Fragile Lies - Martyna Keller - ebook + audiobook + książka

Fragile Lies ebook i audiobook

Martyna Keller

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Kontynuacja historii Marigold i Willarda opisanej w książce Colliding Lies.

 

Życie Marigold z dnia na dzień zamienia się w koszmar. Dziewczyna traci wszystko, na czym jej zależało, a niespodziewane aresztowanie Willarda daje początek temu okropnemu biegowi zdarzeń. 

 

Marigold rozumie, że chłopak przywiązał ją do siebie w każdy możliwy sposób i nigdy nie będzie potrafiła o nim zapomnieć. Z trudem znosi jego wydłużającą się w nieskończoność nieobecność.

 

Jednak to nie jedyne jej zmartwienie. Dziewczyna nie jest pewna, czy jeśli Willard do niej wróci, wybaczy jej, że zataiła przed nim coś, czego zdecydowanie nie powinna.

 

Kłamstwa prędzej czy później wypłyną na wierzch. Zawsze wypływają. 

 

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.                                                                              Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 5 min

Lektor: Katarzyna Kukuła
Oceny
4,7 (679 ocen)
529
101
30
16
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
veya_

Nie oderwiesz się od lektury

Rachunki za wodę wam się zmniejszą, bo kąpać to wy się będziecie we własnych łzach
360
chabovska

Nie oderwiesz się od lektury

zniżka na terapię z kodem: WILLDIE20 -20% nie dziękujcie
193
jatuczytamnara

Nie oderwiesz się od lektury

nie wiem czy bardziej boje sie kellerowej czy tej ksiazki
141
majsoniara

Nie oderwiesz się od lektury

ta ksiazka mnie zabila
131
Maja0904
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Droga autorko idź dotknij trawy czy coś. Przyszykujcie chusteczki.
111

Popularność




Copyright ©

Martyna Keller

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2023

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

All rights reserved

Redakcja:

Anna Adamczyk

Korekta:

Karina Przybylik

Karolina Piekarska

Barbara Hauzińska

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

Projekt ilustracji:

Marta Michniewicz

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8362-019-0

Ostrzeżenie

W książce pojawia się temat samobójstwa, przemocy psychicznej i fizycznej, także na tle seksualnym, przez co nie jest ona przeznaczona dla wrażliwych czytelników. Przedstawione w niej relacje nie są zdrowe, autorka nie popiera romantyzowania ich.

Teraz jesteś w gwiazdach,

a sześć stóp nigdy nie było tak daleko.

Oto jestem sam między niebem a żarem,

och, to tak bardzo boli z miliona różnych powodów.

In The Stars – Benson Boone

PROLOG

WILLARD

PÓŹNIEJ

– Więc powtórzyłeś swoje kłamstwo tysiąc razy?

W głosie mojego psychologa pobrzmiewa zdumienie. Zupełnie jakby od samego początku wątpił on w to, że uda mi się osiągnąć zamierzony cel. Ale czy tak nie było? Podczas naszego pierwszego spotkania naprawdę odniosłem wrażenie, że Ryder Callahan nie do końca na poważnie bierze moje postanowienie o powtórzeniu tej samej formułki po tysiąckroć. Teraz z dumą mogę oznajmić mu, że jednak dokonałem tego, w co on nie wierzył.

– Tak – potwierdzam. – Udało mi się powtórzyć je równe tysiąc razy.

– Podejrzewam, że sprawiło ci to trudność.

Młody mężczyzna opiera przedramiona na powierzchni solidnego biurka i wydaje się zainteresowany tym, co mam do powiedzenia. Wydawał się taki zawsze od dobrych siedmiu miesięcy, lecz dzisiaj wręcz chłonie każde jedno wypowiedziane przeze mnie słowo.

Kładę rękę na podłokietniku sofy i odwzajemniam jego spojrzenie.

– Oczywiście, że sprawiło mi to trudność – odpowiadam w międzyczasie. – Powtórzenie tyle razy jednej formułki sprawiłoby ją chyba każdemu. Często traciłem rachubę i musiałem zaczynać powtarzanie swojego kłamstwa od samego początku. Wtedy właśnie docierało do mnie, że moja Gold miała rację: cholera, to rzeczywiście nie jest takie proste.

– Ale nie poddałeś się.

– Jak mógłbym? – Kręcę powoli głową. – Jak mógłbym ją zawieść?

Nie wiem, kiedy kącik moich ust szybuje ku górze. Być może wtedy, gdy przed oczami po przymknięciu powiek na ledwie sekundę, odnajduję najpiękniejszy obraz wyryty w mojej pamięci: obraz mojej szeroko wyszczerzonej kłamczuchy. Otwieram oczy i obrzucam wzrokiem gabinet. Dominuje w nim czerń, jednak dzisiaj wydaje się on bardziej przytulny niż zazwyczaj, bo przesiąka promieniami słońca chowającego się za drapaczami chmur w Denver.

Skupiam się na ich widoku za oknami, chociaż Ryder do mnie mówi:

– Sądzę, że twoja Gold nie poczułaby się wcale zawiedziona, gdybyś jednak nie doliczył do tysiąca, wiesz?

– Jestem przekonany, że nie poczułaby się zawiedziona. Ona tak naprawdę nigdy nie była mną zawiedziona, chociaż uwierzysz, że dałem jej trylion powodów do rozczarowań?

– Coś mi podpowiada, że mogłeś dać jej ich całkiem sporo. – Mężczyzna mówi to z delikatnym politowaniem.

Odwracam się znowu ku niemu i wypuszczam westchnienie.

– No tak, przecież znasz je wszystkie… tak jak znasz naszą historię na wylot.

– Waszą i do tego mocno pokręconą – przytakuje Ryder.

Odkłada gdzieś na bok notatnik, w którym zwykł zapisywać wnioski dotyczące naszych spotkań, trwających już ponad pół roku. To o nie tak zawzięcie walczyła Gold. Chciała, bym znalazł kogoś, kto wskaże mi właściwą drogę. Bym wyszedł pewnego dnia na prostą. Dlatego staram się to robić z całych sił. Patrzę w zamyśleniu na czarny notes, leżący bezwiednie na biurku, dopóki mężczyzna głośno nie odchrząkuje.

– Wróćmy do twojego osiągnięcia, ponieważ to, czego dokonałeś, śmiało można nazwać właśnie tak. – Nadal brzmi, jakby był pod wrażeniem. – Nie chciałeś zawieść Gold, ale czy było coś jeszcze, co popchnęło cię, żeby wytrwale powtarzać i powtarzać jedno kłamstwo?

