mi kluczyki. Na myśl przychodzi mi jedynie sytuacja w windzie, gdy uwięził mnie w uścisku swojej wścibskiej ręki.
Co za cwaniak.
– Po prostu stajesz się mniej czujna, Mercy. – Moje imię w jego ustach brzmi, jakby było owiane przeklętą drwiną. Spojrzenie, które mi posyła, jest pełne napięcia, odrobinę zaczepne, zupełnie tak, jakby ten drań wiedział, że rozpęta nim wojnę.
– Ty chyba naprawdę chcesz pożałować tego, co wydarzyło się parę dni temu. – Kręcę głową z politowaniem, podczas gdy samochód rusza z miejsca. Gabriel wyjeżdża z placu, manewrując kierownicą ze swobodą, której mogę mu pozazdrościć. Nie sprzeciwiam się, gdy czuję, że jego duża dłoń ląduje na moim udzie. Zaciska się na nim władczo, przez co czuję mrowienie przebiegające wzdłuż kręgosłupa.
Jego twarz szybko jednak poważnieje. Mężczyzna spogląda na mnie ukradkiem.
– A ty? – pyta nagle. – Czy teraz tego żałujesz?
Mrugam powoli. Przez chwilę analizuję w duchu sens jego słów. Czy żałuję tego, że pod wpływem głupiego blanta i dziwnego impulsu pozwoliłam na to, by Gabriel utarł mi nosa, zaprowadził do kaplicy, namówił do szybkiego ślubu, a na końcu wygrał zakład, który sama wymyśliłam? Jezu, to brzmi naprawdę kurewsko irracjonalnie.
A jednak to nie żart. Jestem jego żoną.
Co prawda absolutnie wredną i upierdliwą, ale, do diaska, żoną.
– Nie – odpowiadam szczerze. – Trochę się pospieszyliśmy, ale… nie.
– W porządku. – Gabriel kiwa głową. – Ponieważ ja też tego nie żałuję.
Wraca spojrzeniem do drogi rozpościerającej się przed nami. Już po chwili wyjeżdżamy z terenu, gdzie mieści się siedziba Inferno. Las Vegas Boulevard jest o tej porze oblegane przez turystów, ale udaje nam się sprawnie przedrzeć przez tłumy. Nic dziwnego, że w centrum gromadzi się cały tabun ludzi – pogoda jest dzisiaj anielska, biorąc pod uwagę prażące słońce, lekki wiaterek i bezchmurne niebo.
Zsuwam nieco szybę, obserwując mijane przez nas kasyna i kluby.
– Nigdy nie sądziłam, że zdobędziesz się na coś tak spontanicznego – stwierdzam po chwili ciszy, opierając łokieć na drzwiach samochodu i wplątując palce we włosy. – To, że musiałam wypłacić dzisiaj z banku pięć tysięcy dolarów, było naprawdę poniżające, wiesz?
Z niesmakiem wspominam poranną wizytę w najbliższym oddziale. Nie było nic gorszego od tej nieznośnej myśli, która dominowała i krzyczała mi w głowie: „dałaś mu załatwić się jak dziecko”. Ale, cóż, może gdy przysłaniała ją świadomość bycia jego żoną, czułam się z tym wszystkim odrobinę lepiej?
W końcu kochałam go taką miłością, która podobno go uszczęśliwiała.
– Możesz być pewna, że się o nie zatroszczę. – Gabriel uśmiecha się półgębkiem, co dostrzegam tak szybko, jak uchylam dotychczas przymknięte powieki i odwracam głowę.
– Kupisz sobie nowy worek treningowy na siłownię czy gry na konsolę? – ironizuję.
– Myślałem o obrączkach. Wiesz, żeby to już odhaczyć, ale skoro tak stawiasz sprawę, mogę wydać tę kasę na nowe zabawki. – Rozbawienie w jego głosie jest wręcz namacalne.
Szybko podłapuję temat:
– Tak żeby to już odhaczyć, mogą być srebrne.
Gabriel ściąga brwi. Zerka na mnie kątem oka zupełnie tak, jakby upewniał się, że nie robię sobie z niego żartów. Moja twarz wciąż pozostaje jednak spokojna, nieprzenikniona choć jedną emocją, która mogłaby utwierdzić tego faceta w przekonaniu, że moje słowa to jedynie głupi dowcip. Aż w końcu mój rozmówca wzrusza ramionami, kiwając głową w geście zgody.
– W porządku. Nie jesteś tradycjonalistką?
– Mam słabość do srebrnych błyskotek – wyznaję bez chwili zastanowienia. – Zresztą tak w ogóle… – Patrzę na swój zegarek. – Gdybym to ja prowadziła, dotarlibyśmy do posiadłości przynajmniej siedem minut wcześniej.
– I stratowali minimum dwa znaki drogowe. Nie, dzięki.
Wydymam wargę, odpinając pas. Gabriel wjeżdża w tym czasie na teren własnej posesji, uprzednio pilotem wprawiając w ruch ciężką bramę. Kiedy znajdujemy się już na podjeździe i otacza nas jedynie gąszcz wysokich drzew, skrzek kruków dochodzący z zewnątrz oraz dźwięk gaszonego silnika, mówię zrezygnowana:
– Uch, okej. Po prostu chodź już. Miejmy to za sobą.
Z tymi słowami wysiadam z samochodu i nie czekając na Gabriela, ruszam w stronę drzwi frontowych. Rozglądając się wokół, jak zwykle widzę jedynie las otaczający zewsząd rezydencję. Mroczna aura, jaka emanuje od tej posiadłości, nawet dzisiaj, w słoneczny, bezchmurny dzień wciąż wydaje się wręcz pochłaniająca w każdym tego słowa znaczeniu.
Kiedy tylko udaje mi się otworzyć drzwi, ruszam w stronę salonu. Tam wskazuję dłonią na gotówkę leżącą na długim stole. Przywiozłam ją tutaj z samego rana. Gabriel jednak nawet nie spogląda w jej stronę. Jest nią zupełnie niezainteresowany.
– Twoja nagroda, cwaniaku. – Zakładam ręce pod biustem, opierając plecy o krawędź twardego mebla. Gabriel w tym czasie pozbywa się trzymanej w dłoni kurtki i kluczyków do samochodu. Po chwili pojawia się przede mną, dumny i wyraźnie zadowolony z faktu, że oboje potraktowaliśmy wyzwanie jak sprawę honorową.
– Nic nie powiesz? – Moja brew jakby mimowolnie się unosi.
I wtedy w oczach stojącego przede mną faceta pojawia się mrok, który sprawia, że na moment tracę oddech. Moja klatka piersiowa zastyga w bezruchu tak szybko, jak słyszę podeszwy ciężkich, wojskowych butów ścierających się z posadzką. Gabriel podchodzi do mnie powoli, zupełnie nieśpiesznie. Tak jakby testował moją wytrzymałość. Jakby sycił się chwilą oczekiwania na moją reakcję, podczas gdy ja każdą trzymam w ryzach. Nie pozwalam, by przeniknęła przez moją twarz, zdradziła mu, jak bardzo mój umysł i ciało podatne są na jego gierki. A tak się składa, że działają na mnie jak impuls. Jak zapalnik.
Instynktownie napinam mięśnie i przełykam nagromadzoną w ustach ślinę.
– Moja nagroda wydaje się dziwnie spłoszona. – Rozbawienie, jakie dotychczas towarzyszyło mężczyźnie, zostaje zastąpione przez powagę i absolutny spokój. Jego niski, gardłowy głos przyprawia mnie o zimny dreszcz na plecach.
Zanim zdążę odetchnąć i ponownie nabrać powietrza, męski tors nagle zderza się z moim biustem. Zastygam w bezruchu, pozwalając, by Gabriel przygwoździł mnie ciężarem swoich mięśni do mebla. W pierwszej chwili przyłapuję się na tym, że zapala mi się w głowie czerwona lampka, ale w drugiej… w drugiej przypominam sobie, że to on.
To mój Gabriel.
Przepadam w jego ciemnych oczach, które uważnie skanują moją twarz. Chwila oczekiwania na następny ruch tego faceta jest jak katorga. Aż w końcu czuję, jak jego dłonie lądują na moich kolanach. Suną leniwie w górę. Podciągają materiał sukienki, a potem zaciskają się na udach. Poddaję się całkowicie znajomemu dotykowi, czując, jak zasycha mi w gardle.
