Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna napięcia i intelektualnej stymulacji podróż przez czas, która wciąga od pierwszych stron. Inspektor Grant prowadzi sprawę podwójnego morderstwa. Nie byłoby w tej zagadce nic niespotykanego, gdyby nie to, że śledczy jest przykuty do szpitalnego łóżka, zbrodnie popełniono ponad pięćset lat temu, rzekomym zbrodniarzem jest król Anglii Ryszard III, a ofiarami dwaj królewscy bratankowie...
Wydana po raz pierwszy w 1951 roku „Córka czasu” znajduje się liście najlepszych thrillerów wszech czasów magazynu „Time” oraz zajmuje pierwsze miejsce na liście stu najlepszych kryminałów wszech czasów według brytyjskiej organizacji Crime Writers' Association.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Grant leżał na wysokim szpitalnym łóżku i wpatrywał się w sufit z nienawiścią. Znał na pamięć każde najdrobniejsze spękanie i chropowatość na jego jasnej powierzchni. Początkowo wyobrażał sobie, że to mapa, według której odbywał odkrywcze wyprawy po rzekach, wyspach i kontynentach. Potem bawił się w rebusy i zgadywanki – wynajdywał ukryte w tych leciutkich liniach twarze, ptaki, ryby. Przeprowadzał geometryczne wyliczenia figur, kątów, trójkątów – tak jak w szczenięcych latach. Teraz już nie miał co robić z sufitem, mógł tylko patrzeć. Nie cierpiał tego widoku.
Zapytał Karliczkę, czy nie można by trochę przesunąć łóżka, bo zyskałby do eksploracji nowy kawałek sufitu. Ale okazało się, że to popsułoby symetrię pokoju, w szpitalu zaś symetria szła tuż za czystością, a o parę długości przed dobrocią. Wszystko, co nie trzymało się linii prostych, uważano tu za profanację.
Czemu nic nie czyta, zagadnęła go wtedy. Przecież ma tyle pięknych, nowiuteńkich książek, które wciąż znoszą mu znajomi.
– Na tym świecie rodzi się o wiele za dużo ludzi i pisze się też o wiele za dużo. Maszyny drukarskie bez przerwy wyrzucają z siebie miliony i miliony słów. To potworne!
– Coś mi się wydaje, że ma pan obstrukcję – orzekła Karliczka.
Karliczka nazywała się właściwie siostra Ingham i, prawdę mówiąc, była zgrabną dziewczyną średniego wzrostu, o zupełnie dobrych proporcjach tam, gdzie trzeba. Grant przezwał ją Karliczką, by choć w duchu zemścić się za to, że rządzi nim taka laleczka z saskiej porcelany, którą mógłby bez trudu unieść jedną ręką. Mógłby, ale dopiero gdyby stał znowu na własnych nogach. Nie tylko to było okropne, że mówiła mu, co wolno, a czego nie wolno, ale co gorsza manipulowała nim, wielkim i bezwładnym, z taką swobodą, że Grant czuł się poniżony. Jego ciężar najwyraźniej nic nie znaczył dla Karliczki. Przerzucała materace z nieświadomym wdziękiem dyskobolki. Kiedy kończył się jej dyżur, zajmowała się nim Amazonka, bogini o ramionach jak potężne konary. Tym imieniem nazwał siostrę Darroll, która pochodziła z hrabstwa Gloucester i co roku, gdy zbliżała się pora kwitnięcia żonkili, bardzo tęskniła do swoich stron. (Karliczka pochodziła z Lytham St. Anne’s i nie zawracała sobie głowy żonkilami.) Miała duże miękkie dłonie i duże łagodne krowie oczy, którymi spoglądała na człowieka ze współczuciem, ale przy najmniejszym wysiłku sapała jak pompa ssąco-tłocząca. Grant uznał, że chyba jeszcze bardziej upokarzające jest być traktowanym jak kloc nie do udźwignięcia aniżeli jak nic nie ważące piórko.
Grant musiał leżeć nieruchomo pod opieką Karliczki i Amazonki, ponieważ wpadł do otwartego włazu kanałowego, i to upokarzające wspomnienie było gorsze niż sapanie Amazonki czy władczość Karliczki – stanowiło już szczyt wszystkiego. W momencie, kiedy znikł z poziomu chodnika, był już o parę kroków od ujęcia Benny’ego Skolla, toteż fakt, że przestępca zaraz za rogiem wpakował się prosto na sierżanta Williamsa, pocieszał teraz trochę pacjenta, ale bardzo niewiele.
Obecnie Benny siedział. Miał odsiedzieć trzy lata, co dla społeczeństwa było zjawiskiem pozytywnym, choć prawdopodobnie wypuszczą go wcześniej za dobre sprawowanie. Natomiast Grant leżał, a ze szpitala za dobre sprawowanie nie wypuszczają przed czasem.
Zwrócił wzrok z sufitu na stos książek przy łóżku, kolorowych i nowiutkich, które zachwalała mu Karliczka. Na samym wierzchu, z różowym widokiem La Valette na obwolucie, leżał najnowszy romans Lavinii Fitch, jak zwykle o uciśnionej niewinności w opałach. Sądząc po różowym porcie wojennym, tym razem Valerie, Angela czy może Denise okaże się żoną oficera marynarki. Otworzył książkę, ale tylko po to, by przeczytać serdeczną dedykację autorki.
