Córka żelaznego smoka. Smoki Babel - Michael Swanwick - ebook

Córka żelaznego smoka. Smoki Babel ebook

Swanwick Michael

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Córka żelaznego smoka

„W dniu, gdy dzieci spotkały się, by uknuć śmierć nadzorcy, w głowie dziewczynki-podmieńca zrodziła się decyzja, by ukraść smoka i uciec. Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedziała”.

Tymi słowy Michael Swanwick wprowadza nas w niezwykłą krainę najmroczniejszej fantasy, erotycznych snów i przemysłowych czarów – równając się skoncentrowaną siłą i unikatowością wizji ze swoim nagrodzonym Nebulą arcydziełem "Stacje przypływu".

Jane jest ludzkim podrzutkiem dojrzewającym w świecie pełnym przemocy i potworów. Maltretowana i dręczona, trudzi się obok trolli, krasnoludów, zmienników i fejów w ciemnych, styksowych czeluściach fabryki parowych smoków. Pomaga budować gigantyczne, czarne, żelazne maszyny, za pomocą których elfi władcy świata prowadzą wojny. Mała Jane perspektywy ma ponure, a przyszłość wydaje się pozbawiona nadziei – póki zimny, choć kuszący wewnętrzny głos nie naszepcze jej o górskich jeziorach, jesiennych gwiazdach… i wolności.

Głos prowadzi ją do smoka ze złomowiska – starego, zepsutego, utrzymywanego przy życiu przez nienawiść i ciągle niezaspokojoną żądzę krwi. Obiecuje Jane, że pomoże jej uciec, jeśli ona w zamian pomoże mu odzyskać możliwość latania. Lecz za bramami fabryki czają się niewypowiedziane cuda i okropności – prawdziwe imię jest tam bronią, a erotyczne pokusy tylko czekają, by zdeprawować młodą dziewczynę zahartowaną przez okrutne życiowe niesprawiedliwości.

Bystry umysł, upodobanie i talent do kradzieży pomagają Jane się utrzymać podczas osobliwej i mozolnej podróży, od niewolnicy do studentki, od alchemiczki po mścicielkę – a jednocześnie narkotyki i sny przenoszą ją na krótkie wycieczki w skradzioną rzeczywistość. Przez cały ten czas, w cieniach czyha smok – wypełnia jej głowę brutalnymi wizjami, wciąga w siatkę nieodgadnionych spisków i niewidzialnych sił. Na koniec, owładnięty przez niego podrzutek stawi czoło siłom, które od zawsze rządzą jej światem.

Smoki Babel

„Ostatnio nie czytam zbyt wiele fantasy, ale wróciłbym do niej w jedną babelową minutę, gdyby tylko pojawiało się więcej takich książek, jak ta: eleganckich, erudycyjnych, przewrotnie zabawnych, pełnych wyrachowania, współczucia, dynamiki, zdolnych przebić się przez wyświechtane konwencje i sentymentalizm, stanowiących cios przywracający gatunkowi jego pierwotną moc”.

- Locus

„Swanwick gładko łączy zaawansowaną technologię z magią, przedstawiając nam szeroki wachlarz wspaniałych konceptów, fascynujących dygresji i pełnych wigoru bohaterów. Język jego prozy bez wysiłku przeskakuje pomiędzy elfim wyrafinowaniem a złodziejskim slangiem, tworząc oszałamiający literacki gulasz. To nowoczesna fantasy u szczytu formy, która powinna bardzo spodobać się fanom 'Chłopaków Anansiego' Neila Gaimana oraz China’y Miéville’a.