To, jak intensywne jest ciepło, które bije od tego mężczyzny, i jak skupione jest jego spojrzenie, wprawia moje serce w szybsze bicie. Wystarczy dłuższa chwila i świadomość tego, że znajdujemy się blisko siebie, bym poczuła gorąco rozlewające się w miejscu między udami. Zaciskam je, co nie umyka jego uwadze.
Gabriel chwyta w dłoń moją żuchwę, przesuwając powoli kciukiem wzdłuż dolnej wargi. Intymność tego gestu wprawia mnie w stan upojenia. Upojenia tym facetem i jego dotykiem. Zacieśnia niewidzialny supeł, który zawiązuje się gdzieś w moim podbrzuszu. Opieram wyprostowane ręce za plecami, wciskając paznokcie w twardą powierzchnię blatu. Powietrze, które wypełnia salon, nagle wydaje mi się przesadnie duszące.
– To tylko wrażenie – szepczę, nie uciekając spojrzeniem od grafitowych oczu, które z każdą sekundą ciemnieją coraz bardziej. – Nie dopowiadaj sobie za dużo.
– Wrażenie? – powtarza. – Ktoś musiał cię w końcu onieśmielić, Mercy.
– I niby padło na ciebie? – Parskam śmiechem, który więźnie mi gdzieś w gardle tak szybko, jak czuję sunące wzdłuż szyi zimne usta mężczyzny, jego zarost przesuwający się wzdłuż nagiego ramienia i duże dłonie badające moje drżące uda.
– Najwidoczniej padło na mnie.
Boże, ten facet kręci mnie chyba nawet bardziej, gdy mogę nazywać go swoim mężem. Nie zastanawiam się nad tym dłużej, bo dwie silne ręce podsadzają mnie tak, że ląduję tyłkiem na twardym stole. Oplatam nogami pas Gabriela, przyciągając go bliżej siebie. Przez chwilę po prostu trwamy tak w jednej pozycji. Ja uwikłana między silnymi męskimi ramionami i on uwięziony między moimi udami. Zatapiam paznokcie w jego karku. Przymykam powieki, czując ciepły oddech owiewający linię mojej szczęki.
Uśmiecham się, gdy jego usta w jednej sekundzie ocierają się o moje. Dotyk jego warg otumania moje zmysły i wyrywa z piersi pojedyncze westchnienie. Wypiera z głowy resztki zdrowego rozsądku. Niemal topię się pod wpływem świadomości, jak blisko znajduje się Gabriel, jak swobodnie i pieszczotliwie traktuje każdy cal mojej skóry. Upojona jego obecnością po prostu pozwalam mu doprowadzać się do szaleństwa.
– Jest coś jeszcze. Coś, co musi spaść na moje barki. – Niski, zachrypnięty głos Gabriela sprawia, że instynktownie mocniej splatam kostki za jego lędźwiami. Przyciągam go do siebie, nie mogąc dłużej znieść tego całego napięcia, które mnie ogarnia.
Wytatuowane dłonie znowu wdzierają się pod moją sukienkę i tym samym wyrywają mi z piersi kolejne tchnienie. Zimne palce bezwstydnie suną wzdłuż moich ud, docierając do bioder, na których zaciskają się zaborczo.
Mrugam powoli, odnajdując iskrę czającą się w grafitowych oczach.
– Co to takiego? – pytam, oddychając ciężko.
Gabriel uśmiecha się. Wytatuowaną dłonią zaczesuje mój kosmyk włosów za ucho.
– Czy to nie tak, że ktoś w końcu musi cię uszczęśliwić, Mercy?
Pierwszym bodźcem, który uderza we mnie zaraz po przebudzeniu, jest ten nieznośny zapach świeżo parzonej kawy. Marszczę nos, przecierając leniwym ruchem dłoni zaspaną twarz. Dopiero po chwili otwieram oczy. Błądzę spojrzeniem po pustej sypialni, zasłonach podrygujących w powietrzu za sprawą wiatru wdzierającego się do pomieszczenia przez otwarte okna oraz rozkopanej przez siebie po całym łóżku nieskazitelnie białej pościeli.
W tym całym bajzlu nie odnajduję Gabriela, co wcale mnie nie dziwi. W końcu codziennie dba o formę, wybierając się na poranne przebieżki do otaczającego posesję lasu. Robi to jeszcze przed świtem, korzystając z okazji, że śpię jak zabita i tym samym nie mam szansy, by odwieść go w żaden niewłaściwy, podstępny sposób od tych jego świętych sportowych nawyków.
Wypuszczam powoli powietrze, podnosząc się z ociąganiem do siadu. Biorę z podłogi satynowy szlafrok, który narzucam na ramiona i obwiązuję paskiem w talii. Gdy stawiam stopy na zimnych panelach, przez chłód bijący od podłogi czuję przedzierające się przez kręgosłup dreszcze. Krzyżuję ramiona pod biustem, idąc w stronę kuchni, gdzie odnajduję swoją zgubę. Opieram swobodnie ramię o framugę, pozwalając na to, by mój kącik ust drgnął nieznacznie na widok, który uwielbiam zastawać po przebudzeniu.
Mięśnie nagich pleców Gabriela pozostają napięte, gdy mężczyzna odwrócony przodem do kuchennego blatu zalewa wrzątkiem jeden z kubków znajdujących się na twardej powierzchni. Śledząc wzrokiem każdą krzywiznę jego ciała, zastanawiam się, czy to w ogóle możliwe, bym poczuła się kiedykolwiek bardziej szczęśliwa.
Po wydarzeniach, które miały miejsce pół roku temu, myślałam, że czas jedynie rozdrapie rany, które mi zadano. Schrzani całą wyśnioną przeze mnie wizję przyszłości, której skrycie pragnęłam od czasu, kiedy zrozumiałam, czego tak właściwie oczekuję od losu. A oczekiwałam jedyniejego. Gabriela i jego miłości. Jego uwagi i troski, jaką mi oferował. Chciałam wszystkiego, co tylko ten mężczyzna zamierzał mi podarować.
Podrywam głowę, gdy z letargu wyrywa mnie zachrypnięty głos:
– Masz minę, jakby właśnie zadzwonił do ciebie Rhys i bezceremonialnie obwieścił, że to koniec twojego urlopu i masz taszczyć tyłek na lodowisko – kwituje Gabriel z kpiącym uśmiechem, patrząc na mnie przez szerokie ramię.
– Po moim trupie. Zasłużyłam na te dwa tygodnie wolnego i nic nie zmusi mnie do tego, by katować się na tafli. – Z tymi słowami odbijam się od framugi i w czterech lekkich krokach docieram do mężczyzny. Biorę od niego kubek z czarną herbatą i uśmiecham się w geście wdzięczności. – Po prostu się nie wyspałam.
Gabriel ściąga odrobinę brwi, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy, gdy upijam łyk gorzkiego napoju.
– Mer? – zagaja odrobinę ostrożniej, zupełnie tak, jakby ważył w duchu każde wypowiedziane przez siebie słowo.
– Tak? – Unoszę brew.
– Znowu nawiedza cię w snach? Tamta noc? A może on? – docieka poważnym tonem. – Oni?
Nie poruszam się nawet o cal, chociaż jeszcze parę miesięcy temu zapewne drgnęłabym z zaskoczenia i pamięci o wydarzeniach feralnej nocy. Przez miniony czas zdążyłam nauczyć się żyć z kolejnym ciężarem, jaki spoczął mi na barkach, więc teraz podchodzę do tego wszystkiego z chłodną obojętnością. To właśnie ona, trzymając w ryzach wszystkie reakcje ciała, przypomina pancerz, pod którym mogę się skryć.
Odkładam na blat kubek, wzruszając krótko ramionami.
– Są jak mary, które nigdy nie odchodzą – odpowiadam, wspominając sny, w których uczestniczą moi napastnicy. – Ale czy to nie tak, że najlepiej jest spojrzeć w oczy temu, co nas przerasta? – Mój kącik ust unosi się w słabym uśmiechu.
Oczywiście, że tak jest najlepiej. Przyzwyczaić się do bólu. Przesiąknąć nim.