Krzyżuję z nim spojrzenie i przez chwilę zastanawiam się nad doborem słów.

– Myślę, że… myślę, że zabrałem się za powtarzanie swojego kłamstwa, bo oprócz tego, że czułem, że jestem jej coś winny, sam także chciałem po prostu przekonać się, czy jej mała obsesja przyniesie jakiś rezultat. Czy moje kłamstwo rzeczywiście zamieni się w prawdę.

Masuję dłonią skroń, nie przerywając naszego kontaktu wzrokowego.

– Na początku uważałem to za żałośnie głupie. Jak kłamstwo mogłoby stać się prawdą za sprawą powtórzenia go jak mantrę tysiąc razy? Lecz z czasem wiele się zmieniło – wspominam to z bladym uśmiechem, mimo że doskwiera mi tak naprawdę jedynie smutek.

Boże, tak bardzo tęsknię.

Tak strasznie za tobą tęsknię, Goldie.

– Marigold dała mi nauczkę. Nie nauczyła mnie niczego, bo byłem sukinsynem, który nie chciał nikogo słuchać, ale dała mi nauczkę, że powinienem wierzyć we właśnie takie największe bzdety. Wierzyć w to, że można odbić się od najgłębszego dna. Wierzyć w to, że prędzej czy później w życiu każdego nastanie upragnione lepsze jutro… A nawet wierzyć w to, że pewne więzi już na zawsze pozostaną nierozerwalne.

Chociaż jako tako pogodziłem się z jej brakiem i tak czuję kłucie w sercu, gdy uściślam:

– Teraz już wiem, że moja i jej na pewno do samego końca pozostanie właśnie taka. Nierozerwalna i najsilniejsza mimo czegokolwiek, co znalazło się pomiędzy nami.

Ryder spuszcza na chwilę wzrok.

– Niewątpliwie taka będzie. Gold na pewno jest tego samego zdania.

Spogląda ponownie wprost na mnie, kiedy wykrzywiam z bólem usta.

– Żałuję, że od początku nie dostrzegłem tego, co Rhodes. Że ona… jest tak samo cenna jak złoto. – Przełykam, po czym zauważam swój błąd i prędko się poprawiam: – Chociaż nie, jest przecież od niego milion razy cenniejsza. Najcenniejsza. A ja jestem… byłem takim pieprzonym szczęściarzem, że chociaż przez tych kilka miesięcy ona była moja – końcówkę wypowiadam nieznacznie łamiącym się szeptem, którego się nie wstydzę.

Nie wstydzę się już właściwie niczego, skoro mój terapeuta widział mnie w najgorszym stanie. Na początku naszych spotkań krzyczałem i wrzeszczałem z kotłującej się we mnie frustracji, rwałem sobie włosy z głowy i spazmatycznie płakałem, dopóki nie zaczynałem się dusić, bo nie umiałem pogodzić się z rzeczywistością, w której nie mogłem zamknąć w ramionach swojej Marigold. Wołałem ją, aż nie zdarłem gardła, aż nie opadłem z energii. A Ryder pozwalał mi się wykończyć, jakby był przekonany, że to mi pomoże. Miał rację.

W tej chwili przypatruje mi się uważniej, a ja to zauważam.

– Coś się stało? – dociekam już normalnym głosem.

– Wybacz. – Mężczyzna odchyla się na fotelu i splata swobodnie palce na udach. – Nadal jestem pod wrażeniem tego, że siedzisz naprzeciwko i oznajmiasz, że powtórzyłeś coś tysiąc razy bez pomyłki. To nieprawdopodobne, Will. To naprawdę nieprawdopodobne.

Następnie wstaje bez pośpiechu i po tym, jak opuszcza ręce oraz poprawia mankiety białej koszuli, wsuwa dłonie do kieszeni eleganckich spodni. Zaczyna marsz przez gabinet. Dociera do wielgachnych okien i przesuwa spokojnym spojrzeniem po panoramie stolicy.

– Gdy przyszedłeś tutaj pierwszy raz i powiedziałeś, że zamierzasz tego dokonać, pomyślałem, że w życiu ci się to nie uda, a teraz… teraz zwracam ci honor – wyznaje w pewnym stopniu nostalgicznie i po dłuższym czasie wyrzuca z siebie pewne przekonanie: – Ponadto ufam, że coś, czego nie można nazwać miłością, jest w stanie się z nią mierzyć.

Również podnoszę się do pionu i ruszam mozolnym krokiem w stronę okna.

– Jeśli chodzi o Gold… akurat dla niej mógłbym zabić – wyznaję, będąc stuprocentowo poważnym. – Dla mojej jednej i jedynej mógłbym nawet zabić, więc co w obliczu tego, ile byłbym gotów dla niej poświęcić, mogło znaczyć powtórzenie jednej beznadziejnej frazy tysiąc razy? Nic. Wobec tego, co byłbym gotów dla niej zrobić, powtórzenie jednego kłamstwa tak wiele razy znaczy zupełnie nic, Ryder.

Przystaję obok niego, a on zerka na mnie z uniesioną brwią.

– Do jakich właściwie wniosków doszedłeś, gdy ci się to udało? Sądzisz, że „metoda tysiąca kłamstw” Marigold naprawdę działa?

– Nie doszedłem jeszcze do żadnych wniosków – odpowiadam szczerze, wlepiając wzrok w krajobraz zatłoczonego Denver. – Dojdę do nich dopiero za jakiś czas. Wtedy dam ci znać, czy jej metoda była skuteczna, ale nie opowiem ci tego… Po prostu dam ci znać.

Przeczuwam, że mój psycholog nadal mi się przygląda.

– Nie rozumiem – stwierdza po krótkim namyśle. – Dlaczego mi tego wtedy nie opowiesz? Will, właściwie… jak brzmiało twoje kłamstwo powtórzone tysiąc razy?

Sądziłem, że Ryder zapyta o to od razu, ale być może nic, co dane od razu nie miało tak potężnej mocy, jak coś otrzymane dopiero po czasie starań? Wierzę, że tak będzie z nami. Ze mną oraz moją wyjątkową kłamczuchą: jedną i jedyną Goldie, której tak bardzo mi brakuje.

Po odetchnięciu pełną piersią zaczynam w końcu mówić.

