Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Córka Lasu jest początkiem cyklu Siedmiorzecze, niepodobnego do żadnego innego: zawiera w sobie mieszankę historii i fantastyki, mitu i magii, legendy i miłości. Podobnie jak „Mgły Avalonu” autorstwa Marion Zimmer Bradley oraz „Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego” Jean M. Auel, jest to pierwszorzędne historyczne fantasy, kuszące swym urokiem i epickim rozmachem.
Niezwykła saga osadzona w celtyckich realiach wczesnośredniowiecznej Irlandii, gdzie mit stanowi prawo, a magia splata się z siłami natury: legenda o siódmym dziecku, które musi stawić czoła złej macosze, by ocalić swoich sześciu braci.
Siedmiorzecze to nieprzystępne, tajemnicze miejsce, strzeżone przez milczących zbrojnych przemykających wśród drzew w szarych płaszczach i chronione przez siły starsze niż czas. Spokój jest jednak złudny – najeźdźcy zza mórz, Brytowie i Wikingowie, przynoszą wojnę i zniszczenie. Ale wróg czai się też wewnątrz twierdzy: Lady Oonagh, czarodziejka piękna jak poranek, ale o duszy mrocznej jak noc, opętała serce Lorda Columa i zagroziła jego siedmiorgu dzieciom. Wiedźma rzuca na sześciu braci potworne zaklęcie – zaklęcie, które tylko Sorcha może złamać, wypełniając w zupełnym milczeniu zadanie powierzone jej przez Czarowny Lud. Jeśli przemówi, zanim zrealizuje swój cel, jej bracia przepadną na zawsze.
Sorcha odważnie podejmuje okrutną misję i nie traci nadziei, nawet kiedy trafia w ręce wroga. Wie, że moc Czarownego Ludu nie zna granic, a miłość jest najpotężniejszą magią na świecie… nawet ta zakazana.
Ogromnie mi się podobało... Dla Irlandczyka znającego kulturę i zwyczaje Córka Lasu ma szczególne znaczenie. Juliet Marillier jest świetną pisarką fantasy – ciekawe, na jakie próby wystawi swoich bohaterów w kolejnej książce?
Anne McCaffrey
Sposób, w jaki pani Marillier zmieniła znaną baśń w spójną, ekscytującą historię, to dowód na niezwykły dar i talent. Teraz, oczywiście, nie mogę się doczekać, „co będzie dalej”.
Andre Norton
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 887
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Troje dzieci leżących na skałach nad brzegiem wody. Mała, ciemnowłosa dziewczynka. Dwaj nieco starsi chłopcy. Ten obraz tkwi w mojej pamięci niczym kruchy owad zastygły w bursztynie. Ja i moi bracia. Pamiętam, jak woda marszczyła się, gdy przesuwałam palcami po jej błyszczącej powierzchni.
– Nie wychylaj się tak mocno, Sorcho – przestrzegł mnie Padriac. – Bo jeszcze wpadniesz.
Był ode mnie starszy zaledwie o rok i jak mógł, wykorzystywał tę odrobinę autorytetu, którą dzięki temu zyskiwał. Można było to zrozumieć, jak sądzę: w końcu braci było sześciu, a wszyscy pozostali starsi od niego.
Zignorowałam go, sięgając w tajemniczą głębię.
– Mogłaby wpaść, prawda, Finbarze?
Zapadła cisza. Kiedy się przedłużała, oboje spojrzeliśmy na Finbara, który leżał na plecach, wyciągnięty na nagrzanej skale. Nie spał. W jego oczach odbijał się szary bezmiar jesiennego nieba. Dzika plątanina jego czarnych włosów rozpościerała się na głazie. W rękawie kurtki miał dziurę.
– Nadlatują łabędzie – powiedział w końcu. Usiadł powoli i oparł brodę na podciągniętych kolanach. – Przybędą jeszcze tej nocy.
Tuż za nim wiatr poruszył gałęziami dębów i wiązów, jesionów i bzów, strącając kaskadę liści: złotych, miedzianych i brązowych. Jezioro położone było pośród trzech porośniętych drzewami wzgórz, które osłaniały je niczym krawędzie ogromnego kielicha.
– Skąd możesz to wiedzieć? – zapytał Padriac. – Jak możesz być tego taki pewny? Mogą przylecieć jutro albo pojutrze. Zawsze jesteś taki pewny tego, co mówisz.
Nie pamiętam, czy Finbar mu odpowiedział, ale później tego dnia, gdy zapadał już zmrok, zabrał mnie z powrotem na brzeg jeziora. W półmroku nad wodą zobaczyliśmy, jak łabędzie wracają do domu. Ostatnie promienie słońca wyłowiły ruch bieli na tle ciemniejącego nieba. Chwilę później były już wystarczająco blisko, byśmy mogli dostrzec szyk, w jakim leciały, i porządek, w którym obniżały lot w miarę, jak bladło światło dnia. Trzepot skrzydeł, wibracje w powietrzu. W końcu opadły na powierzchnię wody, która rozbłysła srebrem i zafalowała, witając je. Dźwięk towarzyszący ich lądowaniu brzmiał jak moje imię, powtarzane znowu i znowu: Sorcha, Sorcha… Wsunęłam dłoń w dłoń Finbara. Staliśmy nieruchomo, aż zapadł zmrok, a potem bracia zabrali mnie do domu.
Jeśli ktoś tak jak ja ma się szczęście dorastać w takim miejscu, to posiada wiele miłych wspomnień. I kilka niezbyt miłych. Pewnej wiosny wybraliśmy się na poszukiwanie małych, zielonych żabek, które zwykle pojawiały się wraz z pierwszym ciepłym powiewem. Moi bracia i ja brodziliśmy po kolana w strumieniu, czyniąc wspólnie tyle hałasu, że wystraszylibyśmy każde żywe stworzenie. Było tam trzech z sześciu moich braci: Conor gwiżdżący jakąś starą melodię; Cormack, jego bliźniak, czający się za nim, by wrzucić mu za kołnierz garść glonów. Tarzali się na brzegu, siłując się i śmiejąc. I Finbar. Finbar stał cicho przy kamiennej sadzawce w górze strumienia. Nie odwracał kamieni w poszukiwaniu żab, nie musiał: czekał i oczarowywał je samym swoim milczeniem, zachęcając je do wyjścia.
Niosłam pęk polnych kwiatów: fiołków, wiązówek i tych małych, różowych, które nazywaliśmy łąkową rzeżuchą. W dole, tuż przy wodzie, zobaczyłam kolejną roślinkę, o delikatnych, bladozielonych kwiatach w kształcie gwiazdy i szarych, pierzastych liściach. Podeszłam bliżej i wyciągnęłam rękę, by zerwać jeden z nich.
– Sorcho! Nie dotykaj tego! – krzyknął Finbar.
Spojrzałam w górę, zaskoczona. Finbar nigdy mi nie rozkazywał. Spodziewałabym się tego raczej po Liamie, najstarszym z braci, albo po Diarmidzie, drugim w kolejności. Finbar porzucił żaby i popędził w moim kierunku. Ale czemu miałabym go słuchać?
– Sorcho, nie… – Usłyszałam jego słowa, a moje drobne palce zaciskały się już na jednej z łodyg, które wydawały się takie delikatne.
Ból w dłoni był niczym ogień; czyste, rozpalone do białości cierpienie, które wykręciło mi twarz i kazało wyć, kiedy potykałam się na ścieżce, depcząc upuszczone kwiaty. Finbar zatrzymał mnie niezbyt delikatnie, kładąc mi ręce na ramionach i powstrzymując przed dalszą, szaleńczą ucieczką.
– Gwiazdnica – stwierdził, uważnie oglądając moją dłoń, która puchła, przybierając niepokojąco czerwony kolor.
Moje zawodzenie sprowadziło już na miejsce bliźniaków. Cormack, jako ten najsilniejszy, przytrzymywał mnie, gdy wrzeszczałam i wiłam się z bólu. Conor oderwał pas materiału ze swojej ubrudzonej koszuli. Finbar znalazł dwie gałązki o ostrych końcach i zaczął wyciągać drobne igiełki kolców gwiazdnicy, które utkwiły w mojej miękkiej skórze; delikatnie, jedną po drugiej. Pamiętam nacisk dłoni Cormacka na moich ramionach, gdy łapałam powietrze pomiędzy spazmami, i nadal słyszę cichy głos Conora, który uspokajał mnie, podczas gdy Finbar długimi, zwinnymi palcami kontynuował swoją misję.
– …jej imię brzmiało Deirdre, Pani Lasu, ale nikt nigdy jej nie widywał. Jedynie późną nocą, jeśli wyruszyło się ścieżką pod brzozami, można było kątem oka zauważyć wysoką postać w pelerynie koloru nieba o północy, z długimi, czarnymi, nieokiełznanymi włosami, które falowały za nią. Na jej głowie lśniła mała korona z gwiazd…
Kiedy skończyli, owinęli mi dłoń prowizorycznym bandażem z koszuli Conora, włożywszy pod niego uprzednio zgniecione płatki nagietka. Rano było już lepiej. O tym, jak głupio postąpiłam, nigdy nie powiedzieli ani słowa moim najstarszym braciom.
Od tego dnia wiedziałam, czym jest gwiazdnica; zaczęłam też poznawać inne rośliny, które mogły ranić lub leczyć. Dziecko, które dorasta półdziko w środku lasu, poznaje kryjące się w nim sekrety niejako przez sam zdrowy rozsądek. Pieczarki i muchomory. Pnącza, mchy i porosty. Liście, kwiaty, korzenie i kora. W sięgającym nieskończenie daleko lesie wielkie dęby, mocne jesiony i delikatne brzozy kryły miriady roślin. Nauczyłam się, gdzie ich szukać, kiedy je ścinać i jak wykorzystywać je w balsamach, maściach i naparach. Ale to mnie nie satysfakcjonowało. Rozmawiałam ze starymi kobietami w ich chatach tak długo, aż miały mnie dość, i studiowałam wszelkie manuskrypty, jakie zdołałam znaleźć, a także sama eksperymentowałam z nowymi rzeczami. Zawsze było coś nowego do nauczenia, a pracy nie brakowało.
Kiedy zaczęła się ta historia? Gdy mój ojciec poznał matkę i oddał jej serce, żeniąc się z miłości? Czy wtedy, kiedy się urodziłam? Miałam być siódmym synem siódmego syna, ale bogini spłatała nam figla i urodziłam się dziewczynką. A moja matka umarła zaraz po tym, jak wydała mnie na świat.
Nie można powiedzieć, że ojciec poddał się żałobie. Był na to zbyt silny. Ale kiedy ją stracił, zgasło w nim jakieś światełko. Liczyły się tylko narady, rozgrywki o władzę, rozmowy za zamkniętymi drzwiami. Tylko to dostrzegał i tylko to go obchodziło. Więc moi bracia dorastali, biegając dziko po lesie wokół twierdzy Siedmiorzecza. Może i nie byłam siódmym synem ze starych opowieści, tym z magicznymi zdolnościami i przychylnością czarownego ludu, ale i tak biegałam wraz z braćmi, a oni kochali mnie i opiekowali się mną tak, jak tylko mogła to robić gromada chłopców.