– To słowa Marie – zauważa słusznie Gabriel.
– Bardzo trafne.
Mężczyzna wzdycha ciężko. Odbija się delikatnie od blatu tylko po to, by ująć w duże dłonie moje policzki i przybliżyć usta do skroni. Przymykam powieki, wiedziona przeczuciem, że Gabriel złoży na nich pocałunek. Czułość tego pozornie mało znaczącego gestu rozkłada mnie na kawałki tylko po to, by posklejać na nowo i dać tę złudną nadzieję, że tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Z naszym planem.
– To, że sama stawiasz im czoła, jest odważne. Bardzo odważne. – W oczach Gabriela odnajduję szczerość. – Ale pamiętaj, że odwaga to nie jedyne, co w tobie podziwiam, i nieważne, czy kiedyś na krótką chwilę ci jej zabraknie, czy nie, zawsze będę widział w tobie siłę, rozumiesz?
Przez chwilę patrzymy na siebie w milczeniu. Promienie słońca opadają swobodnie na prawy profil Gabriela, gdy mrugam powoli, obserwując z zapartym tchem, jak jego oczy jaśnieją, klatka piersiowa powoli unosi się i opada równomiernym tempem, a mięśnie rozluźniają za sprawą ciężaru mojej dłoni na jego ramieniu. Sunę paznokciami wzdłuż skrzydła tatuażu kruka, nie panując nad faktem, że moje serce rozpoczyna szaleńczy galop.
Chryste, ono jest tak cholernie podatne na tego faceta.
– Stawianie im czoła samemu to lepsze wyjście niż wysłuchiwanie mądrości jakiegoś specjalisty – mówię z jawną niechęcią, kiedy Gabriel ściąga dłonie z moich policzków, uprzednio dźgając zaczepnie kciukiem jeden z nich.
– Mądrości specjalisty były propozycją, którą popierali wszyscy, którzy wiedzieli, przez jakie piekło przeszłaś. – Bierze w dłoń kubek, zaś wolną rękę prostuje i opiera na krawędzi blatu. – Odpuszczając ci w tej kwestii, długo gryzło mnie sumienie.
– Niepotrzebnie. – Przestępuję z nogi na nogę, po czym biorę głęboki wdech, wyrzucając z siebie krótkie: – A teraz chrzanić to. Moje beznadziejne odchyły to ostatni temat, którym chciałabym zaczynać ten dzień.
Gabriel kiwa głową.
– Zaraz będę się zbierał do Inferno. Podwieźć cię gdzieś?
Moje ramiona opadają nagle, kiedy spuszczam nieco głowę, by zlustrować swojego faceta z góry na dół, od spodni dresowych zaczepionych na wąskich biodrach, po nagą klatkę piersiową pokrytą przez znajome tatuaże. W końcu docieram spojrzeniem do jego twarzy, na której maluje się jedynie zaciekawienie.
Zadzieram lekko nos, upewniając się:
– Chyba nie pojedziesz tam ubrany… tak? Ta cała Beatrice wciąż wydaje się ostrzyć na ciebie swoje tipsy. – Wywracam oczami, wspominając tę małą siksę. Lubię Marie, lubię Maysona, ale ich córka… szlag, nie wiem, czyje posiada geny, ale na pewno nie ich.
Gabriel uśmiecha się półgębkiem. Och, jego to bawi. I to cholernie.
Drań, przechodzi mi przez myśl.
– Zazdrość to obok furii coś, z czym naprawdę ci do twarzy, Mercy – stwierdza wybitnie z siebie zadowolony, odkładając kubek na powierzchnię blatu. Rozchylam usta, by mu odpowiedzieć, ale zanim zdążę to zrobić, Gabriel nachyla się nade mną i składa przelotny pocałunek gdzieś na moich włosach. A później mierzwi je dłonią i wychodzi z kuchni, uprzednio szepcząc mi na ucho: – Założę się, że nie masz pojęcia, jak dobrze wpasowujesz się w każdy mój poranek.
Mrugam powoli, odwracając się plecami w stronę blatu. Opieram się o jego krawędź i odprowadzając wzrokiem wysokiego mężczyznę, myślę, że… on również. On również bardzo dobrze wpasowuje się w moją teraźniejszość.
A nawet i przyszłość.
***
Widząc przed sobą budynek UnderScore, mimowolnie wzdycham.
Wyciągam z torebki telefon tylko po to, by przesunąć wzrokiem po jego wyświetlaczu i upewnić się, że Caleb poprosił, bym wpadła do siedziby równo o jedenastej. Podobno moja wizyta tutaj ma mieć wydźwięk czysto prywatny, a nie zawodowy, ale nie chce mi się wierzyć, że mój menadżer zaprosił mnie tutaj na jakieś błahe pogawędki. Chociaż, jakby nie patrzeć, odkąd zdecydowałam się na urlop, Wright zapewne nie miał do kogo otworzyć ust. Na piętrze, na którym pracuje, nie otacza się zbyt wieloma sąsiadami, więc…
Może jednak miałam dzisiaj robić za jakiś beznadziejny umilacz dnia?
Przechodząc przez próg budynku, kiwam głową w kierunku recepcjonistki, a potem ochroniarza, który obserwuje, jak rozprawiam się za pomocą identyfikatora z bramkami. Już paręnaście sekund później wchodzę do windy, która zabiera mnie na siedemnaste piętro budynku. Tam mijam niewielkie lobby i rząd drzwi do innych pomieszczeń wypełniający korytarz, aż w końcu chwytam za właściwą klamkę, by po chwili dostrzec przed sobą Caleba.
Caleba, który rzeczywiście wygląda, jakby miał dość ślęczenia w biurze w tak słoneczny dzień. Jego krawat jest rozwiązany, koszula odpięta przy kołnierzu, wyraz twarzy absolutnie znudzony, a spojrzenie jakby nieobecne. Zupełnie tak, jakby ten facet był myślami w innym wymiarze.
Moje ciche, aczkolwiek wciąż słyszalne kroki wytrącają go z chwilowego letargu.
– Nawet odrobinę jest mi cię szkoda – wypalam z pełnym politowania uśmiechem, podchodząc leniwym tempem do stołu znajdującego się nieopodal dużego biurka mężczyzny. Przysiadam na twardej powierzchni, zakładając nogę na nogę i nie spuszczając wzroku z Caleba. – Wiesz, ślęczysz tutaj do późna i w pocie czoła walczysz z kolejnym natłokiem dokumentów i maili… – Wydymam dolną wargę.
– Gdzie jest haczyk w tym twoim fałszywym współczuciu? – pyta Wright.
– A potem przypominam sobie, że nie dajesz mi odpocząć nawet w czasie urlopu i jakoś tak… jest mi cię szkoda odrobinę mniej – dokańczam z przekąsem, udzielając mężczyźnie trafnej odpowiedzi na jego pytanie. – Czego chcesz, Cal?
Mój menadżer przeciera dłonią strudzoną twarz. Odstawia na biurko papierowy kubek z kawą, a następnie prostuje się na fotelu, przybierając tę swoją pozycję służbisty. Opiera przedramiona na twardej powierzchni i zadziera brodę, by spojrzeć mi prosto w oczy.
– Wspominałem, że to prywatna wizyta – broni się.
– Okej. – Wzruszam ramionami. – Czego dotyczy?
Skonfundowana mina mężczyzny budzi we mnie ciekawość.
– Organizujemy z Rachel przyjęcie, na które chciałem cię osobiście zaprosić. – Caleb wyciąga z szuflady biurka bladoniebieską kopertę, którą kładzie na jego blacie. – Przyjęcie dla Harry’ego. Termin porodu zbliża się nieubłaganie, więc… to chyba właściwy moment. Z naciskiem na „chyba”, bo kwestia tej imprezy to działka mojej żony. – Krzywi się.
Kącik moich ust unosi się w kpiącym uśmiechu.
– Wybacz, ale wciąż pamiętam twoją minę, gdy uświadomiłeś sobie, że znowu będziesz przechodził przez te wszystkie „przyjemności” związane z kolejnym dzieciakiem. – Palcami robię w powietrzu cudzysłów, ale po chwili ponownie prostuję ręce za plecami, by się na nich podeprzeć. Widząc zabójcze spojrzenie Caleba, dodaję: – Dobra, w porządku. Oczywiście, że wpadnę.
