Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach
Miejska Biblioteka Publiczna w Olsztynie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Anny Urbanowskiej w Koninie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Biblioteka Publiczna im. Heliodora Święcickiego w Śremie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 226
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CONAN
Z CYMERII
CONAN
WYDANIE KOMPLETNE
CONAN
CONAN
Z
CYMERII
następny tom
CONAN
PIRAT
Mapa na wyklejce powstała na podstawie notatek i szkiców Roberta E. Howarda oraz map stworzonych przez P. Schuylera Millera, Johna D. Clarka, Davida Kyle’a i L. Sprague’a dc Campa.
Notki biograficzne przed opowiadaniami zostały napisane na podstawie artykułu P. Schuylera Millera i dr. Johna D. Clarka Prawdopodobny przebieg kariery Conana (A Probable Outline of Conan's Career) opub likowanym w The Hyborian Age (Los Angeles, 1938) oraz na podstawie rozszerzonej wersji tego eseju p.t. Nieoficjalna biografia Conana Cymeryjczyka (An Informal Biography of Conan the Cimmerian), którego autorami są P. Schuyler Miller, John Clark i L. Sprague de Camp, a który został opublikowany w czasopiśmie poświęconym twórczości Howarda Amra (tom 2, nr 8).
Robert E. HowardL. Sprague de CampLin Carter
CONAN
Z CYMERII
przekładZbigniew A. Królicki
Kielce 1991
Dom Księgarsko-Wydawniczy ART
tytuł oryginału:
CONAN OF CIMMERIA
Ilustracja na obwolucie
Frank Frazetta
projekt obwoluty
Tadeusz Łuczejko
Mapa i strony tytułowe
Zbigniew Mielnik
Redaktor
Ryszard Foryś
Redaktor techniczny
Piotr Kasprowski
korekta
Beata Żwaka
The Curse of the Monolith: pierwodruk w Worlds of Fantasy 1.1, nr i, 1968 jako Conan and the Centograph. The Bloodsteined God jest dokonaną przez de Campa adaptacją opowiadania Howarda The Trail of the Blood-Stained God dziejącego się we współczesnym Afganistanie. Pierwodruk w Tales of Conan, 1955.
The Frost Giant’s Daughter w nieco zmienionej formie było opublikowane w The Fantasy Fan w marcu 1954 jako Gods of the North, a w obecnej postaci w Fantastic Universe Science Fiction w grudniu 1956. Poprawione przez Howarda, a później przez de Campa pod obecnym tytułem ukazało się sierpniu 1953 w Fantasy Fiction.
The Lair of the Ice Worm, pierwodruk jako samodzielna publikacja w 1969 roku.
Queen f the Black Coast, pierwodruk w majowym numerze Weird Tales, 1934.
The Vale of Lost Women: pierwodruk w Magazine of Horror, nr 15, 1967.
The Snout in the Dark napisane przez de Campa i Cartera na podstawie konspektu i pierwszej połowy roboczej wersji opowiadania Howarda. Pierwodruk jako samodzielna publikacja w 1969 roku.
The Castle of Terror, pierwodruk jako samodzielna publikacja w 1969 roku.
Copyright © 1969 by L. Sprague de Camp
Copyright © by Wydawnictwo Amber, Poznań 1991
For the polish translation copyright © by Zbigniew A. Królicki
Fotoskład
Wydawnictwo PiK
Wydano przy współpracy Roberta Szmidta
DKW ART Kielce 1991
Druk Z-dy Fotopoligr. Ruda Śl.
SPIS TREŚCI
Wstęp
L. Sprague de Camp
Przekleństwo monolitu
(The Curse of Monolith)
L. Sprague de Camp i Lin Carter
Okrwawiony bóg
(The Bloodstained Cod)
Robert E. Howard i L. Sprague de Camp
Córka lodowego olbrzyma
(The Trost Giant's Daughter)
Robert E. Howard
Gniazdo lodowego robaka
(The Lair of the Ice Worm)
L. Sprague de Camp i Lin Carter
Królowa Czarnego Wybrzeża
(Queen of the Black Coast)
Robert E. Howard
Conan przystępuje do piratów
Czarny
lotos
Koszmar w dżungli
Atak z przestworzy
Stos
Dolina zaginionych kobiet
(The Vale of Lost Women)
Robert E. Howard
Zamek grozy
(The Castle of Terror)
L. Sprague de Camp i Lin Carter
Płonące ślepia
Krąg śmierci
Czarna cytadela
Ludzie-żmije
Szepczące cienie
Sto głów
Ucieczka
Pysk w ciemności
(The Snout in the Dark)
Robert E. Howard, L. Sprague de Camp i Lin Carter i. Coś w mroku
Niewidzialny potwór
Przejażdżka Tanandy
Złotowłosa niewolnica
Bat Tanandy
Mroczna rada
Los królestwa
WSTĘP
Robert Ervin Howard (1906-1936) urodził się w Peaster w stanie Teksas i przez większą część życia mieszkał w Cross Plains, w samym środku Teksasu, pomiędzy Abilene i Brownwood. W ostatnich dziesięciu latach życia ten płodny i wszechstronny pisarz stworzył pokaźny tom utworów zwanych wówczas „pulp fiction” - sportowych, detektywistycznych, historycznych, przygodowych oraz opowiadań grozy, o duchach i z Dzikiego Zachodu. Na jego twórczość wywarli wpływ tacy autorzy, jak: Edgar Rice Burroughs, Robert W. Chambers, Harold Lamb, Talbot Mundy, Jack London i H.P. Lovecraft (z którym prowadził ożywioną korespondencję). W wieku trzydziestu lat zakończył swą obiecującą karierę literacką popełniając samobójstwo.
Fantastyka przygodowa Howarda należy do literatury zwanej „heroic fantasy” lub utworami z gatunku „miecza i magii”. Akcja takich utworów nie toczy się w świecie takim, jakim był niegdyś, lecz w takim, jakim mógłby być. Umiejscawia się ją w zamierzchłej przeszłości, odległej przyszłości, na innej planecie lub w innym wymiarze. Jest to świat czarów i duchów, w którym nowoczesne technologie i zdobycze nauki są w zasadzie nieznane. Jeszcze nie zostały odkryte lub też dawno o nich zapomniano. Mężczyźni są silni, kobiety piękne, problemy proste, a życie pełne przygód.
Opowieści takie, dobrze napisane, zapewniają najwspanialszą zabawę jakiej jest w stanie dostarczyć współczesna literatura. Ich zasadniczym celem jest bawić - nie kształcić czy nawracać. Po wielu wiekach William Morris odnowił ten rodzaj w roku 1880. Na początku tego stulecia Lord Dunsany i Erie R. Eddison położyli kolejne zasługi w tej dziedzinie. Wybitnym osiągnięciem była również trylogia J.R.R.Tolkiena „Władca Pierścieni”.
Pojawienie się amerykańskich magazynów s-f, takich jak Weird Taks w 1923 roku i Unknown Worlds w roku 1939 stworzyło nowe rynki dla heroic fantasy; powstało wiele znaczących dzieł. Wśród nich wyróżniają się utwory Howarda, który napisał kilka cykli opowiadań, z których większość opublikował w Weird Taks. Najdłuższą i cieszącą się największą popularnością była seria złożona z opowieści o Conanie. Za życia Howarda opublikowano osiemnaście opowiadań o Conanie. Osiem innych, od kompletnych rękopisów po szkice i oderwane fragmenty, odkryto w papierach pisarza po roku 1950.
Pod koniec 1950 roku natknąłem się na plik rękopisów Howarda w mieszkaniu ówczesnego agenta literackiego zajmującego się jego schedą. Wśród nich znajdowało się kilka niepublikowanych opowieści o Conanie, które zredagowałem. W ostatnich latach Glenn Lord, agent literacki mający w swej pieczy spuściznę pisarską Howarda, wśród papierów pisarza odnalazł kolejne rękopisy.