- Publishers Weekly

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 949

Oceny
3,5 (20 ocen)
3
9
3
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlicjaAmi

Całkiem niezła

Fantastyka dla lubiących większe wyzwania.Nie przeczytałam do końca więc moja ocena nie jest do końca uzasadniona.Co mogę napisać z czystym sumieniem o tej książce...Skomplikowana historia i przedstawiony w nich świat,ciekawa, ale jak dla mnie zbyt rozbudowana i pogmatwana.Czytanie jej męczyło;tak wiele było dla mnie niezrozumiałe i może z czasem nabiera to większego sensu,jednak ostatecznie poddałam się.
00
Emi-book

Z braku laku…

Podbijam opinie czytelników poniżej. Przez książkę przebrnęłam na siłę, ku końcowi rozumiałam coraz mniej, było coraz dziwniej, wręcz miałam wrażenie, że autor był pod wpływem czegoś, kiedy to pisał. Na końcu nic się nie wyjaśniło. Zamknęłam z poczuciem straconego czasu.
00
Dotmagia
(edytowany)

Z braku laku…

Zainwestowałem trochę czasu w tę książkę i szkoda mi ją porzucać przed zakończeniem, a jednak... Tak jak na początku opowieść była ciekawa i intrygująca, tak wraz z postępem w lekturze książka stała się coraz bardziej zagmatwana. Od pewnego momentu przestałem rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, a dalsze czytanie wymagało ode mnie coraz więcej wysiłku, dając jednocześnie coraz mniej satysfakcji. Dlatego przerwałem.
00
monk65

Nie polecam

Jednym slowem: Grafomania
00

Popularność




Córka żela­znego smoka

Dla Tess Kis­sin­ger i Boba Wal­tersa, któ­rzy nie podej­rze­wali, że kradnę im część fabuły.

Podzię­ko­wa­nia

Autor jest wdzięczny Gre­gowi Fro­stowi, za słowa zachęty, wska­zówki i dostrze­że­nie, jak ważną posta­cią jest chłop­cień; Bobowi i Tess, za brudne szcze­góły powstań i rela­cji mię­dzy­ludz­kich; Susan Dug­gan, za pomoc w poru­sza­niu się po Penn; dok­to­rowi Davi­dowi van Dyke’owi, za poznie­kształ­caną przeze mnie che­mię fizyczną oraz elek­tryczne ogórki kiszone; Gard­ne­rowi i Susan, za kiboli; Janet Kagan, za pomoc przy fran­cu­skich neo­lo­gi­zmach; Dafyd­dowi ab Hugh, za cel­tyc­kie słowa, które i tak wylą­do­wały na pod­ło­dze pod sto­łem mon­ta­żo­wym; Gail Roberts, za nawią­za­nia do Dic­kensa; Eli­za­beth Wil­ley, za ufun­do­wa­nie uczel­nia­nego caril­lonu oraz jed­nej z łazie­nek; Lucii St. Clair Rob­son, za Roz­ru­chy Gor­dona oraz skar­bonkę mię­dzy nogami, a Seanowi, za jego liczne prze­my­śle­nia. Ubez­pie­cze­nie zdro­wotne oraz wspar­cie emo­cjo­nalne zapew­niło mi nato­miast sty­pen­dium z M.C. Por­ter Endow­ment for the Arts.

I

W dniu, w któ­rym dzieci spo­tkały się, by uknuć śmierć nad­zorcy, w gło­wie dziew­czynki-pod­mieńca zro­dziła się decy­zja, by ukraść smoka i uciec. Wtedy jed­nak jesz­cze o tym nie wie­działa.

Odkąd pamię­tała, miesz­kała w fabryce paro­wych smo­ków. Co rano pro­wa­dzono ją razem z innymi mło­do­cia­nymi przy­pi­sań­cami z inter­natu w Budynku 5 do sto­łówki na śnia­da­nie, które ledwo miała czas prze­łknąć przed pracą. Zwy­kle przy­dzie­lali ją do hali obróbki cylin­drów, do pole­ro­wa­nia, cza­sem jed­nak szła do Budynku 12, gdzie kon­tro­lo­wano i sma­ro­wano czarne żela­zne ciel­ska, przed prze­wie­zie­niem do hali mon­tażu koń­co­wego. Kanały w ich wnętrz­no­ściach były dla doro­słego zbyt cia­sne. Musiała się wczoł­gać do tych ciem­nych przejść, prze­trzeć wszystko, a potem nasma­ro­wać. Pra­co­wała do zachodu słońca, a cza­sem dłu­żej, jeśli aku­rat było zamó­wie­nie na szcze­gól­nie waż­nego smoka.

Miała na imię Jane.

