Conan mężny (57) - Ronald Green - ebook

Conan mężny (57) ebook

Ronald Green

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OPOWIEŚCI O CONANIEw Wydawnictwie Amber

Conan

Conan z Cymerii

Conan pirat

Conan obieżyświat

Conan ryzykant

Conan korsarz

Conan wojownik

Conan uzurpator

Conan zdobywca

Conan mściciel

Conan i bóg Pająk

Conan buntownik

Conan niezwyciężony

Conan wyzwoliciel

Conan z Wysp

Conan i czarownik

Conan i miecz Skelos

Conan i Droga Królów

Conan najemnik

Conan z

Aquilonii

Conan waleczny

Conan zuchwały

Conan obrońca

Conan szermierz

Conan bukanier

Conan mistrz

Conan z Czerwonego Bractwa

Conan barbarzyńca

Conan dezerter

Conan niszczyciel

Conan najeźdźca

Conan strażnik

Conan wielki

Conan niezłomny

Conan sobowtór

Conan prowokator

Conan wyrzutek

Conan nieustraszony

Conan renegat

Conan i skarb Pythonu

Conan i łowcy głów

Conan i Szmaragdowy Lotos

Conan nieugięty

Conan i Amazonka

Conan i mgły świątyni

Conan i klątwa szamana

Conan i Szalony Bóg

57. Conan mężny

Conan nieokiełznany

Conan bohater

Conan gladiator

Conan pan czarnej rzeki

Conan nieposkromiony

Conan wspaniały

Conan złoczyńca

Conan i bogowie gór

Conan zwycięzca

 

w p r z y g o t o w a n i u

Conan triumfator

 

Przekład

Krzysztof Kurek

 

 

Tytuł oryginałuCONAN THE VALIANT

Ilustracja na okładceKEN KELLY

Redakcja stylistycznaALEKSANDRA GAŁECKA

Redakcja technicznaANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

RENATA BIEGAJŁO

SkładWYDAWNICTWO AMBER

Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBERoraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźćna stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl

Copyright © 1988 by Conan Properties, Inc.

For the Polish edition

© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998

ISBN 83-7169-811-9

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 1998. Wydanie IDruk: Finidr, s.r.o., Ćesky Tesin

 

L. Sprague i Catherine de Camp, z szacunkiem i wdzięcznością oraz ze szczególnymi podziękowaniami Bractwu Egzotycznych Tancerzy Środkowego Królestwa Towarzystwa Twórczego Anachronizmu

Prolog

Zachodzące słońce barwiło złotem i karmazynem śniegi Władcy Wichrów, monarchy Gór Ibaru. Mrok właśnie ogarniał jego niższe zbocza, gdy noc spowiła już doliny.

Bora, syn Rhafiego, leżał za głazem i obserwował trzy doliny, które rozciągały się przed nim, otaczając Władcę Wichrów niczym szprychy potężnego koła. Wszystko tonęło we mgle. Bora, gdyby wychował się w mieście i miał skłonność do tego rodzaju fantazji, mógłby dostrzec monstrualne kształty, w jakie formowała się mgła.

Jednak Bora pochodził z rodziny pasterzy i łowców wilków. Zamieszkiwali oni wioskę o nazwie Karmazynowe Źródła w czasach, gdy przodkowie króla Yildiza z Turanu byli jeszcze nic nie znaczącymi, pomniejszymi paniątkami. Te góry nie mogły go niczym zaskoczyć.

W każdym razie tak było jeszcze dwa miesiące wcześniej. Wtedy właśnie wszystko się zaczęło. W jednej z dolin każdej nocy mgły stawały się zielone. Ci, którzy odważyli się zejść do owej doliny, by zobaczyć, czemu tak się dzieje, zaginęli. Wyjątkiem był ten, który powrócił szalony, bełkocząc coś o uwolnionych demonach.

Wówczas zaczęli znikać ludzie. Z początku dzieci - dziewczynka napełniająca dzbany na wodę przy odludnym strumieniu, chłopiec niosący na pastwisko jedzenie dla ojca, niemowlę porwane podczas, gdy jego matka brała kąpiel. Nigdy nie było żadnego śladu uprowadzenia, z wyjątkiem odrażającego odoru, który sprawiał, że psy uciekały skowycząc, i niekiedy odcisku stopy, mogącej uchodzić za ludzką, gdyby ludzie posiadali szpony długości palców.

Potem zaczęli znikać dorośli mężczyźni i kobiety. Nie ominęło to żadnej wioski, aż w końcu ludzie przestali opuszczać swe domostwa po zmierzchu, a za dnia poruszali się w silnych, uzbrojonych grupach. Podobno karawany przemierzające przełęcze, a nawet wojskowe patrole Yildiza, traciły ludzi.

Mughra Khan, wojskowy komendant Yildiza, słyszał te opowieści, ale nie dawał im wiary, zwłaszcza gdy dotyczyły rzeczy dziejących się w wioskach. Widział w tym wyłącznie zbliżającą się rebelię i swój oczywisty obowiązek stłumienia jej.

Nie był na tyle głupi, by aresztować ludzi jak popadnie i próbować przekonać Siedemnastu Nadzorców, że są to rebelianci. Nadzorcy także nie byli głupcami. Mughra Khan wzmocnił swe militarne placówki, zaaresztował kilka osób, które jawnie protestowały, i czekał, aż buntownicy w końcu uderzą lub zaszyją się na dobre w swych kryjówkach.

Jednak rebelianci nie uderzyli, ani nikt, kogo można by nazwać człowiekiem. Mimo to całe placówki zaczęły znikać. Niekiedy znajdowano jedynie nieliczne wypatroszone zwłoki, bezgłowe korpusy, ciała rozszarpane przez coś, co posiadało nieludzką siłę.. Raz dwu ludziom udało się uciec - jeden był umierający, obaj zaś obłąkani i bełkoczący coś o demonach.

Tym razem dano wiarę opowieściom.

Oczywiście Mughra Khan nadal sądził, że bunt także ma miejsce. Nie widział przyczyny, dla której obydwie te sprawy nie mogły równocześnie mącić spokoju w Turanie. Natychmiast wysłano posłańców do Aghrapur, z prośbą o radę i pomoc.

Jaki los spotkał owych posłańców, tego Bora nie wiedział i mało go to obchodziło. Bardziej zajmował go los ojca, Rahfiego. Rahfi oskarżył kilku żołnierzy o kradzież owcy. Następnego dnia ich towarzysze aresztowali go jako „podejrzanego o udział w rebelii”.

Co czekało kogoś, kto został uznany za buntownika, Bora wiedział doskonale. Wiedział też, że zazwyczaj darowano winy tym, których krewni zasłużyli się jakoś dla Turanu. Gdyby zdołał poznać tajemnicę pustoszących kraj demonów, może spowodowałoby to zwolnienie jego ojca?

Byłoby wspaniale, gdyby Rahfi wrócił do domu na ślub swej córki Arimy. Choć nie tak urodziwa jak jej młodsza siostra Caraya, Arima, z błogosławieństwem Mitry, urodzi cieśli Ostatniego Drzewa wielu wspaniałych synów.

Bora przesunął się nieznacznie. Obserwacja tych spowitych nocą dolin mogła potrwać jeszcze bardzo długo.

Mistrz Eremius zrobił stanowczy gest. Sługa pomknął w jego stronę, trzymając w dłoniach ozdobnie żłobione srebrne fiolki z krwią. Jego dłonie są brudne i obleśne - pomyślał Eremius.

Wyrwał słudze fiolki i wetknął je do jedwabnego woreczka zawieszonego na pasie z karmazynowej skóry. Następnie uderzył laską w skałę u swych stóp i uniósł lewą rękę zwracając dłoń na zewnątrz. Skała otworzyła się. Wytrysnęła woda, unosząc dyszącego i skamlącego o litość sługę w powietrze i rzucając nim z powrotem o ziemię. Eremius pozwolił wodzie płynąć, aż sługa był na tyle czysty, na ile to możliwe.

- Niech to będzie dla ciebie lekcją - rzekł Eremius.
- Jest lekcją, Mistrzu - jęknął mężczyzna, oddalając się jeszcze szybciej, niż przyszedł.

Mokra skała w żaden sposób nie czyniła Eremiusa powolniejszym, gdy począł schodzić w dolinę. Stopy, zakończone długimi palcami, były bose i stwardniałe. Bezpieczne punkty oparcia dla nich znajdował bez użycia jakichkolwiek zaklęć przynoszących światło. Na końcu ścieżki czekali dwaj słudzy trzymający pochodnie. Były one zrobione ze zwykłego sitowia, lecz płonęły czerwonym ogniem i syczały niczym wściekłe węże.

- Wszystko jest w porządku, Mistrzu.
- Niech tak będzie.

Słudzy poszli za nim, gdy ruszył na drugi koniec doliny do Ołtarza Przemiany. Pragnął dotrzeć tam na czas, by zdążyć wszystko naprawić, gdyby jednak coś nie było w porządku. Zapewnienia jego sług mówiły mu niewiele poza tym, że Ołtarz nie został porwany przez sępy i że żaden z Przemienieńców nie uciekł.

Ach, gdyby Illyana wciąż była przyjacielem i sprzymierzeńcem lub żeby odebrał jej Kamień Kurag, zanim zbiegła! Wówczas to, że uciekła, miałoby niewielkie znaczenie. Zanim znalazłaby sposób, by mu się przeciwstawić, bliźniacze kamienie dałyby Eremiusowi nieograniczoną władzę, zarówno nad sobą, jak i nad sojusznikami.

Eremius bliski był rzucenia klątwy na Illyanę. Szybko stłumił ten impuls. Wykorzystywanie magii w trakcie dokonywania Przemiany wymagało absolutnej koncentracji. Któregoś razu kichnął podczas tego procesu i poddawany Przemianie obiekt zeskoczył z Ołtarza zmieniony jedynie częściowo. To się odbyło całkowicie poza jego kontrolą. Mistrz musiał wezwać innych Przemienieńców, by unicestwili obiekt.

Wydawało się, że ołtarz stanowi część stoku wzgórza, i tak w istocie było. Eremius wyczarował go z litej skały, tworząc jednolitą, sięgającą człowiekowi do pasa płytę, której boki mierzyły po dwanaście kroków. Wzdłuż krawędzi płyty biegły wyrzeźbione runy potężnych zaklęć ochronnych.

Podobnie jak w przypadku runicznego pisma na masywnym złotym pierścieniu na lewym przedramieniu Eremiusa, znaki te były starożytną vanirską translacją jeszcze starszego tekstu ułożonego przez Atlantydów. Nawet w gronie magów nieliczni wiedzieli o tych i innych zaklęciach związanych z kamieniami Kurag. Wielu zwyczajnie wątpiło w istnienie owych zaklęć.

Eremius uznawał to za swoją przewagę. W co wierzą nieliczni, tego jeszcze mniej liczni będą poszukiwać.