Nasz dom wziął swoją nazwę od siedmiu strumieni spływających w dół górskich stoków do wielkiego, otoczonego drzewami jeziora. Było to odosobnione, ciche i dziwne miejsce, dobrze strzeżone przez poruszających się bezszelestnie ludzi w szarych strojach, przemykających pośród drzew i dbających o to, by zawsze mieć ostrą broń. Mój ojciec nie ryzykował. Był to Lord Colum z Siedmiorzecza, a jego túath, plemię, było najlepiej chronione i najbardziej tajemnicze ze wszystkich po tej stronie Tary. Wszyscy go szanowali. Wielu się go bało. Poza lasem nigdzie nie było naprawdę bezpiecznie. Wodzowie walczyli z wodzami, królowie z królami. I byli jeszcze najeźdźcy zza wody. Plądrowano chrześcijańskie domy nauki i kontemplacji, a ich niewadzących nikomu mieszkańców zabijano lub przepędzano. Czasami sami święci bracia byli tak zdesperowani, że chwytali za broń. Stara wiara zeszła do podziemia. Ludzie Północy zajmowali nasze brzegi, a pod Dublinem rozbili morski obóz, by tam przezimować, więc żadna pora roku nie była już bezpieczna. Nawet ja widziałam efekty ich działań – ruiny w Killevy, gdzie najeźdźcy zabili święte siostry i zniszczyli ich sanktuarium. Byłam tam tylko raz, ale pamiętam, że nad tym miejscem unosił się cień. Gdy przechodziło się pomiędzy gruzami, wciąż można było usłyszeć echo ich krzyków.
Mój ojciec był jednak inny. Władza Lorda Columa była absolutna. Pośród wzgórz pokrytych starożytnym lasem jego granice były tak bezpieczne, jak było to możliwe w tych niespokojnych czasach. Dla tych, którzy go nie szanowali lub nie rozumieli, las stanowił barierę nie do przebycia. Człowiek, a nawet cały oddział, który nie znał drogi, mógł całkowicie się tam zagubić, paść ofiarą nagłych mgieł, rozgałęziających się zwodniczych szlaków, a także innych, starszych rzeczy; rzeczy, których ani Wikingowie, ani Brytowie nie mieli szans zrozumieć. Las nas chronił. Nasze ziemie wolne były od obcych, czy to najeźdźców zza morza, czy też sąsiadów, którzy mogliby pokusić się o kilka akrów pastwiska albo o nasze bydło. Bali się Siedmiorzecza i omijali je szerokim łukiem.
Ale ojciec miał mało czasu, by rozmawiać o Wikingach i Piktach, bo prowadziliśmy własną wojnę. Walczyliśmy z Brytami – konkretnie z jedną rodziną Brytów, pochodzącą z Northwoods. Spór sięgał dawnych czasów i nie przejmowałam się nim zbytnio; w końcu byłam tylko małą dziewczynką i miałam lepsze rzeczy do roboty. Poza tym nigdy jeszcze nie widziałam ani Bryta, ani Wikinga, ani Pikta. Byli dla mnie nie bardziej prawdziwi niż stworzenia z dawnych opowieści, takie jak smoki czy olbrzymy.
Ojca przez większość czasu nie było, bo zawierał sojusze z sąsiadami, sprawdzał posterunki i wieże strażnicze oraz rekrutował ludzi. Lubiłam te chwile, bo mogliśmy spędzać czas, jak tylko zapragnęliśmy: poznawaliśmy las, wspinaliśmy się na wysokie dęby, urządzaliśmy wyprawy nad jezioro; jeśli tylko chcieliśmy, nie spaliśmy całymi nocami. Nauczyłam się, jak znajdować jagody, orzechy laskowe i dzikie jabłka. Nauczyłam się rozpalać ogień, nawet z mokrego drewna, by upiec w węglach kabaczka lub cebulę. Potrafiłam zbudować schronienie z paproci i utrzymywać tratwę na obranym kursie.
Kochałam spędzać czas na zewnątrz i czuć dotyk wiatru na twarzy. Nadal uczyłam się sztuki uzdrawiania, bo serce podpowiadało mi, że właśnie na tym polegać będzie moja prawdziwa praca. Wszyscy potrafiliśmy czytać, ale to Conor był w tym najbieglejszy. Na najwyższym piętrze kamiennej twierdzy, w której mieszkaliśmy, przechowywano stare zwoje i manuskrypty. Pochłaniałam je, głodna wiedzy; nie było w tym dla mnie nic dziwnego, bo to był jedyny świat, jaki znałam. Nie wiedziałam, że inne dwunastolatki uczyły się haftowania, splatania sobie nawzajem włosów w misterne fryzury, a także tańca i śpiewu. Nie rozumiałam, że niewielu ludzi potrafiło czytać, a książki i zwoje wypełniające nasz cichy pokój na piętrze stanowiły bezcenny skarb w tych niespokojnych czasach zniszczeń i grabieży. Ukryty w bezpiecznym gnieździe wśród strzegących go drzew, schowany przed światem przez siły starsze niż sam czas, nasz dom był naprawdę niezwykłym miejscem.
Kiedy ojciec przebywał w domu, rzeczy miały się nieco inaczej. Nie żeby szczególnie się nami interesował. Jego wizyty były krótkie, wypełniały je posiedzenia rady i ważne spotkania. Ojciec obserwował też, jak chłopcy ćwiczą walkę na miecze lub kije i jak w pełnym galopie rzucają z końskiego grzbietu toporem. Nigdy nie dało się stwierdzić, co sobie myślał, bo jego oczy niczego nie zdradzały. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o surowym wyglądzie i wszystko w nim podkreślało jego umiłowanie dyscypliny. Ubierał się z prostotą, a jednak coś w nim natychmiast mówiło, że jest przywódcą. Brązowe włosy związywał z tyłu. Dokądkolwiek szedł, od wielkiej sali po dziedziniec, od komnat sypialnych do stajni, zawsze towarzyszyły mu jego dwa wielkie wilczarze. Były jedyną rzeczą, którą sprawił sobie dla przyjemności, ale nawet one miały swoje zadanie.
Za każdym razem, gdy ojciec przybywał do domu, witał się z nami i sprawdzał nasze postępy, jakbyśmy byli zbożem, które może kiedyś będzie gotowe do zebrania. Nie cierpieliśmy tych rodzinnych rytuałów, choć dla chłopców stały się one łatwiejsze, gdy wkroczyli w wiek męski, a ojciec zaczął uważać ich za użytecznych. Wzywano nas wtedy do wielkiej sali, a wcześniej pospiesznie doprowadzano do porządku; zadanie to spoczywało na tym służącym, który akurat miał nieszczęście się nami zajmować. Ojciec siadał na swoim wielkim, dębowym tronie, zrelaksowany, lecz uważny. Jego ludzie stawali wokół z szacunkiem, a psy kładły się u jego stóp.
Po kolei wywoływał chłopców, witając ich dosyć serdecznie. Zaczynał od najstarszego, Liama, a potem wzywał coraz młodszych. Każdego z nich krótko przepytywał z postępów i zajęć, którym poświęcali się od ostatniej rozmowy. Czasem rozmowy te trwały dość długo – w końcu było ich aż sześciu, a do tego byłam jeszcze ja. Nie znałam żadnego innego przejawu rodzicielskiej troski, więc uważałam te spotkania za naturalny stan rzeczy. Jeśli moi bracia pamiętali inne czasy, to nigdy o nich nie wspominali.
Chłopcy dorastali szybko. Zanim Liam skończył dwanaście lat, odbierał już intensywny trening w sztuce wojny. Coraz mniej czasu spędzał z nami w naszym radosnym, niezdyscyplinowanym świecie. Niedługo później talent Diarmida w posługiwaniu się włócznią zapewnił mu miejsce u boku brata i obaj zaczęli wyjeżdżać wraz z wojownikami ojca. Cormack wprost nie mógł doczekać się dnia, kiedy stanie się wystarczająco dorosły, by naprawdę dołączyć do wyprawy wojennej. Nauki, które wszyscy chłopcy pobierali pod okiem ojcowskiego mistrza broni, nie wystarczały, by zaspokoić jego potrzebę wykazania się. Padriac, najmłodszy z chłopców, miał dobrą rękę do zwierząt i naprawiania różnych rzeczy. On także nauczył się jeździć konno i dzierżyć miecz, ale częściej można było go spotkać w stodole, gdzie pomagał cielącej się krowie albo opatrywał rany byka dźgniętego rogami przez rywala.
Pozostali z nas byli inni. Conor i Cormack byli bliźniakami, ale nie mogliby bardziej różnić się temperamentem. Conor zawsze kochał się uczyć, a kiedy był jeszcze całkiem mały, zawarł umowę z chrześcijańskim pustelnikiem, który mieszkał na zboczu wzgórza na południowym brzegu jeziora. Conor zanosił ojcowi Brienowi świeże ryby, zioła z ogrodu i jeden czy dwa bochenki chleba wyżebranego z kuchni, a w zamian pobierał lekcje czytania. Bardzo dobrze pamiętam tamte czasy. Conor przesiadywał na ławce obok pustelnika, pogrążony w rozmowie na temat niuansów języka czy filozofii, a Finbar i ja siedzieliśmy w kącie na klepisku, ze skrzyżowanymi nogami, cicho jak myszy pod miotłą. Cała nasza trójka chłonęła wiedzę niczym gąbka; żyjąc w odizolowaniu myśleliśmy, że to całkiem normalne. Uczyliśmy się na przykład języka Brytów: twardej, urywanej i pozbawionej melodii mowy. Przy okazji poznawania języka wrogów słuchaliśmy także ich historii.
Kiedyś byli ludźmi takimi jak my, gwałtownymi i dumnymi, z bogactwem pieśni i opowieści. Jednak ich ziemie były otwarte i narażone na ataki, przez co przejmowano je raz za razem, aż ich krew zmieszała się z krwią Rzymian i Saksonów. A kiedy wreszcie nastało tam coś na kształt pokoju, starego ludu tych ziem już nie było, a jego miejsce zajęli nowi ludzie, którzy przypłynęli zza wody. Tak opowiedział nam o tym święty ojciec.
Każdy potrafił opowiedzieć jakąś historię o Brytach. Można ich było rozpoznać po jasnych włosach i wysokiej sylwetce, a także po braku jakichkolwiek dobrych obyczajów. Zaczęli nasz spór, kradnąc coś tak nietykalnego, tak świętego dla naszego ludu, że ich zbrodnię porównywano do wyrwania nam serca. To był powód naszej wojny. Wielka Wyspa, Mała Wyspa i Igła. Miejsca wielkiej tajemnicy. Miejsca ogromnego sekretu. Serce naszej starej wiary. Żaden Bryt nigdy nie powinien postawić tam stopy. Porządek nie powróci, póki ich stamtąd nie wypędzimy. Wszyscy tak mówili.