Niedokończona saga o Conanie zachęcała zarówno mnie, jak i innych, do jej uzupełnienia, co niechybnie uczyniłby Howard, gdyby żył. We wczesnych latach pięćdziesiątych przeredagowałem cztery niepublikowane opowiadania przygodowe, osadzone w realiach średniowiecznych lub współczesnych, zmieniając je w opowieści o Conanie. Ostatnio razem z kolegami - Bjornem Nybergiem i Linem Carterem - wspólnie kończyliśmy utwory, których nie dokończył Howard i pracowaliśmy nad cyklem pastiszów, opartych na wzmiankach znalezionych w zapiskach i listach pisarza, aby zapełnić luki w sadze. Czytelnikowi pozostawiamy osąd, czy naszą współpracę z nieżyjącym autorem można uznać za udaną.
W ciągu minionych trzech lat wydawnictwo Lancer Books zajęło się wydawaniem kompletnej sagi o Conanie - oryginalnych opowiadań Howarda, utworów rozpoczętych przez niego, a dokończonych przez innych oraz pastiszy - w chronologicznym porządku, aby uzyskać spójną biografię naszego bohatera. Ze względu na prawne komplikacje wydanie poszczególnych woluminów w porządku chronologicznym okazało się niemożliwe. Tak więc niniejszy, dziesiąty z kolei tom, jest w rzeczywistości drugim, chronologicznie następującym po „Conanie”, a poprzedzającym „Conana korsarza”. Te dziesięć wydanych tomów zawiera wszystkie opowiadania o Conanie pióra Howarda - zarówno te w całości napisane przez niego, jak i te dokończone przez Cartera lub przeze mnie. Obecnie planowane są następne dwa tomy pastiszy mające wypełnić pozostałe luki. Jeden, inszallah, będzie dotyczył przygód Conana jako kapitana zingarańskich bukanierów; drugi - jego późniejszych lat życia, gdy już był władcą Akwilonii.
Zanim rozpoczął pisanie opowiadań o Conanie, Howard stworzył pseudohistorię hyboryjskiego świata, z dobrze przemyślaną geografią, etnografią i podziałem politycznym. Częściowo właśnie ta dbałość o szczegóły wymyślonego świata sprawia, że opowiadania Howarda są tak żywe i fascynujące; ta precyzyjna, wspaniała, konsekwentna wizja „wszechświata purpury, złota i szkarłatu, gdzie wszystko może się zdarzyć - prócz nudy”. Howard włączył ten plan do długiego eseju „Era hyboryjska”, który został zamieszczony w tomie „Conan”.
Według Howarda Conan żył, kochał i przeżywał burzliwe przygody około dwunastu tysięcy lat temu, osiem tysięcy lat po zatonięciu Atlantydy i siedem tysięcy przed czasem uznawanym za początek naszej cywilizacji.
W tym czasie (według Howarda) zachodnią część głównego kontynentu wschodniej półkuli zajmowały królestwa hyboryjskie. Składało się na nie wiele państw założonych trzy tysiące lat wcześniej przez najeźdźców z północy - Hyboryjczyków, na gruzach imperium zła - Acheronu. Na południe od hyboryjskich królestw leżały swarliwe miasta-państwa Shemu. Za Shemem drzemało starożytne, złowrogie królestwo Stygii, rywal i partner Acheronu w dniach jego krwawej świetności. Jeszcze dalej na południu, za pustyniami i sawannami, znajdowały się barbarzyńskie czarne królestwa. Na północ od Hyboryjczyków leżały surowe ziemie Cymerii, Hyperborei, Vanaheimu i Asgardu. Na zachodzie, wzdłuż brzegu oceanu, zamieszkiwali wojowniczy, dzicy Piktowie. Na wschodzie znajdowały się wspaniałe hyrkańskie królestwa, z których najpotężniejszym był Turan.
Około 500 lat po czasach Conana Wielkiego większość z tych państw została zniszczona w wyniku najazdów migrujących barbarzyńców. Po kilku stuleciach, w czasie których ludzkość składała się z drastycznie zmniejszonych, wędrownych, zwaśnionych barbarzyńskich plemion, cywilizacja, a raczej to, co z niej pozostało - została jeszcze bardziej zredukowana w wyniku ostatniej epoki lodowcowej i katastrof w rodzaju tej, która uprzednio zatopiła Atlantydę. W tym okresie powstało Morze Północne i Śródziemne, wielkie śródlądowe Morze Vilayet skurczyło się do rozmiarów dzisiejszego Morza Kaspijskiego, a z fal Atlantyku wyłoniły się rozległe połacie Afryki Zachodniej. Ludzkość stoczyła się do poziomu prymitywnych dzikusów. Po cofnięciu się lodowca cywilizacja znów rozkwitła i rozpoczęła się historia naszej cywilizacji.
Conan był olbrzymim barbarzyńskim awanturnikiem, który hulał, wojował i włóczył się po niemal całym tym prehistorycznym świecie, aby w końcu zasiąść na tronie potężnego państwa. Syn kowala z surowej, zapadłej krainy na północy, Cymerii, urodził się na polu bitwy, w ziemi poszarpanych skał i posępnego nieba. Jako młodzieniec wziął udział w złupieniu akwilońskiego nadgranicznego miasta - Venarium.
Później przyłączył się do oddziału Esirów i wyruszywszy z nimi na wyprawę do Hyperborei, został schwytany przez mieszkańców tego starożytnego królestwa. Uciekłszy z hyperborejskiej niewoli, powędrował na południe, do Zamory. W tym królestwie oraz w sąsiadującej z nim Koryntii i Nemedii wiódł przez kilka lat beztroski żywot złodzieja (patrz mapa na wyklejce). Nieobyty z cywilizacją i z natury na bakier z prawem, nadrabiał brak subtelności i wyrafinowania wrodzoną bystrością i herkulesową posturą odziedziczoną po ojcu.
Znużony głodową egzystencją, zaciąga się jako najemnik do armii Turanu. Przez następne dwa lata odbywa liczne podróże, docierając aż do takich legendarnych krain wschodu, jak Meru i Khitaj. Doskonali się też w sztuce łuczniczej i umiejętności jazdy konnej, które były mu obce w chwili wstąpienia na turańską służbę. Niniejszy tom rozpoczyna się w czasie, gdy służba Conana u Turańczyków dobiega końca.
Czytelnikom, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej o Conanie, Robercie E. Howardzie lub heroic fantasy w ogóle, polecam inne tomy tej serii, dwa wydawnictwa periodyczne i jedną książkę. Jednym z periodyków jest Amra, wydawany przez George’a H. Scithersa, Box 9120, Chicago, 111., 60690. Jest to organ Legionu Hyboryjskiego, luźnej grupy wielbicieli heroic fantasy, a w szczególności opowiadań o Conanie. Drugim jest The Howard Collector, wydawany przez Glenna Lorda, agenta literackiego zajmującego się schedą po Howardzie, Box 775, Pasadena, Tex., 77501. Ten periodyk jest poświęcony artykułom, opowiadaniom i poematom napisanym przez Howarda oraz jego naśladowców.
„The Conan Reader” to książka napisana przez niżej podpisanego, wydana przez Jacka L.Chalkera, 5111 Liberty Heights Ave., Baltimore, Md., 21207. Składa się ona z artykułów o Howardzie, Conanie i heroic fantasy, jakie uprzednio zostały opublikowane w Amra. Wiele obecnie dostępnych utworów Howarda wymieniłem też we wstępie do tomu „Conan”. Ci, którzy zechcą spróbować heroic fantasy pióra innych autorów, oprócz trylogii Tolkiena oraz różnych prac Lina Cartera i moich, mogą wybierać spośród wielu wspaniałych utworów tego typu wydanych w miękkich okładkach. Zaliczają się do nich książki Jane Gaskell (trzy powieści o Atlantydzie), Johna Jakesa („Brak the Barbarian”), Fritza Leibera (trzy książki, których bohaterami są Fafhrd i Gray Mouser), Michaela Moorcocka (czterotomowa „History of the Runestaff”, wyd. Lancer Books), Andre Norton (powieści o świecie czarownic), Fletchera Pratta („The Well of Unicorn”, Lancer Books) i Jacka Vance’a (dwa zbiory opowiadań z cyklu „Dying Earth”). Mam nadzieję, że będziecie z nich mieli choć połowę tuj uciechy, jaką ja miałem.