Pot na bruździe brzmiał tytuł siedmiusetstronicowej powieści Silasa Weekleya, przyziemnej i wypracowanej, ciężkiej i świadomej znoju. Sądząc z początkowego akapitu, nie różniła się wcale od poprzedniego tomu: na piętrze matka zległa po raz jedenasty, na dole ojciec nalega, żeby to opić chyba po raz szósty, a w stodole na sianie ich córka właśnie uległa temu jedynemu. Syn od dawna zalega z podatkiem i to niejednym, drugi wyleguje się w łóżku, choć nic właściwie mu nie dolega. Od słoty wyległo zboże na odległych polach, lecz wciąż rozlega się tylko skapywanie deszczu ze strzechy, a z kupy gorącego gnoju dym leci ku górze. W żadnym dłuższym opisie Weekley nie pominął gnoju, a już na pewno nie z winy autora dym szedł w górę, jedyny w całym tym obrazie. Gdyby Silas wiedział o jakimś rodzaju dymu, który zechciałby zachowywać się bardziej horyzontalnie, na pewno umieściłby to w swej książce.
Poniżej, tuż pod ciemną i wyrazistą okładką Potu na bruździe, widniała delikatna i elegancka historyjka pełna edwardiańskich wygibasów i barokowych nonsensów pod tytułem Nogi tancerki. Rupert Rouge żartobliwie pisał o rozpuście i jak zwykle przez pierwsze trzy strony nikt z czytelników nie mógł się oprzeć i śmiał się naprawdę. Około strony czwartej okazywało się, że autor nauczył się wiele od innego żartownisia (choć nie rozpustnika), nazwiskiem G. B. Shaw, przede wszystkim tego, że najłatwiej wydawać się dowcipnym, stosując możliwie często paradoksy.
Najnowsza książka Oscara Oakleya, którą zdobił czerwony błysk przy lufie na tle ciemnego nieba, charakteryzowała się tym, że bandyci mówili półgębkiem skrótowym, amerykańskim slangiem, niezbyt dowcipnym i mało podobnym do oryginału. Pełno blondynek, błyszczących niklem barów, gonitw na złamanie karku. Okropna bzdura.
W Tajemnicy zgubionego korkociągu John James Mark popełnił na początkowych dwóch stronach trzy proceduralne błędy, co wreszcie zapewniło Grantowi parę minut dobrej zabawy, gdy komponował w duchu list do autora.
Nie wiedział, o czym jest ta cienka niebieska książka na samym spodzie. Pewnie jakaś poważna statystyczna nuda. Może o muchach tse-tse albo kaloriach, albo o seksualności lub czymś podobnym.
Nawet w takich dziełach zawsze wiadomo, co będzie na następnej stronie. Czy już naprawdę nikt na całym wielkim świecie nie może być trochę inny? Czy każdy musi się uparcie trzymać jakiejś formułki?
Nieźle by było, pomyślał Grant, odwracając się z niechęcią od barwnego stosu, gdyby tak wszystkie maszyny drukarskie zostały zatrzymane na okres życia jednej generacji, ot, takie literackie moratorium. Wtedy nie przysyłano by ogromnej kupy nowości człowiekowi leżącemu nieruchomo na wznak i nie wymagano, żeby te banialuki czytał.
Usłyszał otwieranie drzwi, ale nawet nie drgnął. Odwrócił się do ściany – i dosłownie, i w przenośni.
Słyszał, że ktoś podszedł do łóżka, na wszelki wypadek zamknął oczy, żeby uniknąć konieczności rozmowy. Nie miał ochoty ani na współczucie z Gloucestershire, ani na komenderowanie z Lancashire. Ale po chwili owionął go zapach jakby kwietnych pól Grasse. Zaciągnął się nim i próbował rozpoznać. Karliczka pachniała zasypką lawendową, a Amazonka mydłem i jodoformem. Zaś to, czym teraz tak upojnie tchnął jego pokój, nazywało się niewątpliwie L’Enclos Numéro Cinq. Z jego znajomych tylko jedna osoba tak pachniała: Marta Hallard.
Otworzył oko i zerknął. Przed chwilą nachyliwszy się, by stwierdzić, czy śpi, stała teraz jakby niezdecydowana – o ile można powiedzieć, że Marta była kiedykolwiek niezdecydowana – i przyglądała się dziewiczo nietkniętym książkom leżącym na stoliku. Pod pachą miała dwie nowe książki, a w drugiej ręce duży pęk białego bzu. Przemknęło mu przez myśl pytanie, czy dlatego przyniosła biały bez, bo uważa go za najodpowiedniejszy kwiat do ofiarowywania w zimie (jej garderobę w teatrze z zasady zdobił bez, od grudnia do marca), czy też wybrała właśnie te kwiaty, bo pasowały do jej biało-czarnej kreacji. Miała na sobie nowy kapelusz i jak zwykle perły, te same perły, które kiedyś udało mu się dla niej odzyskać. Wyglądała prześlicznie, bardzo parysko i na szczęście zupełnie nieszpitalnie.
– Czy obudziłam cię, Alanie?
– Nie, nie spałem.
– Zdaje się, że przywiozłam drewno do lasu – westchnęła, dokładając obie książki do wzgardzonych poprzedniczek. – Obyś w tych znalazł coś bardziej interesującego. Nawet nie zajrzałeś do nowej Lavinii?
– Zupełnie nie mogę czytać.
– Tak cierpisz?
– Okropnie. Chociaż to ani noga, ani plecy.
– A co?
– Moja kuzynka Laura w takim wypadku mówi, że cała ścierpła z nudów.