Nie ulegało wątpliwości, że Conor nie nadawał się na wojownika. Mój ojciec, mając tak wielu synów, jakoś się z tym pogodził. Możliwe, że uznał, iż posiadanie w rodzinie uczonego też może być użyteczne. Ktoś musiał prowadzić księgi i rachunki, a także rysować mapy, a skryba mego ojca był coraz starszy. Zatem Conor odnalazł swoje miejsce w domostwie i zajął je z zadowoleniem. Dni miał wypełnione pracą, ale zawsze znajdywał czas dla Finbara i dla mnie, więc nasza trójka bardzo się do siebie zbliżyła. Łączył nas głód wiedzy i głębokie, niewymagające słów zrozumienie.
Jeśli chodzi o Padriaka, to mógłby zajmować się czymkolwiek, ale jego wielką miłością było badanie różnych rzeczy i odkrywanie, w jaki sposób działają. Ilością zadawanych pytań potrafił doprowadzić do szaleństwa. Padriac jako jedyny potrafił przebić się przez fasadę ojcowskiego opanowania. Czasem, gdy Lord Colum spoglądał na najmłodszego syna, na jego twarzy niemalże można było dostrzec uśmiech. Do mnie nigdy się nie uśmiechał. Do Finbara też nie. Finbar powiedział, że to dlatego, że przypominaliśmy mu o naszej matce, która umarła. To nasza dwójka odziedziczyła po niej rozwichrzone, kręcone włosy. Ja miałam jej zielone oczy, a Finbar niespotykany spokój. Poza tym to ja ją zabiłam, gdy się urodziłam. Nic dziwnego, że ojcu ciężko było na mnie patrzeć. Ale gdy przemawiał do Finbara, jego oczy były niczym zima. Pamiętam zwłaszcza ten jeden raz, niedługo przed tym, jak nadeszła ona, a nasze życia zmieniły się na zawsze. Finbar miał piętnaście lat. Nie był jeszcze mężczyzną, ale z pewnością nie był już dzieckiem.
Ojciec wezwał nas, więc zebraliśmy się wszyscy w wielkiej sali. Finbar stanął przed tronem ojca, z plecami prostymi niczym włócznia, czekając na zwyczajowe pytania. Liam i Diarmid byli już młodymi mężczyznami, więc oszczędzono im tej męki, ale byli w pobliżu, wiedząc, że to dodaje nam pewności.
– Finbarze, rozmawiałem z twoimi nauczycielami.
Cisza. Duże, szare oczy Finbara zdawały się spoglądać prosto w duszę ojca.
– Powiedziano mi, że sukcesywnie rozwijasz swoje umiejętności. Cieszy mnie to.
Mimo pochwały spojrzenie ojca było chłodne, a ton powściągliwy. Liam zerknął na Diarmida, a ten skrzywił się w odpowiedzi, jakby mówił: Oho, zaczyna się.
– Najwyraźniej jednak twoje nastawienie pozostawia wiele do życzenia. Powiedziano mi, że doszedłeś do swoich osiągnięć bez szczególnego trudu czy zainteresowania, a do tego często bez usprawiedliwienia nie zjawiasz się na treningach.
Kolejna pauza. W takim momencie najlepiej było coś powiedzieć, żeby tylko uniknąć kłopotów. Wystarczyłoby zwykłe „tak, ojcze”. Niezmącony spokój Finbara sam w sobie stanowił obelgę.
– Jakie jest twoje wytłumaczenie, chłopcze? I skończ z tym bezczelnym spojrzeniem, żądam odpowiedzi!
Ojciec pochylił się, zbliżając twarz do Finbara, a jej wyraz sprawił, że zadrżałam i przysunęłam się do Conora. Ten widok przestraszyłby dorosłego mężczyznę.
– Osiągnąłeś już wiek, w którym mógłbyś dołączyć do swych braci u mojego boku, przynajmniej kiedy przebywam tutaj, a za jakiś czas także na wyprawach. Ale podczas kampanii wojennych nie ma miejsca na głupią bezczelność. Mężczyzna musi nauczyć się bezwzględnego wykonywania rozkazów. No, mów! Co masz na swoje usprawiedliwienie?
Ale Finbar nie zamierzał odpowiadać. Jeśli nie mam ci nic do powiedzenia, to nie będę się odzywał. Wiedziałam, że te właśnie słowa rozbrzmiały w jego umyśle. Ścisnęłam dłoń Conora. Widzieliśmy już gniew ojca. Głupotą byłoby znów go wywołać.
– Ojcze. – Liam dyplomatycznie wystąpił naprzód. – Być może…
– Dosyć! – zarządził ojciec. – Nie musisz przemawiać w jego imieniu. Ma własny język i rozum, więc niech ich użyje.
Finbar wyglądał na całkowicie opanowanego. Wydawał się zupełnie spokojny, przynajmniej z wierzchu. Tylko ja, która dzieliłam z nim każdy oddech, znałam każdą chwilę jego bólu i radości, jakby były moimi własnymi przeżyciami, czułam, jak bardzo był spięty i ile odwagi potrzebował, by się odezwać.
– Dam ci odpowiedź – zaczął. Mówił bardzo cicho. – Nauczenie się jazdy konnej i używania łuku oraz miecza jest wartościowe. Użyję tych umiejętności w obronie siebie lub mojej siostry, a także by pomóc braciom w niebezpieczeństwie. Ale musisz oszczędzić mi swoich kampanii. Nie chcę brać w nich udziału.
Ojciec patrzył z niedowierzaniem, zbyt zdumiony, by się rozzłościć, ale jego spojrzenie stało się lodowate. Czegokolwiek oczekiwał, na pewno nie spodziewał się tego rodzaju konfrontacji. Liam ponownie otworzył usta, by coś powiedzieć, ale ojciec uciszył go wzrokiem.
– Powiedz coś więcej – poprosił uprzejmie, niczym drapieżnik wabiący ofiarę w pułapkę pokrytą miodem. – Czy nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa czyhającego na nasze ziemie, na samą naturę naszego życia tutaj? Słyszałeś o tym wszystkim. Widziałeś, jak moi ludzie wracają zakrwawieni po walce; widziałeś chaos, jaki Brytowie powodują w naszym życiu i na naszych ziemiach. Nawet twoi bracia myślą, że walka u boku własnego ojca to zaszczyt, dzięki któremu reszta z was może cieszyć się pokojem i dobrobytem. Ryzykują życiem, by odbić nasze cenne wyspy, odebrane naszemu ludowi lata temu przez ten motłoch. Gdzie niby nauczyłeś się takich nieprzemyślanych bzdur? Podczas kampanii?
– Z tego, co widziałem na własne oczy – odpowiedział Finbar po prostu. – Kiedy ty spędzasz kolejne lata na ściganiu po lądzie i po wodzie tego, kogo uważasz za wroga, twoi wieśniacy chorują i umierają, bo nie mają pana, do którego mogliby zwrócić się o pomoc. Ci pozbawieni skrupułów wykorzystują słabszych. Pola są źle doglądane, stada zaniedbywane. Las daje nam ochronę. To dobrze, bo inaczej już dawno straciłbyś dom i ludzi na rzecz jasnowłosych najeźdźców.
Ojciec głośno wciągnął powietrze. Jego ludzie cofnęli się o krok.
– Mów dalej, proszę – odezwał się głosem mrocznym niczym sama śmierć. – Widzę, że jesteś ekspertem w kwestii ludów Północy.
– Być może… – zaczął Liam.
– Cisza! – Tym razem był to ryk, który powstrzymał Liama, zanim ten wydobył z siebie kolejne słowo. – To sprawa pomiędzy twoim bratem a mną! No dalej, chłopcze! W jakim jeszcze aspekcie moich rządów znalazłeś w swej wielkiej mądrości jakąś skazę? Nie żałuj sobie, skoro taki jesteś wylewny!
– Czy tyle nie wystarczy? – W tym momencie wyczułam jednak w głosie Finbara odrobinę niepewności. W końcu był tylko chłopcem. – Stawiasz pogoń za odległym wrogiem ponad porządkiem w swym własnym domostwie. Mówisz o Brytach tak, jakby byli potworami. Ale czyż nie są ludźmi takimi jak my?
– Trudno uczynić im ten honor, by nazwać ich ludźmi – stwierdził ojciec, wreszcie poruszony wystarczająco, by odpowiedzieć wprost. Jego głos był szorstki od wzbierającego gniewu. – Przybywają pełni złych myśli, przynosząc barbarzyńskie zwyczaje i odbierając nam to, co należy do nas. Czy chciałbyś patrzeć, jak ofiarą ich barbarzyństwa pada twoja siostra? Jak ich plugastwo zalewa twój dom? To, co mówisz, pokazuje twoją ignorancję i żałosny niedostatek wiedzy. Ile warta jest filozofia, którą tak sobie cenisz, kiedy stoisz z obnażonym mieczem naprzeciw gotowego do ataku wroga? Obudź się, chłopcze. Tam jest prawdziwy świat, a w nim Brytowie, którzy mają na rękach krew naszego ludu. Twoim i moim obowiązkiem jest poszukiwanie zemsty i odzyskanie tego, co nam słusznie należne.
Finbar ani na chwilę nie oderwał wzroku od twarzy ojca.
– Nie ignoruję tych spraw – odpowiedział, nadal cicho. – Piktowie i Wikingowie najeżdżali nasze brzegi. Pozostawili ślad w naszych duszach, choć nie zdołali nas zniszczyć. Wiem o tym. Ale Brytowie także stracili ziemie i życia w czasie tych najazdów. Nie do końca rozumiemy cel, który im przyświeca, gdy zabierają nam nasze wyspy i pogłębiają tę waśń. Może lepiej byłoby sprzymierzyć się z nimi przeciw wspólnemu wrogowi? Ale nie. Zarówno twoja, jak i ich strategia polega na zabijaniu i okaleczaniu, nie na poszukiwaniu odpowiedzi. Z czasem stracisz swoich synów tak, jak straciłeś braci, ślepo goniąc za źle obranym celem. Żeby wygrać tę wojnę, musisz porozmawiać z przeciwnikiem. Nauczyć się go rozumieć. Jeśli się od niego odetniesz, to zawsze zdoła cię przechytrzyć. Twoja przyszłość będzie zawierać wiele śmierci, cierpienia i żalu, jeśli wybierzesz tę ścieżkę. Wielu pójdzie za tobą, ale mnie pośród nich nie będzie.
To były dziwne słowa. Jego ton mroził mi krew w żyłach. Wiedziałam, że mówi prawdę.
– Nie będę dłużej tego słuchał! – zagrzmiał ojciec, zrywając się na nogi. – Niczym głupiec przemawiasz o sprawach, których nie pojmujesz. Drżę na myśl o tym, że mój własny syn może być tak niedoinformowany i bezczelny. Liam!
– Tak, ojcze?
– Chcę, żeby ten oto twój brat był gotowy do drogi, kiedy znowu wyruszymy na północ. Dopilnuj tego. Pragnie zrozumieć wroga. Może zdoła to uczynić, kiedy osobiście doświadczy przelewu krwi.
– Tak, ojcze. – Ton i wyraz twarzy Liama zachowywały wyćwiczoną neutralność, choć spojrzał na Finbara ze współczuciem, gdy tylko upewnił się, że ojciec nie patrzy w jego stronę.
– A teraz: gdzie moja córka?