Podszedł do Ołtarza i począł kontemplować nowy obiekt Przemiany. Była to młoda wieśniaczka, w pełni sił i nadzwyczaj urodziwa, a Eremius dbał o te rzeczy. Za cały strój służył jej srebrny pierścień otaczający niestarannie obcięte czarne włosy oraz srebrne łańcuchy spinające ręce w nadgarstkach i stopy w kostkach. Łańcuchy utrzymywały rozpiętą na kamiennej płycie dziewczynę, pozwalając jej jedynie na szarpanie się na boki w rozpaczliwej próbie oporu. Pomimo nocnego chłodu, na wypiętej piersi i na udach wieśniaczki lśnił pot. Jej błyszczące oczy co chwila miały inny odcień, raz hebanowoczarny, to znowu srebrzystoszary, w końcu zielonozłoty jak u kota.

Rzeczywiście, wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Z całą pewnością zwłoka nic by nie dała. Tej nocy czekała na Eremiusa jeszcze ósemka Przemienieńców, w sumie dziewięciu kolejnych rekrutów do jego armii.

Wkrótce będzie mógł z pozycji silniejszego układać się na dworze turańskim z tymi, którzy są dość ambitni lub niezadowoleni. Na żadnym dworze ich nie brakowało, a na turańskim byli nawet liczniejsi, niż potrzeba. Kiedy już staną po jego stronie, wyśle ich na poszukiwania drugiego Kamienia. Illyana nie może ukrywać się wiecznie.

Wtedy bliźniacze kamienie będą jego, a układy dobiegną końca. Nadejdzie czas, gdy będzie rządził, a świat stanie się mu posłuszny.

Uniósł lewą dłoń i podjął śpiewne zawodzenie. Kamień zaczął lśnić. Mgły kłębiące się powyżej Ołtarza przybrały szmaragdowy odcień.

Bora ze świstem wypuścił powietrze. Mgła w wysuniętej najdalej na zachód dolinie zrobiła się zielona. Zachodnia dolina była najbliżej. Za dnia mógłby dotrzeć tam w godzinę, a nocą zmysły miał równie wyostrzone jak w dzień. Jednak tej nocy nie zamierzał się spieszyć. Wiedział, że musi podkraść się niepostrzeżenie, niczym żerujący wilk - wyczyn osobliwy, jak na pasterza, lecz taka widać była wola Mitry.

Bora usiadł i odwiązał umocowaną u pasa procę. W suchym górskim powietrzu wykonane ze skóry elementy procy spisywały się znakomicie. W gęstej od mgieł dolinie mogło być inaczej, poradziłby sobie jednak w każdych warunkach, z wyjątkiem ulewnego deszczu. Ćwiczył z procą niemal codziennie, od czasu gdy sam był niewiele większy niż ona.

Z woreczka z koziej skóry wyjął kawałek suszonego sera i pięć kamieni. Od czternastego roku życia Bora potrafił dokładnie wyważyć każdy kamień, trzykrotnie podrzucając go w dłoni. Te pięć kamieni wybierał tak starannie, jakby zamierzał wziąć z nimi ślub.

Palcami zbadał uważnie, czy żaden się nie wyszczerbił. Jeden po drugim włożył je z powrotem do woreczka razem z ostatnim kawałkiem sera, po czym umocował woreczek u pasa. Zabrał wszystko, co przyniósł ze sobą, i ruszył w dół zboczem góry.

Nic dziwnego, że mgła przybrała barwę szmaragdów. Światło bijące od wielkiego kamienia znajdującego się w kręgu miało taki właśnie kolor. Sam kamień przypominał szmaragd wielkości dziecięcej pięści. Niektórzy nawet brali go za ów klejnot. Dwaj z nich byli złodziejami; obaj woleliby dostać się w ręce katów króla Yildiza od losu, jaki ich spotkał.

Czy Kamienie Kurag były tworem natury czy magii, tego nie wiedział nikt z żyjących. Tajemnica spoczywała w głębinie, wśród pokrytych koralowcami ruin Atlantydy. Eremiusowi wystarczyło, że znał sekret potęgi Kamieni.

Rzucił pierwsze zaklęcie w wysokim zaśpiewie, który można by pomylić z językiem khitajskim. Gdy śpiewał, poczuł, jak fiolki z krwią ogrzewają się, a potem znów stygną. Zaklęcia ochronne zostały zdjęte. Teraz należało uczynić z fiolek narzędzia Przemiany.

Postawił pierwszą z nich na Ołtarzu obok młodej kobiety. Nasączona wyciągiem z ziół tkanina, wepchnięta w usta wieśniaczki osłabiła jej wolę, ale nie zniszczyła. Oczy dziewczyny rozszerzyły się z przerażenia, gdy spostrzegła, że krew w fiolce zaczyna lśnić. Poprzez knebel w ustach przedarł się stłumiony jęk.

Eremius wydobył z siebie trzy gardłowe monosylaby i pokrywka fiolki poszybowała w powietrze. Pięć razy uderzył w Ołtarz laską, po czym dwukrotnie wyśpiewał te same monosylaby.

Fiolka uniosła się i przesunęła nad dziewczynę. Laska w dłoni Eremuisa zesztywniała, niczym żmija gotująca się do ataku. Światło bijące od Kamienia przemieniło się w pojedynczy promień, dość jasny, by oślepić każdego nie chronionego magią śmiertelnika.

Nieznacznym ruchem dłoni Eremius skierował promień prosto na fiolkę. Naczynie zadrżało, po czym obróciło się. Krew spłynęła na dziewczynę, układając się na jej skórze niczym srebrzysta koronka. Oczy wieśniaczki rozszerzyły się jeszcze bardziej, lecz nie kryły się już za nimi żadne myśli.

Trzymając laskę w górze, Eremius przesunął nią w powietrzu i promień światła zalał ciało dziewczyny od stóp po głowę. Wtedy mistrz cofnął się i zwilżył językiem wyschnięte usta, przypatrując się Przemianie.

Skóra dziewczyny stała się ciemna i gruba, następnie zmieniła się w łuski, zachodzące na siebie jak płytki dobrze wykonanej zbroi. Jej kości i mięśnie zaczęły się rozrastać. Krawędzie stóp i dłoni stwardniały i zaostrzyły się, a w końcu pokazały się na nich pazury długości palców.

Zaklęcie nie zmieniło struktury twarzy tak bardzo, jak reszty ciała. Łuskowata skóra, zaostrzone uszy i kły oraz kocie oczy czyniły z tego oblicza groteskową parodię ludzkiego oblicza.

W końcu jedynie oczy mogły zdradzać, że była to niegdyś kobieta. Eremius po raz wtóry poruszył laską i łańcuchy spinające nadgarstki i kostki opadły. Stworzenie stanęło niepewnie na czworakach, po czym przechyliło łeb w stronę Eremiusa. Ten bez cienia wahania czy obrzydzenia położył na nim dłoń. Włosy opadły z głowy stworzenia niczym kurz, a srebrny pierścień z brzękiem uderzył o kamienną płytę.

Kolejna Przemiana zakończyła się sukcesem.

W ciemnościach za Ołtarzem czaiło się trzech innych Przemienieńców. Dwaj z nich zostali kupieni jako niewolnicy, trzeci był porwanym strażnikiem karawany. Eremius wiedział z doświadczenia, że kobiety nadające się do Przemiany rzadko znajdowano bez ochrony. Łatwiej było o dziewczyny, których krew mogła posłużyć do Przemiany kogoś innego.

Trzej Przemienieńcy dźwignęli swoją nową towarzyszkę i postawili na nogi. Ta warknęła, odtrącając ich ręce. Jeden z nich wymierzył jej ostry policzek. Obnażyła zęby. Przez moment Eremius obawiał się, że będzie musiał interweniować.

Nagle błysk zrozumienia pojawił się w oczach nowo przemienionej dziewczyny. Pojęła, że na dobre czy złe, te stworzenia były teraz jej towarzyszami w służbie Mistrza Eremiusa. Nie mogła ich odtrącić. Niezależnie od tego, czemu służyła wcześniej, teraz była całkowicie oddana Eremiusowi, Władcy Kamienia.

Nawet ktoś o znacznie słabszym wzroku niż Bora, z łatwością dostrzegłby wartowników u wejścia do doliny. Choć nie był żołnierzem, zdawał sobie sprawę, że uniemożliwiali oni przejście tamtędy. Obecność strażników nie zaskoczyła go. Pan tej demonicznej doliny na pewno niechętnie widziałby gości.

Pewnym, spokojnym krokiem Bora ruszył wzdłuż grani ku południowej części doliny. Dotarł do punktu w połowie drogi między wylotem doliny i źródłem światła. Światło znajdowało się na otwartej przestrzeni, nie zaś w jednej z licznych jaskiń znaczących ściany zamykające dolinę.

Bora stał teraz na krawędzi urwiska wysokiego na dwieście kroków i dość stromego, by zniechęcić najbardziej zuchwałe kozice. Ale nie wystarczało to, by zniechęcić Borę. „Ty widzisz dłońmi i stopami” - mówili o nim w wiosce, jako że potrafił wspiąć się tam, gdzie nikt inny nie był w stanie dotrzeć.

Prawdę mówiąc, nigdy nie wdrapywał się na podobną ścianę w ciemności, lecz nigdy też nie miał tak wiele do zyskania i tak niewiele do stracenia. Rodzina człowieka posądzanego o udział w rebelii mogłaby mówić o szczęściu, gdyby Mughra Khan zgotował im los nie gorszy niż wygnanie.

Bora zbadał urwisko na tyle, na ile pozwalała mu widoczność, obmyślając sposób pokonania pierwszej części drogi. Potem opuścił się po krawędzi i zaczął schodzić.

Gdy znalazł się w połowie drogi, dłonie zaczęły mu się pocić, a nogi drżeć. Wiedział, że nie powinien zmęczyć się tak szybko. Czy to czary twórcy owego światła odbierały mu siłę?

Odpędził tę myśl. Przez nią zacząłby się bać, a strach odebrałby mu zarówno siłę, jak i trzeźwość myślenia. Znalazł oparcie dla nóg. Umieścił na nim najpierw prawą, potem lewą stopę, a następnie poszukał kolejnego stopnia.

Poniżej szmaragdowe światło ożyło. Teraz przypominało pojedynczy promień. W jego blasku dostrzegł niewyraźne postacie stojące w nierównym kręgu. Ich sylwetki wyglądały jakoś nieludzko, ale mogły być zniekształcone przez mgłę.

W końcu dotarł do skalnego występu na tyle szerokiego, by móc na nim usiąść. Na prawo, w stronę światła, stroma ściana opadała prosto w dół, a występ urywał się. Jedynie ptak potrafiłby przedostać się tamtędy na dół.

Na lewo zbocze było o wiele łagodniejsze. Fetor padliny zdradzał jaskinię lwa, ale lwy rzadko wychodziły na żer nocą. W połowie tego zbocza spacerował wartownik, na jego ramieniu spoczywał krótki łuk, a w ręku tkwiła zakrzywiona szabla.

Bora wyciągnął procę zza poły koszuli; ten strażnik musiał umrzeć. Jeśli nie jest głuchy, usłyszałby, że ktoś schodzi po ścianie za jego plecami. Nawet gdyby udało mu się minąć strażnika teraz, to dalej mógłby on odciąć Borze drogę ucieczki.

Umieścił kamień w koszyczku procy. Uniósł ją i zakręcił w powietrzu tak szybko, że nie można było jej dostrzec. Nie mógł też tego usłyszeć żaden człowiek znajdujący się dalej niż pięćdziesiąt kroków.