Kiedy niedługo po igrzyskach olimpijskich ten facet dowiedział się, że za pół roku zostanie ojcem, dosłownie krew odpłynęła mu z twarzy. Ja, jeszcze tego samego dnia po powrocie z Europy, wraz z Rhysem, który akurat był w UnderScore, musieliśmy go cucić. Z perspektywy czasu wspominam ten dzień jak niezłą rozrywkę.
– Możesz wpaść z tym swoim facetem – słysząc głos Cala, odzyskuję fason.
– Z Gabrielem – poprawiam go. – A Rachel? Nie będzie miała nic przeciwko, że się tam zjawię? Jakby nie patrzeć, to przyjęcie też na jej cześć, a ona… nie pała do mnie zbyt wielką sympatią.
Caleb ze znudzeniem stuka palcami o biurko.
– Będziesz mieć obstawę. Bardzo silną obstawę. Czego się boisz, Mercy?
– No nie wiem. Dużo nasłuchałam się o kobietach w ciąży.
Słysząc dźwięk powiadomienia, jaki wydaje z siebie mój telefon, sięgam prawą dłonią do torebki. Wyciągam z niej urządzenie i odczytuję wiadomość od Pearly, która powiadamia mnie o tym, że koniecznie muszę wpaść dzisiaj do niej i odsłuchać nowej płyty jej zespołu. Z cichym westchnieniem odpisuję krótkie „jasne”, a potem powracam spojrzeniem do Caleba, który bacznie mi się przygląda. Zupełnie tak, jakby zaciekle nad czymś rozmyślał.
– Ciebie też to raczej nie ominie, wiesz? Z reguły to samotnicy z wyboru przegapiają zakładanie rodziny, a nawet beznadziejną ceremonię ślubu… – mówi z przekąsem, nie mając świadomości, że za sprawą jego słów po moim ciele rozlewa się dziwne napięcie podszyte wspomnieniami ostatnich dni. – Może w ciąży też będziesz taka nieobliczalna jak Rachel? – zastanawia się na głos, pocierając w zadumie linię szczęki.
– Na razie stąpam po gruncie, który nie jest wcale tak zobowiązujący – stwierdzam bez namysłu, który mógłby zasiać w głowie Caleba ziarno niepokoju. – Co ci się tak zebrało na takie filozoficzne gadki, co? Masz jakiś kryzys?
– Myślisz? – Mężczyzna wydaje się odrobinę skonsternowany.
– Najwyraźniej tobie też przydałby się urlop.
– Nie – protestuje. – Tutaj mogę sobie przynajmniej pomedytować, a w domu…
– Rozumiem – przerywam mu, znając charakter jego żony. Mimo wszystko ten facet naprawdę ją kocha. Chociaż czasami jest nie do zniesienia, a jej humorki w ciąży bywają do przesady paskudne, Caleb nie wyobraża sobie życia bez niej.
– A jak tam w Inferno? – zagaja mężczyzna. – Na pewno jesteś tam częściej niż tutaj.
Cóż, akurat w tej kwestii nie mam co się z nim kłócić. W Inferno spędzam naprawdę sporo czasu i to wcale nie dlatego, że odwiedzam tam Gabriela. Często bowiem wpadam tam tylko po to, by… spędzić czas z Ethanem Maysonem.
– Czy ty próbujesz coś ze mnie wyciągnąć na temat konkurencji, czy to jedynie ludzka ciekawość? – pytam ze spokojem, krzyżując kostki zwisających nóg.
– Odkąd umawiasz się z Diabłem, nasz konflikt trochę osłabł. – Ramiona mężczyzny opadają. – Zresztą… to nieistotne. Pytam, bo zbliża się ten ich cały maraton. Gale dla amatorów. Uch, wiesz, o co mi chodzi. Na pewno wiesz. – Caleb macha ręką w powietrzu.
Skinieniem głowy potwierdzam jego domniemanie.
– Wiem. Wszystkie gale odbędą się za dwa miesiące.
– Chodzą plotki, że to będzie widowisko roku – mruczy pod nosem mężczyzna.
– Nie zdziw się, jeśli tak będzie. A już zwłaszcza po tym, jak Diabły ogłosiły, że cały maraton rozpocznie walka starego kumpla Ethana, niegdyś współzałożyciela Inferno, z Gabrielem – odpowiadam neutralnym tonem, choć wizja tego pojedynku wydaje mi się bardzo przytłaczająca.
Patrzenie na Gabriela walczącego w ogromnych obiektach z widownią składającą się z kilku milionów osób, oglądających starcie na miejscu lub w internecie, zawsze wydawało mi się równie ekscytujące, co przerażające.
– Wybierasz się? – pyta Wright, a na jego twarzy pojawia się nagle chytry uśmiech.
Prycham pod nosem. Doskonale wiem, co jest genezą jego rozbawienia.
Dupek, wyklinam go w duchu.
– Pod warunkiem, że załatwisz mi wolny weekend i początek tygodnia za równiutkie dwa miesiące. – Zagryzam wnętrze policzka, a chwila oczekiwania na odpowiedź mężczyzny wydaje się trwać całą wieczność. – To jak będzie? – dokańczam niewinnie.
– Przez ciebie oboje pójdziemy z torbami, Mercy – wzdycha Caleb.
– Dla widowiska roku warto podjąć ryzyko. – Zeskakuję ze stołu, wygładzając dłonią materiał swojej spódniczki. Poprawiam łańcuszek torebki na ramieniu, po raz ostatni patrząc w stronę swojego menadżera, który jedynie bierze głęboki wdech.
– No tak. Jasne, że warto.
– Wracam tutaj niedługo. – Salutuję na pożegnanie, a następnie wychodzę z gabinetu mężczyzny, pozwalając na to, by moje usta uformowały się w szeroki uśmiech.
Może ten dzień będzie lepszy, niż zakładałam?
Wrażenie, że ten dzień będzie naprawdę dobry, trzyma się mnie nawet wtedy, gdy w drodze do pokoju Pearly zostaję wciągnięta przez Elliota do jego pokoju. Mimo tego, że do rezydencji Powellów wpadam spóźniona, nie próbuję uciekać od chłopaka, który jedynie patrzy na mnie iskrzącymi oczami, jakbym była co najmniej jakąś jego idolką.
Szkoda, że jestem jedynie kobietą idola, prycham w duchu.
– I jak? – wykrztusza z siebie młody. – Załatwiłaś wszystko?
– Ale co? – Ściągam brwi, udając głupią.
– Mercy – jęczy przeciągle Elliot. – Miałaś załatwić…
Wywracam oczami, siadając na pościelonym łóżku.
– Wejściówki na pierwszy przystanek maratonu Diabłów Vegas – dokańczam za niego z westchnieniem. – Nie jestem niesłowna. Skoro zaoferowałam, że je załatwię, to zrobię to, ale musisz jeszcze trochę poczekać. W Inferno muszą najpierw ustalić, gdzie ta gala się w ogóle odbędzie, a na razie organizowanie tego wszystkiego chyba ich przerasta.
Młody Powell kiwa pospiesznie głową.
– Okej. Jezu, jak dobrze, że masz takie wtyki.
– Uważaj, bo pomyślę, że ta twoja sympatia względem mnie to jedynie pretekst do tego, by mieć źródło informacji o Inferno. – Kręcę głową z pobłażaniem.
– Nie rób ze mnie takiego dupka. – Elliot chwyta się za serce. – Moja sympatia do ciebie wynika z twojej błyskotliwej natury, miłego charakteru i promiennego uśmiechu – dodaje sarkastycznie, na co parskam śmiechem.
– Mógłbyś być młodszym bratem Gabriela z tą swoją ironią.
– No popatrz. A jestem tylko młodszym bratem tej jędzy. – Chłopak wydaje się wyraźnie niepocieszony. – Życie jest niesprawiedliwe. Chociaż, gdy tak na to patrzę… może lepiej jest tak, jak jest? – zastanawia się na głos, opadając na łóżko obok mnie.
Obserwuję go z niezrozumieniem, odrobinę zbita z tropu.
– Dlaczego? – pytam w końcu.