Naj­gor­sza praca była w odlew­niach: latem pano­wało tam pie­kło jesz­cze zanim metal polał się do form, waląc falą żaru jak pię­ścią, zimą śnieg zawie­wał przez powy­bi­jane okna, a pod­łogę zaście­łała szara maź. Pra­co­wali tam puka­cze i knu­ro­głowi, ogo­rzałe kosmate stwory, stale mil­czące, poczer­niałe i umię­śnione, o zło­wro­gich, prze­krwio­nych oczach i inte­li­gen­cji, która, nara­żona przez dzie­się­cio­le­cia na magiczne ognie i zimną stal, spa­liła im się na żużel. Jane bała się ich jesz­cze bar­dziej niż roz­to­pio­nych metali, które prze­le­wali, i bru­tal­nych machin, przy któ­rych pra­co­wali.

Któ­re­goś dnia o zmierz­chu wró­ciła z poma­rań­czo­wej kuźni zbyt chora, by coś jeść, owi­nęła się cia­sno cien­kim kocy­kiem i natych­miast zasnęła. Sny miała poplą­tane: bez prze­rwy pole­ro­wała metal, ściany łomo­tały, a pod­łogi śmi­gały w górę jak tłoki gigan­tycz­nego sil­nika. Ucie­kła od nich i scho­wała się pod łóż­kiem, wczoł­gała do sekret­nej kry­jówki mię­dzy ścia­nami, gdzie ukry­wała się, gdy była mniej­sza, przed drob­nymi okru­cień­stwami Koguta. Jed­nakże Kogut poja­wił się tam na samą myśl, recho­tał zło­śli­wie i machał jej przed nosem ropu­chą bez nogi. Gonił ją pod­ziem­nymi chod­ni­kami, pod gwiaz­dami, przez kotłow­nie i warsz­taty.

Wizje się usta­bi­li­zo­wały. Bie­gła w pod­sko­kach przez świat zie­lo­nych traw­ni­ków i ogrom­nych prze­strzeni, dziw­nie zna­jomy – wie­działa, że to musi być Dom. Czę­sto jej się śnił. Byli tam ludzie, któ­rzy o nią dbali i dawali jej tyle jedze­nia, ile tylko chciała. Ubra­nie miała czy­ste i nowe, nikt nie zmu­szał jej do dwu­na­sto­go­dzin­nej pracy w warsz­ta­cie. Miała wła­sne zabawki.

Potem jed­nak, jak zawsze, sen pociem­niał. Ska­kała przez ska­kankę pośrodku ogrom­nego traw­nika, gdy jakiś wewnętrzny zmysł poin­for­mo­wał ją o obec­no­ści intruza. Ota­czały ją nudne białe domy – mimo to, wra­że­nie, że przy­pa­truje się jej jakaś zło­śliwa, inte­li­gentna istota, sta­wało się coraz sil­niej­sze. Złe siły cza­iły się pod dar­nią, sku­piały za każ­dym drze­wem, kuliły pod każ­dym kamie­niem. Opu­ściła ska­kankę na stopy, rozej­rzała się ze zdzi­wie­niem i wykrzyk­nęła imię, któ­rego potem nie pamię­tała.

Niebo roz­warło się.

– Wsta­waj, ty flejo! – syk­nął nie­cier­pli­wie Kogut. – Zbie­ramy się. Musimy posta­no­wić, co ze Szczu­dła­kiem.

Jane zerwała się z biją­cym ser­cem. Mimo że była dez­orien­to­wana po nagłym prze­bu­dze­niu, cie­szyła się, że ucie­kła z tego snu, jed­no­cze­śnie żału­jąc, że go stra­ciła. Oczy Koguta były jak dwa uno­szące się w mroku zimne odbla­ski księ­życa. Klę­czał na jej posła­niu, napie­rał na nią kości­stymi kola­nami. Oddech pach­niał mu wią­zową korą i sple­śnia­łymi liśćmi.

– Prze­suń się, co? Ciśniesz mnie w żebra.

Kogut wyszcze­rzył się i uszczyp­nął ją w rękę.