Wartownik był trzy razy dalej. Padł martwy w jednej chwili, nieświadom uderzenia kamieniem, który roztrzaskał mu czaszkę. Szabla wypadła z jego dłoni i potoczyła się z brzękiem na ziemię.

Bora znieruchomiał, oczekując jakiegoś znaku świadczącego, że towarzysze strażnika usłyszeli odgłos upadającej broni. Nie poruszyło się nic, z wyjątkiem mgły i szmaragdowego światła. Popełznął wzdłuż skalnego występu, trzymając w dłoni naładowaną procę.

Smród padliny wzmagał się i drapał go w nozdrzach oraz gardle. Bora starał się płytko oddychać, ale niewiele to pomagało. Wyczuwał coś więcej niż woń padliny, odór tak wstrętny, że nie śmiał go nawet nazwać. To nie było legowisko lwa. Myśl o czarach powróciła i tym razem trudno było ją odpędzić.

Być może ta myśl ocaliła mu życie, wyostrzając zmysły. Usłyszał odgłos uderzających o skałę twardych stóp, które należały do stworzeń znajdujących się w jaskini. Właśnie zaczął się wycofywać, gdy mieszkańcy groty wyskoczyli na zewnątrz.

Ich sylwetki nie były już niewyraźne czy zatarte przez mgłę, co więcej, świecili oni własnym światłem. Tym samym szmaragdowym, demonicznym światłem, które ściągnęło Borę do doliny. Teraz ukazywało ono monstrualnie zniekształconych ludzi - wyższych, potężniejszej budowy, pokrytych łuskami i wyposażonych w pazury. Ich oczy lśniły, z szeroko rozwartych ust sterczały kły.

Nie powiedzieli ani słowa i nie wydali z siebie żadnego dźwięku, gdy ruszyli w stronę Bory. Uczynili coś znacznie gorszego - sięgnęli wprost do jego myśli.

Zaczekaj chwilę, chłopcze. Zaczekaj chwilę i przyjmij honor służenia nam, którzy służymy Mistrzowi. Zostań, zostań.

Bora wiedział, że gdyby posłuchał choć przez chwilę, straciłby wolę, by odejść. Wówczas rzeczywiście musiałby służyć sługom Mistrza, tak jak owca służy wilkowi.

Proca poruszyła się tak, jakby jego ręka miała własną wolę. Czaszka takiego stwora była znacznie potężniejsza niż ludzka, ale dzięki temu pocisk nie musiał lecieć daleko. Kamień wrył się głęboko, powyżej prawego oka, rzucając pierwszego stwora na towarzysza stojącego za plecami. Oba runęły na ziemię.

Ostatni przeskoczył nad powalonymi towarzyszami. Bora poczuł, że jego wola po raz kolejny poddawana jest próbie:

Posłuchaj mnie lub stracisz rozkosze i skarby, o jakich nawet nie marzą ci, którzy nie są w służbie Mistrza.

Prawdę mówiąc, Bora nigdy nie marzył o takiej rozkoszy, jak bycie zjedzonym żywcem. Teraz też nie miał powodu, by myśleć inaczej. Ruszył w górę po ścianie tak szybko, jakby w miejsce nóg i rąk wyrosły mu skrzydła.

Stwór syknął niczym wąż. Surowa wściekłość wdarła się w umysł Bory. Jego palce niemalże przestały szukać oparcia.

Stwór skoczył wysoko, szponiaste ręce próbowały sięgnąć nóg Bory, zakończone pazurami stopy szukały podpory. Nie udało się ani jedno, ani drugie. Stwór ześlizgnął się, stracił równowagę i odpadł od ściany. Ostatni rozpaczliwy syk został przerwany przez tępy odgłos upadku i dźwięk obsuwania się ciała po skale.

Bora nie zatrzymał się, dopóki ledwo dysząc nie dotarł do końca urwiska. Nawet wówczas stanął jedynie po to, by załadować procę. Pamiętał słowa z opowieści: Jak gdyby ścigały go demony”. Teraz nazbyt dobrze wiedział, co one znaczą.

Jeśliby zdołał dotrzeć do wioski żywy i znaleźć kogoś, kto uwierzyłby w jego opowieść, uznano by go za człowieka, który poznał tajemnicę demonów z gór.

Nie widział już, jak za jego plecami promień szmaragdowego światła nagle zgasł.

Gdy Eremius stał przy Ołtarzu, jego uszy były głuche na wszelkie odległe dźwięki. Nie słyszał odgłosu upadającej szabli. Dotarł do niego dopiero głos Przemienieńców, zwracających się do kogoś, kogo dostrzegli. Najpierw głos, a następnie śmiertelny okrzyk pierwszego, potem drugiego z nich.

Eremius zadrżał, zupełnie jakby stał nagi na wietrze wiejącym od lodowca. Sylaby zaklęcia Przemiany poplątały się mu. Na kamiennej płycie nie do końca gotowy Przemienieniec zaczął się miotać. Jego muskuły, wzmocnione magią, szaleńczo szarpały się i wytężały.

Pierwsze pękły łańcuchy pętające kostki nóg. Ogniwa rozprysły się we wszystkich kierunkach, jak kamienie miotane z procy. Przemienieniec przekręcił się, uwalniając jeden nadgarstek a potem drugi. Był już na czworakach, gdy Eremius uderzył swą laską niczym włócznią, trafiając go w czoło.

Eremius wzdrygnął się na krzyk, który przeszył mu umysł. Przemienieniec skoczył na nogi w pojedynczym spazmatycznym ruchu, po czym runął z Ołtarza. Przewrócił się na plecy, kopiąc i wierzgając. Wtedy jego postać rozmyła się, gdy łuski i pazury, mięśnie i kości roztopiły się w jedną trzęsącą się, zielonożółtą galaretę. Galareta przeszła w ciecz, która wsiąkła w skałę, pozostawiając zielonkawo-czarną plamę. Mimo że jego zmysły wciąż były przytłumione, smród zaparł Eremiusowi dech w piersiach.

Odwrócił się od Ołtarza, opuszczając bezwładnie ręce. Skupienie pierzchło, stracił kontrolę nad zaklęciami, Przemiany tej nocy dobiegły końca.

Kapitan strażników zbliżył się pośpiesznie i przyklęknął.

- Czcigodny Mistrzu, Kurisa znaleziono martwego. Kamień spadł z urwiska i uderzył go w głowę. Zginęło także dwóch Przemienieńców, jeden od kamienia, drugi od upadku.

- Od kamienia? - Złość i wzgarda odebrały Eremiusowi mowę. Przemienieńcy zginęli, gdy ścigali jakiegoś intruza. Kogoś, kto teraz z pewnością jest już nieuchwytny dzięki ślepocie tego półgłówka.

Laska opadła na ramiona kapitana, dwukrotnie po każdej stronie. Ten tylko drgnął. Dopóki Eremius nie zechciał, by tak było, laska nie miała magicznej mocy. Na ramionach kapitana pozostaną jedynie siniaki.

- Odejdź!

Gdy Eremius został sam, wzniósł ku niebu obie dłonie i wykrzyknął klątwę. Rzucił ją na magów pradawnej Atlantydy, którzy znaleźli lub wykonali Kamienie Kurag, tak potężne razem i tak słabe, gdy rozdzielone. Przeklął słabość swojego kamienia, która zmuszała go do korzystania z ludzkich sług. Gdyby nie byli bezmyślni z natury, musiałby zrobić z nich półgłówków, by móc ich bez trudu kontrolować.

Przede wszystkim jednak przeklął Illyanę. Gdyby była lojalna wobec niego lub gdyby nie uciekła w przebiegły sposób...

Takie myśli były równie daremne teraz, jak zawsze. Bossonia przepadła dziesięć lat temu i nieodwracalność tego wydawała się równie oczywista jak Góry Ibaru. To w przyszłości leżała nadzieja - nadzieja pokładana w ludzkich sprzymierzeńcach, którzy mogli uwieńczyć jego starania zwycięstwem.

O świcie, gdy wszyscy mieszkańcy powinni jeszcze spać Bora pojawił się w Karmazynowych Źródłach. Zatrzymał się przed własnym domem. Czy słyszał dochodzące z wnętrza lamenty?

Zapukał. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stała w nich jego siostra Caraya. Przekrwione oczy i opuchnięta, zalana łzami twarz psuły jej urodę.

- Bora! Gdzie się podziewałeś?

- W górach. Co się stało, Carayo? Czy wykonali wyrok?

- Nie, nie! Nie chodzi o ojca. Chodzi o Arimę. Zabrały ją demony!

- Demony...

- Bora, nie było cię całą noc. Mówię, że demony zabrały Arimę! - Nagle przycisnęła twarz do jego ramienia, ponownie wybuchając płaczem.

Pogładził jej głowę niezgrabnie, próbując nakłonić siostrę, by weszła do środka. W końcu zrobili to we dwóch, on i Yakoub. Bora pomógł jej dojść do krzesła, a Yakoub zamknął drzwi. W drugim pokoju znów rozległ się płacz.

- Twoja matka rozpacza - oznajmił Yakoub. - Reszta dzieci... zabrali je do siebie sąsiedzi.

- Kim ty jesteś, by rządzić się w tym domu? - spytał Bora.

Nigdy specjalnie nie ufał Yakoubowi, który choć dobry był zbyt przystojny i miał miejskie maniery. Przybył do Karmazynowych Źródeł przed dwoma laty, rozpowiadając o wrogach w Aghrapur. Umiejętność postępowania ze zwierzętami sprawiła, że witano go dość chętnie, zresztą nie tylko w Karmazynowych Źródłach. Nie występował też przeciwko zwyczajom swoich gospodarzy.

- Kim jesteś, by odrzucać pomoc? - odcięła się Caraya. - Odgrywasz pana tego domu, zamiast troszczyć się, by twoja rodzina nie głodowała.

Bora uniósł ręce, czując się bardziej bezradnym niż zwykle po tym, co usłyszał od siostry. Nie pierwszy raz zgodził się z kowalem Iskopem, który powiedział, że język Carai jest znacznie bardziej zabójczą bronią niż ta, jaką on kiedykolwiek wykonał.

- Wybacz mi, Carayo. Ja... ja nie spałem tej nocy i niezbyt trzeźwo myślę.

- Wyglądasz na zmęczonego - rzekł Yakoub uśmiechając się znacząco. - Mam nadzieję, że była tego warta.

- Jeśli spędziłeś tę noc z ... - zaczęła Caraya, z jej słów przebijała wściekłość.

- Przez całą noc poznawałem tajemnicę demonów - odparł Bora.

Po tych słowach ich uwaga całkowicie skupiła się na nim. Caraya podgrzała wodę i przemyła bratu twarz, dłonie i stopy, podczas gdy Yakoub uważnie przysłuchiwał się jego opowieści.

- Trudno w to uwierzyć - oświadczył w końcu Yakoub.

Bora niemal zakrztusił się kawałkiem chleba, jaki miał w ustach.

- Myślisz, że kłamię?

- Nie. Tylko co z tego, że tyle widziałeś, jeśli nikt ci nie uwierzy?

Bora poczuł, że jest bliski płaczu. Myślał o tym, gdy opuszczał dolinę, ale potem, podczas długiej drogi do domu jakoś zapomniał o dręczących go rozterkach.

- Nie obawiaj się. Ja... ja nie wiem, czy mam jeszcze przyjaciół w Aghrapur, po dwóch latach. Jestem pewien, że moi wrogowie mają wrogów, a ci zechcą mnie wysłuchać. Może zaniosę te wieści do miasta?