Elliot odwraca głowę, by na mnie spojrzeć. Po chwili odpowiada:
– Bo chyba zazdrość o to, że mój brat ma tak zajebistą dziewczynę zeżarłaby mnie od środka. – Wzrusza ramionami. – Na pewno nie chcesz poczekać, aż będę starszy? – mruczy z odrobiną nadziei. – Obiecuję, że będę o ciebie dbał lepiej niż on.
– Elliot… – Uśmiecham się. – Sprawa się trochę skomplikowała…
Młody ściąga brwi. Emanujące od niego zaciekawienie czuję wręcz na własnej skórze, którą nagle pokrywają zimne dreszcze. Szlag by to. Świadomość tego, co wydarzyło się niedawno, naprawdę wciąż budzi we mnie niedowierzanie. I nie wiem, jak długo taki stan rzeczy będzie się utrzymywać, ale mam nadzieję, że z czasem to wszystko stanie się dla mnie normalne.
– Co masz na myśli, mówiąc, że się skomplikowała? – docieka Powell.
– Po prostu… – Zagryzam wnętrze policzka. – Gabriel jest w formie nie tylko na ringu, ale również, gdy w grę wchodzi bycie dobrym partnerem. Wymarzonym… partnerem.
Elliot przytakuje szybko. W tym samym czasie oboje spoglądamy po sobie, słysząc stłumione przez zamknięte drzwi siarczyste przekleństwo wypowiedziane przez Pearly. Zanim zdążę wstać na równe nogi, przed oczami miga mi ruda czupryna przyjaciółki, która wchodzi do pomieszczenia z rękami wymownie założonymi pod biustem.
– Tak myślałam – mówi z dezaprobatą. – Nie mam czasu, żeby się dąsać o to, że nigdy nie przychodzisz w porę. Po prostu chodź już – pogania mnie jak tylko może, więc podnoszę się do pionu, mrugając porozumiewawczo w stronę Elliota.
– Na razie. I nie bądź smutny. Pogadamy innym razem, okej?
Chłopak kiwa głową, na co jego siostra macha lekceważąco ręką.
– Cokolwiek – wtrąca się. – Pokochasz ten krążek.
– A jak nie wpadnie mi w ucho? – droczę się, gdy pokonujemy korytarz, a po chwili wchodzimy do właściwego pokoju. Sypialnia Pearly jest dzisiaj zaciemniona, nie dociera do niej nawet wiązka światła, które kryje się gdzieś za ciężkimi zasłonami.
– Wtedy i tak będę cię nim katować.
– To przemoc psychiczna – stwierdzam, powstrzymując śmiech.
– Skuteczna promocja albumu. – Dziewczyna przechyla głowę w bok. – Dawaj telefon. Muszę wrzucić ci wszystkie tytuły na playlistę. – Wyciąga dłoń w moim kierunku, na co patrzę na nią z politowaniem. Wyciągam jednak z kieszeni urządzenie i podaję je przyjaciółce.
Sama opadam na sofę, krzyżując nogi i układając ręce pod karkiem. Przez chwilę po prostu gapię się w sufit, znosząc oczekiwanie na moment, w którym Pearly ponownie zacznie świergotać na temat płyty i swoich ulubionych utworów.
Okazuje się jednak, że muszę uzbroić się w cierpliwość, bo cisza zalegająca w pokoju zdaje się trwać w nieskończoność. Aż w końcu, gdy słyszę głośny wdech przyjaciółki, spoglądam na nią z lekko uniesioną brwią.
– Masz minę, jakbyś zobaczyła ducha – prycham.
Pearly zastyga w bezruchu. Patrzy to na mnie, to na ekran mojego telefonu.
– To… nie duch – wykrztusza z siebie.
– Więc co takiego?
– Boże, czy wy wybieracie już pieprzone obrączki? – Ton głosu Powell jest nie tyle zszokowany, co oskarżycielski. – Planujesz ślub i nic mi o tym nie mówisz? – wypala niepocieszona, podchodząc do mnie w trzech krokach i machając przed nosem wyświetlaczem telefonu.
Gryzę się w język. Cholera. Wczoraj co prawda przeglądałam kilka stron jubilerów, ale przekazując telefon tej zołzie, spodziewałam się, że będzie szerokim łukiem omijać wszystkie aplikacje niemające żadnego związku z muzyką.
– Miałaś dodać te swoje piosenki do playlisty, a nie grzebać mi w telefonie – odpowiadam. – I nie, nie planuję. A przynajmniej na planowanie jest już trochę za późno. – Drapię się z tyłu głowy, a następnie podnoszę się do siadu.
Wpadłam. Z tej farsy już się nie wywinę.
Chyba jednak czas odkryć karty. Nie chciałam tego robić, ale Pearly jest jedną z niewielu osób, których okłamywanie przychodzi mi z trudem. Jest dla mnie jak rodzina, której nie mam. Jak ktoś, kto zawsze wyciągnie do mnie pomocną dłoń. I choć sama do końca nie przyzwyczaiłam się do tego wszystkiego… cóż, teraz tak po prostu nie mogę przysiąc, że te obrączki to zwykłe zrządzenie losu.
– Za późno? – Pearly siada obok mnie. – Mercy, do diabła. Co ty gadasz?
– No… – Wypuszczam powoli powietrze. – Nie można zaplanować czegoś, co już się odbyło, prawda? – Uśmiecham się niewinnie, na co rudowłosa wytrzeszcza oczy.
– Nie – protestuje. – Nie wierzę. Ani ty, ani on byście się na to nie zdobyli. Ty nie masz jaj, a on nie jest jakimś czarodziejem, by jego siła perswazji mogła zaciągnąć cię przed ołtarz. Musiałby stać się cud, żeby to, co bredzisz, mogło w jakiś dziwny sposób być możliwe.
– Cud? Wystarczyło kilka spalonych blantów i beznadziejny zakład.
Powell zastyga w bezruchu. Powoli odwraca się całkowicie w moją stronę, a jej oczy pozostają szeroko otwarte. Zupełnie tak, jakby z każdą sekundą coraz bardziej przypominały pięciocentówki. Powietrze wypełniające pokój wydaje się aktualnie ważyć tonę. A ja sama nie wiem, czego mam się spodziewać po tej dziewczynie. Nakrzyczy na mnie? Stwierdzi, że jestem lekkomyślna? Uściska i powie, że żyje się tylko raz?
Na ten moment Pearly Powell to jedna wielka niewiadoma.
– Och, w porządku. Więc jednak jesteś poważna. Co teraz?
– Nic – stwierdzam. – Pobawimy się w przykładne małżeństwo.
Dziewczyna mruga powoli. Chyba wciąż nie do końca mi wierzy.
Czasami przyłapuję się na tym, że ja sama w to nie wierzę. Ślub to zobowiązanie. Bycie żoną – rola, której nie można się tak po prostu wyrzec. I choć podjęłam się jej w chwili, w której nie myślałam do końca racjonalnie, teraz wcale nie chciałabym cofnąć czasu. Mimo tego, że się boję, jestem przerażona myślą, że mogłabym okazać się zwyczajnie nieodpowiednia dla niego, nie mam zamiaru próbować się z tego wykręcać. Chcę być z nim, kochać go jak do tej pory, a nawet zestarzeć się u jego boku.
To wizja, która chcę, by się spełniła.
– Chyba w grę „kto jest bardziej wytrzymały i pierwszy nie wyciągnie asa z rękawa brzmiącego jak: chcę rozwodu” – kpi Pearly, ale widząc moje zabójcze spojrzenie, odchrząkuje znacząco. – Dobra, okej. Mam nadzieję, że będziecie jak ten większy odsetek par w Vegas, które po ślubie są w sobie zabujane jeszcze bardziej niż przedtem.
– Przyjęłaś to nawet spokojnie. Nie chcesz, nie wiem, rzucić mi reprymendy? Gadki o odpowiedzialności? – pytam sugestywnie, zakładając nogę na nogę i nie uciekając spojrzeniem od twarzy przyjaciółki.
Pearly jedynie masuje dłonią kark.
– Jesteście stuknięci. Oboje. – Jej usta wyginają się nagle w uśmiechu. – Ale, cholera, Mer, nigdy nie wyglądałaś na szczęśliwszą niż od momentu, w którym on zaczął się przy tobie kręcić. Więc może jednak powstrzymam te swoje matczyne zapędy… A przynajmniej do czasu, aż nie dowiem się, że oprócz ślubu bez mojej wiedzy odbyło się też majstrowanie dzieciaka.