– Biedny Alan! Ma rację ta twoja Laura. – Wyjęła pęk narcyzów z o wiele za dużego wazonu i wspaniałym scenicznym gestem, upuściwszy je do umywalki, zabrała się do układania bzu. – Można by sądzić, że nuda jest uczuciem potężnym i ziewającym, a tymczasem wcale nie – to takie małe, podgryzające paskudztwo.
– Akurat, małe! Że podgryzające, to zgoda. Zupełnie tak się czuję, jakby mnie ktoś bił pokrzywą.
– Czemu nie weźmiesz się do czegoś?
– By „wzbogacić czymś te godziny”, jak mówi stara piosenka?
– Wzbogacić własną głowę. Nie mówiąc już o humorze. Mógłbyś postudiować któregoś z wielkich filozofów. Albo jogę? Chociaż umysł analityczny nie bardzo się nadaje do rozważań abstrakcyjnych.
– Nawet myślałem, czy by nie wziąć się do algebry. W czasach szkolnych raczej nie byłem wobec niej w porządku. Ale tak się teraz namęczyłem z geometrią na tym wściekłym suficie, że mam dość wszystkich nauk matematycznych.
– No cóż, układanki obrazkowe nie nadają się dla kogoś leżącego na wznak. A co byś powiedział na krzyżówki? Mogę ci przynieść, jeżeli chcesz, całą książkę z krzyżówkami.
– Broń Boże!
– Mógłbyś też oczywiście sam układać krzyżówki. Podobno to nawet zabawniejsze niż rozwiązywanie ich.
– Może. Ale do tego trzeba posługiwać się słownikiem, a on waży parę kilo. Zresztą nie cierpię zaglądać do słownika.
– A grasz w szachy? Bo nie pamiętam. Może przynieść ci Problemy szachowe? Białe zaczynają; jak zrobić mata w trzech ruchach? Coś w tym guście.
– Szachy interesują mnie jedynie wzrokowo.
– Wzrokowo?
– Bardzo dekoracyjne są te pionki i figury, czy jak się to nazywa. Bardzo eleganckie.
– Świetnie. Mogłabym przynieść ze sobą szachy. Ale dobrze, dobrze, nie zmuszam cię do tego. A co byś powiedział na zupełnie teoretyczne śledztwo? To coś w rodzaju matematyki. Szukać rozwiązania jakiejś niewyjaśnionej zagadki.
– O przestępstwach myślisz? Znam wszystkie takie sprawy na pamięć i wiem, że nic się nie da zrobić, a w każdym razie nic nie zrobi z nimi człowiek leżący bez ruchu.
– Nie myślałam o czymś z kartotek Scotland Yardu. Raczej coś, jakby to nazwać... coś klasycznego. Nad czym cały świat od wieków łamie sobie głowę.
– Jak na przykład?
– No chociażby „Listy ze szkatułki”.
– Oj, tylko nie Maria Stuart!
– Czemu nie? – Marta, jak wszystkie aktorki, patrzyła na Marię Stuart przez romantyczną mgiełkę.
– Mogłaby mnie zainteresować kobieta zła, ale na pewno nie kobieta głupia.
– Głupia? – spytała Marta wspaniałym niskim głosem Elektry.
– Nawet bardzo.
– Jak możesz, Alanie?!
– Gdyby nosiła coś innego na głowie, nikt by się nią nie przejmował. To ten stroik tak uwodzi wszystkich.
– Myślisz, że w kretonowym czepku kochałaby mniej głęboko?
– Ależ ona nigdy nie kochała głęboko, niezależnie od nakrycia głowy.
Marta wyglądała na tak zgorszoną, na ile pozwalało jej na to dziesięć lat pracy w teatrze i godzina starannego makijażu.
– Czemu tak myślisz?
– Maria Stuart miała przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, a kobiety bardzo wysokie są na ogół oziębłe seksualnie. Spytaj któregokolwiek lekarza.
Ledwie to powiedział, gdy nagle zdał sobie sprawę, że przez tyle lat, od kiedy znają się z Martą, nigdy nie powiązał charakterystycznej dla niej spokojnej życzliwości w stosunkach z płcią brzydką z jej pokaźnym wzrostem. Ale ona nie wyciągała żadnych takich wniosków, myślała wyłącznie o swojej ulubionej królowej.
– Ale w każdym razie była męczennicą. To musisz jej przyznać.
– Męczennicą? Za co?
– Za swoją religię.
– Jeżeli była męczennicą, to tylko dlatego, że męczył ją reumatyzm. Co się tyczy religii, to poślubiła Darnleya bez dyspensy papieskiej, a Bothwella wedle obrządku protestanckiego.
– Jeszcze chwila, a zaczniesz mi wmawiać, że nie była uwięziona.
– Cały kłopot w tym, że wyobrażasz ją sobie na poddaszu zamku w małym pokoiku z zakratowanymi oknami, gdzie jedna wierna służka odmawia wraz z nią pacierze. A tymczasem w rzeczywistości Maria Stuart miała sześćdziesiąt osób służby. Gorzko skarżyła się, kiedy ta liczba została zmniejszona do nędznych trzydziestu, a omal nie umarła ze zgryzoty, kiedy i to zredukowano do dwóch sekretarzy, kilku kobiet służebnych, hafciarki i dwóch kucharzy. A Elżbieta musiała za wszystko płacić z własnej kieszeni. I przez dwadzieścia lat płaciła, podczas gdy Maria Stuart proponowała koronę Szkocji każdemu w Europie, kto tylko zechciałby wzniecić powstanie, aby osadzić ją na tronie, który utraciła, albo ewentualnie na tronie angielskim zamiast Elżbiety.