Bora zastanawiał się. Wciąż nie ufał do końca Yakoubowi. Jednak kto, posiadając wystarczającą potęgę, by wysłać armię do nawiedzonej przez demony doliny, da wiarę synowi człowieka podejrzanego o udział w rebelii? Wychowany w mieście człowiek, któremu nieobce są wszelkie intrygi w potężnym Aghrapur, mógł znaleźć posłuch.

- Na chleb i sól, które spożyłem w tym domu - odezwał się Yakoub - na Erlika i Mitrę, i na mą miłość dla twojej siostry Carai...

Po raz drugi Bora niemalże się udławił. Spojrzał na Carayę. Ta uśmiechnęła się wyzywająco. Bora jęknął.

- Wybacz mi - rzekł Yakoub. - Nie mogłem prosić o rękę Carai, dopóki Arima nie wyjdzie za mąż. Teraz w waszym domu zagościła żałoba. Będę czekał, aż powrócę tu z... gdziekolwiek musiałbym się udać, by odnaleźć ludzi, którzy w to wszystko uwierzą. Przysięgam, że nie uczynię nic, co splamiłoby honor domu Rahfiego i zrobię wszystko, by uwolniono waszego ojca. Czy zastanawia cię, Bora, że masz nadzwyczajne szczęście. Jesteś zdrów i cały.

Jedyną odpowiedzią było chrapanie. Bora leżał na dywanie, z plecami opartymi o ścianę i spał.

I

Aghrapur ma wiele określeń. Pośród nich są takie jak Aghrapur Wielki, Aghrapur Wspaniały czy Aghrapur Zasobny. Żadne nie jest fałszywe, ale też żadne nie mówi wszystkiego.

Ludzie, którzy dobrze znają to królewskie miasto, jedną nazwę, uważają za najbliższą prawdy. Pochodzi z języka khitajskiego, jako że człowiek, który ją wymyślił był Khitajczykiem. Nazwał Aghrapur Miastem, w Którym To, Czego Nie Można Znaleźć w Nim Samym, Nie Istnieje Na Ziemi.

To nazwa niezręczna i zawiła, co przyznał nawet jej twórca. Lecz jest też najbardziej adekwatna spośród tych, jakie kiedykolwiek zostały nadane miastu Aghrapur.

Słońce dawno już skryło się za horyzont, jednak żar dnia wciąż utrzymywał się w kamieniach i dachówkach domów. Ci, którzy mogli, przechadzali się po dziedzińcach lub szeroko otwierali okiennice, by napawać się bryzą wiejącą od morza Vilayet. Niewielu snuło się po ulicach, nie licząc strażników i tych, którzy załatwiali jakieś pilne sprawy.

W większości te sprawy nie były do końca legalne. Wszystko można było znaleźć w Aghrapur, ale jeśli ktoś szukał czegoś nielegalnego, łatwiej to znalazł w nocy.

Kapitan najemników, znany jako Conan Cymmerianin, przemierzając ciemne ulice, nie zamierzał kusić prawa. Szukał jedynie tawerny zwanej „Czerwonym Sokołem”, porcji najlepszego wina, posiłku i dziewki na noc. Dzięki nim powinien zniknąć niesmak pozostały po pracowitym dniu.

Conan przyznał sam przed sobą, że główny kapitan Khadjar miał rację, mówiąc:

- To, że podróżujesz do Khitaju i eskortujesz ludzi króla, nie sprawia, że twoje kamienie przemieniają się w rubiny. Są ludzie, których masz szkolić. A to znaczy, że twym obowiązkiem jest praca z rekrutami.

- Czy praca z bandą półgłówków, leniwych chłopów i złodziei naprawdę jest moim obowiązkiem, kapitanie?

- Jeśli sądzisz, że trafiają ci się same półgłówki, zwróć się do Itzhaka. - Khadjar pchnął dzban z winem po stole w stronę Conana. - Na brodę Czarnego Erlika, okazuję ci swe zaufanie! Nie znam kapitana, który będąc nawet dwa razy starszy od ciebie, potrafiłby wykrzesać z tych rekrutów więcej w tak krótkim czasie. Jesteś winien tym nieszczęśnikom wiedzę, która ocali im życie w przypadku ataku Kozaków lub choćby zasadzki zgotowanej przez Iranistańczyków! Teraz napij się, zaciśnij zęby i ruszaj spłacać swój dług.

Conan posłuchał. Był winien Khadjarowi nie tylko posłuszeństwo, ale i szacunek, nawet jeśli kapitan przemawiał do niego jak do pierwszego lepszego rekruta. To Khadjar zachęcał go i popierał, wysyłał w podróże, które uczyniły Conana sławnym, nauczył niemal wszystkiego o cywilizowanej sztuce wojny.

Cymmeria nie wydawała na świat ludzi ślepo posłusznych i oddanych. Jej władcy musieli być mężni i mieć przyzwolenie wojowników, którzy zdecydowali się pójść za nimi. Jedynie dzielność wojowników oraz niedostępność i surowy klimat Cymmerii powodowały, że wciąż była ona wolna, nie poddając się władzy jakiejś bardziej zdyscyplinowanej rasy. Z drugiej strony, Cymmeria nie wydawała na świat głupców, którzy nie dochowywali wierności tam, gdzie na nią zasługiwano. Khadjar zdobył wierność Conana, ale to wszystko - Conan miał równie mało przyjemności ze szkolenia rekrutów, co z czyszczenia stajen.

„Czerwony Sokół” stał przy końcu ulicy Dwunastu Stopni, na wzgórzu Madan. Conan wdrapał się na wzgórze z wprawą górala i gracją polującej pantery. Wzrokiem cały czas penetrował zacienione uliczki i dachy domostw, wypatrując przyczajonych zbirów. Dwukrotnie dojrzał jakichś; za każdym razem pozwalali mu spokojnie przejść. Rabusie mogli próbować swych sił ze strażnikami, lecz tylko głupcy rzucali wyzwanie komuś, kogo nie daliby rady zabić i komu nie mogliby uciec.

Conan jako oficer miał prawo do korzystania z lektyki, ale nie używał jej, chyba że jego obowiązki tego wymagały.

Nie ufał ani nogom, ani słowom niewolników. Poza tym sam był niegdyś niewolnikiem, zanim ścieżki życia zaprowadziły go do Aghrapur.

Z zacienionej uliczki wyłonił się patrol straży.

- Dobry wieczór, kapitanie. Czy zauważył pan coś niepokojącego po drodze?

- Nic takiego.

Spośród rzeczy, jakie Conan robił w swym życiu, nieobce mu było również złodziejstwo. Dlatego uważał, że ci, którzy zajmują się chwytaniem złodziei, powinni dawać sobie radę sami.

Patrol oddalił się. Cymmerianin dotarł na Jedenasty Stopień w dwóch susach. Zwilżył dłonie i twarz wodą z fontanny, po czym ruszył w stronę wejścia do „Czerwonego Sokoła”.

- Ho, ho, Conan! Wyglądasz jak ktoś, kto zgubił złoto, a znalazł mosiądz!

- Moti, pijesz za dużo wypocin swego wielbłąda, by cokolwiek rozumieć. Nigdy nie spędziłeś dnia na użeraniu się z rekrutami?

Były sierżant kawalerii wykrzywił w uśmiechu pokrytą bliznami twarz.

- Spędziłem ich dość na modlitwach, żeby urodzić się jako oficer, jeśli w następnym życiu mam być żołnierzem.

Conan przeszedł przez salę, okrążając jej centralną część, gdzie iranistańska dziewczyna o jasnej skórze tańczyła przy dźwiękach tamburyna i bębna. Ciało pokryte warstwą lśniącego olejku zdobiła jedynie czarna jedwabna przepaska i pasek z miedzianych monet. Rytmiczne kołysanie biodrami sprawiało wrażenie, jakby próbowała pozbyć się nawet tego skąpego przyodziewku. Obserwując dziewczynę z podziwem, Conan spostrzegł, że brodawki jej jędrnych, młodych piersi są zaróżowione. Wydawało się, że potrafi poruszać każdą piersią osobno.

Moti podał Conanowi masywny srebrny kielich w vanirskim stylu. Naczynie trafiło do „Czerwonego Sokoła” jako zastaw za nie spłacony dług. Kości dłużnika bielały gdzieś na wybrzeżach Hyrkanii, kielichem zaś cieszył się Conan, ilekroć popijał w „Czerwonym Sokole”.

- Za godnych przeciwników - rzucił, unosząc kielich, po czym wskazał na dziewczynę. - Nowa, nieprawdaż?

- A co z naszą Pylą, Conanie?

- Cóż, jeśli jest wolna...

- Ja nigdy nie jestem wolna - dobiegł ich radosny głos dochodzący od strony schodów. - A ty znasz moją cenę i nie próbuj jej zbijać, synu cymmeryjskiego bagiennego trolla!

- Ach, piękna Pylą, łaskawa jak zwykle - odparł Conan. Uniósł puchar w kierunku kruczowłosej kobiety schodzącej po stopniach rozkołysanym krokiem. Ubrana była w karmazynowe jedwabne spodnie do kostek i stanik z masy perłowej. Tylko dojrzałe krzywizny piersi zdradzały, że jest starsza od tańczącej dziewczyny.

- Nie rozumiem co masz na myśli, mówiąc, że jestem łaskawa - powiedziała Pylą z udawaną urazą. - Wszyscy mnie obrażają. Czyżby sądzili, że jestem mniej warta niż portowa dziwka?

- Jesteś warta o wiele więcej - odrzekł Moti - ale nie aż tyle, ile sądzisz. Prawdę mówiąc, byłabyś znacznie zamożniejsza, gdybyś mniej żądała. Nie wątpię, iż myśl o twojej cenie zniechęca połowę tych, którzy mieliby chęć zapukać do twoich drzwi...

Moti nie dokończył zdania, bo do gospody weszło pięciu mężczyzn. Czterej ubrani byli w skórzane tuniki i spodnie, na ich szyjach i nadgarstkach pobłyskiwały kolczugi. U najeżonych brązowymi ćwiekami pasów nosili miecze i krótkie maczugi.

Piąty mężczyzna także miał tunikę i spodnie, ale uszyte z ciemnobrązowego jedwabiu i suto wyszywane złotem. Złoto pokrywało również rękojeść miecza. Conan zlekceważył przybyszów uznając, że to jakiś młody szlachcic z obstawą, włóczący się po mieście w poszukiwaniu wrażeń. Wątpił, by chcieli zakłócić spokój uczciwych żołnierzy.

Moti i Pylą byli innego zdania. Kobieta znikła jak kamfora, a Conanowi wydawało się, że w ślad za nią podążyła tancerka. Moti sięgnął po swój niezawodny środek na niepożądanych gości - wielki drewniany młot, do uniesienia którego nawet Conan potrzebował obu rąk, po czym napełnił kielich kompana, tak aż wino przelało się przez brzegi.

Wszystko wskazywało na to, że przybysze byli kimś innym niż sądził Conan. Stawało się też oczywiste, że Moti nie wyzna nawet na torturach, kim oni są. W trakcie rozmowy z sierżantem Conan przesunął się tak, by widzieć całe pomieszczenie, po czym wychylił sporą porcję wina.