Niechętnie ruszyłam do przodu, minęłam Finbara i musnęłam jego dłoń swoją. Jego oczy były rozgorączkowane, a twarz utraciła kolor. Stanęłam przed ojcem rozdarta między uczuciami, których prawie nie rozumiałam. Czy ojciec nie powinien kochać swoich dzieci? Czy nie wiedział, ile odwagi kosztowało Finbara, by przemówić w taki sposób? Finbar widział rzeczy tak, jak żadne z nas nie potrafiło. Ojciec powinien o tym wiedzieć, bo ludzie mówili, że nasza matka posiadała ten sam dar. Gdyby poświęcił nam czas, to by wiedział. Finbar potrafił spojrzeć w przyszłość i udzielić ostrzeżenia, które ignorowało się wyłącznie na własne ryzyko. To była rzadka umiejętność, niebezpieczna i uciążliwa. Niektórzy nazywali to Widzeniem.
– Podejdź, Sorcho.
Byłam zła na ojca, a jednak chciałam, by mnie dostrzegł. Pragnęłam jego aprobaty. Mimo wszystko nie byłam w stanie stłumić tego tkwiącego głęboko we mnie pragnienia. Moi bracia mnie kochali. Czemu ojciec tego nie potrafił? Tak właśnie myślałam, podnosząc wzrok, by na niego spojrzeć. Z jego perspektywy musiałam być żałosną, małą istotą, chudą i niechlujną, z lokami opadającymi nieporządnie na oczy.
– Gdzie są twoje buty, moje dziecko? – zapytał ojciec ze znużeniem.
Zaczynał tracić cierpliwość.
– Nie potrzebuję butów, ojcze – odpowiedziałam bez zastanowienia. – Moje stopy są twarde, zobacz. – Podniosłam chudą, brudną stopę, by mu pokazać. – Nie ma sensu, żeby jakieś zwierzę umarło tylko po to, żeby zrobić mi z niego buty.
Wcześniej używałam tego argumentu względem braci tak długo, aż poddali się i pozwolili mi biegać boso, zgodnie z moim życzeniem.
– Kto ze służby opiekuje się tym dzieckiem? – zapytał cierpko ojciec. – W tym wieku nie może biegać dziko jak jakiś… włóczęga. Sorcho, ile masz lat? Dziewięć, dziesięć?
Jak mógł tego nie wiedzieć? Czyż moje narodziny nie łączyły się dla niego z utratą wszystkiego, co było mu drogie na tym świecie? Moja matka umarła przecież w dniu przesilenia zimowego, zanim jeszcze ukończyłam pierwszy dzień życia. Ludzie mówili, że miałam szczęście, iż Gruba Janis też akurat miała dziecko i dość mleka w piersiach, by wykarmić dwoje, bo inaczej pewnie też bym umarła. Być może ojciec był zadowolony, że zdołał zatrzasnąć drzwi za tamtym życiem i nie liczył już każdej samotnej nocy i każdego pustego dnia, jaki upływał od śmierci jego ukochanej kobiety.
– W wigilię zimowego przesilenia skończę trzynaście, ojcze – powiedziałam, prostując się najbardziej, jak mogłam.
Może jeśli pomyśli, że jestem wystarczająco duża, zacznie rozmawiać ze mną we właściwy sposób, jak z Liamem i Diarmidem. Albo spojrzy na mnie z takim cieniem uśmiechu, jakim czasem obdarzał Padriaka, który był mi najbliższy wiekiem. Na chwilę spojrzenie jego ciemnych, głęboko osadzonych oczu napotkało moje, duże i zielone, takie same jak u mojej matki.
– Dość – oznajmił ojciec lekceważącym tonem. – Wyprowadźcie stąd dzieci, mam pracę do wykonania.
Odwrócił się do nas plecami i szybko zajął się wielką mapą, którą właśnie rozwijano dla niego na dębowym stole. Tylko Liam i Diarmid mogli oczekiwać, że będzie im wolno zostać. Byli już mężczyznami, dopuszczonymi do strategii mego ojca. Dla reszty z nas spotkanie się zakończyło. Cofnęłam się w cień.
Dlaczego pamiętam to tak dobrze? Być może ojciec był niezadowolony z tego, kim się stajemy, i dlatego podjął taką, a nie inną decyzję, która sprowadziła na nas serię zdarzeń straszniejszych, niż którekolwiek z nas mogło sobie wyobrazić. Z pewnością nasze dobro było dla niego argumentem za tym, by przywieźć ją do Siedmiorzecza. A przecież nie było w tym żadnej logiki – w głębi serca ojciec musiał wiedzieć, że ja i Finbar jesteśmy ulepieni z twardej gliny; że, choć nie jesteśmy dorośli, to nasze umysły i duch są już w pełni ukształtowane. Oczekiwanie, że ugniemy się pod wolą kogoś obcego, było niczym próba zawrócenia rzeki albo powstrzymania lasu przed rośnięciem. Ale wpływały na niego siły, których nie rozumiał. Moja matka by je rozpoznała. Później często zastanawiałam się, ile wiedziała o naszej przyszłości. Widzenie nie zawsze pokazuje to, co chce się zobaczyć, ale być może, gdy żegnała się ze swoimi dziećmi, wiedziała, jak dziwna i kręta ścieżka leży u ich stóp.
Finbar wyszedł, gdy tylko ojciec odesłał nas z sali, i zniknął niczym cień na schodach prowadzących na wieżę. Kiedy odwróciłam się, by pójść za nim, Liam do mnie mrugnął. Może i był już świeżo upieczonym wojownikiem, ale to wciąż mój brat. Diarmid uśmiechnął się do mnie szeroko, ale gdy odwrócił się do ojca, wszelkie uczucia znikły z jego twarzy, zastąpione tylko szacunkiem.
Padriac był już pewnie gdzieś w terenie; w stajniach czekała na niego zraniona sowa, która pod jego opieką wracała do zdrowia. Twierdził, że to niesamowite, jak wiele to zadanie nauczyło go o zasadach lotu. Conor pracował jako ojcowski skryba, pomagając w prowadzeniu rachunków, więc już od jakiegoś czasu nieczęsto go widywaliśmy. Cormack poszedł pewnie ćwiczyć z mieczem albo kijem. Byłam sama, gdy boso ruszyłam po kamiennych stopniach prowadzących do pokoju na wieży. Stamtąd dało się wspiąć wyżej, na kawałek pokrytego łupkiem dachu okolonego niskim murkiem – zapewne niewystarczającym, by powstrzymać upadek, ale i tak tam przychodziliśmy. To było miejsce opowieści i sekretów, a także trwania razem w milczeniu.
Tak jak zakładałam, Finbar siedział w najbardziej niebezpiecznie nachylonym miejscu na dachu, ramionami obejmował podkulone kolana. Z jego twarzy nie można było nic wyczytać. Spoglądał ponad ogrodzonymi murem pastwiskami, stodołami, oborami i chatami, w stronę dymnych szarości, aksamitnych zieleni i mglistych błękitów lasu. Niedaleko błyszczały srebrem wody jeziora. Przenikliwy wiatr szarpał mi spódnicę, kiedy wspinałam się po dachówkach, by usadowić się obok niego. Był całkowicie nieruchomy. Nie musiałam na niego patrzeć, by wiedzieć, jaki ma nastrój, bo mój umysł był związany z jego umysłem niczym łuk z cięciwą.
Milczeliśmy przez długi czas; wiatr plątał nasze włosy, a nad głowami przeleciały nam nawołujące się nawzajem mewy. Od czasu do czasu dobiegały do nas czyjeś głosy, słyszeliśmy też szczęk metalu o metal. Ludzie ojca walczyli na dziedzińcu. Cormack był pośród nich. Ojciec byłby z niego zadowolony.
Finbar powoli wrócił z dalekich zakamarków swojego umysłu. Zakręcił pasmo włosów na palcach.
– Co wiesz o krainach za wodą, Sorcho? – zapytał spokojnie.
– Niewiele – odpowiedziałam zaskoczona. – Liam mówi, że mapy nie ukazują wszystkiego i że są miejsca, o których nawet on niedużo wie. Ojciec mówi, że trzeba bać się Brytów.
– On boi się tego, czego nie rozumie – rzekł Finbar. – A co z ojcem Brienem i jego pobratymcami? Przybyli ze wschodu, morzem, czym dowiedli swej wielkiej odwagi. Z czasem zostali tutaj zaakceptowani i wiele nam dali. Ojciec nie chce poznać swoich wrogów ani zrozumieć, czego oni chcą. Widzi tylko zagrożenie i obrazę, więc całe życie spędza na bezmyślnych pościgach, zabijaniu i okaleczaniu innych. I po co?
Rozważałam to przez dłuższą chwilę.
– Ale ty także ich nie znasz – odezwałam się dość logicznie. – I nie tylko ojciec uważa ich za zagrożenie. Liam powiedział, że gdyby nasze kampanie nie prowadziły na północ i do samego brzegu wschodniego morza, to pewnego dnia zostalibyśmy najechani i stracilibyśmy wszystko, co mamy. Być może nie tylko wyspy, ale także Siedmiorzecze. Wtedy stare zwyczaje zniknęłyby na zawsze. Tak mówi.
– W pewnym sensie ma rację – odpowiedział Finbar, zaskakując mnie jeszcze bardziej. – Ale na każdy konflikt można spojrzeć z dwóch stron. Zaczyna się od czegoś niewielkiego, od nieprzemyślanych słów czy bezmyślnego gestu. I narasta. Obie strony potrafią być niesprawiedliwe. Obie bywają okrutne.
– Skąd to wiesz?
Finbar nie odpowiedział. Jego umysł był przede mną całkowicie zamknięty. To nie był moment na spotkanie myśli, cichą wymianę obrazów, którą często praktykowaliśmy, bo była o wiele łatwiejsza niż słowa. Myślałam jakiś czas, ale nadal nie wiedziałam, co powiedzieć. Finbar gryzł końcówki swoich długich włosów, które nosił związane na karku. Tak jak w moim przypadku, jego ciemne loki żyły własnym życiem.
– Myślę, że nasza matka coś nam podarowała – powiedział wreszcie. – Zostawiła w każdym z nas mały kawałek siebie. To dobrze dla Liama i Diarmida, że go w sobie mają. Powstrzymuje ich od stania się takimi jak on. – Wiedziałam, co ma na myśli, nawet nie do końca rozumiejąc jego słowa. – Liam jest przywódcą – kontynuował Finbar. – Takim jak ojciec, ale nie całkiem. Liam ma umiar. Wie, jak z rozwagą podejść do problemu. Ludzie ginęliby za niego. Kiedyś pewnie będą. Diarmid jest inny. Za nim ludzie poszliby na koniec świata dla samej radości z takiej podróży.
Rozważyłam to. Przypomniałam sobie Liama, jak bronił mnie przed ojcem. Diarmida, jak uczył mnie łapać żabki, a potem je wypuszczać.
– Cormack jest wojownikiem – odezwałam się. – Ale wielkodusznym. Życzliwym.
W końcu była ta sprawa z psem. Jedna z suk wilczarzy sparzyła się z psem innej rasy i urodziła szczenięta, mieszańce. Ojciec wszystkie by utopił, ale Cormack uratował jedną z suczek i zatrzymał ją: chude, pręgowane stworzenie, które nazwał Linn. Jego dobre serce zostało nagrodzone głębokim i bezwarunkowym oddaniem, na jakie stać tylko wiernego psa.