– Powtórzyłem tysiąc razy jedno zdanie, a brzmiało ono…

Uśmiecham się słabo. Wpatrzony w powoli zachodzące słońce, chowające się za wysokimi drapaczami chmur, czuję rosnącą w sercu nadzieję, kiedy wyszeptuję bardzo cicho:

– …gdziekolwiek kiedyś się odnajdziemy, właśnie tam będziemy nareszcie szczęśliwi.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

MARIGOLD

Tego poranka Nowy Jork tętni życiem mimo ponurej, jesiennej aury: jest chłodno, gęsta mgła spowija przestrzeń, a ja trzymam Rhodesa za rączkę i przeciskam się przez tłumy przechodniów spacerujących po chodnikach, chcąc jak najszybciej wsiąść w odpowiednią linię metra oraz dotrzeć do znajdującej się na obrzeżach miasta szkoły. Mały musi zjawić się w niej punktualnie. Dałam słowo, że będę o niego dbać i jestem pewna, że Willard zrozumiał moją obietnicę także jako „młody nie będzie zaliczał spektakularnych spóźnień na lekcje”.

Od czasu, kiedy ją wypowiedziałam, minęły dwie doby.

Na wspomnienie koszmaru, który się wtedy wydarzył, opuchnięte oczy znowu zachodzą mi łzami. Uświadamiam sobie, że zdołały one pozbierać się po całonocnym płakaniu w starą, męską bluzę. Prawda jest jednak taka, że nadal czuję się tak samo bezsilna i zagubiona, bo nie mam pojęcia, jak to udźwignąć. Nie wiem, jak z dnia na dzień stać się wzorową opiekunką dla dziecka, skoro nie potrafię zaopiekować się samą sobą po stracie Willa.

Gdy policjanci wyprowadzili go z mieszkania, wszystko, włącznie z moim poczuciem bezpieczeństwa, legło w gruzach. W końcu tylko przy nim czułam, że nie grozi mi absolutnie nic. Tylko jego podejrzewałam o to, że za żadne skarby nie pozwoli, by spadł mi z głowy włos.

Teraz go nie ma i wariuję do tego stopnia, że czasami przeraża mnie własny cień.

Potrzebuję, by do mnie wrócił. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie mam pojęcia, za ile go odzyskam, o ile w ogóle odzyskam. Mogli przecież odebrać mi go bezpowrotnie, a sama myśl o tym sprawia, że wydaje mi się, jakbym miała zaraz rozsypać się w drobny mak.

Przecieram wierzchem wolnej dłoni zasnute pierwszymi łzami oczy, po czym wbijam wzrok w dal i ponad twarzami śpieszących się ludzi widzę nareszcie zejście do metra. Ciągnę za sobą Rhodesa. Słyszę, jak książki przewracają się w jego wielgachnym tornistrze. Bagaż prawie go przeważa, ale chłopiec nie pozwolił mi go zabrać, odkąd wyruszyliśmy w trasę.

– Sprawa, którą Will pojechał załatwić daleko stąd, musiała być naprawdę pilna. – Mój podopieczny wypowiada nagle słowa, które delikatnie mnie stresują.

Muszę udawać, że wszystko jest w porządku, że Will po prostu na trochę wyjechał. Odwracam się ku maluchowi i odpowiadam mu mimo tego, jak mocno ściśnięte mam gardło.

– Była. Daję ci słowo, że ta sprawa była bardzo, bardzo pilna, Rhodes.

– Nawet mnie nie uściskał, zanim wyjechał… ale jeśli tym razem zapomniał albo nie znalazł dla mnie chwili, nie jestem na niego zły. Za moment wróci i naprawi swój błąd, prawda?

Przystaję w miejscu, po czym zaciskam powieki. Prędko jednak na powrót je uchylam i z trudnym do odparcia grymasem bólu na twarzy oraz nie zważając na ludzi dookoła nas, kucam przy Rhodesie, żeby poprawić poły jego za dużej kurtki. Nie może się znowu przeziębić.

– Dlaczego się zatrzymaliśmy, Goldie?

Silę się na niewyraźny uśmiech.

– Na razie uściskam cię za niego ja – proponuję. – Co ty na to? Wiem, że sposób, w jaki Will nas do siebie tuli, jest nie do podrobienia, jednak mój też chyba nie jest taki najgorszy?

– Jest super. – Malec wpada w moje ramiona. – Bardzo go lubię. Will też.

Obejmuję go z całych sił, pociągając smutno nosem.

– Skąd wiesz? Powiedział ci to?

– Dwa dni temu zaspaliśmy. Will pomagał mi się szybko ubrać do szkoły, pamiętasz? Zauważyłem, że sam z siebie się uśmiecha i pomyślałem, że to dziwne, bo on prawie nigdy się nie uśmiecha… Zapytałem go, dlaczego tym razem to robi – wspomina Rhodes. – Stwierdził, że miał dzisiaj dobry poranek. Że mógłby przywyknąć do otwierania oczu i przyciągania nas, leżących obok, do siebie. Zwłaszcza kiedy i tak przytulamy się do niego jak małpy w zoo.

Chociaż mam ochotę gorzko zapłakać, ponieważ boli mnie wiedza, że w najbliższym czasie nic takiego się nie powtórzy, ciągnę małego Rhodesa za język.

– Co było potem? – Patrzę mu z bliska w oczy. – Opowiadaj.

– Zagroziłem mu, że powiem ci, że porównał cię do małpy.

Tym razem wybucham niekontrolowanym śmiechem lub też szlochem: nie jestem pewna, co właściwie w tym momencie wyrywa się z mojej piersi.

– A Will na to…?

– Że mógłbym ci o tym powiedzieć, bo droczenie się z tobą, to jego ulubiona część dnia, obok malowania ze mną ścian. Ale tak między nami… – Rhodes ciasno obejmuje łapkami moje policzki i nachyla się nad moim uchem, by wyszeptać wprost do niego: – Will tak naprawdę nie lubi ze mną malować ścian, więc w sumie to nie wiem, czy lubi też się z tobą droczyć.

Potrząsam głową, zaprzeczając jego słowom.

– Myślę, że twój wujek lubi obie te rzeczy.

– Goldie, nie wmawiaj mi, że kocha wymachiwać pędzlem… – Malec ściąga jedną rękę z mojej twarzy i grozi mi zabawnie palcem. – Dobrze wiem, że za tym nie przepada. No i przy okazji, akurat ty zawsze staniesz po jego stronie, tak jak robisz to teraz.

Obserwuję Rhodesa. Chyba mógłby mieć rację, a ja mogłabym z jakiegoś powodu zawsze odnaleźć w Willardzie coś, co skłoniłoby mnie do tego, żeby stanąć za nim murem. Ostatni raz upewniam się, że chłopcu jest wygodnie, ale przede wszystkim ciepło.