- Mówisz, że chcesz być oficerem w następnym wcieleniu? - zagaił gospodarza.

- Pod warunkiem, że pamiętałbym czego nauczyłem się teraz. Inaczej wątpliwy honor być kimś takim jak on. - Moti wykonał subtelny gest w stronę odzianego w jedwab mężczyzny.

- Miej nadzieję, że będziesz służył pod głównym kapitanem Khadjarem w jego przyszłym życiu - odparł Conan. - On potrafiłby wyszkolić nawet rekina czy hienę.

- Myślałem, że to za jego sprawą użerasz się z rekrutami.

- To prawda. Kapitan twierdzi, że to honor. Może i tak jest - Conan wziął kolejny łyk. - Czy masz jakieś jadło na dzisiejszą noc? Czy może twego kucharza porwały demony? Nie będę zachwycony pałaszując owies razem z końmi...

Jakby w odpowiedzi na to, Pylą i Iranistanka pojawiły się z pełnymi tacami zmierzając w stronę nowo przybyłych. Conan zauważył, że obie są odziane w luźne, ledwo przezroczyste szaty, okrywające je od szyi po kostki i że nie spuszczają z oczu piątki mężczyzn. Moti także nie odrywał od nich wzroku do chwili, aż zostali obsłużeni. Nieznacznym gestem Conan sprawdził, czyjego miecz luźno tkwi w pochwie.

- Nie ma mowy o żadnym „może” - rzekł Moti. - Conanie, jeśli Khadjar uważa, że jesteś godzien nauczać, to znaczy, że bogowie byli wspaniałomyślni. Według mnie zbyt wspaniałomyślni dla cudzoziemca.

- Tak, tak, synu vendhyańskiej tancerki - odparował Conan.

Głos Motiego załamywał się jak źle zahartowany miecz. Cymmerianin wyczuwał dreszcz niebezpieczeństwa, zupełnie jakby pająk wspinał mu się wzdłuż kręgosłupa.

- Moja matka była największą tancerką w swym czasie - rzekł Moti - tak samo jak Khadjar jest największym żołnierzem teraz. - Spojrzał na Conana. - A ty... ty ile masz lat?

- Wedle wyliczeń turańskich, dwadzieścia dwa.

- Ha, tyle samo, co bękart Khadjara. A raczej tyle samo, ile miałby, gdyby nie zginął dwa lata temu. Może Khadjar widzi w tobie drugiego syna. Nie miał innych krewnych oprócz chłopaka, i niewielu przyjaciół. Mówi się też, że chłopak...

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Nie zwróciłaby na siebie większej uwagi, nawet gdyby unosiła się nad podłogą w chmurze rudego dymu, przy dźwiękach trąb.

Była wysoka i miała urodę ludzi z północy, z dużymi, szarymi oczyma i skrytymi pod opalenizną piegami. W wieku raczej kobiecym niż dziewczęcym, figurą mogła konkurować z Pylią. Conan śledził oczyma wzrokiem linię jej nóg, aż do szczupłej talii, następnie spojrzał wyżej, na piersi, prężące się pod brązową bawełnianą tuniką, w końcu zatrzymał wzrok na pięknej, długiej szyi.

Zauważył, że spojrzenie każdego mężczyzny w gospodzie podążało w identyczny jak jego sposób.

Kobieta nie spostrzegła niczego. Przemierzyła salę z gracją, właściwą nielicznym tancerzom. Spojrzenia mężczyzn nie odstępowały jej, ale równie wiele uwagi poświęciłaby wpatrującym się w nią myszom. Conan wątpił, by ta kobieta kroczyła przez salę mniej pewnie, nawet gdyby była naga jak noworodek.

Podeszła do baru i odezwała się z turańskim akcentem:

- Szanowny Motilalu, mam interes do ciebie. - W sali rozległ się sprośny śmiech. Mówiła dalej, jak gdyby wstyd był czymś zbyt pospolitym i jej nie dotyczył. - Wezmę dzban wina, chleb, ser i wędzone mięso. Dobre będzie każde, jakie masz już przygotowane, nawet konina...

- Nie obrażaj Motiego podejrzewając, że serwuje końskie mięso, droga pani. - odezwał się Conan. - Jeśli twa sakwa jest za lekka...

Jej uśmiech nie znajdował odbicia w oczach.

- I jak ja mam ci za to odpłacić?

- Nie żądam wiele, napij się wina ze mną.

Kobieta wyglądała jak bogini w przebraniu i z pewnością nie była tu po to, by zabawiać się z cymmeriańskim oficerem wojsk najemnych. Conan nie spodziewał się zresztą żadnych przyjemności poza patrzeniem na nią i podziwianiem, ale to mu wystarczało.

- Jeśli twa sakwa jest pusta, dziewczyno, możemy napełnić ją przed świtem - powiedział mężczyzną ze straży przybocznej.

Jego towarzysze parsknęli sprośnym śmiechem. Oprócz nich zaśmiało się niewielu, najmniej miał na to ochotę Conan. Wzrok kobiety stał się lodowaty.

Moti uderzył w kontuar rękojeścią młota. Dobosz chwyciwszy swój instrument, zaczął wybijać zmysłowy zamorański rytm.

- Pylą! Zaria! - krzyknął Moti. - Do roboty!

Kobiety zawirowały na posadzce. Rozległy się krzyki i oklaski, aż grajek musiał bardzo się starać, by go słyszano. Najpierw Pylą, potem Zaria zrzuciły swe szaty. Mężczyzna w zielonych jedwabiach wyciągnął miecz i skierował czubek ostrza w Zarię, nawet na moment nie spuszczając wzroku z kobiety z północy.

Conan ponownie przyjrzał się mężczyźnie. Ten modniś był zdecydowanie niebezpieczny.

Zjawiła się dziewka kuchenna z koszem przygotowanego pośpiesznie jadła i dzbanem przedniego aquilońskiego wina. Moti podał strawę kobiecie, przeliczając jednocześnie monety, które wydobywała z pasa, po czym klepnął kucharkę w pośladek.

- Już dość gotowania tej nocy, Thebio. Tancerki są tym, czego nam trzeba!

Pomimo hałasu, Conan usłyszał w głosie Motiego ton człowieka wysyłającego swych ludzi na śmierć. Jeszcze raz poczuł dreszcz niebezpieczeństwa, tym razem o wiele silniejszy. Dwa lata wcześniej, już wyciągnąłby miecz.

Pylą odrzuciła płytki zakrywające piersi. Brzęknęły o podłogę pośród okrzyków uznania, w chwili gdy kobieta z północy ruszyła w stronę drzwi. Podążając za nią wzrokiem Conan zauważył, że odziany w jedwab mężczyzna też śledzi ją spojrzeniem. Pylą, Zaria i Thebia mogły być równie dobrze ptakami pożerającymi padlinę - tyle go obchodziły.

Kobieta chcąc ominąć tancerki musiała przejść obok mężczyzny i jego straży. Spostrzegł to w tej samej chwili, co Conan, wykonując palcami szybki ruch. Cymmerianin zrobił dwa kroki, gdy jeden ze strażników podstawił nogę kobiecie.

W następnym momencie Conan zrozumiał, że nieznajoma jest wojowniczką. Puściła dzban oraz kosz, by uwolnić ręce i utrzymać równowagę. Gdy się zorientowała, że to niemożliwe, obróciła się w powietrzu, padając na ręce. Koziołkując, wyciągnęła z buta sztylet i błyskawicznie wyprostowała się jak struna.

Panicz skoczył z krzesła; w jednej ręce trzymał miecz, drugą wyciągnął w mało życzliwym geście. Gdy kompani mężczyzny także wstali, kobieta chwyciła rękę panicza i przytrzymując obróciła się ponownie. Wyszywane perłami buty nie trzymały się zbyt dobrze zalanej winem podłogi. Mężczyzna upadł z hukiem.

Conan był już na tyle blisko, by usłyszeć głos kobiety:

- Wybacz mi, panie. Ja tylko chciałam...

Dwóch strażników ruszyło na Conana. W głębi jego barbarzyńskiej duszy zawrzało i instynktownie wyciągnął miecz.

Panicz wpatrywał się w czerwone plamy na swym ubraniu, po czym przeniósł wzrok na kobietę. Krzyknął piskliwym głosem:

- Ona mnie zaatakowała! Mój strój jest zniszczony! Róbcie coś!

Kobieta stała tyłem do jednego ze strażników. Gdy jego towarzysze sięgnęli po miecze, ów dobył maczugę. Uderzył z góry i trafił na płaz wyciągniętego miecza Conana. Potężna ręka Cymmerianina z łatwością powstrzymała cios. Maczuga ześlizgnęła się jedynie po ramieniu kobiety.

Wojowniczka przekoziołkowała ponownie, ustępując pola Conanowi. Przez moment nie musiał jednak nic robić. Panicz i jego straż byli zaskoczeni, że ktoś im stawił czoła. Conan rzucił szybkie spojrzenie na Motiego. Z właściciela gospody lał się pot, dłonie zaciskał na trzonie swego młota tak mocno, że aż zbielały mu palce.

Conan wątpił, czy przyjdzie jeszcze kiedyś napić się w „Czerwonym Sokole”. Moti był przerażony, że zaatakowano jego dobrego klienta. Cymmerianin nie nazwał nikogo tchórzem bez powodu, ale rozzłościł go strach gospodarza.

- To nie kobieta zaatakowała - ryknął. - Czyżbyś nie widział, jak podstawili jej złośliwie nogę?

Tracąc czujność kobieta odwróciła się do Conana, by posłać mu uśmiech. Wtedy jeden ze strażników oprzytomniał. Zaczął ciąć mieczem na oślep i udało mu się dosięgnąć celu. Kobieta obróciła się błyskawicznie, dzięki czemu stal jedynie zraniła lekko ją w brzuch, omijając żebra. Na tunice pojawiła się czerwona plama.

Strażnik stojący najbliżej Conana zawdzięczał życie wyłącznie temu, że Cymmerianin nigdy nie zabijał kogoś, kto nie zdążył unieść miecza w obronie. Taboret, z siłą głazu ciśniętego z katapulty, podciął strażnikowi nogi. But Conana wylądował najpierw na jego żebrach, potem trafił w żołądek. Strażnik zgiął się w pół, próbując, z marnym skutkiem, równocześnie wymiotować, złapać oddech i krzyknąć.

W tym momencie większość klientów Motiego przypomniała sobie, że ma do załatwienia pilne sprawy na zewnątrz. Jeden ze strażników zaczął wycofywać się pomiędzy pustymi stołami i ławami. Dwaj pozostali i ich pan natarli na Conana, starając się przy tym trzymać razem. Nie zwracali już uwagi na kobietę.

Ta cała zakrwawiona, wskoczyła na pusty stół. Znajdujący się obok niej strażnik obrócił się, mierząc ostrzem w jej udo.

- Nie zabijaj jej, głupcze! - krzyknął jego pan.

W odpowiedzi strażnika nie było za wiele szacunku. Conan poczuł cień sympatii dla tego człowieka. Niełatwo bowiem usłuchać rozkazu, by rozjuszoną lwicę zostawić przy życiu. I tylko głupiec mógł go wydać, nie mając lepszego powodu niż zraniona próżność.