Tłumię w sobie smutny śmiech. Do tego to chyba jednak nie dojdzie, przypominam sobie moment, w którym Gabriel powiedział mi kiedyś w Reno, że nie przepada za dziećmi ani też nie chce ich mieć. Połykam westchnienie, spoglądając w stronę uśmiechniętej od ucha do ucha Pearly. Jej pytanie wytrąca mnie z chwilowego letargu i sprawia, że koncentruję uwagę już tylko wokół niego:
– Czy ty w ogóle coś pamiętasz z tamtej nocy?
Przesuwam językiem po dolnej wardze, zastanawiając się nad odpowiedzią, która wcale nie ciśnie mi się na usta tak prędko, jakbym tego chciała. Kwestia tamtej nocy wciąż pozostaje dla mnie nie do końca jasna, ale też nie absolutnie tajemnicza. Ściągam obcasy, po czym podkurczam kolana do klatki piersiowej. Oplatam dłońmi nogi, odpowiadając zupełnie szczerze:
– Miewam takie dziwne przebłyski. Może miałabym problem z odtworzeniem w głowie całego jej przebiegu od samego początku do końca, ale, hej, to, co najbardziej istotne, pamiętam doskonale. Reszta nie gra roli.
W oczach przyjaciółki wyłapuję pobłażanie.
– Więc… nie było białej kiecki, tłumu gości i Eda Sheerana w tle – wzdycha.
– Nie? – Uśmiecham się półgębkiem. – Było dokładnie tak, jak chciałam, Pearly. – Odwracam głowę, spoglądając w losowy punkt przed sobą i stwierdzając w duchu, że nie chciałabym, by tamta noc wyglądała inaczej.
Najważniejsze było to, że była niezapomniana.
Spontaniczna i magiczna… moja i jego.
***
Kiedy wracam do posiadłości Gabriela, jest już czwarta.
Przechodząc przez jej próg, zsuwam z ramienia torebkę, po czym rzucam ją na komodę znajdującą się w przedpokoju. Odrzucam za plecy ciemne włosy, czując, jak przez gorąco panujące na zewnątrz pojedyncze kosmyki zdążyły przylepić mi się do karku. Z westchnieniem ruszam przed siebie, rozglądając się wokół.
Nigdzie jednak nie dostrzegam Gabriela, choć ten zapewniał mnie, że dzisiejszego wieczoru nie spędzi w Inferno. Szybko jednak w głowie krystalizuje mi się myśl, że Mayson mógł go jednak zaskoczyć i uziemić w podziemiach na parę następnych godzin.
Ethan lubi krzyżować mu plany.
Wyciągam z lodówki wodę, a następnie opróżniam ją do połowy kilkoma haustami. Cisza panująca w rezydencji jest niezachwiana. Nie przedziera się przez nią żaden dźwięk. Może dlatego w momencie, w którym odstawiam butelkę na blat i mam zamiar odwrócić się, zastygam nagle w bezruchu, czując silne dłonie ciasno oplatające mój brzuch.
Dyskomfort i strach, które czuję z początku, ustępują poczuciu bezpieczeństwa i ulgi tak prędko, jak na jednym z palców gładzących moje biodro dostrzegam tatuaż przedstawiający rzymski zapis cyfry „cztery”.
Zaciągam się powietrzem. Tors Gabriela przywiera do moich pleców tak kurczowo, że czuję twardość jego piersi, gorąco bijące od muskularnego ciała oraz siłę, jaką wyraża zaborczy uścisk, w który zostaję uwikłana. Wytatuowane bicepsy więżą mnie przy sobie niczym pieprzona sieć. Wdycham znajomy zapach, chłonę upragnioną bliskość i zakochuję się mocniej w obecności faceta, którego nie wyobrażam sobie stracić.
– Znam większość powodów, dla których powstały twoje tatuaże, ale nigdy nie zdradziłeś mi, dlaczego akurat „cztery”. – Mój głos jest niewiele głośniejszy od szeptu, gdy sunę paznokciem po wydziaranym palcu Gabriela.
Ciepły oddech owiewa moje kręgi szyjne. Sprawia, że włos jeży mi się na karku, a umysł omamia prawdziwa mgła. Połykam tchnienie, gdy mężczyzna podciąga mój czarny top. Wdziera się palcami pod materiał, sunie wyżej, a jego dotyk przyprawia moje serce o przyśpieszony rytm. Gabriel kładzie całą dłoń tuż pod moją lewą piersią, zahaczając kciukiem o sutek. Od razu prostuję się, pewna, że pomoże mi to utrzymać się na nogach.
– Kiedyś w kasynie, jeszcze w Reno, gdy zaczynałem pracować jako krupier, zamiast zwykłej talii wpadła mi w ręce talia do tarota. Ktoś zostawił ją na zapleczu. Pierwsza karta z brzegu zwróciła moją uwagę. Była tą czwartą, oznaczającą niezachwianą władzę. Ludzie zwykli nazywać ją przez to „cesarzem”. Stwierdziłem, że uznam ją za swój amulet. – Jego zachrypnięty głos, rozmywający się tuż przy moim uchu, odbiera mi dech.
– Jesteś jak biała kartka i przepisane na nią milion historii – stwierdzam szeptem.
Przechylam nieznacznie głowę i omiatam czujnym spojrzeniem surowe oblicze Gabriela. Wyciągam dłoń, by położyć ją na jego policzku, przesunąć nią wzdłuż ostrej linii szczęki, a na końcu naznaczyć śladem paznokci kontury kolejnego tatuażu znajdującego się na jego szyi.
– Chcesz poznać każdą z nich? – pyta wyzywająco.
– Każdą. Bez wyjątku.
Kącik ust mężczyzny unosi się w szczerym uśmiechu. Niemal topię się, gdy te same wargi przywierają czule do mojego nagiego ramienia. Ścieżka pocałunków, którą wyznaczają, wyrywa mi z piersi krótkie, mimowolne westchnienie. Instynktownie cofam biodra do tyłu, ale nie mam żadnej drogi ucieczki, którą i tak za nic w świecie nie chciałabym teraz podążyć.
Moje pośladki zderzają się z twardą sprzączką od skórzanego pasa mężczyzny. Doskonale wyczuwam jego twardniejący wzwód. Między moimi nogami eksploduje gorąco. Nie wiem, ile jeszcze się na nich utrzymam, ale z każdą upływającą sekundą wydają się coraz bardziej miękkie.
Odwracam się. Żołądek maleje mi się do niewielkich rozmiarów, fala niekontrolowanego napięcia rozlewa gdzieś blisko serca, a niecierpliwe ręce zsuwają na pierś Gabriela. Mocno zaciskam palce na jego koszulce, ciągnąc ją pośpiesznie w górę. Już parę sekund później widzę go w półnagim wydaniu, śledzę z zapartym tchem każdą krzywiznę ciała i układ rozbudowanych mięśni. Każdy kontur dziar, pieprzyk, każdą widoczną żyłę.
Nie potrafiąc oprzeć się pokusie, wspieram się na palcach, by smagnąć prowokująco swoim nosem jego. Odpowiada mi niskim, nieczułym burknięciem i mocniejszym uściskiem dłoni na talii. Po chwili przenosi je na mój krzyż. Przyciąga mnie do siebie mocno, zaborczo, nie dając żadnych szans na ucieczkę. Wzdrygam się. Oczami wyobraźni widzę jego odciśnięte palce na swojej bladej skórze. Jednak jedynie, co robię, to całuję go zachłanniej, oczekując od niego władzy i przewagi. Oczekując tego, by mnie zdominował. By nie szedł ze mną na żadne kompromisy. By dotknął mnie tak, jak tego od niego oczekuję.
– Czasami naprawdę doprowadza mnie do szału ta głupia myśl, jak bardzo nie potrafię się oprzeć temu, co ze mną wyprawiasz – obwieszcza z namacalnym ożywieniem, po czym, gdy najmniej się tego spodziewam, kołysze biodrami do przodu tak, że zanim zdążę głęboko odetchnąć, moje lędźwie spotykają się nagle z krawędzią blatu.