Spojrzał na Martę uśmiechającą się z zadowoleniem.
– Trochę mniej ci to dokucza?
– Co?
– To bicie pokrzywą.
Parsknął śmiechem.
– Tak. Na całą minutę zdołałem o nim zapomnieć. To jedno można zapisać na plus Marii Stuart.
– Skąd wiesz tak dużo na jej temat?
– Kiedyś, w ostatniej klasie, pisałem o niej referat.
– I nie podobała ci się już wtedy?
– Nie podobało mi się to wszystko, co wtedy znalazłem.
– Wobec tego nie uważasz jej za postać tragiczną?
– Ależ tak, nawet bardzo. Tylko że nie w tym sensie, jak na ogół się o niej myśli. Jej tragedią było to, że urodziła się królową, a miała sposób myślenia zwykłej mieszczki. Starać się zakasować panią Tudor z przeciwka to całkiem nieszkodliwe i nawet zabawne, może czasem doprowadzić do nieobliczalnych zakupów na raty, ale w końcu kłopoty będzie z tego miała jedna osoba. Ale kiedy tę samą technikę zastosuje się do sąsiadujących królestw, skutki są katastrofalne. Ktoś, kto gotów jest zastawić swój kraj z dziesięcioma milionami ludności, byle tylko wziąć górę nad swą królewską rywalką, musi skończyć jako bankrut pozbawiony przyjaciół. – Chwilę leżał zamyślony, a potem dodał: – Doskonale by się nadawała na nauczycielkę na pensji dla dziewcząt.
– Wstręciuch z ciebie!
– Ale ja to powiedziałem bez żadnej złośliwości. Reszta nauczycieli bardzo by ją lubiła, a małe dziewczynki uwielbiałyby ją bezgranicznie. Właśnie dlatego uważam Marię za postać tragiczną.
– A więc nie zajmujemy się listami ze szkatułki. Kogo jeszcze mamy na składzie? Może „Człowieka w żelaznej masce”?
– Nie pamiętam już, kto to był, ale nie potrafiłbym się zainteresować kimś ukrywającym się za jakąś blachą. Muszę widzieć twarz człowieka, żeby zaczął mnie on interesować.
– Ach, prawda, zapomniałam, że masz bzika na tym punkcie. Borgiowie mieli wspaniałe twarze i na pewno dostarczyliby ci niejednej tajemnicy, gdyby tak trochę pogrzebać. Jest także Perkin Warbeck. Dzieje samozwańców są zawsze fascynujące. Czy był naprawdę księciem, czy nie? Wspaniała zabawa. Tak naprawdę nigdy się nie wie, raz to przeważa szalę, raz tamto. A zagadka wciąż nie daje ci spokoju.
Otworzyły się drzwi i ukazała się w nich twarz pani Tinker pod odwiecznym i dobrze znajomym kapeluszem. Od dnia, gdy pani Tinker zaczęła być „dochodzącą” w kawalerskim gospodarstwie Granta, zawsze zjawiała się pod numerem 19 na Tenby Court w tym samym nakryciu głowy, toteż inspektor nie umiał jej sobie wyobrazić w żadnym innym. Wiedział wprawdzie, że ma inny, nakładany, ilekroć pani Tinker była „na granatowo”. „Na granatowo” oznaczało galę i nie było noszone do pracy, a tylko jako rytualny obrzędowy strój, służący potem także do oceny danej uroczystości. („Jak się pani bawiła, Tink? Udany dzień?” „E tam, nie warto było iść na granatowo”.) Była tak ustrojona w dniu ślubu księżniczki Elżbiety i przy różnych innych dworskich okazjach, a raz nawet została uwieczniona „na granatowo” na dwie sekundy w kronice filmowej, kiedy księżna Kentu przecinała gdzieś wstęgę. Grant jednakże jej takiej nie oglądał, więc „na granatowo” pozostało dla niego tylko miarą danej okazji. Albo coś było warte ubrania się na granatowo, albo nie było.
– Jak się dowiedziałam, że pan ma gościa – zaczęła pani Tinker – to już chciałam zabrać się i pójść, ale z korytarza tak mi jakoś znajomo zabrzmiał głos, że mówię sobie: „To tylko panna Hallard”, no i weszłam.
Przyniosła różne papierowe torebki i ciasno związany bukiecik anemonów. Z Martą przywitała się jak kobieta z kobietą, ponieważ była kiedyś garderobianą w teatrze i dzięki temu nie żywiła przesadnego uwielbienia dla gwiazd sceny. Teraz spojrzała z ukosa na świeżo ułożony przez aktorkę piękny bukiet białego bzu. Marta nie widziała wprawdzie tego spojrzenia, ale wystarczył jej rzut oka na bukiecik anemonów, by zagrała doskonale swoją nową rolę.
– To ja tu wydaję sumy na biały bez dla ciebie, a pani Tinker zakasowuje mnie zupełnie liliami króla Salomona.
– Liliami? – powtórzyła gospodyni Granta z powątpiewaniem.
– To są właśnie te polne lilie, o których mówi się, że nawet Salomon w całej swej chwale... wie pani, te, co nie pracują ani przędą...*
Pani Tinker chodziła wprawdzie do kościoła tylko na śluby i chrzty, ale należała do generacji wychowanej na szkółce niedzielnej. Popatrzyła z nowym zainteresowaniem na bukiecik dzierżony w wełnianej rękawiczce.