L. Sprague de Camp, 1969
W wyniku wydarzeń opisanych w opowiadaniu „Miasto Czaszek”, Conan uzyskuje stopień kapitana turańskiej armii. Cieszy się sławą niezwyciężonego wojaka i człowieka, na którego można liczyć w potrzebie. jednak zamiast ciepłej posadki i lekkiej, sowicie opłacanej pracy, Conan otrzymuje od generałów króla Yildiza szczególnie ryzykowne zadania. Podczas jednej z takich misji zapuszcza tysiące mil na wschód, do legendarnego Khitaju.
Conanowi wydawało się, że czarne, kamienne urwiska zamykają się wokół jego oddziału jak potrzask. Niepokoiły go poszarpane wierzchołki majaczące groźnie na tle nocnego nieba, iskrzącego się nielicznymi gwiazdami, błyszczącymi jak ślepia pająków obserwujących z wysoka mały obóz rozbity na płaskim dnie doliny. Nie podobał mu się również chłodny, porywisty wiatr świszczący wśród skalnych turni i rozwiewający dym obozowego ogniska. Płomienie skakały i migotały w silnych podmuchach, rzucając olbrzymie, ruchliwe cienie na granitowe głazy pobliskiej ściany wąwozu.
Po drugiej stronie obozowiska, wśród bambusowych zarośli i kęp rododendronów wznosiły się gigantyczne sekwoje, które stały tu już osiem tysięcy lat wcześniej, gdy Atlantyda niknęła w falach oceanu. Opodal kręty strumyk przepływał mrucząc cicho i z powrotem zagłębiał się w lesie. Wysoko w górze mglisty całun obłoków powoli zasnuwał szczyty skał, gasząc blask słabiej świecących gwiazd i sprawiając, że jaśniejsze z nich zdawały się płakać.
To miejsce - pomyślał Conan - cuchnie strachem i śmiercią. Miał wrażenie, że grozi im jakieś nieznane niebezpieczeństwo. Konie też to czuły: rżąc żałośnie, biły kopytami o ziemię i wpatrywały się z trwogą w ciemności za kręgiem światła. Instynktownie wyczuwały zagrożenie, tak samo jak Conan - młody wojownik z posępnych gór Cymerii. Ich zmysły były bardziej wyczulone na nieuchwytne tchnienie zła, niż zmysły wychowanych w mieście turańskich kawalerzystów, z którymi barbarzyńca przybył do tej zagubionej doliny.
Żołnierze siedzieli przy ogniu, dzieląc się ostatnimi łykami wieczornej racji wina ze skórzanych bukłaków. Jedni ze śmiechem przechwalali się, jakich to miłosnych wyczynów dokonają po powrocie w przybranych jedwabiem zamtuzach Aghrapuru. Inni, zmęczeni po długim dniu ostrej jazdy, siedzieli cicho, patrząc w ogień i ziewając. Niebawem ułożą się do snu, owinięci w swe grube opończe. Używając siodeł jako poduszek pod głowy, zalegną wokół syczącego ogniska; tylko dwóch z nich pozostanie na straży, trzymając w pogotowiu swoje potężne hyrkańske łuki. Oni nie wyczuwali czającego się wokół niebezpieczeństwa.
Conan oparł się plecami o najbliższą sekwoję i owinął szczelnie opończą, broniąc się przed wilgotnym podmuchem. Chociaż kawalerzyści byli rośli i dobrze zbudowani, Cymeryjczyk przewyższał o pół głowy każdego z nich, a w porównaniu z jego barczystą sylwetką wydawali się cherlakami. Prosto przycięta, czarna grzywa barbarzyńcy wymykała się spod spiczastego, owiniętego turbanem hełmu, a w poznaczonej bliznami twarzy głęboko osadzone, niebieskie oczy odbijały blask ogniska.
Pogrążony w jednym ze swych napadów ponurej melancholii, Conan przeklinał króla Yildiza - pełnego dobrych chęci, lecz słabego monarchę Turanu, który wyprawił go w tę daleką podróż. Rok z górą minął od chwili, gdy poprzysiągł wierność turańskiemu władcy. Sześć miesięcy wcześniej miał szczęście zaskarbić sobie królewskie łaski; z pomocą kompana, kuszyckiego najemnika, Jurny, wybawił córkę Yildiza, Zosarę, z rąk szalonego króla-boga Meru. Przyprowadzili prawie nietkniętą księżniczkę narzeczonemu chanowi Kujali z koczowniczego szczepu Kuigar. Conan powrócił do wspaniałej stolicy Turanu, a przepełniony wdzięcznością król okazał swą hojność. Obaj ż Jurną zostali awansowani na kapitanów turańskiej armii. Jurna otrzymał jednak intratne stanowisko dowódcy Gwardii Królewskiej, a Conana nagrodzono jeszcze trudniejszą i bardziej niebezpieczną misją. Wspominając teraz te wydarzenia, kwaśno myślał o owocach sukcesu.
Yildiz powierzył Cymeryjczykowi list do króla Shu - władcy Kusanu, małego państewka w zachodnim Khitaju. Na czele czterdziestu doświadczonych żołnierzy Conan wyruszył w daleką podróż. Przemierzyli setki staj nagiego stepu Hyrkanii i okrążyli podnóża wyniosłych gór Talakmas. Przebyli smagane wiatrem pustynie i wilgotne dżungle otaczające tajemnicze królestwo Khitaju, najdalej na wschód położoną ziemię, o jakiej słyszeli mieszkańcy Zachodu.
Dotarłszy w końcu do Kusanu, Conan znalazł czcigodnego króla Shu wspaniałym gospodarzem i mądrym władcą. W czasie, gdy Cymeryjczyk i jego wojownicy sycili się egzotycznymi potrawami i trunkami oraz wdziękami chętnych konkubin, król wraz ze swymi doradcami zdecydował się przyjąć ofertę Yildiza i podpisał pakt o wzajemnej przyjaźni i handlu. Tak więc mądry, stary monarcha wręczył Conanowi zwój wyszywanego złotem jedwabiu, na którym zapisano pokrętnymi ideogramami Khitaju i zgrabnym, skośnym pismem hyrkańskim ceremonialną odpowiedź i pozdrowienia. Oprócz jedwabnej sakiewki pełnej złota, król Shu przydzielił Cymeryjczykowi przewodnika - wysokiego rangą dworzanina - by odprowadził poselstwo aż do zachodniej granicy Khitaju. Conanowi nie podobał się ten szlachcic. Udzielny książę Feng był szczupłym, schludnym, fircykowatym człowieczkiem, o miękkim, sepleniącym głosie. Nosił dziwaczny, jedwabny strój, nieodpowiedni do konnej jazdy i trudów obozowiska, a swą wykwintną postać zlewał obficie mocnymi perfumami. Nigdy nie brudził swych delikatnych rąk o długich, wypielęgnowanych paznokciach, obozowymi pracami. Dwaj służący, których wziął ze sobą, byli zajęci dzień i noc, zapewniając wygodę jego dostojności. Conan z pogardą spoglądał na Khitajczyka, którego skośne oczy i mruczący głos przypominały mu kota. Często powtarzał sobie w duchu, że trzeba uważać, czy to małe książątko nie szykuje jakiejś zdrady. Z drugiej strony zazdrościł skrycie Khitajczykowi wykwintnych manier i osobistego wdzięku. Z tego powodu jeszcze bardziej pogardzał księciem; bo choć służba w szeregach turańskiej armii nadała Cymeryjczykowi trochę poloru, to w głębi duszy pozostał nadal szorstkim, gburowatym barbarzyńcą. Taak, będzie musiał uważać na tego chytrego, małego Fenga...