– I jest jeszcze Padriac.
Finbar oparł się plecami o dachówki i zamknął oczy.
– Padriac daleko zajdzie – stwierdził. – Dalej niż którekolwiek z nas.
– Conor jest inny – zauważyłam, ale nie byłam w stanie oddać tej inności słowami. Było w nim coś nieuchwytnego.
– Conor jest uczonym – powiedział Finbar. – Wszyscy kochamy opowieści, ale on ceni naukę. Matka znała kilka cudownych, starych opowieści i zagadek, i jeszcze dziwne fantazje, z których się śmiała, więc nigdy nie było się pewnym, czy przypadkiem nie żartuje. To po niej Conor odziedziczył to swoje umiłowanie idei. Conor jest… sobą.
– Jak możesz to wszystko pamiętać? – zapytałam. Nie miałam pewności, czy przypadkiem nie wymyśla tego wszystkiego. – Miałeś tylko trzy lata, kiedy umarła. Byłeś małym dzieckiem.
– Pamiętam – odrzekł tylko Finbar, po czym odwrócił głowę.
Chciałam, żeby mówił dalej, bo byłam zafascynowana rozmową o matce, której nigdy nie poznałam. Ale on ponownie zamilkł. Robiło się późno. Długie cienie drzew rozciągały się na trawie daleko pod nami.
Cisza znowu się przeciągała, tak bardzo, że podejrzewałam, iż Finbar zasnął. Poruszyłam palcami u stóp. Robiło się zimno. Może jednak potrzebowałam butów.
– A ty, Finbarze? – Właściwie nie musiałam pytać. On też był inny. Inny niż my wszyscy. – Co dała tobie?
Odwrócił się do mnie i uśmiechnął. Ten łuk ust nadał jego twarzy całkiem nowy wyraz.
– Wiarę w siebie – odpowiedział po prostu. – By postępować właściwie i nie wahać się, bez względu na to, jak jest trudno.
– Dziś było wystarczająco trudno – powiedziałam, myśląc o zimnym spojrzeniu ojca i o tym, jak działało na Finbara.
Zczasem będzie jeszcze trudniej. Nie miałam pewności, czy to myśl moja, czy mojego brata. Dreszcz przeszedł mi po plecach.
– Chcę, żebyś coś zapamiętała, Sorcho – odezwał się Finbar. – Pamiętaj, że zawsze będę przy tobie, niezależnie od tego, co się wydarzy. To ważne. A teraz chodź, czas stąd zejść.
Kiedy przywołuję wspomnienia z lat naszego dorastania, najważniejsze jest w nich drzewo. Często szliśmy pod nie całą siódemką, na południe, przez górujący nad jeziorem las. Kiedy byłam mała, Liam albo Diarmid nieśli mnie na plecach, a kiedy już nauczyłam się chodzić, brali mnie za ręce i prowadzili obok, czasem podrywając mnie w górę na raz-dwa-trzy, kiedy reszta wysforowała się dalej w stronę jeziora. Kiedy zbliżaliśmy się do celu, wszyscy milkliśmy. Brzeg, na którym rosła brzoza, był miejscem przesyconym magią, a nasze głosy przechodziły w szept, gdy zbieraliśmy się na trawie wokół niej.
Wszyscy bez wahania akceptowaliśmy fakt, że ta ziemia stanowiła bramę do tego drugiego świata, krainy duchów, snów i czarownego ludu. Miejsce, w którym dorastaliśmy, było tak pełne magii, że prawie stała się ona częścią naszego codziennego życia. Nie mówię, że spotykało się przedstawicieli czarownego ludu za każdym razem, gdy człowiek wybrał się na jagody albo czerpał wodę ze studni, ale każdy, kogo znaliśmy, miał jakiegoś znajomego swojego znajomego, który zapuścił się zbyt głęboko w las i zniknął, albo wszedł w krąg muchomorów i zaginął na jakiś czas, po czym wrócił jakby nieco odmieniony. W takich miejscach działy się dziwne rzeczy. Możesz zaginąć nawet na pięćdziesiąt lat i powrócić jako młoda dziewczyna albo zniknąć na zaledwie chwilę – według ludzkiego czasu – i powrócić jako pomarszczona staruszka, zgarbiona pod brzemieniem lat. Fascynowały nas te opowieści, ale nie nauczyły nas ostrożności. Jeśli coś takiego miało ci się przydarzyć, to się przydarzało, niezależnie od tego, czy tego chciałeś, czy nie.
Z brzozą chodziło jednak o coś zupełnie innego. Nasza matka kazała chłopcom zasadzić ją w dniu swojej śmierci i kryła się w niej jej dusza. Gdy tylko Liam i Diarmid usłyszeli, co mają zrobić, poszli z łopatami do miejsca, które opisała, wykopali dół w miękkiej darni i właśnie tam, na płaskim, porośniętym trawą brzegu jeziora, zasadzili nasionko. Młodsi chłopcy pomogli wyrównać ziemię małymi, niezdarnymi rączkami i przynieśli wodę. Później, gdy pozwolono im zabrać mnie na zewnątrz, poszliśmy tam wszyscy razem. Dla mnie był to pierwszy raz. Potem zbieraliśmy się tam dwa razy do roku, w zimowe oraz letnie przesilenie.
To malutkie drzewo mogło paść ofiarą pasących się zwierząt; jego smukły pień mogły połamać zimne, jesienne wiatry. Było jednak zaczarowane i w ciągu kilku lat wystrzeliło w górę, pełne gracji zarówno w pozbawionej liści, zimowej surowości, jak i w szeleszczącym, srebrzystym pięknie lata. Nawet teraz wyraźnie widzę to miejsce w moim umyśle. Nasza siódemka siadywała wokół brzozy ze skrzyżowanymi nogami, nie dotykając się, choć byliśmy połączeni tak, jakbyśmy kurczowo trzymali się za ręce. Choć przybyło nam lat, nadal pozostawaliśmy dziećmi. Ja miałam jakieś pięć lat, Finbar osiem. Liam czekał z opowiedzeniem nam tej historii, aż będziemy wystarczająco duzi, by ją zrozumieć.
…Wpokoju działo się coś przerażającego. Pachniał inaczej, tak dziwnie. Naszą nową siostrzyczkę zabrano, było też mnóstwo krwi, aludzie owystraszonych twarzach biegali wtę izpowrotem. Twarz matki, okolona ciemnymi włosami rozrzuconymi na poduszce, była bardzo blada. Ale dała nam nasionko ipowiedziała do mnie iDiarmida:
– Chcę, żebyście je wzięli izasadzili przy jeziorze. Kiedy tylko odejdę, nasiono to zacznie rosnąć nowym życiem. Awtedy, moi synowie, już zawsze będę tam zwami; gdy będziecie przebywać wtamtym miejscu, będziecie czuli, że jesteście częścią wielkiej mocy, która nas łączy. Nasza siła pochodzi ztej magii, zziemi inieba, zognia iwody. Latajcie wysoko, pływajcie głęboko, oddawajcie ziemi to, co ona dała wam…
Była coraz bardziej zmęczona, traciła życiodajną krew, ale uśmiechała się do nas obu, amy także próbowaliśmy uśmiechać się przez łzy. Ledwie rozumieliśmy to, co nam powiedziała, ale wiedzieliśmy, że było to ważne.
– Diarmidzie– powiedziała.–Opiekuj się swoimi młodszymi braćmi. Dziel się znimi śmiechem.
Jej głos stał się słabszy.
– Liamie, synu. Obawiam się, że przez długi czas nie będzie ci łatwo. Będziesz ich przywódcą iprzewodnikiem, to wielki ciężar wtak młodym wieku.
– Dam radę– odpowiedziałem, powstrzymując łzy.
Po pokoju kręcili się ludzie; medyk mamrotał do siebie ipotrząsał głową, kobiety wynosiły zakrwawione szmaty iprzynosiły czyste, ateraz ktoś próbował nas wyprowadzić. Matka zarządziła, że nie, jeszcze nie, inakazała im wszystkim wyjść, choć na chwilę. Wtedy zgromadziła nas przy swoim łóżku ipożegnała się znami. Ojciec został na zewnątrz. Nawet wtedy zachował swój żal dla siebie.
Przemówiła więc miękko do każdego znas, ajej głos robił się coraz cichszy. Bliźniacy stali po obu jej stronach, nachylając się, jak swoje wzajemne odbicia, zoczami szarymi jak zimowe niebo, awłosami ciemnobrązowymi ilśniącymi niczym dojrzałe kasztany.
– Conorze, kochanie– powiedziała.–Czy pamiętasz wiersz ojeleniu iorle…?
Conor pokiwał głową, rysy jego drobnej twarzy były bardzo poważne.
– Opowiedz mi– wyszeptała.
– Moje stopy będą stąpać lekko jak jeleń wlesie–zaczął Conor, marszcząc brwi wskupieniu.–Mój umysł będzie czysty jak woda ze świętej studni. Moje serce będzie silne jak wielki dąb. Mój duch rozłoży orle skrzydła ipoleci naprzód. Oto droga prawdy.
– Dobrze– pochwaliła go.–Zapamiętaj go inaucz go swoją siostrę, kiedy będzie starsza. Czy możesz to zrobić?
Kolejne poważne skinienie głową.
– To niesprawiedliwe!– wybuchnął Cormack, zalewając się gniewnymi łzami. Objął ją ramionami za szyję imocno trzymał.–Nie możesz umrzeć! Nie chcę, żebyś umarła!
Pogłaskała go po włosach iuspokajała delikatnymi słowami, aConor przeszedł na drugą stronę łóżka, by ująć swego brata bliźniaka za rękę, aż wreszcie Cormack ucichł. Wtedy Diarmid uniósł Padriaka, by matczyne ramię mogło na chwilę objąć ich obu. Stojący obok jej poduszki Finbar był tak nieruchomy, że można było go przeoczyć. Patrzył wmilczeniu, jak matka żegna po kolei swoich synów. Do niego zwróciła się na końcu itym razem nie powiedziała nic, ale gestem nakazała mu wziąć kawałek rzeźbionego kamienia, który nosiła na szyi, izawiesić go na własnej. Finbar był wtedy niewiele większy od niemowlęcia, więc rzemyk zwisał mu aż do pasa. Zamknął swoją małą piąstkę na amulecie. Przy nim matka nie potrzebowała słów.
– Moja córka– wyszeptała wreszcie.–Gdzie moja Sorcha?
Wyszedłem izapytałem, aGruba Janis przyszła iułożyła nowonarodzone dziecię wramionach naszej matki, teraz już niemal zbyt słabych, by zacisnąć się wokół owiniętego wwełniane koce tobołka. Finbar przysunął się bliżej, małymi rączkami pomagając unieść ten kruchy ciężar.
– Moja córka będzie silna–rzekła matka. – Moc wniej jest silna, tak jak wwas wszystkich. Bądźcie wierni sobie samym isobie nawzajem, moje dzieci.
Wtedy zzamkniętymi oczami opadła zpowrotem na poduszkę, amy cicho wyszliśmy, więc nie doświadczyliśmy chwili jej odejścia. Zasadziliśmy nasionko wziemi, adrzewo obrało formę wjego wnętrzu izaczęło rosnąć. Ona odeszła, ale drzewo żyje. Przez to oddaje nam jej siłę, która jest siłą wszystkich żyjących rzeczy.