– No, no, wcale nie wiedziałam. Może w tym jest i więcej sensu, bo ja zawsze myślałam, że to były kalie, całe pola kalii. Bardzo drogie, ale troszkę nudne do oglądania. A więc one były takie kolorowe! No, no, tylko po co nazywać je liliami?
I potoczyła się rozmowa o tłumaczeniu, o tym, jakie mylące są różne słowa w Biblii (– Zawsze byłam ciekawa, co to znaczy „chleb na wodę rzucony” – mówiła pani Tinker), i tak obeszło się bez urażenia cudzych uczuć.
Nie skończyły się jeszcze rozmowy na temat Biblii, gdy przyszła Karliczka z dodatkowymi wazonami na kwiaty, nadającymi się raczej na bez niż na anemony. Bo też miał to być ukłon w stronę aktorki, próba zaskarbienia sobie jej życzliwości. Ale Marta nie zwracała uwagi na inne kobiety. Chyba że były jej potrzebne; taktowne wybrnięcie z sytuacji wobec pani Tinker można by po prostu nazwać savoir faire czy odruchem warunkowym. Dlatego dla Karliczki pozostała tylko rola użytkowa, a nie towarzyska. Poukładała rzucone do umywalki narcyzy i potulnie włożyła je do wazonu. Karliczka taka potulna była rozkosznym widokiem, dawno już nic tak nie ucieszyło oczu Granta.
– No cóż – westchnęła Marta, ustawiwszy swoje kwiaty tak, by mógł je widzieć z łóżka. – Teraz pani Tinker weźmie się do karmienia ciebie tym, co przyniosła w tych różnych tajemniczych torebkach. A może, droga pani Tinker, jedna z torebek zawiera te znakomite maleńkie makaroniki?
Pani Tinker się rozpromieniła.
– Może zechce pani spróbować? Prosto z pieca!
– Och, będę potem żałowała, bo takie słodkie tłuste ciasteczka są zabójcze dla figury, ale mimo wszystko niech mi pani da ze dwa do torebki, będę miała w teatrze do herbaty!
Wybrała je uważnie i z namysłem (– Bardzo lubię takie przyrumienione po bokach), włożyła do torebki i oznajmiła:
– No, do widzenia, Alan! Wpadnę za parę dni, żeby ci pokazać, jak się robi skarpetę. Podobno nic tak nie uspokaja jak robota na drutach. Nieprawdaż, siostro?
– O tak, rzeczywiście. Bardzo wielu moich pacjentów uczy się roboty na drutach. Dzięki temu szybciej mija im czas.
Od drzwi Marta posłała mu jeszcze buziaka i wyszła, a za nią pełna respektu Karliczka.
– Ta dziewczyna to nic dobrego – mruknęła pani Tinker, rozpakowując swoje smakołyki. Z pewnością, to nie Martę miała na myśli.
* „Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą”. Mt 6,28-30
Ale w dwa dni później Marta przyszła bez włóczki i drutów. Zjawiła się zaraz po lunchu, bardzo elegancka, w kozackiej czapce nasadzonej zawadiacko na bakier – tak od niechcenia, że wymagało to na pewno dłuższego siedzenia przed lustrem.
– Tylko na moment, mój drogi. Pędzę do teatru, bo dziś niestety popołudniówka. A my już doszliśmy do takiego stanu, że to, co mówimy, straciło dla nas resztę sensu. Nie mam pojęcia, kiedy wreszcie zaczniemy następną sztukę. Czuję, że z tą obecną może być tak jak z nowojorskimi przebojami, które są na afiszu przez dziesięć lat zamiast przez rok. Przerażające. Nie można już utrzymać uwagi na swojej kwestii. Wczoraj wieczorem zatkało Geoffreya w połowie drugiego aktu. Nagle okropnie wybałuszył oczy. Myślałam przez chwilę, że to udar. Powiedział potem, że nie pamięta niczego, ale to niczego, co się działo od jego wejścia na scenę aż do chwili, kiedy oprzytomniał, gdy byliśmy już w połowie aktu.
– Stracił przytomność?
– Ależ skąd. Po prostu zachowywał się jak automat. Mówił swoje, robił, co miał robić, ale jednocześnie przez caluteńki czas myślał o czymś innym.
– Jeżeli w powszechnej opinii jest trochę prawdy, to u aktorów to nic nadzwyczajnego.
– Owszem, ale na mniejszą skalę. Taki Johnny Garson potrafi powiedzieć, ilu widzów jest dzisiaj na bezpłatnych biletach w tym samym momencie, gdy szlocha rozpaczliwie z twarzą wtuloną w mój podołek. Ale to co innego niż taka całkowita nieobecność przez pół aktu. Wyobrażasz sobie, że Geoffrey zdołał wypędzić z domu syna, pokłócić się z kochanką, a żonę oskarżyć o romans ze swym najlepszym przyjacielem – nie myśląc o tym ani przez sekundę?
– O czym wobec tego myślał?