— Czy nie przeszkadzam w głębokich rozmyślaniach szlachetnie urodzonemu dowódcy? — zamruczał łagodny głos.
Conan drgnął i odruchowo chwycił za rękojeść swego miecza, nim rozpoznał księcia, owiniętego po same uszy w obszerny płaszcz z jasnozielonego aksamitu. Zdusił cisnące się na usta przekleństwo, przypominając sobie o swych poselskich obowiązkach. Zamienił obelgę w uprzejme powitanie, które nie brzmiało jednak przekonująco.
— Może szlachetny kapitan cierpi na bezsenność? — pytał Feng, wydając się nie zauważać nieuprzejmości zagadniętego. Książę mówił płynnie po hyrkańsku, co było główną przyczyną, dla której przydzielono go jako przewodnika Conanowi, tylko powierzchownie znającemu język khitajski.
— Moja osoba ma szczęście posiadać najwspanialszy lek przeciw bezsenności — mówił Feng. — Utalentowany aptekarz przyrządził go według starodawnego przepisu; wyciąg z pączków lilii z cynamonem i zaprawiony nasionami maku.
— Nie, nie — warknął Conan. — Dzięki ci, książę, ale to raczej to przeklęte miejsce tak na mnie działa. Jakieś dziwne przeczucie nie daje mi zasnąć, choć po długim dniu konnej jazdy powinienem lec zmęczony jak smarkacz po pierwszej nocy miłosnych hulanek.
Książę skrzywił się prawie niedostrzegalnie na nieokrzesane słowa Cymeryjczyka - a może tylko tak się wydawało w migoczącym świetle ogniska? W każdym razie odparł gładko:
— Myślę, że rozumiem powód niepokoju wspaniałego dowódcy. Takie niepokojące wrażenia nie są czymś niezwykłym w tym... hm... owianym legendą miejscu. Zginęło tu wielu mężów...
— Pole bitwy, co? — mruknął Conan domyślnie.
Książę wzruszył wąskimi ramionami.
— Nie, nic takiego, mój dzielny przyjacielu z Zachodu. To miejsce znajduje się nieopodal grobowca starożytnego króla mego kraju — słynnego Hsia z Kusanu. Kazał ściąć wszystkich żołnierzy swojej gwardii królewskiej i pogrzebać ich głowy razem z nim, aby ich dusze mogły nadal mu służyć w przyszłym świecie. Jednak przesąd głosi, że duchy tych gwardzistów pozostały w dolinie i nocami maszerują jak na paradzie, tam i z powrotem.
Cichy głos zniżył się jeszcze bardziej. — Legenda mówi także, że wraz z władcą złożono do grobu wspaniały skarb, składający się ze złota i drogich kamieni. Jestem pewny, że opowieść jest prawdą.
Barbarzyńca nadstawił uszu.
— Złoto i klejnoty? Odnaleziono ten skarb?
Khitajczyk obrzucił go wzgardliwym spojrzeniem skośnych oczu. Później, jak gdyby podejmując jakąś decyzję, odparł:
— Nie, szlachetnie urodzony Conanie, ponieważ nikt nie zna dokładnie miejsca ukrycia skarbu. Nikt, prócz jednego człowieka.
Teraz Cymeryjczyk zainteresował się już zupełnie wyraźnie.
— Kto je zna? — zapytał chrapliwie.
— Moja osoba, oczywiście — uśmiechnął się Feng.
— Na Kroma i Erlika! Skoro wiesz, gdzie ukryte są te bogactwa, dlaczego jeszcze ich nie wykopałeś?
— Moich rodaków przepełnia zabobonny lęk przed klątwą wiszącą nad grobem starego króla i obawiają się monolitu z czarnego kamienia, jaki tam stoi. Dlatego nigdy nie mogłem nikogo namówić, by mi pomógł w wydobyciu skarbu.
— Dlaczego sam tego nie zrobiłeś?
Książę rozłożył bezradnie ręce.
— Potrzebowałem godnego zaufania pomocnika, który strzegłby mnie przed wrogami. Jakiś człowiek lub zwierz mógłby mnie napaść w czasie poszukiwań. Co więcej, będzie trzeba kopać, podważać i dźwigać... Szlachcicowi, takiemu jak ja, brak tężyzny do surowych, fizycznych wysiłków. Wysłuchaj mnie teraz, dzielny panie! Moja osoba przyprowadziła szacownego dowódcę do tej doliny nie przypadkiem, lecz celowo. Gdy usłyszałem, że Syn Niebios życzy sobie, bym towarzyszył dzielnemu dowódcy w drodze na zachód, pochwyciłem skwapliwie sposobność. To polecenie zaprawdę przyszło jak dar Niebios, bo dzięki boskiej opatrzności Wasza Wysokość posiada siłę trzech zwykłych ludzi, a ponadto, jako urodzony na Zachodzie cudzoziemiec, naturalnie nie podziela przesądnych obaw moich rodaków. Czy moje przypuszczenia są słuszne?
Conan potwierdził to:
— Nie lękam się ani bogów, ani ludzi, ani demonów, a już najmniej dawno zmarłego króla. Mów dalej, książę Feng!
Książę przysunął się bliżej, jego głos opadł do ledwie dosłyszalnego szeptu.
— Mój panie, plan jest taki. Jak mówiłem, moja niegodna osoba przywiodła cię tutaj, ponieważ sądziła, że jesteś tym, kogo potrzebuje. Zadanie jest łatwe dla kogoś tak silnego jak ty. W moim bagażu mam narzędzia do kopania. Chodźmy natychmiast, a za godzinę będziemy bogaci ponad wszelkie wyobrażenie!
— Dlaczego nie zabrać paru moich żołnierzy do pomocy? — ociągał się Conan. — Albo twoich służących? Z pewnością przydadzą się, by przenieść łup do obozu!
Feng potrząsnął ulizaną głową.
— Nie, nie szacowny wspólniku! Skarb składa się z dwóch niedużych skrzynek ze szczerego złota, pełnych szlachetnych kamieni niezwykłej wartości. Każdy z nas zdobędzie bajeczną fortunę! Dlaczego mamy dzielić się z innymi? Ponieważ sekret należy do mnie, mam oczywiście prawo do połowy skarbu. Jeśli jesteś tak szczodry, by podzielić swoją połowę między twych czterdziestu wojowników... Musisz sam zdecydować.
Nie potrzeba było dłużej namawiać Conana, by zgodził się na plan księcia. Król Yildiz płacił nędznie i zwykle zalegał z wypłatą żołdu. Jak do tej pory wynagrodzeniem Cymeryjczyka za ciężką służbę dla władcy Turanu było wiele niezobowiązujących słów uznania i bardzo mało brzęczącej monety.
— Idę przynieść sprzęt do kopania — szepnął Feng. — Powinniśmy opuścić obóz oddzielnie, by nie budzić podejrzeń. Gdy ja pójdę wypakować narzędzia, ty włóż zbroję i weź broń.
Conan zmarszczył brwi.
— Dlaczego miałbym potrzebować broni do wykopywania szkatułek?
— Och, wielmożny panie! Te góry kryją wiele niebezpieczeństw. Tu ryczy straszliwy tygrys, dziki lampart, groźny niedźwiedź i szalony bawół, nie wspominając o włóczących się bandach prymitywnych łowców! Ponieważ khitajski szlachcic nie jest ćwiczony w użyciu broni, wasza potężna wysokość musi być przygotowany do walki za dwóch. Wierz mi, szlachetny kapitanie, wiem co mówię!
— No dobrze — rzekł niechętnie Cymeryjczyk.