– Zgaduję, że wyszłam na kłamczuchę? – wzdycham, unosząc słabo kącik ust.

– Już chyba rozumiem, dlaczego Will ciągle cię tak nazywa. – Mały ściąga drugą dłoń z mojego policzka, po czym spogląda na mnie szeroko uśmiechnięty. – Kłamczucha.

– Osz ty. – Marszczę niby gniewnie czoło. – Lepiej wiej, bo akurat tobie nikt nie dał prawa mnie tak nazywać.

Mały piszczy uroczo i odskakuje na niewielką odległość.

– Nie dogonisz mnie.

– Ależ oczywiście, że dogonię. – Ostatni raz dyskretnie pociągam nosem i wskazuję kiwnięciem na przejście w dół. – Uciekaj w stronę tej stacji metra, tylko pamiętaj…

– Bądź ostrożny – dokańcza za mnie pouczony wiele razy chłopiec. – Będę, Goldie.

To, jak rwie się do zabawy, rozczula mnie za mocno, bym była w stanie mu się oprzeć i nie zacząć ganiać za nim po ulicach miasta. Zwłaszcza że doskonale wiem, jak wygląda jego codzienność i jak mocno cierpi przez brak kontaktu z rówieśnikami, którzy go odtrącili.

Przygnębiona klaskam w dłonie.

– Więc start!

Na mój znak Rhodes rzuca się do odrobinę pokracznego przez ciążący mu tornister biegu. Na szczęście nie jest w nim zbyt szybki, a przejście do metra znajduje się blisko, więc nie tracę go z oczu choćby na sekundę. Z trudem mijamy innych przechodniów, dając susa po schodach w dół. Dopiero na stacji postanawiam przerwać frajdę chłopca i złapać go za kaptur.

– No i co teraz, maluchu? – pytam zdyszana i dochodzę do wniosku, że widok wesołych ogników w jego oczach był wart odbycia porannej przebieżki.

Rhodes od razu łypie na mnie wrogo.

– Nie jestem maluchem – obrusza się.

– Racja. – Czochram jego włosy. – Teraz, skoro cię dorwałam, jesteś raczej moim zakładnikiem.

Mały wystawia w moją stronę język.

– Will zaraz wróci i mnie odbije, zobaczysz. Wtedy to ty będziesz naszym zakładnikiem i zrobimy z tobą, co będziemy chcieli.

Ucisk w mojej piersi daje o sobie znać na wzmiankę o powrocie Willa. Rhodes mocno wierzy, że to nastanie szybko, ale nie ma w tym nic dziwnego, skoro powiedziałam mu, że jego wujek wyjechał jedynie załatwić bardzo ważną sprawę do starego kumpla.

Przenoszę wzrok na pobliski rozkład jazdy. Przez chwilę niby próbuję coś z niego odczytać, jednak tak naprawdę zbieram się w sobie, by dalej stwarzać pozory, że wszystko gra.

– Zagonicie mnie do sprzątania waszych brudnych skarpetek? – dociekam w końcu z wymuszonym rozbawieniem.

– Będziemy łaskotać, dopóki nie powiesz, że mamy przestać.

– Tylko nie to. – Przykładam teatralnie dłoń do serca, a następnie zerkam pobłażliwie na wyszczerzonego Rhodesa. – Nie bądź dla mnie aż tak okrutny, co?

– Będę. Taka zemsta brzmi fajnie.

– Ktoś tutaj wyrasta na dupka. – Opuszczam rękę i ponownie znęcam się nad jego fryzurą, wplatając palce w gęste kosmyki włosów.

Mój zaciekawiony rozmówca unosi brew.

– Na kogo?

Wzdycham, bo po raz kolejny nieumyślnie wpajam mu słowo, na którego naukę ma czas.

– To znaczy: „przepraszam, może jednak mnie oszczędzisz?” – poprawiam się i patrzę słodko na chłopca, który jedynie zakłada bojowo ręce na piersi.

– Może Will nabiera się na te oczy kota ze Shreka, ale ja nie.

To boli. To boli, że dosłownie wszystko choćby podświadomie sprowadzamy do tematu Willa. Być może łatwiej byłoby mi przetrwać rozłąkę z nim, gdyby nie nawiedzał mnie na każdym kroku, bo kiedy to robi, wydaje mi się, jakbym składała się tylko z silnej tęsknoty.

Trzymam rozpacz na wodzy i zwracam się do Rhodesa z propozycją.

– A co powiesz na maraton Shreka dzisiaj wieczorem?

Wydyma wargę w zamyśleniu.

– No… okej, ale to nie znaczy, że ci odpuszczę – zaznacza. – Nazwałaś mnie maluchem, wzięłaś mnie jako swojego zakładnika i w dodatku rozczochrałaś. Przesadziłaś, Goldie.

Mimo smutku, który się we mnie gnieździ, śmieję się pod nosem.

– W porządku, nie musisz mi odpuszczać, ale obejrzymy dzisiaj pierwszą część. Tylko najpierw posprzątam wasze mieszkanie, nadal jest w opłakanym stanie.

Po tym, jak Will je zdemolował i później przeszukała je policja, nie mogłam się zebrać, żeby ogarnąć ten wielgachny bałagan – zwłaszcza że dwa dni temu o poranku, gdy zaspaliśmy, a Rhodes oraz jego wujek byli zajęci zbieraniem się do wyjścia, znalazłam pośród niego coś, co odrobinę mnie przeraziło. Ale dzisiaj po pracy zamierzam już coś z nim zrobić. A potem zabiorę małego do swojego mieszkania, tam będzie raczej bezpieczniejszy.

– Omijam stłuczone lustro, tak jak kazałaś – mówi dumnie.

– Mój mądry chłopak – chwalę go i chwytam za rękę, bo zaraz podjedzie metro. – Zajmę się całym bałaganem, jak skończę zmianę. Później odbiorę cię ze szkoły, dobrze?

– Dobrze.

Słyszę hałas, stopniowo natężający się w jak zwykle zatłoczonych podziemiach, dlatego postanawiam powiedzieć Rhodesowi coś jeszcze, zanim zrobi się głośniej.

– Pamiętaj, olewaj komentarze tych nadętych dzieciaków, jeśli jakieś znowu do ciebie skierują, tak? A gdy będą ci bardziej dokuczać, masz dać mi o tym znać. Dojadę ich. – Ściskam pokrzepiająco jego dłoń, posyłając mu nieznaczny uśmiech.

Malec patrzy na mnie z wdzięcznością i stwierdza:

– Przypominasz damską wersję Willa.