– Mówi, że zdecydował się wynająć Dolly Dacre swoje mieszkanie w śródmieściu i kupić w Richmond dom z czasów Stuartów, który Latimerowie muszą sprzedać z powodu tej niespodziewanej nominacji na gubernatora. Myślał o tym, że za mało tam łazienek, więc postanowił, że mały pokoik na piętrze o osiemnastowiecznych chińskich tapetach można by świetnie przerobić na łazienkę. Tę przepiękną tapetę dałoby się pewnie zdjąć i ożywić nią tylny pokój na parterze. Obecnie ma wiktoriańskie boazerie i wygląda nudno. Zastanawiał się także nad instalacją wodociągową i obliczał, czy ma dość pieniędzy, żeby pokryć na nowo dach, a także próbował odgadnąć, jakie wyposażenie ma kuchnia. Właśnie doszedł do wniosku, że krzaki przy bramie trzeba będzie wykarczować, gdy znalazł się twarzą w twarz ze mną, na scenie i w obecności dziewięciuset osiemdziesięciu siedmiu widzów, a także w połowie monologu. Dziwisz się, że oczy wylazły mu na wierzch? O, widzę, że przeczytałeś wreszcie jedną z książek, które ci przyniosłam, o ile można wyciągać takie wnioski z wygniecionej obwoluty.
– Tak, tę o górach. Była dla mnie po prostu wybawieniem. Leżałem i godzinami wpatrywałem się w ilustracje. Nic tak od razu nie daje wszystkiemu właściwej perspektywy jak właśnie góry.
– Gwiazdy są chyba jeszcze lepsze.
– O nie. Gwiazdy sprawiają tylko, że człowiek czuje się jak ameba. Odbierają mu resztkę ludzkiej godności, ostatni cień pewności siebie. A góra cała w śniegu pozostaje właściwą miarą, taką jeszcze na skalę człowieka. Leżałem, patrzyłem na Everest i dziękowałem Bogu, że nie ja wspinam się po tych urwiskach. W porównaniu z nimi łóżko szpitalne stało się nagle ciepłym, bezpiecznym gniazdkiem, a Karliczka i Amazonka najwspanialszymi wytworami naszej cywilizacji.
– No, to masz tutaj jeszcze trochę obrazków.
W tym momencie odwróciła do góry nogami dużą kopertę trzymaną dotąd pod pachą i na łóżko Granta posypało się mnóstwo kolorowych obrazków.
– Co to takiego?
– Twarze dla ciebie – oznajmiła tryumfalnie Marta. – Mnóstwo, mnóstwo twarzy. Mężczyzn, kobiet, dzieci. Do wyboru, do koloru.
Ujął kartonik leżący mu na piersi i podniósł, żeby obejrzeć. Okazało się, że to renesansowy sztych, portret kobiecy.
– Kto to taki?
– Lukrecja Borgia. Nie rozkoszna?
– Może, ale czy jakaś tajemnica wiąże się z nią, twoim zdaniem?
– Owszem, nikt do dziś nie rozstrzygnął, czy była tylko narzędziem swego brata, czy wspólniczką.
Odłożywszy Lukrecję na bok, wziął następny portret, tym razem małego chłopca w stroju z osiemnastego stulecia. Pod spodem delikatne drukowane litery tworzyły słowa: Ludwik XVII.
– Tu masz wspaniałą tajemnicę – oznajmiła Marta. – Delfin*. Czy zdołano go uwolnić, czy zmarł uwięziony?
– Skąd wzięłaś to wszystko?
– Wypłoszyłam Jamesa z jego dziupli w Muzeum Wiktorii i Alberta i zmusiłam, żeby poszedł ze mną do sklepu z reprodukcjami. Wiedziałam, że zna się na tych sprawach, a tam w muzeum musi się zdrowo nudzić.
Typowa dla Marty była taka pewność, że pracownik instytucji państwowej dlatego tylko, że pisze czasem sztuki i zna się na portretach, bez wahania rzuci swoje zajęcia, żeby dla niej przeszukać cały sklep z reprodukcjami.
Następny był jakiś portret z okresu elżbietańskiego, mężczyzna w aksamitach naszywanych perłami. Grant zerknął na odwrotną stronę, żeby dowiedzieć się, kto to, i przeczytał, że to hrabia Leicester.
– A więc tak wyglądał ukochany Elżbiety – mruknął. – Chyba pierwszy raz widzę jego portret.
Marta przyjrzała się z góry nalanej męskiej twarzy i zauważyła:
– W tej chwili przyszło mi na myśl, że tragedią wielkich postaci historycznych jest to, że zazwyczaj pozują najwybitniejszym malarzom świata dopiero wtedy, gdy najlepszy okres mają już za sobą. Ten Robin musiał być przedtem naprawdę przystojny. Podobno Henryk VIII był olśniewająco piękny w młodości, a czymże jest dla nas? Opasłym królem z talii kart. Teraz wiemy przynajmniej, jak wyglądał Tennyson, zanim zapuścił tę okropną brodę. No, ale muszę pędzić. Już jestem spóźniona. Byłam na lunchu w „Blague”, a tam jak zawsze pełno znajomych i z każdym trzeba pogadać, więc nie udało mi się wyjść tak wcześnie, jak chciałam.
– Mam nadzieję, że na tym kimś, z kim byłaś, to wywarło odpowiednie wrażenie – powiedział Grant, zerkając na głowę Marty.
– O tak. Ona zna się na kapeluszach. Tylko rzuciła okiem i powiedziała: „Na pewno z Paryża”.
– Ona?