— Wspaniale! Wiedziałem, że tak nieprzeciętny umysł jak twój nie oprze się sile mych argumentów. A teraz rozstańmy się, by o wschodzie księżyca spotkać się znowu — w głębi doliny. Zobaczymy się za jakieś dwie godziny od tej chwili; to nam da dość czasu na wyprawę.
Noc stawała się coraz ciemniejsza, a wiatr coraz zimniejszy. Niepokojące poczucie zagrożenia, jakiego Conan doznał wjeżdżając o zachodzie słońca do tej zapomnianej przez bogów doliny, teraz wróciło z pełną siłą. Podążając cicho obok maleńkiego Khitajczyka, Cymeryjczyk rzucał w ciemność czujne spojrzenia. Z obu stron pionowe ściany skalne zbliżały się do siebie tak, że w końcu między wyniosłym urwiskiem a brzegiem strumyka, który bulgocząc przepływał przez wąwóz, pozostało dość miejsca tylko dla jednego człowieka. W górze, nad szczytami wbijających się w nieboskłon czarnych turni, na mglistym niebie pojawiła się słaba poświata, opalizująca perłowo. Wschodził księżyc.
Ściany wąwozu rozsunęły się niebawem i obaj mężczyźni wyszli na rozległą równinę pokrytą miękką, zieloną murawą. Strumień skręcał w prawo i szemrząc znikał wśród porastających brzegi paproci.
Nad poszarpanymi wierzchołkami wzgórz unosił się już blady sierp księżyca. W zamglonym powietrzu jego blask wydawał się dobywać spod wody. Przyćmione, tajemnicze światło padało na wznoszący się wprost przed przybyszami niewysoki pagórek o regularnym kształcie. W oddali stała ciemna ściana lasu porastającego wzgórza.
Na widok oblanego srebrnym blaskiem pagórka, Cymeryjczyk zapomniał o złych przeczuciach. Tam oto stał monolit, o którym mówił Feng. Gładka, posępnie lśniąca kolumna z ciemnego kamienia wznosiła się ze szczytu pagórka i wzbijała w górę, ginąc we mgle wiszącej nad ziemią. Wierzchołek kolumny był zaledwie niewyraźną, rozmazaną plamą. Gdzieś tutaj, jak twierdził książę, znajdował się grobowiec dawno zmarłego króla Hsia. Skarb najprawdopodobniej zakopano pod kolumną albo obok niej. Zaraz się okaże, gdzie...
Z otrzymanymi od Fenga narzędziami na ramieniu Conan przedarł się przez kępy gęstych, giętkich rododendronów i ruszył na szczyt wzgórza. Zatrzymał się, by pomóc swemu małemu wspólnikowi. Po krótkiej chwili wygramolił się na górę. Przed nimi wznosiła się kolumna.
Wzgórze - pomyślał Conan - zostało chyba usypane przez ludzi, tak jak to robiono czasem w jego ojczystym kraju nad szczątkami wielkich wodzów. Jeżeli skarb leży na spodzie takiego kopca, trzeba będzie kopać więcej niż jedną noc...
Z głośnym przekleństwem Cymeryjczyk ścisnął mocniej w dłoniach łopatę i łom. Jakaś niewidzialna siła pochwyciła je i ciągnęła w kierunku kolumny. Odchylił się w przeciwną stronę, trzymając kurczowo narzędzia, aż potężne mięśnie wybrzuszyły mu się pod kolczugą. Mimo to centymetr po centymetrze tajemnicza moc przyciągała oba przedmioty do monolitu. Zrozumiał, że nie wygra i wypuścił narzędzia, które wyfrunęły mu z rąk, z donośnym trzaskiem uderzyły o kamień i przywarły do kolumny. Jednak w trakcie tych zmagań Conan również dostał się w zasięg działania siły, która teraz ciągnęła go za kolczugę, tak jak przedtem przyciągała łopatę i łom. W jednej chwili miotający się i przeklinający Conan rąbnął plecami w monolit z zapierającym dech w piersi impetem. Plecami ciasno przywarł do kolumny; także jego ramiona, tkwiące w krótkich rękawach kolczugi, okryta spiczastym hełmem głowa i zawieszony u pasa miecz, przylgnęły do czarnego kamienia. Cymeryjczyk szarpnął się, ale stwierdził, że nie zdoła rozerwać niewidzialnych więzów.
— Co to za diabelska sztuczka, ty zdradliwy psie? — wykrztusił.
Uśmiechnięty i niewzruszony Feng podszedł do unieruchomionego barbarzyńcy, najwidoczniej nie podlegając działaniu tajemniczej siły. Wyjął jedwabną chustkę z szerokiego rękawa swego luźnego płaszcza, zaczekał, aż Conan otworzy usta do krzyku i zręcznym ruchem wepchnął w nie kłąb jedwabiu. Gdy Cymeryjczyk dławił się i gryzł knebel, mały człowieczek zawiązał ciasno chustkę. Conan stał nieruchomo, cicho sapiąc i rzucając drwiąco uśmiechniętemu księciu mordercze spojrzenia.
— Przebacz mi mój podstęp, o szlachetnie urodzony dzikusie! — wyseplenił Feng. — Moja osoba musiała spreparować jakąś interesującą opowieść, odwołującą się do twej prymitywnej żądzy złota, żeby zwabić cię tutaj samego.
Z wściekłością w oczach Conan targnął się całą mocą swego potężnego ciała w niewidzialnych pętach. Daremnie - był bezradny. Krople potu spływały mu po czole i przemoczyły bawełniany kaftan pod kolczugą. Próbował krzyczeć, lecz spod knebla wydobywały się tylko sapania i bulgoty.
— Ponieważ, mój drogi kapitanie, twoje życie dobiegło przeznaczonego mu kresu — ciągnął Feng — byłoby nieuprzejmością z mojej strony nie wyjaśnić swojego postępowania. Tak więc twój duch będzie mógł podążyć do piekła barbarzyńców w pełni świadomy przyczyn twej klęski. Wiedz, że dwór Jego Miłej, lecz Głupiej Wysokości króla Kusanu jest podzielony na dwa obozy. Jeden z nich - Stowarzyszenie Białego Pawia - z radością wita kontakty z zachodnimi barbarzyńcami. Drugi - Związek Złotego Bażanta - brzydzi się wszelkimi powiązaniami z tymi zwierzakami. Ja, oczywiście, należę do bezinteresownych patriotów Złotego Bażanta. Chętnie oddałbym życie, by udaremnić ten tak zwany traktat, bo inaczej kontakt z barbarzyńcami skazi naszą piękną kulturę i zepsuje boski ład naszego systemu społecznego. Na szczęście takie najwyższe poświęcenie wydaje się niepotrzebne. Mam tu ciebie, przywódcę bandy cudzoziemskich diabłów, a na twoim karku wisi traktat, który Syn Niebios podpisał swą niezgrabną, nieoświeconą ręką.
Mówiąc to, mały książę wyciągnął spod kolczugi Cymeryjczyka tuleję z kości słoniowej, zawierającą dokumenty. Odpiął łańcuszek, na którym wisiała i wetknął ją w jeden ze swych obszernych rękawów, dodając ze złośliwym uśmiechem:
— Jeśli chodzi o wiążącą cię siłę, nie będę próbował wyjaśnić jej subtelnej natury twemu dziecinnemu rozumkowi. Wystarczy, jeśli wyjaśnię, że substancja, z której wyciosano ten monolit, ma dziwną właściwość: z nieprzezwyciężoną mocą przyciąga żelazo i stal. Tak więc nie obawiaj się — nie jesteś więźniem niegodziwego maga.
Conana niezbyt pokrzepiły te wiadomości. Widział kiedyś w Aghrapurze sztukmistrza podnoszącego gwoździe kawałkiem ciemnoczerwonego kamienia i podejrzewał, że trzymająca go siła jest tego samego rodzaju. Ponieważ jednak nigdy nie słyszał o magnetyzmie - i tak uważał to za czarną magię.