– O nie, ja zamierzam ich jedynie dosyć niekulturalnie zbluzgać, a on wybiłby im wszystkie mleczaki i tłumaczył się bezczelnie ich rodzicom, że tylko im pomógł. Ewentualnie startującym do niego ojcom też by coś wybił, któryś staw, albo… – Drapię się niezręcznie z tyłu głowy. – Cóż, nie idźmy w to dalej. Po prostu Will dałby im popalić.

Rhodes obnaża zęby, ale po chwili poważnieje i ciągnie mnie za rękę w dół, bym się pochyliła. Robię to. Spomiędzy jego ust wydostaje się krótkie, nerwowe pytanie.

– Ale dzisiaj przyjdziesz po mnie punktualnie o czwartej? – upewnia się.

Dobrze wiem, z czego wynikają jego obawy o to, czy się nie spóźnię. Wczoraj musiał spędzić dwie godziny na ławce w pobliskim parku, bo policja, która znowu przeszukiwała mieszkanie Willa zatrzymała mnie na ciągle przedłużającą się rozmowę, a ja wcześniej obiecałam małemu, że po niego przyjadę. Kiedy zmachana nareszcie do niego dobiegłam, był bardzo, bardzo smutny i zdezorientowany.

Całuję go przelotnie w czubek głowy, po czym przytakuję.

– Przyjdę po ciebie równo o czwartej. A teraz wsiadamy.

Otrzymuję w zamian niepewne skinienie.

***

Ostatni raz sprawdzam w biegu godzinę wyświetloną na ekranie trzymanego w dłoni telefonu i oddycham z ulgą, bo podbiegam do drzwi sklepu z winylami cztery minuty przed jego otwarciem. Dziwi mnie jednak to, że próbując wcisnąć klucz do zamka, natrafiam na jakiś opór. Jak się okazuje, po drugiej stronie ktoś już wsunął do środka swój komplet.

Ściągam brwi. O co tutaj chodzi? Jestem pewna, że to ja miałam dzisiaj rano pojawić się w sklepie, tymczasem wchodząc do niego, dostrzegam stojącą za ladą i przygotowującą się do otwarcia interesu Findlayów koleżankę.

– Leah? – zaczynam. – Co ty tutaj robisz?

Zsuwam z ramienia torebkę i zdobywając się na uśmiech, podchodzę do dziewczyny, która właśnie mnie zauważa. Mam wrażenie, że delikatnie się spina, bo zaczesuje blond kosmyki za uszy, nabierając przy tym ukradkiem wdech, ale nie myślę o jej reakcji.

– To znaczy, dobrze się składa, że jesteś – poprawiam się prędko, mknąc do niej wesołym krokiem. – Mogę podziękować ci twarzą w twarz, że zgodziłaś się wziąć część popołudniowych zmian. Naprawdę bardzo mi to pomogło, jestem teraz w trudnej sytuacji i…

– Przykro mi, Marigold – znajoma przerywa mi, a jej ton jest wyraźnie zasmucony.

Przystaję w miejscu, tuż przed ladą, na której kładę torebkę.

– Dlaczego ci przykro? – Patrzę na nią z troską. – Coś się stało?

– Państwo Findlay kazali mi przyjść na tę zmianę.

– Myślą, że nie poradzę sobie zupełnie sama? – zastanawiam się rozbawiona. – Tyle razy sklep był tylko na mojej głowie i nic złego się nie wydarzyło.

Leah przełyka ślinę potwornie głośno, a to nie wróży niczego dobrego. Mam co do tego pewność i tym razem już zwracam uwagę na jej dziwne podchody.

Coś ewidentnie jest na rzeczy.

– Mam cię zastąpić – wyznaje, spuszczając wzrok na swoje buty. – Nie tylko dzisiaj, a do czasu, aż nie znajdą kogoś na twoje miejsce. Naprawdę przykro mi, że cię skreślili. Powinnaś… powinnaś raczej z nimi porozmawiać, wiesz?

Słowa dziewczyny dobiegają mnie jakby w zwolnionym tempie. Chwilę zajmuje mi przetrawienie tego, co mi przekazała, lecz gdy tylko uderza we mnie brutalna świadomość, że zostałam skreślona z listy pracowników, po moim ciele rozlewa się ogromna panika.

Nie mogę, nie mogę, nie mogę zostać teraz bez pracy. Przecież muszę utrzymać siebie i Rhodesa w trakcie nieobecności Willarda, a nie mam tysięcy dolarów oszczędności. Wplatam palce we włosy i ciągnę bezradnie za ich końcówki, wciąż nie mogąc w to uwierzyć.

– W-wyrzucili mnie? – pytam jąkliwie. – Byłam przekonana, że dobrze się spisywałam. Byłam pewna, że przez tych kilka tygodni podołałam wszystkim obowiązkom, które dostałyśmy. Jak… jak to możliwe, że się mnie teraz pozbywają?

Leah unosi wzrok i potrząsa głową, jakby sama nie znała odpowiedzi na moje pytanie.

– Ja też byłam tego pewna, dlatego powinnaś pogadać z Findlayem – radzi mi i mam wrażenie, że współczucie w jej oczach jest szczere. – Może doszło do nieporozumienia.

Robię krok w tył, wcześniej zgarniając szarpnięciem torebkę z lady.

– Nie… nie mogę stracić tej pracy – mówię bardziej do siebie. – Nie teraz.

Wydaje mi się, jakbym tkwiła w jakimś koszmarze, jakby moje życie rozlatywało się w nim bez przerwy niczym domek z kart. Najpierw bezlitośnie odbierają mi Willa. Potem przytłacza mnie nowa rzeczywistość, w której muszę być silna dla siebie i dla małego Rhodesa, a teraz tracę jeszcze jedyne źródło utrzymania, nie wiedząc nawet, czym zawiniłam.

Mam ochotę po raz kolejny się rozpłakać, bo nie wiem, co robić.

– Posłuchaj mnie. – Leah wychodzi pośpiesznie zza lady i opiera dłonie na moich drżących ze zdenerwowania ramionach. – Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, wiesz, że możesz do mnie napisać, prawda? Postaram się jakoś cię wesprzeć. Jak mogę… przyrzekam, Marigold.

Bije od niej chęć pomocy, ale to nie jej potrzebuję. Jedyne, na czym mi teraz zależy, to wyjaśnienie tej sytuacji i jak najszybsze odzyskanie pracy. Muszę zapewnić Rhodesowi i sobie podstawowe warunki do tego, by przetrwać – opłacić rachunki, włożyć coś do lodówki, kupić jakieś cieplejsze ciuchy, bo nieubłaganie zbliża się zima. Żadnej z tych rzeczy nie zrobię bez pieniędzy, a Findlayowie właśnie odcięli mnie od możliwości ich zarobienia.