– Tak, Madelaine March. I to ja ją zaprosiłam na ten lunch. Nie rób takiej zdumionej miny, to nietaktowne. Jeżeli już musisz wiedzieć, staram się ją namówić, żeby napisała dla mnie sztukę o Lady Blessington. Wiesz, jej przygody, mężowie, aspiracje pisarskie – nawet i Byron. Ale ciągle nam ktoś przeszkadzał, witał się, zagadywał, więc nie zdołałam jak dotąd zbyt wiele osiągnąć. Tyle tylko, że zafundowałam jej wspaniały lunch. Ale, ale, to mi przypomina: Tony Bittmaker podejmował siedmioosobowe towarzystwo. Niebywała ilość trunków, i to jakich! Powiedz, jakim cudem on wciąż jeszcze nie wpadł?
– Z braku dowodów – odpowiedział Grant.
Marta roześmiała się i już jej nie było.
Teraz w milczeniu zaczął znowu zastanawiać się nad Leicesterem. Jakaż tajemnica z nim się wiąże? Ach, prawda, Amy Robsart, oczywiście.
Tylko że jego, Granta, nie interesowała żona Leicestera. Nie obchodziło go ani jak spadła z tych schodów, ani dlaczego.
Ale i tak, dzięki pozostałym portretom, spędził popołudnie bardzo przyjemnie. Od dawna już, zanim jeszcze zaczął pracować w policji, pasjonowały go twarze ludzkie, a w ciągu siedmiu lat spędzonych w Scotland Yardzie to zainteresowanie okazało się nie tylko jego prywatnym konikiem, ale też pożyteczne zawodowo. Kiedyś, na samym początku swej kariery, Grant razem ze swym zwierzchnikiem przypadkowo wszedł do sali, gdzie odbywała się identyfikacja podejrzanego. Nie prowadzili tej sprawy, obaj byli tu w zupełnie innym celu, ale stanęli z boku i przyglądali się, jak jakiś mężczyzna, a potem jakaś kobieta, każde osobno, przechodzą wzdłuż stojących szeregiem dwunastu niczym nierzucających się w oczy mężczyzn, starając się rozpoznać jednego spośród nich.
– No co, wie pan, który z nich jest tym gagatkiem? – szepnął mu do ucha szef.
– Nie wiem, ale chyba potrafię odgadnąć – odparł tak samo cicho Grant.
– Potrafi pan? No, który?
– Trzeci od lewej.
– A o co jest oskarżony?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia o tej sprawie.
Inspektor popatrzył tylko na niego rozbawiony. Ale kiedy ani mężczyźnie, ani kobiecie nie udało się zidentyfikować podejrzanego i oboje odeszli, a szereg zamienił się w rozmawiającą cicho grupę mężczyzn, którzy poprawiali kołnierzyki i wiązali krawaty, przygotowując się do powrotu na ulicę, do swego codziennego życia, od którego oderwano ich na chwilę, by dopomogli prawu – wtedy jedynym niezbierającym się do odejścia był trzeci od lewej. Najpierw czekał posłusznie, a potem został przez eskortującego strażnika odprowadzony do celi.
– Niech mnie! – wykrzyknął szef Granta. – Szansa jedna na dwanaście, a panu się udało. Brawo! Wskazał tego człowieka z całej grupy – wyjaśnił miejscowemu inspektorowi.
– Poznał go pan? – spytał tamten, trochę zdziwiony. – O ile nam wiadomo, dotąd jeszcze nie był notowany.
– Nie, w życiu go nie widziałem. Nie wiem nawet, o co jest oskarżony.
– Więc dlaczego go pan wskazał?
Grant zawahał się chwilę, po raz pierwszy starając się przeanalizować swój proces selekcji. Nie opierał się na rozumowaniu. Nie mógł powiedzieć: „Twarz tego człowieka ma taką czy inną cechę i dlatego to musi być oskarżony”. Wybór był prawie instynktowny, uzasadnienie tkwiło w podświadomości. Wreszcie, z pewnym wahaniem, wyjawił: z tych dwunastu on był jedynym bez żadnych zmarszczek na twarzy.
Roześmiali się głośno. Ale Grant, kiedy już zrozumiał tyle, zaczął też rozumieć, na czym jego instynkt się opierał i jak musiała przebiegać praca dedukcyjna.
– To może brzmieć głupio – powiedział – ale głupie nie jest. Jedynym dorosłym zupełnie pozbawionym zmarszczek jest idiota.
– Freeman to nie idiota, może mi pan wierzyć – przerwał miejscowy inspektor. – Przeciwnie, jest bardzo zdolny, tylko w niewłaściwym kierunku.
– Nie to chciałem powiedzieć. Chodziło mi o to, że idiota jest nieodpowiedzialny. Jest klasycznym przykładem nieodpowiedzialności. Wszyscy ci mężczyźni, cała dwunastka, liczyli około trzydziestu lat, ale tylko jeden z nich miał nieodpowiedzialną twarz. Dlatego od razu go wybrałem.
Od tego czasu w Scotland Yardzie stało się przysłowiowe, że Grant „potrafi ich rozpoznać na oko”. A jeden z zastępców dyrektora powiedział raz złośliwie:
– Nie będzie mi pan wmawiał, inspektorze, że istnieje coś takiego jak przestępcza twarz.
Ale Grant odparł, że oczywiście to nie jest takie proste.
– Gdyby istniał tylko jeden rodzaj przestępstw, wtedy byłoby to możliwe. Ale przestępstwa są równie urozmaicone jak natura ludzka, i gdyby policjant zaczął dzielić twarze na poszczególne kategorie, to nie wybrnąłby z tego. Można zasadniczo określić, jak wygląda przeciętna przeerotyzowana kobieta – wystarczy przejść po Bond Street pomiędzy piątą a szóstą po południu, prawda? A tymczasem najbardziej znana nimfomanka w Londynie robi wrażenie chłodnej ascetki, niemal świętej.