— Ażebyś nie żywił złudnych nadziei, że wybawią cię twoi ludzie — rzekł Feng — powiem ci, że o tym też pomyślałem. W tych górach mieszkają Jagowie - prymitywny szczep łowców głów. Zwabieni blaskiem obozowego ogniska, zgromadzą się na krańcu doliny i uderzą o świcie. To ich niezmienny zwyczaj. Mam nadzieję, że wtedy będę już daleko stąd. Jeśli mnie również złapią... no cóż, człowiek musi kiedyś umrzeć. Wierzę, że umrę z godnością, w sposób odpowiedni dla kogoś mojej rangi i kultury. Jestem pewien, że moja głowa byłaby wspaniałą ozdobą w chacie Jagów. Tak więc, mój dobry barbarzyńco - żegnaj. Przebaczysz mej osobie, że odwróci się do ciebie plecami w tych ostatnich chwilach. Twoja śmierć to w pewnym sensie strata i nie bawiłoby mnie jej oglądanie. Gdybyś dostąpił zaszczytu khitajskiego wychowania, mógłbyś być u mnie wspaniałym sługą - no, powiedzmy strażnikiem. Jednak jest jak jest.
Z szyderczym pożegnalnym ukłonem Khitajczyk wycofał się na zbocze pagórka. Conan zastanawiał się, czy książę miał zamiar zostawić go uwięzionego przy kolumnie, aż zginie z głodu i pragnienia. Jeżeli jego żołnierze zauważą nieobecność swego dowódcy przed świtem, może będą go szukać. Jednak skoro wykradł się z obozu nie zostawiając żadnej wiadomości, nie będą wiedzieli, czy ogłosić alarm, czy nie. Gdyby tylko mógł im dać znać, przetrząsnęliby okolicę i szybko rozprawili się ze zdradliwym małym księciem. Ale jak im dać znać?
Ponownie targnął z całej siły niewidzialnymi więzami — bez skutku. Mógł poruszać rękami do łokci, nogami do kolan, a nawet nieco obrócić głowę, ale reszta jego okrytego kolczugą ciała była mocno przyciśnięta do kolumny.
Księżyc zaświecił jaśniej. Conan zauważył pod swymi stopami i wszędzie dookoła porozrzucane szczątki innych ofiar. Kupy ludzkich kości i zębów walały się jak śmieci; musiał po nich deptać, gdy tajemnicza moc przyciągała go do kamienia. Zaniepokoił go fakt, że szczątki były dziwnie odbarwione. Przyglądając się uważniej dostrzegł, że kości wydają się wytrawione, jak gdyby jakiś żrący płyn rozpuścił ich gładkie powierzchnie ukazując gąbczastą strukturę. Cymeryjczyk obrócił głowę, szukając sposobu ucieczki. Wydawało się, że aksamitnousty Khitajczyk mówił prawdę. Conan dostrzegł metalowe przedmioty przytrzymywane przez niewidzialną siłę przy dziwnie poplamionym i chropowatym kamieniu monolitu. Po lewej ręce widział hełm przeżarty rdzą oraz swoją łopatę i łom, a po drugiej stronie przywarł do słupa zardzewiały sztylet. Cymeryjczyk jeszcze raz wytężył wszystkie siły...
Z dołu dobiegł niesamowity, piskliwy, szarpiący nerwy dźwięk. Wytężając wzrok, Conan dojrzał Fenga, który nie odszedł daleko. Książę siedział w trawie u stóp pagórka i grał na flecie. Poprzez ostry pisk Conan posłyszał słaby, mlaszczący dźwięk, który zdawał się dochodzić z góry. Naprężając mięśnie potężnego karku Cymeryjczyk wykręcił głowę, by spojrzeć w górę. Cal po calu spiczasty, turański hełm przesuwał się po kamieniu. Nagle krew zastygła w żyłach więźnia. Mgła otaczająca wierzchołek pylonu rozwiała się. Blade promienie księżyca padały na nieforemny, ohydny kształt przyczajony na szczycie kolumny i przechodziły przez jego półprzezroczyste ciało. Twór - przypominający kawał drgającej galarety - ożył. Księżycowy blask oblewał wilgotne, odrażające, rozdęte ciało, pulsujące gwałtownie jak wielkie, żywe serce.
Na oczach zdjętego zgrozą Conana mieszkaniec monolitu wypuścił w dół galaretowatą, macającą wypustkę. Oślizła macka poczęła pełznąć ku niemu po powierzchni kolumny. Cymeryjczyk zrozumiał, skąd wzięły się plamy na chropowatym kamieniu. Wiatr się zmienił i zabłąkany podmuch przyniósł nozdrzom barbarzyńcy mdlący smród. Teraz wiedział już, dlaczego rozrzucone wokół kości miały taki dziwny wygląd. Ze strachem, który niemal odebrał mu odwagę, Conan pojął, że galaretowaty stwór wydzielał płyn trawiący ofiary. Przelotnie zastanowił się, ilu ludzi w ciągu minionych wieków stało na jego miejscu, uwięzionych przy kolumnie, bezsilnie oczekujących na palące dotknięcie ohydnego potwora, który teraz opuszczał się ku niemu. Może przyzywał go dźwięk fletu, a może zapach ofiary wabił go na biesiadę. Obojętne, czym powodowany, stwór wolno, centymetr po centymetrze, przesuwał się po kolumnie w kierunku Conana. Spływając w dół wyciągał oślizłe, galaretowate wypustki.
Rozpacz wlała nowe siły w ściśnięte mięśnie barbarzyńcy. Szarpnął się w bok, wytężając całe ciało, by wyrwać się z niewidzialnego uścisku. Ku swemu zdziwieniu w wyniku jednego z ruchów przesunął się częściowo wokół kolumny. Tak więc więzy, które go trzymały, pozostawiały trochę swobody! Wiedział, że w ten sposób nie mógłby długo unikać prześladowcy, ale nasunęło mu to pewną myśl. Ostatni ruch zbliżył go do sztyletu, który dostrzegł wcześniej. Teraz jego rękojeść wpijała mu się w żebra. Obleczone w kolczugę ramię nadal było przyciśnięte do kamienia, lecz przedramię i dłoń miał wolne. Czy zdoła zgiąć rękę na tyle, by pochwycić rękojeść sztyletu?
Centymetr po centymetrze wyciągnął rękę. Kolczuga tarła o powierzchnię kamienia, pot zalewał mu oczy. Wolno i mozolnie dłoń przesuwała się ku rękojeści. Urągliwy dźwięk fletu Fenga doprowadzał go do szału, a paskudny smród śluzowatego potwora wywoływał mdłości.
Dotknął sztyletu i już po chwili mocno trzymał rękojeść. Gdy szarpnięciem oderwał broń od monolitu, przeżarte rdzą ostrze złamało się z ostrym brzękiem. Zerkając w bok dojrzał, że około dwie trzecie klingi pozostało przyciśnięte do kamienia. Pozostała część sterczała z rękojeści. Conan miał teraz w garści znacznie mniej żelaza przyciąganego przez kolumnę i napinając mięśnie mógł utrzymać sztylet z dala od jej powierzchni. Jednym rzutem oka ocenił, że ułamek klingi, jaki mu pozostał, wyglądał na ostry. Mięśnie dygotały mu z wysiłku, gdy z trudem utrzymując narzędzie w ręce, przytknął ostrze do rzemieni przytrzymujących razem dwie połówki kolczugi. Ostrożnie zaczął piłować skórzane więzy zardzewiałym ostrzem. Każdy ruch był torturą. Ręka, zgięta w nienaturalnej pozycji, bolała i zaczynała drętwieć. Poszczerbione, cienkie i łamliwe ostrze starego sztyletu mogło się złamać przy lada gwałtowniejszym ruchu, pozostawiając go bezradnym. Z niesłychaną ostrożnością ciął oporne rzemyki, starając się nie zwracać uwagi na nasilający się smród i mlaszczące dźwięki, towarzyszące zbliżaniu się potwora.