Przebiegam palcami po twarzy, chcąc się jakkolwiek ocucić.

– Dziękuję – wzdycham już trochę bardziej trzeźwo, bo do tej pory nie dałam ciała w żadnej kwestii i tutaj musiała zajść jakaś paskudna pomyłka. – Nie będę zawracać ci głowy, idę zresztą od razu skontaktować się z panem Findlayem.

Leah ściąga ręce z moich ramion.

– Powodzenia, wyjaśnijcie sobie wszystko, bo coś mi tu nie pasuje.

– Wyjaśnimy… Mam nadzieję – mówię to, po czym posyłam zmartwionej koleżance ostatnie spojrzenie i odwracam się na pięcie, żeby ruszyć w jakieś zaciszne miejsce.

Nie jest łatwo znaleźć zupełnie pusty zaułek pomiędzy dwoma wąskimi uliczkami, ale kiedy mi się to udaje, zatrzymuję się obok śmietnika i cała w nerwach wybieram numer do pana Findlaya. Za pierwszym razem nie odbiera połączenia. Za drugim oraz trzecim zresztą także. Nie znam jego adresu, lecz domyślam się, gdzie mógłby teraz być.

Gdzieś, gdzie sama nie powinnam się zjawiać.

Chociaż wiem, że nie jestem tam mile widziana, i tak wsiadam w metro i po upływie około godziny dojeżdżam do szpitala, w którym – jak obiło mi się o uszy – przebywa Alex. Pobicie i obrażenia, których doznał, zatrzymają go na oddziale pewnie przez jakiś czas. Szkoda mi go i mam nadzieję, że szybko wydobrzeje, nawet jeśli okazał się dla mnie dupkiem do kwadratu i zakończył naszą znajomość tylko dlatego, że nie posłuchałam jego śmiesznego, niewyrażonego wprost „zakazu”, bym trzymała się z daleka od Willa.

Pokonuję truchtem schody prowadzące do wejścia. Właśnie wtedy przez głowę przebiega mi głupia myśl, że być może ostatnie wydarzenia na uczelni mogłyby mieć coś wspólnego z utratą przeze mnie pracy, ale… nie. Alex by taki nie był. Nie zmusiłby rodziców do zwolnienia mnie tylko dlatego, że już się ze sobą nie zadajemy.

To szczeniackie.

Nie pytam w recepcji, w której sali przebywa. Pewnie i tak niczego bym się nie dowiedziała. Zamiast tego przechadzam się szpitalnymi korytarzami, w których biel ścian aż razi w oczy, a charakterystyczny zapach drażni nozdrza, i zaglądam przez szpary w drzwiach do każdej sali. Po sprawdzeniu przynajmniej kilkudziesięciu mam zamiar się poddać, lecz wtem dostrzegam stojącego przy jednej z nich ojca Alexa. Natychmiast uderza we mnie ulga.

Maszeruję do niego szybkim krokiem, pełna nadziei, że wszystko wyjaśnimy.

– Miałam dobre przeczucie, że pana tutaj znajdę – zaczynam lekko zdyszana. – Nie dostałam odpowiedzi na wiadomości ani nie oddzwonił pan do mnie, jak prosiłam, a chciałam pilnie porozmawiać o mojej pracy w sklepie… dlatego przyszłam.

Ubrany w czarny garnitur Benjamin Findlay lustruje mnie spojrzeniem od góry do dołu. Nie wygląda na zadowolonego z mojego widoku. Zaczesuje przyprószone siwizną włosy do tyłu i obwieszcza bardzo spokojnym tonem:

– Marigold, ale ty już dla mnie nie pracujesz. Zapomniałem przekazać Leah, że wczoraj zostawiłem pod ladą wypowiedzenie dla ciebie.

Moja mina zdecydowanie rzednie.

– Z jakiej racji mnie pan wyrzucił? – dociekam, nie biorąc pod uwagę opcji, by wyjść z budynku i odpuścić temat. – Nie mam na koncie żadnej pomyłki ani żadnego potknięcia, zawsze byłam punktualna i sumienna, starałam się dbać o sklep, jak mogłam…

– A do tego usadziłaś mojego syna na szpitalnym łóżku, wcześniej robiąc z niego idiotę w oczach reszty studentów – przerywa mi męskie prychnięcie. – Nieważne, czy byłaś punktualna, czy sumienna, nie będę przekazywać choćby centa w ręce żmii twojego pokroju.

Więc jednak, orientuję się. Więc jednak wyrzucił mnie, bo Alex maczał w tym palce. Nie powiedział pewnie ojcu o tym, że nic mu nie obiecywałam, że nie robiłam mu złudnej nadziei, że mieliśmy naprawdę dobre stosunki, zanim obraził się na mnie i cały świat, bo pokazałam się z Willardem na uczelni. Po prostu przedstawił to tak, jakbym zmieszała go z błotem, poniżyła i upokorzyła w najgorszy możliwy sposób, a nic takiego, do cholery, nie zrobiłam.

Jedynie uraziłam jego kruche ego i za to postanowił mi się odwdzięczyć.

– To niezgodne z prawem – odpieram, krzyżując ręce pod biustem.

– Oczywiście oficjalnie ubrałem to w inne słowa. – Łudząco podobne oczy do tych, które posiada mój dawny przyjaciel, patrzą na mnie z wyższością.

Stary Findlay wie, że nie mogę mu nic zrobić.

– Dobrze, zacznijmy od tego, że to nie ja pobiłam Alexa. – Opuszczam gwałtownie ręce. – W dodatku starałam się powstrzymać tego, który po tym, jak pański syn mnie obraził, się na niego rzucił. To nie tak, że stałam bezczynnie i przyglądałam się temu, co się działo.

Obserwuję twarz mężczyzny, ale ta pozostaje niewzruszona. Zapewne niepotrzebnie przedstawiam mu w ogóle swoją wersję, ponieważ nie weźmie jej pod uwagę. Będzie trzymał stronę synalka, nieistotne, że zachował się on jak rozkapryszony dzieciak.

Nie spodziewałam się, że ten dobry Alex będzie takim mściwym skurwielem.