Towarzyszący szarpnięciu ból tłumi pieszczotliwe muśnięcie ust Gabriela na szyi. Wplatam dłoń w jego już i tak zmierzwione włosy i myślę, że to mój mąż jest w stanie całować mnie dokładnie tak, by rozgrzać do czerwoności. To mój mąż może doprowadzić mnie do szaleństwa, za pomocą swojego języka i zachęcającego spojrzenia.
Żelazny uścisk silnej dłoni na talii kontrastuje z subtelnością, z jaką mężczyzna składa czułe pocałunki na mojej krtani. Napięcie tlące się gdzieś w odrętwiałym ciele zdaje się rozrywać mnie na strzępy, zupełnie tak, jakby każdy gest tego faceta budził we mnie kolejny sztorm, wzniecał coraz to mniej możliwy do ugaszenia żar. Cichy jęk opuszcza moje usta, gdy pocałunki ustępują niecierpliwemu kąsaniu. Gabriel powoli traci cierpliwość. I wiem, że agresywny sposób, w jaki podgryza moją skórę i pozostawia na niej odcisk zębów, jest tego idealnym dowodem.
Moje ciało wydaje się gorzeć, oddech gubić gdzieś w płucach, kończyny odmawiać posłuszeństwa. Zaciskam paznokcie na napiętych bicepsach mężczyzny. Zatapiam je mocno w jego twardych mięśniach, a potem unoszę kolano i dotykam nim wzwodu, wyrywając z warg Gabriela kolejne warknięcie. Połykam je, nie przerywając pocałunku i nie buntując się w żaden sposób, kiedy mężczyzna mocniej przygważdża biodrami moje plecy do blatu, wciąż nie przestając upajać mnie swoim dotykiem.
Przed oczami majaczy mi jedynie stalowy odcień jego uważnych oczu. Te głodnieją z każdą upływającą sekundą, w trakcie której zaczynam czuć na własnej skórze, jak ich właściciel jest pobudzony. Jego twarda męskość ociera się o mój brzuch, płytki oddech rozbija się na moim dekolcie, a palce zsuwają ramiączka mojego topu, który zaraz ląduje gdzieś na blacie. Daję się zahipnotyzować jego surowemu spojrzeniu, wyłapując w nim czystą dominację, mrok w najczystszej postaci i te srebrne, niebezpieczne ślady. Wyciągając dłoń w kierunku sprzączki od paska jego spodni, sama zabieram sobie z jego ust cichy pomruk.
Zanim zdołam poradzić sobie z wysunięciem skórzanego pasa ze szlufek, piszczę cicho, gdy Gabriel gwałtownie obraca mnie tak, że opadam na blat. Moje nagie piersi niemal stapiają się z jego twardą powierzchnią. Unoszą się i opadają z każdym głębszym oddechem, który wykonuję, przeklinając w duchu chwilę oczekiwania na następny ruch mężczyzny. Dłonie zaciskające się na moich biodrach stają się coraz mniej delikatne. Powoli zsuwają się na pośladki. W momencie, gdy Gabriel ściska je gwałtownie, krótki jęk wylatuje z moich rozchylonych warg. Oczami wyobraźni widzę jego uniesiony w cwaniackim uśmiechu kącik ust, kiedy powtarza ten ruch, a ja kompletnie odlatuję, czując ocierającą się o mnie pulsującą męskość.
Czerń, którą widzę po przymknięciu powiek, wydaje się głęboka i przerażająca. Każdy mięsień w moim ciele pozostaje napięty, gdy nagle w gwałtowny sposób zostają z niego zsunięte jednym ruchem męskiej ręki spódniczka i bielizna. Moje centrum pulsuje, gdy zaciskam uda tak mocno, jak jestem w stanie.
Otwieram oczy. Błądzę rozbieganym wzrokiem po kuchni, nie mogąc znieść całego gorąca skumulowanego u zbiegu moich ud. Oddycham jeszcze ciężej, gdy do ich wewnętrznej części dociera duża dłoń. Długie palce wdzierają się między nie, rozsuwając je z łatwością. Znowu mam ochotę zacisnąć je mocniej, czując twardą erekcję na lewym pośladku. Leżę jednak nieruchomo. Zastygam w bezruchu, pozwalając, by Gabriel ścisnął moje biodro, odczekał krótką chwilę, a potem wbił się we mnie całym swoim rozmiarem.
Zaciskam palce w pięści. Moje knykcie bieleją, oddech zostaje skradziony przez pierwsze wykonane przez niego pchnięcie, a umysł całkowicie pochłonięty bólem idącym wraz z gwałtownym uderzeniem bioder o krawędź blatu, zmieszanym z błogim poczuciem ulgi.
Włosy opadają mi na twarz niczym ciemna zasłona. Dłoń zaciskająca się na moim biodrze stabilizuje moje ciało. Pilnuje, by poruszało się jedynie w rytmie nadawanym przez ruchy Gabriela, który nie przestaje wchodzić we mnie gwałtownie i zdecydowanie. Z moich ust pragnie się wyrwać jednocześnie prośba, by zwolnił, oraz rozkaz, by pod żadnym pozorem tego nie robił i wciąż pieprzył mnie tak, by oferować mi tylko ból i ukojenie.
Uderzenia zimna i gorąca dobiegają mnie jak w zwolnionym tempie. Każdy czynnik jest ledwo wyczuwalny. Zmysły płatają mi figle. Kolejny jęk, jaki opuszcza moje usta, rozmywa się w powietrzu, przeplatając się z odgłosem ocierających się o siebie ciał.
Przełykam ślinę nagromadzoną w ustach. Zimne wargi czule muskają moje kręgi. Męskie dłonie obłapiają mnie z każdej strony, a wąskie biodra uderzają swobodnie o moje. Serce pragnie wyskoczyć mi z piersi, wprawione w szaleńczy galop. Nie kontroluję sapnięć, które wydostają mi się z piersi. Z trudem łapię oddech, czując, jak pulsująca męskość wbija się we mnie głębiej i szybciej.
Długie palce zaciskają się gdzieś w moich włosach w pięść, a lekkie pociągnięcie za nie w tył sprawia, że płaczliwy, zdławiony jęk wydostaje się ze mnie niekontrolowanie. Gabriel traktuje go jak impuls. Jego następne pchnięcie jest jeszcze bardziej porywcze od poprzedniego. Tracę oddech, czując euforię i jednocześnie dyskomfort.
Zmęczenie przedzierające się przez każdy nerw daje mi się we znaki z każdą następną minutą. Zaczerwieniona skóra zaczyna mnie niemiłosiernie piec. Szczytuję gwałtownie. Nieruchomieję zupełnie, jakby przez całe moje ciało przedarł się nagle elektryzujący prąd.
Chłonę kolejny haust powietrza, a kilka pchnięć później zostaję odwrócona przez silne dłonie przodem do Gabriela, którego kącik ust lekko się unosi. Obserwuję go z odwzajemnionym, słabym uśmiechem. Jego przydługie, zmierzwione włosy przyklejają się do skroni, a spojrzenie pozostaje przesiąknięte ekstazą. Opieram wyprostowane ręce na krawędzi blatu i oddycham ciężko. Znajome usta opadają na moje wargi po raz ostatni.
– Przynajmniej tutaj mogę nazywać cię panią Crade – mówi Gabriel schrypniętym głosem po dłuższej chwili, kładąc dłoń na moim policzku. Uśmiecham się szerzej, mrucząc pod nosem coś niezrozumiałego na pieszczotliwie gładzące moje usta opuszki palców.
– Wyszepcz mi to. – W moim tonie pobrzmiewa niema prośba.
Gabriel przesuwa językiem po dolnej wardze. Przybliża się do mnie i nachyla nad skronią. W jednej sekundzie czuję, jakby ktoś przyspawał mi wciąż miękkie nogi do podłogi. Niewidzialny supeł zawiązuje się gdzieś w moim gardle, gdy patrzę prosto w grafitowe oczy, w których wyłapuję figlarne iskry. Aż w końcu ciepły oddech owiewa przestrzeń za moim uchem, kiedy Gabriel wyszeptuje mi gardłowo:
– Chyba mam na pani punkcie obsesję, pani Crade.