Mój ojciec miał zarówno sojuszników, jak i wrogów. Całe północne krainy zamieszkane były przez túath takie jak jego. Niektóre były duże, większość jednak o wiele mniejsza, a na czele każdego stali lordowie, utrzymujący chwiejny rozejm z nielicznymi sąsiadami. Daleko na południu, w Tarze, mieszkał Wysoki Król wraz ze swą małżonką, ale my, odizolowani w Siedmiorzeczu, nie doświadczaliśmy ich władzy, a oni nie interesowali się naszymi lokalnymi konfliktami. Sojusze zawierano przy stole rady, wzmacniano przez małżeństwa, a zrywano często przez spory o bydło i granice. Było sporo wypadów i kampanii, choć nie przeciwko naszym sąsiadom, którzy żywili wielki szacunek do mojego ojca. Istniała więc niepisana umowa, w myśl której jednoczyli się z ojcem przeciwko Brytom, Piktom i Wikingom, bo wszystkie te ludy o dziwnej mowie i barbarzyńskich zwyczajach zagrażały naszym brzegom. Najczęściej jednak zwracano się przeciw Brytom, którzy zrobili coś nie do pomyślenia i dotąd nie ponieśli za to kary.
Trudno mi było nie zauważać, że czasem ludzie mego ojca brali jeńców, lecz więźniów trzymano w zamknięciu i pilnowano z ponurą skutecznością, a żaden z moich braci nie chciał o nich mówić. Nawet Finbar. Było to dziwne, bo zwykle otwierał przede mną swój umysł, a ja nigdy nie chroniłam przed nim moich własnych myśli. Znałam jego smutki i radości. Razem z nim chłonęłam miejsca skąpane w słońcu i ciemną, mistyczną głębię naszego lasu, bicie serca bogini na pstrokatych ścieżkach i w świeżości wiosny. Ale nawet wtedy ukrywał przede mną pewną część siebie. Może już wtedy próbował mnie chronić. Dlatego też więźniowie pozostawali dla mnie zagadką. Nasz dom pełen był wysokich postaci w zbrojach, lakonicznych rozmów, pospiesznych przyjazdów i wyjazdów. Nawet kiedy ojciec wyjeżdżał – a nie było go przez większość roku – pozostawiał w Siedmiorzeczu silny garnizon pod żelazną kontrolą jego mistrza broni, Donala.
To było pierwsze oblicze domu; to bardziej swojskie grało drugorzędną rolę. Nasi słudzy dość efektywnie radzili sobie ze swoimi zadaniami, a ludzie w osadzie także spełniali swoje obowiązki: doglądali kamiennych murów, naprawiali strzechy, pracowali we młynie i mleczarni. Latem trzeba było przepędzać stada w wyższe rejony, by wykorzystać tamtejsze pastwiska; świniarze robili, co w ich mocy, by wyśledzić swoje zagubione w lesie zwierzęta, a kobiety miały wiele pracy przy przędzeniu i tkaniu. Nasz zarządca zachorował na febrę i umarł. Pod nieobecność ojca Conor przejął po nim finanse i rachunki. Powoli zaczynał zyskiwać władzę nad domem. W wieku szesnastu lat cechował się sprytem i powagą ponad swój wiek i wzbudzał zaufanie nawet u twardych żołnierzy. Dla wszystkich stało się jasne, że Conor nie był tylko skrybą. Gdy ojca nie było na miejscu, następowały niewielkie zmiany. Wieśniacy wystarczająco wcześnie otrzymywali odpowiednią dostawę suchego torfu na zimę. Przygotował dla mnie stanowisko do pracy i przydzielił mi do pomocy kobietę, która roznosiła chorym moje mikstury i wywary. Kiedy czarowny lud dopadł męża Madge Smallfoot i ten utopił się, skacząc do jeziora z wysokiej skały (stąd wzięła się nazwa Skok Smallfoota), to właśnie Conor znalazł dla kobiety miejsce u nas w kuchni, gdzie pracowała przy wyrabianiu ciasta i skubaniu kur. Może były to niewielkie zmiany, ale stanowiły dobry początek.
Tego roku Finbar nie wyruszył na jesienną kampanię. Mimo rozkazów ojca, pewnego jasnego, mroźnego poranka odjechali Liam i Diarmid, a także, ku jego radości, młody Cormack. Wezwanie do broni nadeszło wcześnie i nieoczekiwanie. Akurat bawili u nas goście, co zdarzało się rzadko: nasz najbliższy sąsiad – Seamus Rudobrody z Glencarnagh – i kilkoro jego domowników. Seamus był jednym z zaufanych ludzi ojca, jego najbliższym sojusznikiem, ale nawet on nie wszedłby do lasu bez należącej do mego ojca eskorty ludzi, którzy spotkali się z nim na jego własnej granicy i bezpiecznie przyprowadzili go do twierdzy Siedmiorzecza.
Seamus przywiózł swoją córkę, piętnastolatkę o bujnych włosach w kolorze tak samo zaskakującym jak u jej ojca. Lecz choć jej loki były ogniste, sama Eilis była cichą dziewczyną, pulchną i o różanych policzkach. Właściwie, w porównaniu do moich braci, wydawała mi się strasznie nudna. Nasi goście przebywali u nas już od około dziesięciu dni, a ponieważ Eilis nigdy nie chciała wspinać się na drzewa ani pływać w jeziorze, ani pomagać mi w warzeniu i robieniu zapasów, szybko znużyło mnie jej towarzystwo i zostawiłam ją samej sobie. Byłam zaskoczona, że chłopcy tak bardzo się nią zainteresowali, bo gdy już się odzywała, to jej słowa dotyczyły wyłącznie rzeczy ogólnych i powierzchownych. Z pewnością mało ich one obchodziły. A jednak Liam, Diarmid i Cormack cierpliwie oprowadzali ją po twierdzy i ogrodach, nachylali się z widoczną fascynacją, by dosłyszeć każde jej słowo. Brali ją za rękę, by pomóc jej zejść ze schodów, które ja pokonałabym kilkoma skokami.
Było w tym coś dziwnego i robiło się coraz dziwniej, choć teraz najbardziej zadziwia mnie fakt, że tyle czasu zajęło mi zrozumienie, co się dzieje. Po kilku pierwszych dniach Eilis ujawniła swoje preferencje i zaczęła spędzać większość czasu w towarzystwie Liama. A on, choć zawsze miałam go za najbardziej zajętego z braci, zawsze znajdywał dla niej czas. W jego dorosłej twarzy o twardych, wyrazistych, męskich rysach, zobaczyłam coś nowego. Było to ostrzeżenie, by bracia trzymali się z daleka. Dostosowali się do niego. Eilis poszła z Liamem na spacer do lasu, choć ze mną iść nie chciała. Siedziała skromnie przy stole, ale potrafiła wyczuć, kiedy Liam patrzył na nią swymi ciemnymi oczyma przez całą długość hałaśliwej sali. Nieśmiało spoglądała wtedy w górę, napotykała na moment jego spojrzenie i rumieniła się uroczo, po czym długie rzęsy ponownie przesłaniały jej niebieskie oczy. Ja jednak nadal nie byłam niczego świadoma, aż do pewnego wieczoru, kiedy ojciec zastukał w stół, by uciszyć zebranych.
– Moi przyjaciele! Moi dobrzy sąsiedzi!
Wśród gości zapadła cisza. Kielichy zawisły w połowie drogi do ust, a ja wyczułam atmosferę oczekiwania, jakby wszyscy prócz mnie wiedzieli, co zaraz powie ojciec.
– W tych trudnych czasach dobrze jest się razem weselić, pić i śmiać się, dzieląc się zbiorami z naszych pól. Niedługo, przy pełni księżyca, musimy ponownie wyruszyć na wyprawę, tym razem być może po to, by nasze brzegi już na zawsze stały się bezpieczne.
Rozległo się kilka gwizdów i krzyków poparcia, ale wszyscy wyraźnie czekali na coś jeszcze.
– Wszyscy jesteście mile widziani w mojej sali. Już dawno nie było tu takiej uczty. – Sposępniał na chwilę.
Seamus Rudobrody nachylił się ku niemu. Twarz miał zaczerwienioną.
– Dzięki, dobry z ciebie gospodarz, Columie, nikt w to nie wątpi – powiedział głosem, na który zdążyło już wpłynąć nasze piwo.
Eilis znowu się zarumieniła i wbiła wzrok w swój talerz. Kątem oka zobaczyłam, jak Cormack karmi paskami mięsa swoją sukę, Linn, która jakoś wcisnęła swoje długonogie cielsko pod stół. Bardzo niedbale przytrzymywał kąsek wołowiny czy drobiu pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym i chwilę później wyłaniał się wielki pysk z wąsami. Pysk znikał, a Cormack opierał pustą dłoń na brzegu stołu, patrząc w inną stronę, a na jego policzkach można było dostrzec delikatne dołeczki.
– Dlatego mówię wam: wypijmy zdrowie szczęśliwej pary! Niech ich związek będzie długi i owocny, na znak przyjaźni i pokoju między sąsiadami.
Coś mnie ominęło. Liam stał. Był blady, ale nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który wypłynął na jego zwykle tak poważną twarz. A potem chwycił Eilis za rękę, a ja wreszcie zobaczyłam, jak tych dwoje na siebie patrzy i zrozumiałam, co to oznacza.
– Żonaty? Liam? – powiedziałam do nikogo w szczególności. – Z nią?
Ale wszyscy śmiali się i pokrzykiwali, nawet mój ojciec wyglądał na prawie zadowolonego. Zobaczyłam też, jak stary pustelnik, ojciec Brien, rozmawia półgłosem z Liamem i Eilis. Zachowałam swoje poczucie krzywdy dla siebie i wymknęłam się z sali, z dala od pochodni, świec i hałasu, do mojej własnej pracowni. Ale nie po to, by pracować. Usiadłam w niszy okiennej, mając pojedynczą świecę za towarzyszkę, i wpatrywałam się w ciemność kuchennego ogrodu. Mrok rozświetlało zaledwie kilka gwiazd oraz skrawek księżyca. Powoli zaczęłam dostrzegać znajome kształty w ogrodzie, choć znałam go tak dobrze, że widziałabym go nawet w całkowitej ciemności. Miękki, zielono-niebieski piołun, który odpędza insekty; żółte końcówki wzburzonego wrotyczu; delikatna, szara lawenda o pięknych, fioletowych i niebieskich szpicach; nierówne, kamienne ściany okryte miękką powłoką zieleni w miejscach, gdzie wspiął się na nie stary bluszcz. Te i wiele innych roślin. A za mną, na półkach, ich olejki i esencje błyszczały w butelkach, słojach i tyglach, czekały, by leczyć i uśmierzać ból. Ich wysuszone liście i kwiaty wisiały nade mną w schludnych pęczkach. W powietrzu unosił się delikatny zapach lekarstw. Wzięłam kilka głębokich oddechów. Było bardzo zimno. Stara peleryna, którą wieszałam zwykle na haczyku za drzwiami, pomogła nieco, ale chłód i tak przenikał mnie do szpiku kości. Najlepsze dni lata już się skończyły.