Nagle poczuł, że rzemień pęka. Targnął z całej siły. Rzemyk wysunął się przez oczka kolczugi tak, że rozpięła się na jednym boku. Wyswobodził ramię i pół ręki, gdy poczuł lekkie uderzenie w głowę. Smród stał się wprost obezwładniający - niewidoczny napastnik dotarł do niego i oparł się o hełm. Cymeryjczyk wiedział, że galaretowata wypustka obmacuje powierzchnię szyszaka, szukając łupu. W każdej chwili żrący płyn mógł mu oblać twarz...
Conan gwałtownie wyrwał ramię z rękawa. Wolną ręką odpiął pas z mieczem i pasek swego hełmu. W jednej chwili wyrwał się ze śmiertelnego uścisku swej zbroi, pozostawiając ją rozpłaszczoną na kamieniu razem z mieczem i narzędziami. Zatoczył się i przez chwilę stał na uginających się nogach. Księżyc tańczył mu przed oczami. Oglądając się, dostrzegł, że galaretowaty kształt oblał już cały hełm. Zawiedziony stwór wysuwał wyrostki na boki, macając w daremnym poszukiwaniu łupu.
Z dołu oblanego wodnistą poświatą stoku nadal dobiegał demoniczny pisk. Feng siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie, rzępoląc na flecie, pogrążony w nieludzkiej ekstazie. Conan zerwał i odrzucił knebel. Skoczył - i jak lampart spadł na małego księcia. Potoczyli się razem po zboczu niczym kłąb splątanych kończyn. Cios w skroń zakończył nierówną walkę. Cymeryjczyk wymacał w szerokim rękawie Fenga tuleję zawierającą traktat i odebrał mu ją. W chwilę później ruszył z powrotem na szczyt pagórka, wlokąc Khitajczyka ze sobą. Dotarłszy do podnóża monolitu uniósł zdrajcę w powietrze. Widząc, co go czeka, książę wydał wysoki przeraźliwy wrzask, który urwał się nagle, gdy Conan cisnął nim o kolumnę. Ciało Fenga uderzyło o kamień i osunęło się na ziemię. Cios, który pozbawił Khitajczyka przytomności, był dla niego dobrodziejstwem; nigdy nie poczuł oślizłego dotknięcia mieszkańca monolitu i szklistych wypustek macających po jego twarzy.
Conan patrzył przez chwilę posępnie. Twarz Fenga stała się niewyraźną plamą, gdy otoczyła ją drgająca, galaretowata masa. Nagle ciało zniknęło, obnażając nagą czaszkę o wyszczerzonych w upiornym uśmiechu zębach. Odrażające cielsko potwora przybrało gwałtownie różową barwę.
Conan szedł z powrotem na sztywnych nogach. Za nim pozostał otulony dymem i szkarłatnym płaszczem płomieni monolit, jak gigantyczna pochodnia na tle jaśniejącego nieba.
Wzniecenie ognia przy pomocy krzesiwa i hubki zajęło Cymeryjczykowi tylko krótką chwilę. Odchodząc spoglądał z ponurą satysfakcją, jak oleista tkanka śluzowatego stwora płonęła dymiąc i kurcząc się w bezgłośnej agonii. Niech spłoną obaj - myślał - ten półstrawiony zdradziecki pies i jego ohydny ulubieniec!
Zbliżając się do obozu zobaczył, że jeszcze nie wszyscy jego żołnierze udali się na spoczynek. Kilku stało, patrząc z zaciekawieniem na odległą łunę. Na jego widok zarzucili go pytaniami wołając:
— Gdzie byłeś, kapitanie? Co to za pożar? Gdzie książę?
— Hej, wy, zakute łby! — ryknął Conan wkraczając w krąg światła. — Obudźcie resztę i siodłajcie konie do drogi! Napadli na nas Jagowie, łowcy głów. Mogą tu być w każdej chwili! Dostali księcia, ale mnie udało się uciec! Khusro! Mulai! Zwijać się, jeżeli nie chcecie, by wasze głowy zawisły w ich diabelskich chatach! I - na Kroma! - mam nadzieję, że zostało dla mnie trochę wina!
Przez blisko dwa lata Conan pozostaje na służbie króla Turanu, odbywając dalekie podróże i poznając fasady sztuki wojennej. Jak zwykle, nieustannie wpada w tarapaty. Po jednej z grubszych awantur - w której, jak mówiono, chodziło o kochankę zwierzchnika - Conan uznaje, że najrozsądniej będzie opuścić szeregi turańskiej armii, a rozchodzie się plotki o ukrytych skarbach każą mu wyruszyć ku wschodnim granicom Zamory i szukać bogactwa w Górach Kezankijskich.
Conan Cymeryjczyk prowadził poszukiwania po omacku, tak jak teraz, w tej ciemnej jak otchłań, śmierdzącej uliczce. Gdyby ktoś zdołał go zobaczyć, ujrzałby wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę w obszernym płaszczu z wielbłądziej wełny, skrywającym kolczugę z mocnych, stalowych ogniw, naciągniętą na zwiewny, zuagirski khilat. Spod szerokiego zawoju wyglądała grzywa czarnych włosów i zbrązowiała od słońca, młoda twarz.
Nagle przeraźliwy krzyk bólu rozdarł mu uszy. W labiryncie uliczek Arenjunu, Miasta Złodziei, podobne wrzaski nikogo nie dziwiły, a żaden ostrożny czy bojaźliwy człowiek nie był na tyle głupi, by wtrącać się w nieswoje sprawy. Lecz Conan nie należał ani do ostrożnych, ani do bojaźliwych. Wiecznie dręcząca go ciekawość nie pozwoliła zignorować wołania o ratunek. Poza tym szukał pewnych ludzi i potrzebował zasięgnąć języka.
Posłuszny swej gwałtownej, barbarzyńskiej naturze, Cymeryjczyk ruszył w kierunku smugi światła, przeszywającej pobliskie ciemności. W chwilę później znalazł pęknięcie w szczelinie zamkniętej okiennicy, zajrzał więc w okno niskiego budynku o grubych, kamiennych murach.
Miał przed sobą przestronną komnatę obwieszoną aksamitnymi draperiami, pełną kosztownych kilimów i sprzętów. Wokół łoża stało kilku mężczyzn - sześciu krzepkich, zamorańskich zbirów i dwóch innych, o trudnej do określenia narodowości. Na łożu rozciągnięto rozebranego do pasa człowieka. Był to góral kezankijski: wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o nabiegłych krwią oczach i lśniącej od potu, szerokiej piersi. Czterech krzepkich napastników przytrzymywało go za ręce i nogi unieruchamiając zupełnie, chociaż mięśnie kończyn i barków drgały mu jak naprężone liny. Na oczach Conana szczupły mężczyzna w turbanie z czerwonego jedwabiu wyjął kleszczami rozżarzony węgiel z paleniska i przysunął go do dygoczącej, poznaczonej śladami oparzeń piersi Kezankijczyka. Inny człowiek, wyższy od tego w czerwonym turbanie, warknął coś, czego Cymeryjczyk nie zrozumiał. Góral gwałtownie potrząsnął głową i splunął wściekle na pytającego. Płonący węgiel spadł na owłosioną pierś wyrywając nieludzki ryk z ust ofiary. W tej samej chwili Conan z całej siły uderzył ramieniem w okiennicę.
Cymeryjczyk wcale nie postąpił tak nierozsądnie, jakby się wydawało. Z pewnych powodów potrzebował przyjaźni górali kezankijskich, ludzi powszechnie znanych z wrogiego nastawienia do wszystkich obcych. Właśnie nadarzyła się okazja, by ją sobie zaskarbić. Okiennica z trzaskiem rozleciała się w drzazgi, wpadając do środka razem z Conanem. Cymeryjczyk skoczył do środka pokoju, trzymając w jednej ręce krótką, zakrzywioną szablę, a w drugiej długi, zuagirski sztylet. Oprawcy odwrócili się gwałtownie, wydając okrzyki zdumienia.