– Poza tym z mojej strony nic się nie zmieniło – dorzucam. – Lubiłam i nadal lubię Alexandra. Szkoda, że uniósł się honorem i zakończył naszą znajomość dlatego, że nie poczułam do niego tego, co on do mnie. Gdyby tego nie zrobił, na pewno by mu przeszło i wciąż bylibyśmy przyjaciółmi, bo tego oczekiwałam od niego od początku. Przyjaźni i niczego więcej. Nie mydliłam mu oczu wizją, że możemy skończyć ze sobą.

– Zapomniałaś dodać, że obściskiwałaś się na jego oczach z nowym chłopakiem – wtrąca Benjamin. – A to już chyba nie czyni cię taką nieskazitelną? To świadczy o tym, jaka z ciebie podła dziewucha, skoro znalazłaś sobie innego i kazałaś Alexowi na was patrzeć.

– Nie obściskiwałam się na jego oczach z żadnym nowym chłopakiem, po prostu usiadłam na miejscu obok mojego kolegi – protestuję, gotując się powoli od środka.

Co ten pajac nagadał ojcu? Że migdaliłam się z Willardem przy wszystkich? On naprawdę zrobił ze mnie łamiącą serca sukę. Stojący naprzeciwko mężczyzna strzepuje kurz z ramienia, nie patrząc już w moim kierunku, jakbym nie była warta marnowania więcej czasu.

– Powinnaś już sobie iść, nie zmienię decyzji ani opinii o tobie – mówi. – Zraniłaś mojego syna, więc nie masz czego przy nas szukać, bo nie wywęszysz żadnej kolejnej okazji. Mogłaś wgryźć się w lepsze sfery, zostać obsypana przez Alexa prezentami i luksusem, a to, że wolałaś powzdychać sobie do kryminalisty… to był twój świadomy wybór, Marigold.

Robię długi krok w stronę faceta, nie odrywając wzroku od jego patrzących na mnie nieprzychylnie oczu.

– Nie wierzę. – Znowu wymachuję żywo rękami, bo zalewa mnie złość. – Naprawdę skreślacie mnie, bo Alex nie dostał tego, czego chciał. Skreślacie mnie, bo jego męska duma nie dała rady pozbierać się po tym, że nie rzuciłam mu się na szyję z głośnym „chcę być twoją dziewczyną”, mimo że nigdy nie dałam mu sygnału, że chcę nią być… To takie dziecinne. Niech pan przekaże synalkowi, że jest pieprzonym dzieciakiem.

Zbliżam się bardziej do mężczyzny i zadzieram śmiało podbródek, by wycedzić mu coś prosto w tę poważną i w tym momencie okropnie irytującą mnie twarz.

– A do tego, że chętnie dopiero rzucę się na szyję temu kryminaliście.

Findlay kręci głową, jakby nie mógł uwierzyć w mój tupet.

– Nie produkuj się dłużej. – Odwraca się do mnie plecami. – Jedynie przyjmij do wiadomości, że już dla mnie, dla nas, nie pracujesz i zostaje ci klepanie biedy.

Przez moje żyły przetacza się jeszcze silniejsza wściekłość. Nadziany kutas.

– Przyjmuję to do wiadomości i, cholera, nie jest mi z tego powodu ani trochę przykro – cedzę nienawistnie, wiedząc, że nasza rozmowa właśnie dobiegła końca.

Chociaż zaraz ulatniam się spod sali, mam zamiar tam wrócić.

ROZDZIAŁ DRUGI

MARIGOLD

Stary Findlay opuszcza szpital dopiero po kilkunastu minutach. Chociaż właśnie tyle czasu upłynęło, odkąd skończyliśmy rozmawiać, jestem tak samo wściekła na to, jak zostałam potraktowana przez niego i jego syna. W końcu zemścili się na mnie jedynie za urażoną dumę Alexandra. Teraz żałuję, że było mi go szkoda. Że po cichu szukałam sposobu, by może jakimś cudem naprawić nasze relacje za kilka tygodni, gdy oboje byśmy ochłonęli.

Bo nie chciałam zrywać z nim całkowicie kontaktu. Do dzisiaj.

Upewniam się, że nikt nie patrzy, po czym wyłaniam się zza ściany i ruszam w stronę sali, pod którą wcześniej dyskutowałam z Benjaminem Findlayem. Wchodzę bez ceregieli do środka. Od razu dostrzegam leżącego na łóżku, mocno poobijanego Alexa i chociaż z początku dokucza mi smutek związany z tym, że tak skończył, prędko przypominam sobie, co uczynił.

– Co ty tutaj robisz? – pyta zaskoczony, podnosząc się delikatnie na przedramionach.

– Przyszłam podziękować. – Zrzucam z ramienia torebkę, siadam na krześle przodem do oparcia i opieram na nim dłonie. – Wykazałeś się dojrzałością, nie pozbawiając mnie pracy, której bardzo potrzebowałam, tylko dlatego, że rozeszliśmy się w złych stosunkach.

Chłopak patrzy na mnie i obnaża bezczelnie zęby.

– No i po co ta ironia?

– Powiedz mi lepiej: po co tobie było rzucanie mi kłód pod nogi? – Przekrzywiam pytająco głowę. – Chciałeś mi w ten sposób dopiec? Pokazać, że popełniłam błąd, zadając się z Willardem mimo twojego „zakazu”?

– Myślałaś, że tak to zostawię? – Alex unosi brew, przy czym kącik jego oka, które zdobi ogromne, paskudne limo, drga. – Że pogodzę się z tym, jak mnie upokorzyłaś? Wszyscy ze studiów podejrzewali, że coś między nami jest, a potem ty przyszłaś z tym… z tym żałosnym śmieciem, przez co wzięli mnie za frajera, którego dziewczyna wymieniła bez wahania na najgorszą możliwą opcję. Każdy na moim miejscu postąpiłby podobnie.

Puszczam mimo uszu wzmiankę o tym, że podobno sporo osób podejrzewało nas o flirtowanie ze sobą. Jeśli on nie wierzy w przyjaźń damsko-męską, to jego interes, ale na pewno nie wszyscy z naszej grupy podzielali jego zdanie.

Pochylam się odrobinę do przodu.

– Wcale, że nie, Alex. – Zwężam oczy, bo on znowu jest perfidnie wyszczerzony, jakby czuł się świetnie z tym, co mi zrobił. – Ktoś na twoim miejscu na pewno nie nakręcałby się tak mocno na coś, czego od samego początku ci nie obiecywałam. Ktoś na twoim miejscu na pewno nie uniósłby się honorem i nie zaczął mnie obrażać, bo zobaczył, że usiadłam obok innego chłopaka. Ktoś na twoim miejscu na pewno nie doprowadziłby do tego, że tracę pracę, byle tylko się na mnie za to zemścić – kończąc, sznuruję usta w kreskę.