Ode­pchnęła go. I tak jed­nak cie­szyła się, że go widzi. Wypra­co­wali coś w rodzaju szorst­kiej przy­jaźni, a Jane zdała sobie z cza­sem sprawę, że pod tą pychą i bez­myśl­no­ścią Kogut jest w grun­cie rze­czy cał­kiem sym­pa­tyczny.

– A co mamy posta­no­wić z tym Szczu­dła­kiem?

– Nie wia­domo, dopiero będziemy gadać, głu­pia!

– Zmę­czona jestem – burk­nęła Jane. – Pra­co­wa­łam długo i nie mam ochoty na te wygłupy. Jak mi nie powiesz, idę spać dalej.

Twarz mu pobie­lała, zaci­snął pięść.

– Co to ma być, bunt? Ja tu rzą­dzę. Robisz, co mówię i kiedy mówię, dla­tego że to ja mówię. Jasne?

Przez chwilę mie­rzyli się spoj­rze­niami. Był fejem-mie­szań­cem, stwo­rze­niem, które wiek temu żyłoby dziko w lesie i poka­zy­wało się ludziom tylko od czasu do czasu, żeby prze­wró­cić dojarce sto­łek albo polu­zo­wać szwy w worku z mąką, tak by się roz­sy­pała po zarzu­ce­niu go na ramię. Może i byli płytcy, ale do zło­śli­wo­ści pierwsi i twar­dzi jak szczury. Kogut pra­co­wał jako zbie­racz żela­znych odpad­ków i nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że prze­trwa do końca ter­minu.

W końcu Jane pochy­liła głowę. Nie opła­cało się mu teraz sprze­ci­wiać.

Kiedy unio­sła wzrok, poszedł już budzić innych. Owi­ja­jąc się kocem jak pele­ryną, poszła za nim. Było sły­chać sze­lest stóp i łap, ciche odde­chy, gdy dzie­ciaki zbie­rały się na środku sali.

Dymka wycią­gnęła ukra­dziony oga­rek i wetknęła go w naj­szer­sze miej­sce szcze­liny mię­dzy dwiema krzy­wymi deskami. Wszy­scy klęk­nęli wokoło. Kogut mruk­nął coś pod nosem, mię­dzy pal­cem a kno­tem prze­sko­czyła mu iskra.

Nad świeczką zatań­czył pło­myk. Ścią­gnął spoj­rze­nia wszyst­kich, rzu­cił na ścianę pod­ska­ku­jące zjawy, niczym dwu­wy­mia­rową Noc Wal­pur­gii. W tęczów­kach zatań­czyły dwa­dzie­ścia trzy pomniej­sze pło­myczki. Było ich zale­d­wie dwa­na­ścioro, i to zakła­da­jąc, że chłop­cień czai się gdzieś w pobliżu, scho­dząc z drogi więk­szo­ści świa­tła, a resztę pochła­nia­jąc tak dokład­nie, że nawet jeden foton nie zdra­dzał jego obec­no­ści.

Kogut ode­zwał się z namasz­cze­niem, zaro­zu­miale:

– Blugg musi umrzeć. – Wycią­gnął spod kami­zelki szma­cianą lalkę, nie­kształtną, uszytą byle jak, z dwoma wiel­kimi guzi­kami zamiast oczu i grubą węglową kre­chą zamiast ust. Pro­mie­nio­wała jed­nak mocą i na jej widok kil­koro młod­szych dzieci zmru­żyło oczy, czu­jąc tę samą nie­na­wiść. – Jeżata ma krew wiedźmy. Zro­biła coś takiego.

Jeżata nie­chęt­nie kiw­nęła głową. Strze­gła laleczki jak oka w gło­wie i jedna Pani wie­działa, jak Kogu­towi udało się ją zdo­być. Dzier­żył ją nad świecą.

– Odmó­wi­li­śmy modli­twy, prze­la­li­śmy krew. Teraz tylko trzeba zaszyć w środku coś, co jest jego, i rzu­cić do pieca.

– To mor­der­stwo! – ode­zwała się wstrzą­śnięta Jane.

Rzep prych­nęła.