Kobieta wydobyła drugi sztylet z buta, po czym zeskoczyła ze stołu. Wylądowała tak blisko strażnika, że nie miał dość miejsca, by użyć miecza. Zanim zdążył powiększyć dystans, zablokowała mu sztyletem rękę, w której trzymał miecz, a potem wbiła drugi nóż w szyję. Wściekły krzyk mężczyzny przemienił się w bulgot, gdy krew trysnęła mu z ust i nozdrzy.

- Uważaj, kobieto! Za tobą!

Strażnik, który wcześniej się wycofywał, ruszył naprzód, gdy jego martwy towarzysz skupił na sobie całą uwagę wojowniczki. Conan mógł ją jedynie ostrzec, bo nacierał na niego przywódca grupy z jednym ze swych ludzi. Obaj znali się na zakrzywionej turańskiej broni na tyle dobrze, by całkowicie zaprzątnąć uwagę Conana. Przy braku szczęścia, Cymmerianin mógł przecież nie dostrzec jakiegoś szybszego ruchu, czy pchnięcia z dystansu.

Mało brakowało, a okazałoby się, że Conan ostrzegł kobietę za późno. Dzięki bogom, strażnik próbował trzymać się rozkazów swego pana i nie zabijać jej. Zbliżywszy się chwycił kobietę od tyłu; jedną ręką za gardło, drugą za prawe ramię. Wiła się jak piskorz, próbując dźgnąć napastnika. Kolczuga powstrzymała jeden sztylet, drugi zdołał wytrącić, uderzając kilkakrotnie jej nadgarstkiem o krawędź stołu.

Dla Conana walka z dwoma przeciwnikami byłaby znacznie łatwiejsza, gdyby obok nie było trzech tańczących kobiet. Nie miały już dla kogo tańczyć i z wyjątkiem schowanego za barem Motiego oraz siedzącego na taborecie grajka, nikt na nie nie patrzył. Pylą i Zaria były teraz całkiem nagie. Thebia obnażyła się do pasa. Jej spódnica opadała coraz niżej z każdym ruchem bioder. Kazano im tańczyć, więc nie przestaną bez wyraźnego rozkazu.

- Na Croma, kobiety! Albo mi zróbcie miejsce, albo pomóżcie!

Nagle spódnica Thebi osunęła się na podłogę oplatając stopy. Potknęła się i runęłaby na posadzkę, gdyby nie wpadła na panicza. Odepchnął ją gwałtownie, zapominając, że trzyma nóż w dłoni. Ostrze zrobiło długą, krwawą szramę na jej udzie.

Dziewczyna wydała z siebie wysoki, krzykliwy jęk, jedną dłoń położyła na ranie, drugą odrzuciła krępującą ruchy spódnicę. To znów rozproszyło uwagę panicza - za ten moment nieuwagi swego pana straż musiała słono zapłacić.

Conan zbliżył się do najbliższego strażnika i odrąbał mu ramię na wysokości łokcia. Ten co trzymał rozbrojoną kobietę zdał sobie sprawę, że to połowiczne zwycięstwo, widząc, jak Moti wypada zza baru. Młot gospodarza wykonał w powietrzu łuk, uderzając strażnika w biodro. To spowodowało, że puścił kobietę, która natychmiast zadała mu cios łokciem w gardło. Strażnik zatoczył się, unikając kolejnego ciosu młotem, przeleciał przez stojące za nim krzesło i opadł na posadzkę u stóp dobosza. Muzyk dźwignął jeden z bębnów - kuszycki instrument wykonany z hebanu i mosiądzu - i rąbnął nim w głowę leżącego mężczyznę, który już się nie podniósł.

- Teraz, synu większej liczby ojców, niż potrafiłbyś zliczyć... - zaczął Conan.

Paniczyk spojrzał na Conana niczym na hordę demonów, upuścił nóż i rzucił się do drzwi. Kobieta z północy została tylko po to, by zebrać swe sztylety, po czym też rozpłynęła się w ciemnościach nocy. Wciąż nagie, Pylą i Zaria zaczęły opatrywać rany Thebii, potem zajęły się strażą przyboczną.

- Jeśli ona tego nie zrobi, z pewnością schwytają go wartownicy - rzekł Conan.

Moti potrząsnął głową. Był równie blady jak iranistańska dziewczyna. Ręce nie potrafiły utrzymać młota, który z hukiem upadł na podłogę.

Conan zmarszczył brwi. Taka mina sprawiała, że jego rekruci zaczynali się trząść. Moti zbladł tak bardzo, na ile to możliwe.

- A może ten zuch w jedwabiach, który przed chwilą nas opuścił, jest jakimś księciem czy kimś takim?
- On... on jest kimś takim - Motti zająknął się. - To syn lorda Houmy.

To imię nie było obce Conanowi. Houma był jednym z Siedemnastu Nadzorców, sprawdzonym żołnierzem, zwolennikiem rozbudowy armii i ekspansji turańskiego imperium.

- W takim razie musi wbić temu małemu kogutowi do głowy pewne zasady. Albo wykastrować go i sprzedać na eunucha, by mieć z niego jakiś pożytek.

- Conanie, muszę mieć pewność, że tej sprawy nie dało się załatwić pokojowo. To...

- Nie dało się jej załatwić inaczej, od chwili, gdy położyli łapska na tej kobiecie! - ryknął Conan. - Powiem to wartownikom i każdemu, kto zechce słuchać, aż po samego króla Yildiza! Gdyby Thebia nie została zaatakowana, ścigałbym teraz po ulicach tego szczeniaka Houmy, mając nadzieję, że go dopadnę przed tą kobietą!

Moti schwytał powietrze niczym żaba.

- To nie był atak - powiedział powoli. - Ona celowo weszła na ostrze, żeby zmusić mnie do walki.

- Na kamienie Hanumanu, dziewczyno, wyślę cię na ulicę i zrobię wszystko, byś tam została! I ciebie Pylą, też! Żeby wam było raźniej. Już nie jesteś... gkkkhhhhh!

Conan chwycił Motiego, podniósł młot i zaczął nim wygrażać przed nosem gospodarza.

- Moti, mój były przyjacielu, masz dwie możliwości. Albo rozepchnę ci tym tyłek i tak zostawię, a ty wytłumaczysz wartownikom, co zaszło tej nocy, albo cię nie tknię i sam im to wyjaśnię, w zamian za kilka przysług.

Moti oblizał wargi.

- Jakich przysług?

- Najlepszy pokój na każde życzenie, wraz zjadłem i winem. Niekoniecznie najlepszym, lecz odpowiednim dla mnie i towarzystwa, które przyprowadzę. A, tak... I jeszcze jedno, od żadnej kobiety, z którą się będę zabawiał nie będziesz brał miedziaka!

Moti jęknął, jakby go nadziewano na trzon młota. Sroga mina Conana i chichoty kobiet zamknęły mu usta. Próbował unieść ręce na znak oburzenia, lecz trzęsły się one zbyt mocno, by gest wyglądał przekonująco.

- Więc?

- Jak sobie życzysz, niszczycielu mojego dobrego imienia i burzycielu mego domu. Ciesz się tym, dopóki możesz, nim przerwą to ludzie lorda Houmy.

- Jeśli lord Houma odważy się to zrobić, może stracić wielu nierozważnych ludzi - odparł Conan. - A teraz chcę pokój, jedzenie i wino dla mnie i tej kobiety - rzekł skinąwszy na Pylę. Zaraz jednak poprawił się, posyłając przyjazne spojrzenie Zarii - dla dwóch kobiet.

Thebia uśmiechnęła się do niego, splatając ręce za plecami. Jej młode piersi zadrżały lekko. Wskazując na zabandażowane udo dziewczyny, Conan rzekł:

- Chcesz być trzecią, z tym? Och, wspaniale. Nie potrafię oprzeć się kobietom.

- To dobrze, że nasza przyjaciółka z północy wyniosła się - zauważyła Pylą. - Inaczej mogłaby do nas dołączyć. A chyba nawet Cymmerianin nie podołałby wszystkim.

II

- To, co masz w rękach, to łuk, ty synu tucznika! - rzekł Conan. - To nie wąż. Nie ukąsi. A nawet gdyby, to drobiazg w porównaniu z tym, co ci zrobię, jeśli natychmiast nie naciągniesz cięciwy!

Twarz niezdarnego młodzieńca przybrała kolor kurzu, jaki miał pod stonami. Spojrzał na błękitne niebo, jakby błagał bogów o litość. Conan wziął głęboki oddech. Młodzieniec przełknął ślinę, ścisnął łuk i zdołał go naciągnąć. Zrobił to zupełnie bez wdzięku, i nie zwalniając cięciwy.

Conan uczył rekrutów naciągania mocnych, zakrzywionych, turańskich łuków, używanych przez konnych. Z pewnością niektórzy z jego uczniów będą w przyszłości czyścić śmietniki. Pozostali właściwie już wszystko o sztuce władania łukiem wiedzieli.

Conan nie pytał, jak się tego nauczyli. W gronie turańskich najemników życie żołnierza zaczynało się z chwilą przyjęcia pierwszego miedziaka. Nikogo nie obchodził ich wcześniejszy los. Był to zwyczaj, który Conan uznawał, i to nie tylko dlatego, że z własnego doświadczenia znał ciężar zbytniej ciekawości.

Kapitan splunął w piach i łypnął spode łba na swych ludzi.

- Tylko bogowie wiedzą dlaczego zmącili wasze zmysły i sprawili, że wydaje się wam możliwe być dobrymi żołnierzami. Ja tego nie wiem. Muszę więc robić tylko to, za co płaci mi król Yildiz. Będę was uczył żołnierki, czy chcecie, czy nie. Sierżancie Garsim! Weźcie ich na małą rozgrzewkę, dziesięć razy wokół strzelnicy!

- Słyszeliście kapitana - krzyknął Garsim głosem, jaki śmiało mógłby pobrzmiewać w pałacu króla Yildiza. - Biegiem! - Machnął swoim kijem, aż świsnęło, i popędzając nim rekrutów, puścił oko do Conana. Chociaż Garsim mógłby być dziadkiem niejednego z rekrutów, z łatwością był w stanie prześcignąć każdego z nich.

Gdy świeżo zaciągnięci żołnierze zniknęli za bramą, Conan wyczuł za plecami czyjąś obecność. Zanim zdążył się odwrócić, usłyszał głos Khadjara.

- Przemawiałeś do tych ludzi tak, jakbyś słyszał już kiedyś te słowa od kogoś innego.

- Słyszałem, kapitanie. Sierżant Nikar mawiał niemal identycznie, gdy uczył mnie łucznictwa.

- Więc stary Nikar był twoim instruktorem? Zdawało mi się, że poznaję jego szkołę w tym, jak napinasz cięciwę. Przy okazji, co się z nim stało?

- Pojechał do domu na urlop, lecz nigdy tam nie dotarł. Tego samego miesiąca zniknęła jakaś banda złodziei. Stawiam na to, że Nikar znalazł przednią eskortę.

- A czy postawiłbyś na swoje umiejętności strzeleckie przeciw moim? Po pięć strzałów na turę, trzy tury?

- No cóż, kapitanie...

- Chodź, chodź, obrońco tancerek. Sądzisz, że nie słyszałem o tym, jak dwie noce temu zapracowałeś sobie na darmowy pobyt w „Czerwonym Sokole”? Twoja sakwa powinna lada dzień się urwać nie wytrzymując ciężaru monet!