Musiałam długo tak siedzieć, zziębnięta, pośród moich prywatnych rzeczy działających na mnie uspokajająco. Coś się kończyło, a ja tego nie chciałam. Ale nic nie można było na to poradzić. Nie mogłam powstrzymać łez, spływały cicho po policzkach, a ja nawet ich nie ocierałam. Po jakimś czasie na kamiennej ścieżce w ogrodzie rozległy się kroki i ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Oczywiście przyszedł któryś z braci. Cała nasza siódemka była sobie tak bliska, że nawet najdrobniejsze skaleczenie nie pozostawało niezauważone, żadna uraza nie zostawała zignorowana, niezależnie od tego, czy była prawdziwa czy wymyślona, a każda krzywda musiała spotkać się z pocieszeniem.
– Sorcho? Mogę wejść?
Myślałam, że to będzie Conor. Ale przyszedł mój drugi brat, Diarmid; pochylił się, by przejść pod łukiem drzwi, po czym wkroczył do pokoju i rozsiadł się na długiej ławie niedaleko mojego okna. Migoczący płomień świecy ukazywał mi jego twarz w ostrym światłocieniu: młodsza wersja Liama, podłużna, o prostym nosie i pełniejszych ustach, tak skłonnych do szelmowskiego uśmiechu. Teraz jednak Diarmid był poważny.
– Powinnaś przyjść z powrotem – oznajmił tonem, z którego wyczytałam, że jego samego nie obchodzą żadne uprzejmości. – Zauważono twoją nieobecność.
Przełknęłam ślinę i otarłam mokre policzki brzegiem starej peleryny. Wydawało mi się, że czułam raczej gniew, nie żal.
– Dlaczego rzeczy muszą się zmieniać? – zapytałam ze złością. – Dlaczego nie możemy pozostać tacy sami? Liam był całkiem szczęśliwy, zanim… On jej nie potrzebuje.
Muszę przyznać, że Diarmid wcale się ze mnie nie śmiał. Wyprostował oparte o podłogę nogi i głęboko się zamyślił.
– Liam jest już mężczyzną – powiedział po chwili. – A mężczyźni się żenią, Sorcho. Będzie miał tu wiele obowiązków… w których żona może mu pomóc.
– Ma nas – protestowałam zaciekle.
Wtedy Diarmid się uśmiechnął, ukazując dołeczki, które nie ustępowały urokiem tym w policzkach Cormacka. Kazało mi się to zastanowić, dlaczego Eilis nie wybrała jego zamiast Liama.
– Posłuchaj mnie, Sorcho. Nieważne gdzie jesteśmy ani co robimy, nasza siódemka zawsze będzie razem. Dla siebie nawzajem zawsze pozostaniemy tacy sami. Ale dorastamy, a dorośli ludzie zawierają małżeństwa i wyprowadzają się, wpuszczają do swojego życia innych. Pewnego dnia ty też tak zrobisz.
– Ja! – zdumiałam się.
– Musisz to wiedzieć. – Przysunął się bliżej i wziął mnie za rękę, a ja zauważyłam, że jego własne dłonie są duże i szorstkie: męskie. Miał już siedemnaście lat. – Ojciec ma już plany co do twojego zamążpójścia za kilka lat, a wtedy bez wątpienia wyjedziesz, by zamieszkać z rodziną swojego męża. Nie wszyscy tutaj pozostaniemy.
– Wyjechać? Ja nigdy nie opuszczę Siedmiorzecza! To mój dom! Prędzej umrę, niż stąd odjadę!
Moje oczy ponownie wypełniły się łzami. Wiedziałam, że zachowuję się głupio. Nie byłam aż tak naiwna, by nie mieć pojęcia o małżeństwach, sojuszach i o tym, czego po nas oczekiwano. Po prostu nagły cios w postaci zaręczyn Liama spowodował u mnie szok. Mój świat się zmieniał, a ja nie byłam na to gotowa.
– Rzeczy się zmieniają, Sorcho – powiedział ponuro Diarmid. – I to nie zawsze tak, jak tego chcemy. Nie wszyscy życzylibyśmy sobie, by Eilis należała do Liama. Ale tak właśnie jest i musimy to zaakceptować.
– Dlaczego on w ogóle chce się z nią ożenić? – zapytałam dziecinnie. – Jest taka nudna!
– Liam jest mężczyzną – oznajmił stanowczo Diarmid, najwyraźniej odsuwając na bok swoje żale. – A ona jest kobietą. Ich małżeństwo zostało zaaranżowane już jakiś czas temu. Mają szczęście, że się sobie spodobali, bo przyrzeczono ich sobie bez względu na to. Będzie dla niego dobrą żoną.
– Nigdy nie będę miała zaaranżowanego małżeństwa – stwierdziłam zaciekle. – Nigdy. Jak można spędzić całe życie z kimś, kogo się nienawidzi albo z kim się nie rozmawia? Wolałabym raczej w ogóle za nikogo nie wychodzić.
– I zostać staruchą w chatce pełnej wywarów i ziół? – Wyszczerzył się. – Cóż, jesteś do tego wystarczająco brzydka. Właściwie już widzę, jak dostajesz zmarszczek, babciu!
Uderzyłam go w ramię, ale uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Przytulił mnie szybko, wystarczająco mocno, bym znowu nie zalała się łzami.
– Chodź – powiedział. – Przemyj twarz, rozczesz włosy i wracajmy jeszcze na chwilę na biesiadę. Liam się zmartwi, jeśli będziesz się boczyć przez całą noc. Potrzebuje twojej akceptacji, więc lepiej włóż w to trochę serca.
Nie tańczyłam na ich zaręczynach, ale przeszłam pomiędzy zebranymi ludźmi, pocałowałam Eilis w różany policzek i powiedziałam Liamowi, że cieszę się jego szczęściem. Zaczerwienione oczy zdradziły pewnie moje prawdziwe uczucia, ale Liam chyba tego nie zauważył, bo wypił już więcej piwa, niż był przyzwyczajony, a pomieszczenie spowijał dym i blask pochodni. Przypatrywali mi się za to inni bracia: Diarmid z serdecznością, przynosząc mi miodu i upewniając się, że nie pozostaję zbyt długo sama; Conor nieco surowo, jak gdyby bardzo dobrze rozumiał moje samolubne myśli. Padriac i Cormack starali się jak najlepiej wykorzystać te rzadkie odwiedziny kobiet z innego domu, więc skupiali się na tańcach z najładniejszymi pannami towarzyszącymi Eilis. Sądząc po ilości chichotów i mrugnięć, młody wiek moich braci nie przeszkadzał im w zdobyciu popularności. Tymczasem Finbar pogrążył się w rozmowie ze starym, siwowłosym wojownikiem Rudobrodego.
Mój ojciec był zrelaksowany. Dawno go takiego nie widziałam. Otwarcie domu na przyjęcie gości musiało wiele go kosztować, ale było konieczne dla zawarcia strategicznego sojuszu z sąsiadem. Ojciec obserwował mój powrót, a kiedy zajęłam się rozmową ze starszą przyzwoitką Eilis, nagrodził użyteczność tego działania aprobującym skinieniem głowy. Pomyślałam gorzko, że najwyraźniej Eilis była taką córką, jakiej on sam by sobie życzył. Posłusznym, delikatnym i słodkim stworzeniem, pozbawionym własnego zdania. Cóż, tej nocy i ja mogłam grać taką rolę, dla dobra Liama, ale niech nie myśli, że potrwa to chociaż chwilę dłużej.
Noc trwała. Lały się miód i piwo, pojawiały się kolejne tace z jedzeniem. Zadbano o wszystko, co najlepsze: pieczone prosię, miękki pszenny chleb, przyprawione owoce i aksamitne sery z owczego mleka. Było jeszcze więcej muzyki i tańców. Muzykanci przybyli z domostwa Seamusa i werwą nadrabiali brak subtelności. Mężczyzna grający na bębnie miał ramiona jak kowal, a dudziarz nie żałował sobie miodu. Hałas tupiących stóp, gwizdów i nawoływań był tak głośny, że dopiero po kilku minutach goście zauważyli zamieszanie przy głównych drzwiach, szczęk metalu i krzyki. Odgłosy zabawy powoli ucichły, a tłum rozstąpił się, by przepuścić grupkę wojowników, nadal w zbrojach do jazdy i z obnażonymi mieczami. Podeszli do krzesła ojca, prowadząc pomiędzy sobą jeńca, którego twarzy nie zdołałam dostrzec, chociaż zauważyłam, że jego włosy, trzymane w uścisku żelaznej rękawicy, zalśniły w blasku pochodni niczym szczere złoto.
– Lordzie Columie! – zagrzmiał kapitan. – Z przykrością przerywam tę uroczystość.
– Rzeczywiście – odrzekł mój ojciec swoim najbardziej lodowatym tonem. – Musisz mieć sprawę doprawdy niecierpiącą zwłoki, żeby usprawiedliwić takie najście. Z czym przybywasz? Mam gości.
Nie był zadowolony z zamieszania, ale jego ręka powędrowała do miecza przy pasie. Lord Colum dobrze znał swoich ludzi. Nie ryzykowaliby jego gniewu bez powodu. Jego natychmiastowa czujność wskazywała, jak doskonałym był żołnierzem. Siedzący obok niego Seamus Rudobrody rozpierał się na krześle, uśmiechając się błogo sam do siebie. Najwyraźniej pozwolił sobie tej nocy na nieco zbyt wiele, ale gospodarz nadal był całkowicie trzeźwy.
– Jak widzisz, mój panie, przyprowadziliśmy jeńca. Znaleźliśmy go na północnym brzegu jeziora. Był sam. Ale z pewnością w pobliżu musi być więcej jemu podobnych. Lordzie Columie, to nie jest najemnik.
Nastąpiło gwałtowne poruszenie i żołnierz zamilkł, kiedy jeniec szarpnął się w krępujących go więzach. Ludzie pchali się, by lepiej widzieć, ale ja w tym naporze ciał dostrzegałam jedynie złoty połysk włosów pojmanego mężczyzny i wielką pięść rycerza, który za nie trzymał, a także postawę, jaką przyjął więzień. Był wyprostowany, jakby tylko on liczył się na tym świecie.
Zanurkowałam pod kilkoma ramionami i przepchnęłam się obok grupki szepczących dziewcząt. Wspięłam się na długą ławę okalającą wielką salę. Stamtąd niepewnie weszłam na gzyms filaru, zyskując nieprzysłonięty niczym widok nad głowami pomrukującego, wyciągającego szyje tłumu. Najpierw zobaczyłam Finbara, zastygłego na filarze po przeciwległej stronie. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po mnie i spoczęło na więźniu.
Twarz jeńca była mocno posiniaczona. Krwawił z rozbitego nosa, a błyszczące pasma włosów były splątane i pozlepiane na czole potem i krwią. Poniżej błyszczały oczy, niczym żarzące się węgle, wpatrzone w mojego ojca. Ten człowiek był młody i ranny, płonęła w nim desperacka nienawiść. Był pierwszym Brytem, jakiego kiedykolwiek widziałam.