– Poważ­nie mówię. To nie tylko coś złego, ale i bar­dzo głu­piego. – Rzep była zmien­niczką, tak jak Szczu­dłak, i jak wszy­scy zmien­nicy była tro­chę głu­pawa. Jane dawno nauczyła się, że zamknie się tylko, jeśli bez­po­śred­nio się ją zaata­kuje. – Co nam to da? Nawet jeśli to zadziała, a wąt­pię, będzie śledz­two. A jeśli jakimś cudem do nas nie dojdą, to i tak wymie­nią tylko Blugga na kogoś takiego samego albo i gor­szego. Co za sens go zabi­jać?

To ich powinno uci­szyć. Jed­nakże, ku jej zasko­cze­niu, chór gniew­nych szep­tów wzrósł jak ter­kot cykad.

– Orze nami!

– Bije mnie!

– Nie­na­wi­dzę tego sta­rego śmier­dziela!

– Zabić go – powie­dział drżą­cym gło­sem chłop­cień, tuż nad jej lewym ramie­niem. – Zabić tego wiel­kiego skur­wiela!

Odwró­ciła się, lecz jego już tam nie było.

– Spo­kój! – Kogut rzu­cił Jane pełne wyrzutu spoj­rze­nie. – Musimy zabić Blugga. Nie ma innego wyj­ścia. Szczu­dłak, wystąp.

Szczu­dłak prze­su­nął się tro­chę do przodu. Nogi miał tak dłu­gie, że kiedy sie­dział, głowę trzy­mał niżej niż kolana. Wysu­nął stopę z buciora i mimo­wol­nie podra­pał się za uchem.

– Pochyl głowę.

Cher­lawy młody zmien­nik usłu­chał. Kogut jedną ręką opu­ścił mu głowę jesz­cze bar­dziej, a drugą roz­gar­nął rzad­kie włosy koloru zasta­łej wody.

– Zobacz­cie! Zalążki piór! – Szarp­nął mu głowę do góry i poru­szył ostrym trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wym nosem, żeby poka­zać, jak zwap­niał. – A palce na nogach zmie­niają się w szpony, no sami zobacz­cie.

Dzieci prze­py­chały się, żeby tylko zoba­czyć. Szczu­dłak mru­gał, ale z tępa­wym sto­icy­zmem zno­sił ich sztur­chańce i obma­cy­wa­nie. W końcu Dymka pocią­gnęła nosem i zapy­tała:

– No i co?

– To, że dora­sta. Popa­trz­cie na nos. Albo oczy! Do następ­nego Dzie­wi­czego Księ­życa już się zmieni. A wtedy… a wtedy… – Kogut zro­bił dra­ma­tyczną pauzę.

– Wtedy? – pod­su­nął chłop­cień swoim papie­ro­wym, wietrz­nym gło­si­kiem. Stał teraz gdzieś za Rzep.

– Wtedy będzie mógł latać! – rzu­cił trium­fal­nie Kogut. – Prze­fru­nie za mur, na wol­ność i już ni­gdy nie wróci.

Wol­ność! – pomy­ślała Jane. Zako­ły­sała się na pię­tach i wyobra­ziła sobie Szczu­dłaka odfru­wa­ją­cego z nie­zdar­nym trze­po­tem w zie­lo­no­brą­zowe jesienne niebo. Jej myśli poszy­bo­wały wraz z nim, ponad murami, dru­tem kol­cza­stym, w powie­trze – fabryczne zabu­do­wa­nia i bocz­nice kur­czyły się w dole, ona wzno­siła się ponad bucha­jące dymem kominy, w gęst­nie­jące niebo, wyżej niż sama Jaśnie Pani Księ­życ. I mogłaby ni­gdy, przeni­gdy nie wró­cić!

To oczy­wi­ście było nie­moż­liwe. Tylko smoki i pół­ludzcy inży­nie­ro­wie opusz­czali fabrykę drogą powietrzną. Wszy­scy inni, zarówno robot­nicy, jak i kie­row­nicy, byli ogra­ni­czeni murami i bra­mami, straż­ni­kami i potęż­nym żeliw­nym Zega­rem. Mimo to, i tak przez chwilę czuła, że coś ją ogar­nia, jakiś głód. Wie­działa teraz, że ta idea, idea wol­no­ści, daje się urze­czy­wist­nić, a skoro tak, pra­gnie­nie jej uzy­ska­nia stało się już nie­odwo­łalne.