Szatyn natomiast rozkłada z trudem ręce, bo jedną z nich ma w gipsie.

– Więc wybacz, że siedzę na swoim miejscu i jednak się na tobie mszczę.

Szlag by to. Nie podejrzewałam ani przez głupią chwilę, że ten idealny Alexander Findlay okaże się takim draniem: że jeśli cokolwiek nie pójdzie po jego myśli albo jeśli ktoś zrobi coś, co mu się nie spodoba, będzie z całych sił starał się zniszczyć temu komuś życie.

Zaciskam palce na oparciu krzesła, nie zrywając naszego kontaktu wzrokowego.

– Poważnie sądzisz, że należało mi się takie świństwo?

– Och, rozmawiamy o tym, co nam się należy? – Alex odpowiada mi pytaniem tak szybko, że najwyraźniej nie zastanawia się nad swoimi słowami. – A może ustalimy, co należało się twojemu gangsterowi za to, jak rozrabiał i za to, co mi zrobił?

Z chwilą, gdy dociera do mnie sens jego wypowiedzi, zamieram.

– Słucham? – wyduszam ciszej.

Przez moment nie odzywamy się do siebie.

– Powinien w końcu beknąć za swoje grzeszki, co nie? – Findlay najwyraźniej orientuje się, że się trochę zapędził, bo mamrocze całe zdanie pod nosem.

Łączę wszystkie kropki. Poluźniam też uścisk dłoni na krześle i odchylam się na nim do tyłu. Więc Alex… on za tym wszystkim stoi. Z Willem nie podejrzewaliśmy, kto na niego nakablował, a odpowiedź mieliśmy pod samym nosem.

Boże, dlaczego żadne z nas się tego nie domyśliło?

– To ty… – zaczynam ledwie słyszalnym szeptem. – To przez ciebie go zabrali.

Nadal czuję się oniemiała i mam wrażenie, jakby szok wmurował mi stopy w podłogę. Findlay nie tylko doprowadził do tego, że straciłam pracę. Wpakował także Willarda do aresztu. Jest tym, który kreuje mój koszmar. Jest tym, który stopniowo rozwala mi życie.

Sam zresztą potwierdza to na głos.

– Niech gnije za kratkami, a ty czołgaj się po dnie i ledwo wiąż koniec z końcem. Oboje jesteście siebie warci i oboje na to zasługiwaliście – wypluwa obrzydzony.

Nie spuszczam wzroku z jego okropnie pobitej twarzy. Czuję się jak sparaliżowana, ale z upływem kolejnych sekund zaczynam odzyskiwać nad sobą kontrolę. Wstaję na równe nogi. Potem zbliżam się w kilku krokach do szpitalnego łóżka, kręcąc przy tym głową.

– Jesteś takim sukinsynem, Alex.

Findlay prycha głośno.

– A ty jesteś chyba pod kreską, co? Czekam na to, aż będziesz jeść żarcie ze śmietnika, bo nie będzie cię stać nawet na pieprzone jedzenie. Aż wylądujesz na bruku, bo nie będzie cię stać na wynajęcie klitki nawet na paskudnym Bronksie.

Skurwiel, myślę. Pierdolony skurwiel.

Jego słowa oraz niezmienny, arogancki uśmiech napędzają moją złość. Jestem pewna, że właśnie ona infekuje mój umysł i każe mi zadać mu cios, taki sam, jaki on zadał mnie. Bez pośpiechu skracam maleńki dystans, który dzieli mnie od łóżka, i przysiadam na nim. Chcę, żeby Alex poczuł się okropnie. Chcę, żeby poczuł się tak, jak czuję się od dwóch dni ja.

Zakładam nogę na nogę i przyglądam mu się z powagą.

– Szkoda, że Will nie przywalił ci mocniej – odpowiadam początkowo z lekkim oporem, który zaraz ze mnie ulatuje. – Chociaż i tak cię nie oszczędził, prawda? Czy któraś kość w twoim ciele nie jest w ogóle złamana, Alex?

Chłopaka dziwi mój kontratak. Milczy, po czym otrząsa się, ponownie wspiera na przedramionach i rzuca w moją stronę rozkaz:

– Wynoś się stąd.

Nie ruszam się o cal.

– Powiedziałem: wynocha – powtarza twardo.

Tym razem również go nie słucham. Jedynie wyciągam dłoń w kierunku jego nogi, ukrytej pod jasną kołdrą, i z westchnieniem przesuwam po niej opuszkami palców, obserwując, jak rysy twarzy Alexandra znacząco wyostrzają się w złości.

– Wiesz dlaczego lgnę do niego? – zadaję mu pytanie.

On nie prosi o odpowiedź, lecz i tak mu ją daję.

– Jest męski. – Zaglądam mu wyzywająco w oczy. – Zaborczy i stanowczy. Gdy czegoś oczekuje, nie szepcze pod nosem „wynocha”, a żąda tego tonem tak władczym, że miękną mi kolana… Gdy chce mnie sobie przywłaszczyć, nie stara się mnie w sobie rozkochać czułymi słówkami, a mącąc mi w głowie, doprowadza do tego, że nie umiem bez niego funkcjonować.

Mina szatyna tężeje bardziej. W końcu akurat on starał się rozkochać mnie w sobie tymi czułymi słówkami. Teraz nie może słuchać, jak zdradzam mu, że Willardowi udało się mnie „zdobyć” w inny sposób, mimo że nie wszystko, o czym mówię, jest prawdą.

Macham leniwie skrzyżowanymi nogami w powietrzu i kontynuuję:

– Gdy chce mnie tknąć, po prostu mnie rozbiera. Szybko i sprawnie, a potem popycha, gdzie ma ochotę, i bierze, jak ma ochotę – mówię to bez ani jednego zająknięcia.

Alex zaciska szczękę, przypatrując mi się zaciekle.

– Taka z ciebie szmata, że już się z nim bzykałaś?

– Nawet w sklepie twoich rodziców do twojego ulubionego winylu. – Chociaż wiem, że mocno przeginam, nie umiem się powstrzymać i ugryźć w język.

Odebrał mi pracę i Willarda. Niech on też odczuwa ból.

– Zadzwonię po ojca – grozi mi, na co parskam śmiechem.

– Wiesz, jak żałośnie właśnie zabrzmiałeś? – Unoszę brew i znowu przesuwam dłonią po jego nodze. – Will powiedziałby, że jeśli nie wyjdę, on nie wyjdzie ze mnie przez całą noc.

– Jesteście, kurwa, wstrętni.