– Kim jesteś i jaki jest twój cel? – zapytał władczo ojciec. – Mów natychmiast, bo przysięgam, że milczenie nie przyniesie ci nic dobrego. Dla takich jak ty mamy tylko śmierć, bo jest tylko jeden cel, jaki możecie mieć na naszych ziemiach. Kto cię tu przysłał?
Młody mężczyzna wyprostował się jeszcze bardziej, celowo szarpiąc liny, którymi związano mu z tyłu ręce. Z zadziwiającą precyzją splunął prosto pod nogi mego ojca. Jeden z ludzi trzymających więźnia natychmiast naciągnął linę, mocniej wykręcając mu ramiona, a drugi z całej siły uderzył go w twarz pięścią w kolczej rękawicy, zostawiając czerwony ślad na jego ustach i policzku. W oczach młodego mężczyzny rozbłysły pogarda i furia, ale zacisnął usta i milczał. Ojciec zerwał się na nogi.
– To nie jest widok dla dam i nie powinien mieć miejsca w sali biesiadnej – oznajmił. – Być może czas zakończyć uroczystość. – Potoczył spojrzeniem po pomieszczeniu, jednocześnie dziękując i żegnając się z gośćmi. – Żołnierze, bądźcie gotowi wyruszyć jutro wczesnym rankiem. Najwyraźniej nasza wyprawa nie może czekać do pełni. Tymczasem zobaczmy, co ma nam do powiedzenia nasz niechciany gość. Niech zostaną moi kapitanowie, reszta może odejść. Drodzy goście, żałuję, że nasza uczta zakończyła się tak szybko.
Cały dom natychmiast przeszedł w tryb przygotowań do kampanii wojennej. Pojawili się słudzy, zniknęły butelki, kielichy i półmiski. Eilis wraz ze swymi dziewczętami do towarzystwa pospiesznie wróciła do swoich kwater. Seamus opuścił pomieszczenie zaraz potem. Po chwili w sali pozostał jedynie ojciec oraz kilku jego najbardziej zaufanych ludzi. Gdzieś w czasie tego zamieszania wyprowadzono jeńca, nadal milczącego i płonącego z wściekłości. Jeśli jego strażnikom wydano jakieś instrukcje, to ich nie słyszałam.
A tymczasem Finbar i ja tkwiliśmy po obu stronach sali, kryjąc się w ciemności, co obydwoje doskonale potrafiliśmy. Nie umiem wyjaśnić, czemu zostałam, ale oto pojawił się wzór, który miał ukształtować nasze losy. Tego jednak nie byłam świadoma.
– …już tutaj, tak blisko. To znaczy, że mają wystarczająco wiele informacji o naszych pozycjach, by być prawdziwym zagrożeniem dla…
– …zniszczyć ich, i to szybko, zanim ta informacja…
– To bardzo ważne, żeby zaczął mówić. – Głos ojca brzmiał władczo. – Powiedz im to. I musi przemówić dzisiaj, bo szybkość działania jest tu kluczowa. Wyruszamy o świcie. Powiedz swoim ludziom, by spali, póki mogą, a potem sprawdź ich gotowość. – Odwrócił się do jednego ze starszych mężczyzn. – Nadzoruj przesłuchanie, ale upewnij się, że utrzymają więźnia przy życiu. Taki jeniec może być cennym zakładnikiem, kiedy już spełni swoje zadanie. Widać, że nie jest zwykłym żołnierzem. Może nawet jest spokrewniony z panującymi w Northwoods. Powiedz swoim ludziom, żeby byli ostrożni.
Mężczyzna przytaknął i wyszedł z sali, a pozostali wrócili do planowania ataku. Odrobinę współczułam Liamowi. Ledwie się zaręczył, a już wyjeżdżał na kampanię. Może tak właśnie wyglądało życie, kiedy było się mężczyzną, ale wydawało mi się to niesprawiedliwe.
– Sorcho!
Szept tuż za mną sprawił, że niemalże krzyknęłam, zdradzając swoją kryjówkę. Finbar pociągnął mnie za rękaw i wyprowadził mnie w milczeniu na dziedziniec.
– Nie podkradaj się tak do mnie! – zasyczałam.
Szybko mnie uciszył, kładąc mi palce na ustach; nie odezwał się, dopóki nie zniknęliśmy za rogiem i dopóki nie sprawdził, że w zasięgu słuchu nikogo nie ma.
– Potrzebuję twojej pomocy – wyszeptał. – Nie chciałem cię o to prosić, ale sam nie dam rady tego zrobić.
– Czego? – Natychmiast się zainteresowałam, choć nie miałam najmniejszego pojęcia, o czym mówi.
– Teraz nie możemy za wiele zrobić – powiedział – ale może zdołamy go stąd wydostać rano, jeśli dasz mi to, czego potrzebuję.
– Co? – zapytałam. – Co masz na myśli?
– Truciznę – odrzekł Finbar.
Poprowadził mnie pospiesznie przez łukowate przejście do ogrodów. Oboje potrafiliśmy poruszać się szybko i cicho w każdym terenie; to jedna z zalet dorastania półdziko. Posiadaliśmy sporo niecodziennych umiejętności.
Kiedy dotarliśmy do mojej pracowni i zaryglowaliśmy zarówno zewnętrzne, jak i wewnętrzne drzwi, zmusiłam Finbara, by usiadł i wszystko mi wytłumaczył. Nie chciał tego zrobić. Na jego twarzy zagościł ten uparty wyraz, który widywałam u niego, gdy musiał podzielić się bolesną lub krzywdzącą prawdą. Jedyną umiejętnością, której żadne z nas nigdy nie opanowało, była sztuka kłamstwa.
– Musisz mi wyjaśnić – powiedziałam. – Nie możesz, ot tak, poprosić o truciznę i zamilknąć. I tak wiem, co myślisz. Mam już dwanaście i pół roku, Finbarze. Jestem wystarczająco dorosła, byś mi zaufał.
– Ufam ci, Sorcho. Nie o to chodzi. Po prostu jeśli mi teraz pomożesz, to także zaryzykujesz, poza tym to…
Znowu nawijał na palce końcówki włosów. Urwał w pół słowa, ale ja byłam dostrojona do jego myśli, których przez chwilę nie chronił. W ciemności cichego pokoju odebrałam przerażający przebłysk płonącego paleniska oraz pogruchotanego, płonącego ciała i usłyszałam krzyk mężczyzny. Zadrżałam i szarpnęłam się do tyłu. Spojrzeliśmy sobie w oczy, przerażeni wizją, którą się podzieliliśmy.
– Jakiego typu trucizna? – zapytałam niepewnym głosem, po omacku szukając hubki, by zapalić świecę.
– Nie taka, żeby zabić. Ale dość mocna, by dorosły mężczyzna spał do rana. I tyle, by starczyło dla czterech. Musi mieć dobry smak, by wypili ją z kufla z piwem i nie dostrzegli różnicy. I potrzebuję jej przed wschodem słońca, Sorcho. Wcześnie jedzą śniadanie, a strażnicy zmieniają się w połowie poranka. Ledwie starczy czasu. Wiesz, jak zrobić taki napar?
Przytaknęłam niechętnie w ciemności. Nasza dwójka nie musiała się widzieć inaczej niż umysłem, by się rozumieć.
– Będziesz musiał mi powiedzieć – odezwałam się powoli. – Powiedz mi, po co. Chodzi o niego, prawda? O tego więźnia?
Świeca zamigotała, a ja osłoniłam ją ręką. Było już bardzo późno, długo po północy, ale na zewnątrz nadal było słychać przyciszone odgłosy krzątaniny. Prowadzono konie, ostrzono broń, zbierano prowiant. Już teraz przygotowywali się do wyjazdu o świcie.
– Widziałaś go – powiedział Finbar cicho, ale z naciskiem. – To tylko chłopak.
– Starszy od ciebie – zauważyłam. – Według mnie ma przynajmniej szesnaście lat.
– Dość dorosły, by umrzeć za sprawę – rzekł mój brat, a ja czułam, jak bardzo był spięty, jak determinacja popychała go, by naprawił to, co było niewłaściwe.
Gdyby można było zmienić świat samą tylko siłą woli, to Finbar z pewnością by tego dokonał.
– Co mam zrobić? Uśpić tego Bryta? – Przeglądałam moje półki w słabym świetle świecy. To, czego szukałam, było starannie ukryte.
– Trzymał język za zębami. I dalej będzie, jeśli dobrze go oceniłem. A to będzie go słono kosztować. Może i jest Brytem, ale zasługuje na szansę, by odzyskać wolność – stwierdził poważnie Finbar. – Twój wywar może mu ją kupić. Nie da się oszczędzić mu bólu. Na to już za późno.
– Jakiego bólu?
Prawdopodobnie znałam już odpowiedź na własne pytanie, ale mój umysł odmawiał wyciągnięcia wniosków z otrzymanych wskazówek i zaakceptowania czegoś tak oburzającego.
– Wywar jest dla strażników – powiedział niechętnie Finbar. Wyraźnie chciał, bym wiedziała jak najmniej. – Po prostu go uwarz. Ja zrobię resztę.
Moje dłonie prawie automatycznie odnalazły pakunek. Pokrzyk, użyty z umiarem i zmieszany z kilkoma innymi konkretnymi ziołami, powodował głęboki sen i niewiele efektów ubocznych. Sekret tkwił w dokładnym dobraniu dawki. Za dużo, a ofiara nigdy się nie obudzi. Znieruchomiałam, położywszy na kamiennym blacie suszone jagody.
– O co chodzi? – zapytał Finbar. – Czemu zwlekasz? Sorcho, muszę mieć pewność, że to zrobisz. I muszę już iść. Są jeszcze inne rzeczy do załatwienia.
Stał już, chcąc wyjść, planując już dalszą część strategii.
– Co oni mu zrobią, Finbarze?
Zpewnością nie… Zpewnością nie to, co widziałam wtym przebłysku wizji, która wzbudziła we mnie taką odrazę.
– Słyszałaś ojca. Powiedział, żeby utrzymali go przy życiu. Wystarczy, że ja się tym martwię, Sorcho. Ty po prostu przygotuj wywar. Proszę.
– Ale jak ojciec mógł…
– Po jakimś czasie to proste – odrzekł Finbar. – To część treningu. Uczą cię, by nie patrzeć na wroga jak na prawdziwego człowieka. Jest przedstawicielem niższej rasy, określają go jego przekonania. Uczysz się robić z nim to, czego potrzebujesz do osiągnięcia swego celu, naginasz go do swojej woli. – Wyczuł moje przerażenie. – Nie martw się, Sorcho. Tym razem ty i ja możemy go uratować. Zrób to, o co proszę. I zostaw mi resztę.
– Co masz zamiar zrobić? I co będzie, jak ojciec się dowie?
– Za dużo pytań! Nie zostało nam wiele czasu… Czy możesz po prostu to zrobić?
Odwróciłam się do niego, obejmując się ramionami. Prawdę mówiąc, drżałam – i to nie tylko z zimna.
– Wiem, że nie kłamiesz, Finbarze. Nie mam wyboru, muszę uwierzyć w to, co mi powiedziałeś. Ale jeszcze nigdy nikogo nie otrułam. Jestem uzdrowicielką.