Conan był bardzo ciekawy, jak kapitan dowiedział się tak wiele, w tak krótkim czasie. Ale powiedział tylko:

- To nie tancerek broniłem, przynajmniej nie na początku. To była pewna kobieta z północy, świetna wojowniczka, mimo że nie dawała sobie rady z czwórką przeciwników.

Khadjar zaśmiał się.

- Większość nie dałaby sobie rady, z wyjątkiem ciebie. Mam nadzieję, że owa dama odwdzięczyła ci się.

- Ale nie aż tak, bym mógł to zauważyć - odparł Conan i uśmiechnął się. - Za to tancerki były mi tak wdzięczne, że wątpię bym ci dziś dorównał na strzelnicy.

- Mówisz, że wystarczyły trzy tancerki, by osłabić twe siły? W takim razie wracaj w góry, bo w Turanie zaczynasz się przedwcześnie starzeć!

- Weź swój łuk, kapitanie, a przekonamy się, kto kogo może nazywać starcem.

- Niech będzie jak... Na Mitrę! Kto tu ją wpuścił?

Conan odwrócił się na słowa Khadjara. Kobieta z „Czerwonego Sokoła” zbliżała się do nich od strony bramy. Kroczyła tak jak owej nocy, mimo że wartownicy rozbierali ją wzrokiem. Jeśli nawet bolała ją rana, nic na to nie wskazywało.

Odziana była w tunikę i spodnie z pierwszorzędnej, niebieskiej tkaniny, na której, wokół nadgarstków i szyi, wyszyto czerwone pnącza i drzewa. W porządnej pochwie tkwił szeroki miecz, a obok niego sztylet. Białe, jedwabne nakrycie głowy w stylu turańskim osłaniało jej jasną cerę przed słońcem.

- Wyglądasz jakbyś znał tę dziewkę, Conanie - rzekł Khadjar.

- To nie dziewka, kapitanie. To ta kobieta z „Czerwonego Sokoła”.

- O ho, ho! No dobrze. Dowiesz się, co ją tu przyniosło. Ja zaś zobaczę, dlaczego te wielbłądzie pomioty przy bramie pozwoliły jej przejść!

Conan zluzował cięciwę łuku i czekał obojętnie, aż kobieta się zbliży. Zanim podeszła na tyle blisko, by się odezwać, Khadjar wrzeszczał już na wartowników.

- Dowie się, że pokazałam im to - powiedziała do Conana. W jej piegowatej, pięknie ukształtowanej dłoni, spoczywała stara złota moneta, wybita za panowania króla Ibrama dwa wieki wcześniej. Nad brodatą podobizną Ibrama wytłoczone były trzy symbole zamorańskiego pisma.

Tak wybite monety były charakterystycznym znakiem Mishraka, najważniejszego królewskiego szpiega i wszystkich, którzy z nim współpracowali. Conanowi nie przeszło przez myśl, by podważać autentyczność tego znaku, interesował się jedynie posiadającą go kobietą. Dla tych, którzy nie słuchali rozkazów Mishraka, najrozsądniej było opuścić Aghrapur przed najbliższym wschodem słońca.

- Więc przysyła cię Mishrak. Po co?

- By cię sprowadzić, kapitanie Conan.

- Sprowadzić mnie, dokąd?

- Do Mishraka, oczywiście.

- Widzę, że jesteś jak zwykle ostrożna.

- Podaj mi jeden powód, dla którego miałoby być inaczej.

Możliwe, że ta kobieta wiedziała niewiele, co było w stylu Mishraka. Ten prawdziwy król szpiegów nigdy nie zdradzał swym ludziom zbyt dużo, by nie pozwolić im przejrzeć swe tajemnice. Zresztą, czy wiedziała dużo czy niewiele, jasne było, że nic Conanowi nie powie.

W tym momencie, w złym nastroju, wrócił Khadjar. Rzut oka na monetę w żaden sposób go nie uspokoił. Ryknął jak zbudzony w środku zimy niedźwiedź i wykonał gwałtowny ruch ręką w stronę bramy.

- Idź Conanie. Żaden z nas nie jest aż takim głupcem, by sprzeciwiać się Mishrakowi. Garsim skończy dzisiejszą musztrę.

- Wedle rozkazu, kapitanie. Teraz pozwolisz kobieto, że obmyję się i wezmę broń...

- Proszę się zbroić do woli, kapitanie Conan. Choć Mishrak powiedział, że nie zabraknie ci niczego, jeśli się pośpieszysz.

- Niczego? - spytał Conan ze śmiechem. Jego wzrok przesunął się po postaci, której brakowało jedynie odpowiedniego stroju, by wyglądać idealnie. A może lepszy byłby brak jakiegokolwiek stroju?

Kobieta zarumieniła się nieznacznie.

- Niczego, co w swej gościnności może ci zaofiarować.

- Przygotowanie się nie zajmie mi dużo czasu - oświadczył Conan. Nie potrzebował go wiele, by włożyć noszoną pod ubraniem kolczugę i zamocować kilka, ukrytych w różnych miejscach odzienia, sztyletów.

- Mishrak przebywa w dzielnicy Wyrobników Siodeł - oznajmiła kobieta, prowadząc Conana przez bramę. Cymmerianinowi, więcej niż o głowę wyższemu od niej, wcale niełatwo było dotrzymywać jej kroku. Czyżby w żyłach kobiety płynęła góralska krew?

Na placu Bednarzy Conan skierował się na południe. Jego towarzyszka stanęła przy fontannie, nie zwracając uwagi na wpatrujących się w nią ludzi.

- Kapitanie, dzielnica Wyrobników Siodeł leży na północy.

- Każdy by się zorientował, że tu, w Aghrapur nie jesteś obca.

- Każdy, dobrze zorientowany wie, że obcy może poznać wiele nowych rzeczy, jeśli spotka kogoś, kto zechce go ich nauczyć.

- To pokaż mi, czego ty się nauczyłaś - warknął Conan. Dzielnica w istocie leżała na północy. Barbarzyńca myślał, że zdoła poprowadzić kobietę okrężną drogą, aby nikt nie mógł ich wyśledzić czy przyszykować zasadzki.

Jednak to się nie udało, więc musiał iść za nią. W przeciwnym razie naraziłby się na jej gniew, stracił przewodnika i zawiódł Mishraka. Groziłoby to strasznym gniewem w Turanie, choć może udałoby się uniknąć wściekłości króla Yildiza.

Zresztą najbardziej prawdopodobna była zasadzka w samej dzielnicy. Conan wierzył, że za sprawą jego miecza i kolczugi każda zasadzka skończy się tragicznie dla ludzi, którzy ją przygotują, włączając w to nawet jego przewodniczkę.

- Moment - powiedziała kobieta. Uniosła nakrycie głowy, napiła się z fontanny, po czym ruszyła szybko w stronę najbliższej uliczki.

Zaułki, skróty i zatęchłe, ciemne kondygnacje schodów, przez które Conan wiecznie musiał się schylać, wiodły ich głębiej i głębiej w dzielnicę. Szedł trzy kroki z tyłu i nieco na prawo, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nasłuchiwał i wypatrywał sygnałów niebezpieczeństwa, ale docierała do niego jedynie wrzawa z licznych warsztatów ciężko pracujących wyrobników siodeł. Przemieniali oni skóry, drewno i metal w siodła, czyniąc jeden wielki zgiełk. Mistrzowie wydzierali się na swych uczniów potęgując hałas.

Kolejny zakręt. Conan mógł teraz przyjrzeć się dobrze sztyletowi kobiety. Posrebrzana gałka na rękojeści miała kształt jabłka z ogonkiem, którego dwa listki umieszczone były symetrycznie względem siebie. Postanowił, że poprosi kobietę, by pokazała mu jak używa swego sztyletu, jeśli tylko zezwalają na to jej zwyczaje.

Znaleźli się właśnie czterdzieści kroków od ostatniego zakrętu, gdy z uliczki po lewej stronie i okna po prawej, wyskoczyli napastnicy.

Conan wyciągając swój miecz, zdołał naliczyć sześciu. Jeden z nich był człowiekiem ze straż przybocznej, który uciekł z „Czerwonego Sokoła”. Napastnicy mieli wystarczającą przewagę liczebną, by potraktować ich poważnie, chyba że kobieta była teraz w lepszej formie niż pamiętnej nocy. Zrazu, gdy trzech mężczyzn wyskoczyło na nią z uliczki, wydawała się nieco oszołomiona strachem.

Przynajmniej nie była wrogiem, nawet jeśli niezbyt silnym sprzymierzeńcem. Conan zmniejszył przewagę napastników, podcinając ścięgna ostatniemu mężczyźnie wyskakującemu z okna. Ten opadł na ziemię nieco dalej i mocniej niż się spodziewał, lądując na czworakach. Cymmerianin trafił go butem w brzuch, przewracając jak psa i rzucając na towarzysza. Powalony ciosem kompan usiłował się podnieść, gdy ciężki miecz barbarzyńcy rozpłatał mu czaszkę aż po nos.

Pośród kamieni poniósł się krzyk. Znajomy mężczyzna ze straży przybocznej zatoczył się do tyłu, a z jego oślepionych oczodołów tryskała krew. Ta sama krew ściekała ze sztyletu przewodniczki Co-nana. Cymmerianin uśmiechnął się, gdy pojął przebiegłość kobiety. Mając w zanadrzu dwa ostrza przeciwko trzem napastnikom udawała strach, by ściągnąć mężczyzn jak najbliżej. Jej broń okazała się bardziej poręczna niż ich.

Z prawej strony kobiety była osłaniającą ją ściana, a przed nią dwaj atakujący mężczyźni. Conanowi pozostał już tylko jeden.

Cymmerianin zmierzył wzrokiem swego przeciwnika i wykonał szybką, wysoką fintę. Przyjął uderzenie mężczyzny na swoją kolczugę, po czym powtórzył ruch. Drugie uderzenie Conana sięgnęło szyi napastnika. Jego na wpół odcięta głowa zachwiała się na karku. Zatoczył się na towarzyszy, zalewając ich krwią.

To byli ludzie o mocnych nerwach. Odrzucili na bok ciało umierającego człowieka nie wahając się nawet przez moment. Ale to dało Cymmerianinowi dość czasu, by ciąć mieczem niczym katowskim toporem. Atakujący Conana z prawej strony jęknął tylko, gdy ręka, w której dzierżył broń zawisła mu bezwładnie na ramieniu jak krwawy ochłap. Kapitan szybko uwolnił swój oręż i odskoczył w tył, by mieć pole do walki.

Wylądował przykucając. Cięcie wymierzone przez stojącego przeciwnika świsnęło nad jego głową. W ripoście Conan odrąbał mężczyźnie nogę poniżej kolana. Ten próbował jeszcze raz rozpaczliwie kontrować, po czym przewrócił się na ziemię.

Mając wreszcie sposobność, by pomyśleć o swej towarzyszce, Cymmerianin zobaczył, że kobieta świetnie sobie radzi. Jednego z przeciwników dźgnęła w gardło. Zraniony usiadł przy ścianie, zaciskając palce na szyi. W chwilę później jego dłoń zwiotczała, a oczy znieruchomiały.