– Ostatnio już wygląda mniej świątobliwie. Za dużo pije. – Zastępca dyrektora rozpoznał omawianą panią bez trudności i rozmowa przeszła na inne tory.
Ale Grant nie przestał interesować się twarzami, co więcej, zaczął je świadomie badać. Oglądał zdjęcia z różnych spraw i porównywał. Tak jak powiedział, nie można było podzielić twarzy na różne kategorie, ale można było scharakteryzować poszczególne twarze. Na przykład w sprawozdaniach z głośnego procesu, którego głównych uczestników pokazywano czytelnikom, nigdy nie było cienia wątpliwości, kto jest oskarżonym, a kto sędzią. Czasami zdawało się, że tego czy owego z obrońców można by na pierwszy rzut oka pomylić z oskarżonym, bo ostatecznie obrońcy bywali też bardzo różni w przekroju społecznym, tak samo ulegający namiętnościom – choćby chciwości – jak reszta świata. Natomiast sędzia miał zawsze specjalne cechy: prawość i bezstronność. Toteż nawet wtedy, gdy zdjęcie ukazywało go bez peruki, nie zachodziła możliwość pomylenia go z oskarżonym, którego nie cechowała ani prawość, ani bezstronność.
Ów James nie tylko dał się Marcie wypłoszyć ze swojej dziupli, ale najwyraźniej z przyjemnością zabrał się do dzieła, bo jego wybór, tak przestępców, jak i ofiar, dostarczył Grantowi zajęcia aż do chwili, gdy Karliczka przyniosła mu podwieczorek. Kiedy starał się zebrać wszystkie obrazki, by wsadzić je do szuflady, nagle jego ręka natknęła się na jeden, leżący całkiem z boku na kołdrze, dotąd niezauważony. Przyjrzał mu się.
Był to portret mężczyzny ubranego w aksamitny beret i kaftan z przeciętymi rękawami, typowymi dla końca piętnastego wieku. Miał około trzydziestu pięciu, trzydziestu sześciu lat, był szczupły i gładko ogolony. Nosił kosztowny łańcuch zdobny w drogie kamienie i właśnie nakładał pierścień na mały palec prawej ręki. Nie patrzył jednak na to, co robi. Jego wzrok był skierowany gdzieś w dal.
Ze wszystkich portretów oglądanych w ciągu popołudnia ten miał najwięcej indywidualności. Wydawało się, jakby artysta usiłował ukazać na płótnie coś, na co nie starczało mu talentu. Za trudne okazało się dla niego oddanie wyrazu oczu przykuwających uwagę i charakterystycznych. Podobnie było z ustami. Nie wiedział, jak sprawić, by usta tak szerokie, ale o wąskich wargach, miały w sobie życie, i dlatego mu się nie udały, pozostały drewniane. Najlepiej wyszła struktura kostna twarzy: wyraźne kości policzkowe, zapadnięte policzki i silny podbródek , a przez to zbyt duży.
Grant już chciał sprawdzić, czy jest podpis na odwrocie, ale wstrzymał rękę i przyjrzał się uważniej twarzy. Sędzia? Żołnierz? Władca? Ktoś przywykły do dużej odpowiedzialności, świadomy swego autorytetu? Bardzo wymagający wobec siebie? Skłonny do przejmowania się, może perfekcjonista? Ktoś, kto łatwo podejmuje ważne decyzje, a denerwuje się o szczegóły? Kandydat do wrzodu żołądka? Był w tej twarzy trudny do przekazania, niewytłumaczalny wyraz, jaki pozostawia cierpienie. Malarz to rozumiał i zdołał oddać za pomocą pędzla. Lekkie podpuchnięcie dolnych powiek jak u dziecka zbudzonego z mocnego snu, żółtawa cera; stary wyraz młodej jeszcze twarzy.
Odwrócił portret, żeby zobaczyć, kto to.
Przeczytał napis: „Ryszard III. Z portretu znajdującego się w Narodowej Galerii Portretów. Malarz nieznany”.
Ryszard III.
A więc to on, Ryszard III. Garbus. Potwór z dziecinnych opowiastek.
Zabójca dzieci. Symbol podłości i okrucieństwa.
Znów odwrócił kartkę i patrzył. Co właściwie malarz starał się wyrazić, malując te oczy? Czy to, co w nich dostrzegał, było spojrzeniem człowieka dręczonego przez zmory?
Długo leżał, wpatrując się w tę twarz, w te niezwykłe oczy. Oczy podłużne, osadzone dość blisko pod brwiami. W pierwszej chwili wydawały się utkwione w patrzącego, potem jednak okazywało się, że są zamyślone, zapatrzone jakby w głąb, nieobecne.
Kiedy Karliczka wróciła po tacę, Grant wciąż jeszcze wpatrywał się w portret. Od lat już nie trafiło mu się nic podobnego; Mona Lisa w porównaniu z nim przypominała afisz reklamowy.
Karliczka popatrzyła na nietkniętą filiżankę, dotknęła dzbanka z letnią herbatą i odęła wargi. Oznajmiła, że ma ważniejsze rzeczy do roboty niż przynosić herbatę komuś, kto na nią nie zwraca uwagi.
Zamiast odpowiedzi podsunął jej portret i spytał, co o tym myśli. Gdyby ten człowiek był jej pacjentem, jak na pierwszy rzut oka by go scharakteryzowała?
* Delfin – tytuł następcy tronu francuskiego.