Ujrzeli wysoką, odzianą po zuagirsku postać o twarzy skrytej pod fałdami powiewającego zawoju. W półmroku błysnęły roziskrzone, niebieskie oczy. Przez moment wszyscy zastygli w bezruchu.
Człowiek w czerwonym turbanie rzucił krótki rozkaz, a wtedy rozczochrany, olbrzymi Zamoranin skoczył na spotkanie nadciągającego przeciwnika. Opryszek trzymał nisko krótki miecz i zaatakował od dołu. Cios był prawdziwie morderczy, jednak wznoszące się ramię napotkało opadający bułat Conana. Zaciśnięta na rękojeści miecza dłoń poleciała w bok, pryskając deszczem krwi, a długie, wąskie ostrze w lewej ręce Cymeryjczyka przecięło gardło napastnika, tłumiąc jęk bólu.
Conan przeskoczył ciało powalonego wroga. Ruszył na Czerwony Turban i jego wysokiego kompana. Pierwszy dobył noża, drugi szabli.
— Załatw go, Jillad! — warknął Czerwony Turban, odskakując przed gwałtownym atakiem Cymeryjczyka. — Zal, pomóż nam!
Człowiek o imieniu Jillad odparował cięcie szabli i oddał cios. Conan uniknął pchnięcia, odskakując z kocią zwinnością w bok, ale ten unik przywiódł go w zasięg noża Czerwonego Turbana. Błysnęło ostrze, klinga uderzyła w bok barbarzyńcy, ale nie zdołała przebić pierścieni czarnej kolczugi. Napastnik cofnął się błyskawicznie, ledwie unikając sztychu Conana, tak, że wąska klinga zuagirskiego sztyletu przecięła jedwabną szatę i skórę na piersi. Czerwony Turban potknął się o stołek. Upadł ciężko, lecz nim Conan zdołał wykorzystać przewagę, Jillad natarł na niego z szablą, zasypując go lawiną ciosów. Odpierając atak Cymeryjczyk zauważył, że napastnik zwany Żalem zachodzi go z boku z ciężkim berdyszem w ręku, a Czerwony Turban gramoli się na nogi.
Nie czekał, aż odetną mu odwrót. Szerokim zamachem szabli zmusił Jillada do cofnięcia się. Zal uniósł berdysz do ciosu, a wtedy Conan zanurkował pod wzniesionym ramieniem i błyskawicznym pchnięciem rozciągnął przeciwnika na podłodze. Po chwili nędznik zwijał się we własnej krwi i wnętrznościach. Cymeryjczyk rzucił się ku ludziom trzymającym więźnia. Z krzykiem wypuścili Kezankijczyka, sięgając po swe zakrzywione szable. Jeniec stoczył się z posłania, cudem zdoławszy uniknąć ciosu, jaki wymierzył mu jeden z oprawców. Conan stanął między góralem a napastnikami - chociaż rozpoczął się odwrót, nadal walczył, odpierając ich uderzenia.
— Otwórz drzwi i wychodź! Szybko! — krzyknął do Kezankijczyka.
— Psy! — ryczał Czerwony Turban. — Nie pozwólcie im uciec!
— Chodź tu i zakosztuj śmierci, nędzniku! — zaśmiał się Conan, mówiąc po zamorańsku z barbarzyńskim akcentem.
Osłabiony torturami góral zdołał wreszcie odsunąć rygiel i pchnął drzwi, prowadzące na mały dziedziniec. Potykając się, wybiegł w noc, zaś Conan zatrzymał przeciwników w wąskim przejściu, gdzie nie mogli wykorzystać swej przewagi. Zadając ciosy i odparowując je, śmiał się i klął na przemian. Czerwony Turban miotał się za plecami napierających napastników, wykrzykując obelgi.
Szabla Conana opadała jak błyskawica. Jeden z Zamoran wrzasnął i padł, chwytając się za pierś. Nacierający Jillad przewrócił się na niego. Zanim przeklinający, wrzeszczący i cisnący się w przejściu napastnicy zdołali się wydostać na zewnątrz, Conan odwrócił się i pomknął przez dziedziniec do muru, za którym zniknął Kezankijczyk.
Wepchnąwszy swój oręż za pas odbił się od ziemi, chwycił krawędź muru, podciągnął się w górę i obrzucił szybkim spojrzeniem ciemną, krętą uliczkę. Nagle niebo spadło mu na głowę i bez czucia stoczył się na drugą stronę, w mrok...
Nikły blask padający Conanowi na twarz ocucił go. Usiadł, mrugając oczami, klnąc cicho i szukając po omacku swojej broni. Płomyk zgasł i w ciemności rozległ się głos:
— Nie obawiaj się, Conanie z Cymerii, jestem twoim przyjacielem.
— Kim jesteś, na Kroma? — spytał barbarzyńca.
Odnalazł już leżącą obok szablę i nieznacznie podkurczył nogi do skoku. Leżał na ulicy, u podnóża muru, z którego spadł, a pochylony nad nim człowiek stanowił zaledwie niewyraźny, krępy kształt na tle rozgwieżdżonego nieba.
— Przyjacielem — powtórzył tamten miękkim, iranistańskim akcentem. — Nazywaj mnie Sassan.
Conan podniósł się z szablą w dłoni. Iranistańczyk wyciągnął coś w jego kierunku. W świetle gwiazd Conan dostrzegł błysk stali, lecz nim zadał cios zrozumiał, że nieznajomy trzyma w ręku jego własny sztylet, skierowany nie ostrzem, lecz rękojeścią.
— Jesteś podejrzliwy jak wilk, Cymeryjczyku — zaśmiał się Sassan. — Lepiej zachowaj swoją stal dla wrogów.
— Gdzie oni są? — zapytał Conan, biorąc sztylet.
— Odjechali w góry, tropem Okrwawionego Boga.
Barbarzyńca doskoczył doń i chwyciwszy żelaznym chwytem za khilat na piersiach Sassana, zajrzał w kpiące, ciemne oczy o zagadkowym wyrazie.
— Niech cię diabli, mów, co wiesz o Okrwawionym Bogu! — syknął, przyciskając nóż do boku Iranistańczyka, tuż pod żebrami.
— Wiem — powiedział Sassan — że przybyłeś do Arenjunu, ścigając złodziei, którzy ukradli ci mapę, pokazującą miejsce ukrycia skarbu większego od bogactw Yildiza. Ja również czegoś tu szukam. Ukrywałem się w pobliżu i widziałem przez dziurę w murze, jak wpadłeś do komnaty, gdzie torturowano Kezankijczyka. Skąd wiedziałeś, że to oni ukradli twoją mapę?
— Wcale nie wiedziałem — mruknął Conan. — Usłyszałem krzyk i wydawało mi się, że powinienem się wtrącić. Gdybym wiedział, że to ci, których szukam... Co jeszcze wiesz?
— Niewiele. Niedaleko stąd, w górach, znajduje się ukryta świątynia, do której nawet górale boją się zbliżyć. Mówią, że stoi tam od niepamiętnych czasów, a uczeni mężowie spierają się, czy została zbudowana przez Grondarian, czy też postawił ją nieznany, pradawny lud, zamieszkujący Hyrkanię już po Kataklizmie. Kezankijczycy nie dopuszczają tam obcych, ale Nemedyjczykowi imieniem Ostorio udało się ją odnaleźć. Wszedł do środka i ujrzał złoty posążek, wysadzany czerwonymi kamieniami. Nazwał go Okrwawionym Bogiem. Nie mógł go zabrać ze sobą, bo posążek był większy od człowieka i o wiele za ciężki, ale sporządził mapę, zamierzając po niego wrócić. Wydostał się szczęśliwie z krainy gór, lecz jakiś zbir zadźgał go w Shadizarze. Zanim umarł, dał mapę tobie, Conanie.
— I co dalej? — spytał ponuro Cymeryjczyk.