Teraz wojowniczka nie używała ostrza sztyletu. Zamiast tego odpierała ataki napastnika, blokując każde jego uderzenie za pomocą listków na gałce rękojeści. Jej przeciwnik miał na sobie kolczugę, więc ciosy gałką sztyletu szarpały jego ubranie, ale nie raniły ciała.

- Jest mój! - krzyknęła tak dziko, jakby Conan też był jej wrogiem.

- Twój - przyznał Conan. Duma w jej głosie nie znosiła sprzeciwu. Tak samo jak tańczące, zabójcze ostrza jej broni.

Kobieta zrobiła krok do tyłu, uwalniając swój sztylet i miecz przeciwnika. Niewątpliwie spodziewała się ataku. Lecz zamiast tego mężczyzna odwrócił się i pobiegł w najbliższą uliczkę. Przez chwilę słychać było jeszcze, cichnące stopniowo, odgłosy uderzających o ziemię stóp.

- O bogowie, kobieto! Czemu to zrobiłaś? Myślisz, że on uczyniłby tyle dla ciebie?

- Podejrzewam, że nie. Ale jest jeszcze czas, by to naprawić, jeśli masz ochotę.

- Ścigać w tym labiryncie człowieka, który być może urodził się tutaj? Chyba za każdym razem, gdy otwierasz usta ucieka przez nie coraz więcej twego rozumu!

- Jeśli boisz się... - zdawało się, że twarz jej trochę pobladła. - Wybacz mi. Naprawdę. Po prostu chciałam dać mu szansę na honorową śmierć, zamiast od razu zarżnąć go jak jakiegoś wieprza.

- Pozbądź się fantazji o honorze, jeśli chcesz dłużej pożyć w Turanie. Mishrak powie ci to samo, jeśli nie masz ochoty słuchać mnie.

- Już powiedział. Ale... to Mistrz Barathres tak naprawdę mnie wykształcił. Wdzięczność, jaką do niego żywię i stare nawyki... to sprawia, że myślę o honorze, kiedy być może nie powinnam. - Po raz pierwszy uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Ty też masz pewne poczucie honoru. Gdyby tak nie było, nie stanąłbyś po mojej stronie w „Czerwonym Sokole”?

- Nie cierpię, gdy ktoś zakłóca mi spokojną nocną popijawę. A zresztą zrobiłem to dopiero wtedy, gdy zobaczyłem, że Moti tak boi się tego paniczyka, że nie ruszy nawet palcem w twojej obronie. Po raz pierwszy wziąłem udział w burdzie w „Czerwonym Sokole”; może ostatni, ale Moti zapłaci jeszcze za to i to więcej niż tamtej nocy!

- Jak to zapłaci, jeśli można wiedzieć?

Żadna niewiasta nie lubi słuchać o tym, jak mężczyzna wykorzystuje inne kobiety. Drogo go kosztowało, by to zrozumieć.

- Zapłaci słono, ale powiem ci o tym, kiedy oddalimy się trochę od naszych świeżo poznanych przyjaciół. Człowiek, który uciekł, może wezwać pomoc.

- Modlę się, by tak nie było.

- Módl się o co chcesz, lecz im szybciej drzwi Mishraka zatrzasną się za naszymi plecami, tym lepiej.

Kobieta skinęła głową, skrzywiła się widząc wyszczerbienia na ostrzu sztyletu, po czym schowała go do pochwy. Conan przyklęknął, by obejrzeć ciała. Zmarszczył czoło rozpoznając jeszcze jednego mężczyznę. Człowiek, któremu odciął nogę, był żołnierzem z kompanii kapitana Itzhaka. Cymmerianin raz czy dwa widział go w „Czerwonym Sokole” uprawiającego hazard i tracącego pieniądze. Czy zaciągnął się do tej bandy, by spłacić długi, czy też powód był zgoła inny?

W każdym razie idzie do człowieka, który najprawdopodobniej o wszystkim wie, choć z pewnością nie będzie chciał nic powiedzieć. Przewodniczka z mieczem w dłoni ruszyła w dół uliczki. Conan podążył za nią, myśląc, że już drugi raz walczył ramię w ramię z kobietą, której nawet imienia nie zna.

III

- Kto chce przestąpić progi tego domu? - rozległ się miękki głos. Zdawało się, że dobiega z powietrza, sponad wielkiej żelaznej bramy w murach z białego kamienia.
- Kapitan Conan i ta, którą wysłano po niego - rzekła kobieta.

Czekali, podczas gdy ktoś, do kogo ów głos należał, przypatrywał się im. W końcu Conan usłyszał serię metalowych szczęknięć, przywodzących na myśl kowala przy pracy, a po chwili stłumione zgrzytanie metalu towarzyszące otwarciu bramy.

- Możecie wejść - oznajmił ten sam głos.

Wejście przypominało tunel. Ściany domu Mishraka były grubości dwóch mężczyzn; wykonane z solidnych głazów na całej długości korytarza. Conan naliczył cztery wąskie otwory strzelnicze w ścianach i dwa większe w suficie, które najpewniej służyły do zrzucania czegoś. Na końcu przejścia była kolejna brama, tym razem z vendhiańskiego drewna. Jej powierzchnię zdobiły liczne rzeźby smoków i tygrysów w khitajskim stylu.

Za drugą bramą znajdowała się wartownia. Dwaj wartownicy byli czarnoskórzy, jeden był Vanahejczykiem, zaś ostatni musiał pochodzić z Shemu. Jedynie Shemita nie był wyższy od Conana, ale za to liczne noże, które posiadał, pozwoliłyby mu położyć z łatwością z sześciu mężczyzn, zanim sam otrzymałby jakikolwiek cios.

Czterej wartownicy wymienili między sobą spojrzenia oraz jakieś niezrozumiałe gesty. Conan pomyślał, że wszyscy są niemowami. Wreszcie jeden z czarnoskórych skinął głową i wskazał na drzwi w odległej ścianie. Pokryte wypolerowanym niczym lustro srebrem drzwi rozwarły się, tak jakby wartownik użył zaklęcia, by je otworzyć.

Niechęć do magii tkwiła głęboko w sercu każdego Cymmerianina i Conan nie był wyjątkiem. Co więcej, obcowanie z ludźmi parającymi się czarami nauczyło go, że magia zżera poczucie honoru i zdrowego rozsądku szybciej niż złoto. Większość magów, których spotkał, dążyło do nieograniczonej władzy nad tym, co było posłuszne i niszczyło wszystko, co się im sprzeciwiało. Nie mając ochoty, by być rządzonym lub niszczonym przez czyjeś kaprysy, Conan wołał nie wchodzić w drogę czarnoksiężnikom.

Rozum podpowiadał mu, że jeśli Mishrak posiadałby magiczną moc, nie potrzebowałby wartowników. Król szpiegów miał najwyraźniej inne sposoby, poczynając od domu urządzonego niczym forteca.

Z tego, jak bardzo ów dom przypomina fortecę, Conan zdał sobie sprawę, gdy razem ze swą przewodniczką zagłębiali się w jego wnętrze. Ich szlak był równie długi i kręty, jak droga przez dzielnicę Wyrobników Siodeł. Na każdym zakręcie napotykali niezwykły przepych - aquilońskie tapety, vendhyańskie posągi tańczących bogów, rzeźbione w hebanie żmije. Dzięki swym wyczulonym zmysłom, Conan wypatrzył w tapetach otwory do szpiegowania, wyostrzone sztylety w dłoniach bogów i żywe żmije czyhające pośród wyrzeźbionych.

Od czasu do czasu mijali okute żelazem drzwi umieszczone w głębokich wnękach. Conan żałował każdego głupca, który chciałby za nimi odkryć bezpieczniejszą drogę do serca królestwa Mishraka. Z pewnością czaiła się tam powolna i okrutna śmierć.

Dalej droga wiodła już prosto. Teraz nie tylko podłoże pokryte było płytkami. Na ścianach i sklepieniu pobłyskiwała mozaika bądź tapety wykonane ze srebra i najlepszego jedwabiu. Doszli do następnej wartowni, gdzie usłyszeli plusk wody i dźwięki fletu.

- Kto idzie? - zapytał stanowczo główny wartownik.

W tym pomieszczeniu było ich sześciu, jeden Shemita, zaś pozostali z iranistańskimi rysami twarzy. W przeciwieństwie do poprzednich nie byli ani niemi, ani olbrzymi. Wszyscy mieli srebrzyste kolczugi i hełmy oraz najprostsze i najbardziej praktyczne miecze, jakie Conan widział w Turanie.

- Kapitan Conan z szeregów królewskich najemników i kobieta, którą wysłano, by sprowadzić go do Mishraka - rzekł Conan, zanim jego towarzyszka zdążyła się odezwać. Ta wlepiła w niego wzrok.
- Ja nie jestem niemy, jak nasi znajomi przy pierwszej bramie - powiedział Conan, tym razem do kobiety. - Jestem Cymmerianinem i żołnierzem i tak jak oni mam pewne osobliwe zwyczaje. Kiedy walczę z kimś ramię w ramię, narażając swoje i ratując jego życie, lubię wiedzieć kto zacz. Nie wiem z jakich dzikich krajów pochodzisz, ale...

Nos kobiety drgnął nerwowo, ale była na tyle łaskawa, by wyrzucić z siebie dwa zdania:

- Jestem Raihna z Kamiennego Wzgórza na pograniczu Bossonii. Służę pani Illyanie.

Te słowa wprawdzie były odpowiedzią dla Conana, ale nie zdradzały zbyt wiele.

Zastanawiał się nad kolejnym pytaniem. Zanim jednak znalazł dla niego odpowiednią formę, w pomieszczeniu rozległ się, przypominający ryk bawoła, głos.

- Chodźcie, przejdźmy do rzeczy. Nie mamy całego dnia!

Conan wziął Raihnę łagodnie za ramię i poprowadził w najgłębszy rejon kryjówki Mishraka.

Sądząc z przepychu, który towarzyszył im dotychczas, Conan spodziewał się jeszcze większego bogactwa w sali znajdującej się za portalem w kształcie łuku. Jednak wewnątrz zobaczył nagie ściany i sufit - wszystko z białego kamienia. Jedynie na posadzce i wokół basenu pośrodku sali znajdowały się wygodne i miłe dla oka, bogate iranistańskie dywany oraz hyrkańskie wełniane maty.

Pięć kobiet i mężczyzna siedzieli na ławkach otaczających basen. Cztery z nich ucieszyłyby zmysły każdego mężczyzny, tym bardziej że miały na sobie jedynie sandały, pozłacane przepaski i srebrne naszyjniki wysadzane topazami. Zachwyt Conana nie zniknął nawet wtedy, gdy dostrzegł małe noże ukryte w sandałach i przepaskach. Pomyślał, jaką broń mogą skrywać naszyjniki kobiet. Jak wszystko w domu Mishraka, niewiasty zarówno cieszyły oczy, jak i były ochroną przed niespodziewanymi gośćmi.

Piąta kobieta sprawiała wrażenie raczej gościa niż strażnika. Ubrana w białą suknię, w dłoni trzymała kielich z winem. Wyglądała na starszą od pozostałych.

Nim Conan zdołał dostrzec coś więcej, ponownie rozległ się głos przypominający ryk bawoła.

- O, kapitan Conan? Czy znów będziesz złodziejem, tym razem kobiet?