U pod­stawy mózgu coś się poru­szyło, prze­bu­dziło i rozej­rzało z mroczną cie­ka­wo­ścią. Przez chwilę czuła mdło­ści i zawroty głowy, czuła się jak prze­rzu­cona do jakie­goś pozba­wio­nego świa­tła, klau­stro­fo­bicz­nego światka – lecz zaraz zna­la­zła się z powro­tem w cze­lu­ściach fabryki paro­wych smo­ków, w małej noc­le­gowni na pię­trze Budynku 5, wci­śnię­tego mię­dzy wzor­cow­nię a szopę z pia­skiem, gdzie od nieba dzie­liły ją zaku­rzone drew­niane belki i dach z papy.

– Czyli on sobie odleci – powie­działa ponuro Dymka. Z nie­za­do­wo­le­niem mach­nęła ogo­nem. – No to co? Mamy zabić Blugga, żeby miał pre­zent na poże­gna­nie?

Za krnąbr­ność Kogut wal­nął ją w ramię.

– Durna! Tępa! Wredna! Co, myślisz, że Blugg nie zauwa­żył? Myślisz, że nie zapla­no­wał ofiary dla Bogini, żeby zatrzy­mała prze­mianę?

– Jakiej ofiary? – zapy­tała Jane.

Kogut chwy­cił się jedną ręką za kro­cze, drugą wygiął w sierp i wyko­nał nią tnący gest. Zabrał rękę. Uniósł brew.

– Dociera?

Nie­spe­cjal­nie dotarło, ale Jane nie była na tyle głu­pia, żeby się przy­znać. Zaczer­wie­niła się i powie­działa:

– Oj.

– No dobra, słu­chaj­cie. Obser­wo­wa­łem Blugga. W dni, kiedy cho­dzi odlew­nia żeliwa, on w połu­dnie idzie do swo­jego gabi­netu. Stam­tąd widzi nas przez okno w drzwiach i obcina sobie te swoje par­szywe, wiel­kie pazury. Ma taki wielki, ogrom­nia­sty nóż, a ścinki wywala do popiel­niczki. Jak skoń­czy, pakuje je w ser­wetkę i wrzuca do pieca w odlewni, żeby nie dało się ich użyć prze­ciwko niemu. Następ­nym razem zor­ga­ni­zuje się jakieś zamie­sza­nie. Wtedy Jane wśliź­nie się do jego pokoju i ukrad­nie parę ścin­ków. Jeden, dwa, nie wię­cej – popa­trzył na nią groź­nie – bo zauważy.

– Ja? – jęk­nęła Jane. – Czemu ja?

– Nie bądź tępa. Na innych ma zabez­pie­cze­nia. Nie przejdą przez drzwi. A ty… ty jesteś z innej krwi. Jego klą­twy i uroki cie­bie nie powstrzy­mają.

– No tak, dzięki bar­dzo – odparła Jane. – Ale ja tego nie zro­bię. To błąd i już wam mówi­łam, dla­czego.

Parę mniej­szych dzie­cia­ków pode­szło do niej z groź­nymi minami. Splo­tła ręce.

– Nie obcho­dzi mnie, co tam sobie gada­cie, mnie do tego nie zmu­si­cie. Znajdź­cie sobie kogoś innego do odwa­la­nia za was brud­nej roboty!

– No, daj spo­kój. Pomyśl tylko, jacy będziemy ci wdzięczni. – Kogut pod­niósł się na jedno kolano, poło­żył dłoń na sercu, a drugą wycią­gnął tęsk­nie ku niej. Poru­szył śmiesz­nie brwiami. – Na wieki tobie oddany.

– Nie!

Szczu­dłak nie nadą­żał za tym, co mówili. U takich jak on była to ewi­dentna oznaka nad­cią­ga­ją­cej doro­sło­ści. Zmarsz­czyw­szy czoło, zwró­cił się do Koguta i wyją­kał:

– Ja… nie mogę latać?