GABRIEL
Z westchnieniem rzucam na ławkę sportową torbę.
Zabandażowanie dłoni i wciśnięcie ich w czarne rękawice przychodzi mi z łatwością, więc mija zaledwie parę minut i już przystępuję do standardowej rozgrzewki. Wyciszam umysł i wyganiam z niego wszelkie myśli, które mogłyby przeszkodzić mi w absolutnym koncentrowaniu się na obitym skórą worku i technice wymierzanych w niego ciężkich ciosów. Gala w Atlancie zbliża się nieubłaganie, a wraz z nią pojedynek, na który czeka wielu fanów Inferno. Mój pojedynek z jednym z jego założycieli.
Po piętnastominutowej rozgrzewce mogę naparzać w sprzęt z całą parą, którą mam w rękach. Zwinnie skręcam tułów, by uderzyć w worek od dołu, z podwójną siłą determinowaną przez gwałtowny wyprost ciała. Oddycham równomiernie, obserwując jedynie hebanowe obicie. Co jakiś czas pada na nie czerwone światło lamp podwieszonych do sufitu w podziemiach klubu, które o tej porze powinny być puste i przeznaczone jedynie dla mnie. Czerń i szkarłat ścian otaczających mnie zewsząd miga mi przed oczami, kiedy worek huśta się na łańcuchu.
Uderzam mocniej. Świst powietrza przedziera się przez niezachwianą ciszę panującą w najniżej położonej części Inferno. Po raz kolejny cofam bark, myśląc jedynie o tym, że Owen Reynolds również był kiedyś kimś, kto liczył się w tym świecie. Może i nigdy nie udało mu się zostać mistrzem świata, ale nie zmieniało to faktu, że po obejrzeniu jego dawnych walk mogłem uznać go za zagrożenie.
Nigdy nie lekceważyłem swoich rywali. I tym razem również nie zamierzałem tego robić. W końcu on zna tajniki, których uczą w Inferno. Sam je wypracował wraz z Ethanem. A później, niedługo po stworzeniu klubu, stwierdził, że jednak nie chce brać w tym udziału. Klub nie przynosił dochodów, więc Owen sprzedał swoje udziały jego współzałożycielowi. Teraz, z perspektywy czasu, może sobie pluć w brodę. Mimo tego, że wciąż jest przyjacielem Maysona, nie ma już nic do czynienia z klubem.
Inferno to potęga. To biznes, który sobie odpuścił.
– Nie próżnujesz – słyszę nagle, więc zastygam na moment w bezruchu.
Nawet nie szukam wzrokiem na ciemnych ścianach zegara. W podziemiach nie ma ich po to, by zawodnicy stracili poczucie czasu i skupili się tylko na treningu. Biorę kilka głębszych wdechów. Wyłapując spojrzenie stojącego nieopodal Ethana, unoszę leniwie brew. Na jego profil pada światło lamp. Rękawy koszuli ma zakasane do łokci, zaś ręce skrzyżowane na klatce piersiowej.
Wygląda, jakby pękał z dumy.
– Jeśli chcę skopać dupę twojemu kumplowi, to raczej nie powinienem tego robić, nie sądzisz? – mówię, podchodząc do ławki. Na podświetlonym ekranie telefonu dostrzegam dziesiątą rano, więc w podziemiach spędziłem już dobrą godzinę.
– To dobrze, że się tak angażujesz. Liczę na to, że wygrasz.
– Myślałem, że będziesz rozdarty. – Opieram ramię o zimną ścianę.
Mayson kręci głową w odpowiedzi.
– Reynolds musi zrozumieć, że radzę sobie bez niego lepiej, niż mógłby przypuszczać.
Wypuszczam ze świstem powietrze, przejeżdżając językiem po dolnej wardze. No tak. Mogłem spodziewać się tego, że ten pojedynek to przede wszystkim wzajemna próba udowodnienia sobie czegoś. Ethan chciałby pokazać, jak dobrze szkoli swoje Diabły, a Reynolds przetłumaczyć mu, że jego zawodnicy nie są wcale niepokonani.
Co za farsa, prycham w duchu. Przynajmniej zgarnę na tym sporo kasy i uznania.
– Domyśliłem się, że od początku chodziło też o jakieś wyrównanie porachunków, a nie jedynie o promowanie gal, sprzedanie większej ilości wejściówek i zapewnienie mi rozgłosu. – W moim głosie pobrzmiewa drwina wymieszana z przekonaniem. – Nie martw się. Z przyjemnością stanę się twoją honorową sprawą.
Moje usta rozciągają się w cynicznym uśmiechu. Nie widzę nic złego w tym, że Ethan wystawił mnie na ring po to, by wkurwić swojego kumpla. Gramy do tej samej bramki, jesteśmy na stopie przyjacielskiej, więc czemu miałbym mu nie pomóc?
Zawsze będę mu wdzięczny za to, że przyjął mnie do Diabłów.
– Nie tylko dlatego zaproponowałem ci tę walkę.
Mrużę oczy, odbijając się od ściany. Zębami poluzowuję nieco sznurki rękawic, nie zważając na pieczenie poobdzieranych knykci, do którego przyzwyczaiły mnie treningi. Ściągam rękawice z dłoni, po czym biorę butelkę z wodą. Upijam kilka łyków i odsuwając sprzed oczu przydługie kosmyki włosów, pytam:
– Więc co stało za tą propozycją?
– Dochodziły do mnie pewne plotki – odpowiada tajemniczo Ethan, siadając na ławce. – Ale dopóki nie dopytałem tam, gdzie trzeba, wolałem nie mówić o nich głośno. Jedyne, co zrobiłem, to podjąłem pewne… działania.
Zajmuję miejsce obok niego. Zaczynam odwiązywać bandaże, zastanawiając się w duchu, o co w tym wszystkim chodzi. Nie przychodzi mi do głowy żadna teza, żaden pomysł czy punkt zaczepienia. Mój trener ostatnimi czasy sprzedawał mi informacje dotyczące jedynie gal amatorów, które mają odbyć się z końcem sierpnia.
Odrzucam na bok bandaż. Przesuwam spojrzeniem po zdartej z piąstek skórze, po czym odwracam głowę, by skrzyżować spojrzenie z Maysonem.
– Konkrety. Chcę konkrety, Ethan – zaznaczam dobitnie.
– Jednym z wielu powodów, dla których wypędziłem cię na ring w Atlancie, jest fakt, że powinieneś utrzymać dobrą formę przed sparingiem, który zaproponował ci Sheridan. Tak, dokładnie. Ten fagas, z którym walczyłeś o mistrzostwo świata, wyszedł z propozycją sparingu.
– Chce rewanżu? – dopytuję.
– W moim gabinecie czeka list, który zaadresował do nas jego agent. Sparing miałby odbyć się dopiero pod koniec listopada, więc masz około cztery miesiące, by się do niego przygotować. To wydarzenie zdecydowanie mniejszej rangi od mistrzostw, ale obaj wiemy, że jeśli chodzi o szacunek, dobre imię i honor, to o to zawsze warto walczyć – tłumaczy ze spokojem mężczyzna.
Skinieniem głowy przyznaję mu rację. W końcu podobne sparingi cieszą się sporym zainteresowaniem ludzi siedzących w sporcie. Na kolejne mistrzostwa świata musieliby czekać do przyszłego roku, a taka powtórka z rozrywki mogłaby odbić się echem w mediach. Takie nieoficjalne rewanże są jak przynęta na osoby spragnione adrenaliny.
– Po stronie ich klubu leżałoby zorganizowanie sparingu – wysnuwam wniosek.
– Tak. W końcu to oni chcą znowu się zbłaźnić. – Mayson obnaża zęby.
– Muszę się zgodzić. Dobrze o tym wiesz.
– Wiem, dlatego… – Mężczyzna wstaje, klepiąc mnie po plecach. – Trenuj tak, jak trenowałeś do tej pory. Ja przekażę im, że wchodzimy w to. Informacje od nich pewnie otrzymamy bliżej końca roku, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś już teraz czuł tę miłą presję, Gabrielu. – Mój rozmówca uśmiecha się chytrze, na co kręcę głową z pobłażaniem.
– Myślisz, że tak mi dokopiesz? – pytam ze spokojem. – Tworząc napięty grafik?