Kogut odwró­cił głowę i z nie­sma­kiem splu­nął na pod­łogę.

– Nie, jeśli Jane nie zmieni zda­nia.

Szczu­dłak się roz­pła­kał.

Z początku cicho szlo­chał, póź­niej coraz gło­śniej. Na koniec odrzu­cił w tył głowę i zawył w udręce. Prze­ra­żone dzie­ciaki prze­py­chały się, żeby go dosię­gnąć i uci­szyć, dłońmi i cia­łami. Szloch został stłu­miony, potem ustał.

Przez długą chwilę, wstrzy­mu­jąc oddech, cze­kali, czy nie zbu­dził się Blugg. Nasłu­chi­wali jego cięż­kich kro­ków na scho­dach, gniew­nego skrzy­pie­nia sta­rych desek, wycze­ki­wali gęstej aury gwał­tow­no­ści i led­wie tłu­mio­nego gniewu, jaka go poprze­dzała. Prze­ra­żoną minę miał nawet Kogut.

Nie roz­legł się jed­nak żaden dźwięk, jeśli nie liczyć pry­cha­nia psów-cybor­gów na patrolu, szczę­ka­nia i sze­le­stów smo­ków poru­sza­ją­cych się nie­spo­koj­nie w łań­cu­chach na swo­ich dzie­dziń­cach, oraz odle­głych, nie­mal nie­sły­szal­nych dzwo­nów o pół­nocy, dla uczcze­nia jakiejś dale­kiej wiej­skiej hulanki. Naj­wy­raź­niej Blugg spał dalej.

Roz­luź­nili się.

Co za roz­dy­go­tana banda mizer­nia­ków! Jane poczuła litość do nich wszyst­kich, nie wyłą­cza­jąc sie­bie. Dziwna siła, przy­po­mi­na­jąca despe­ra­cję, wypeł­niła ją sta­now­czo­ścią, jakby nie była niczym wię­cej niż pustą formą, któ­rej ręce, nogi i tułów znie­nacka zalano roz­to­pio­nym żela­zem. Zapło­nęła poczu­ciem celu. W jed­nej chwili uświa­do­miła sobie, że jeśli kie­dy­kol­wiek ma zyskać wol­ność, musi być twarda i bez­względna. Należy zapo­mnieć o dzie­cin­nych sła­bost­kach. W myślach przy­się­gła, na wła­sną duszę, że zrobi wszystko co konieczne, obo­jętne, jak bar­dzo byłoby to prze­ra­ża­jące, jak bar­dzo obrzy­dliwe i złe.

– Niech będzie – powie­działa. – Zro­bię to.

– Dobra. – Kogut, nawet nie kiw­nąw­szy głową, zaczął snuć plan, przy­dzie­la­jąc każ­demu dzie­cia­kowi jakąś rolę.

Kiedy skoń­czył, mruk­nął jakieś słowo i krót­kim, ostrym ruchem mach­nął dło­nią nad świecą. Pło­mień zgasł.

Każde z nich mogłoby ją bez wysiłku zga­sić lek­kim dmuch­nię­ciem. Ale to nie byłoby takie fajne.

***

Odlew­nia żeliwa była drugą co do wiel­ko­ści halą w całej fabryce. Tu odle­wano nie­znisz­czalne kor­pusy i mniej­sze, też opan­ce­rzone magią, czę­ści ciał wiel­kich smo­ków. W beto­no­wych dołach trzy­mano zie­lony pia­sek, mie­szanki mułowe i iłowe formy. Po bel­kach pod sufi­tem powoli prze­miesz­czały się suw­nice, a paź­dzier­ni­kowe słońce świe­ciło sko­śnie przez uno­szący się w powie­trzu pył, mozol­nie mie­szany potęż­nymi wen­ty­la­to­rami.

W połu­dnie stara wiedźma jeziorna przy­wio­zła wózek z lun­chem: Jane dostała zawi­niętą w folię kanapkę i kubek let­niego soku grejp­fru­to­wego. Zosta­wiła na warsz­ta­cie irchowe ręka­wice, zanio­sła jedze­nie do cie­płej, zaku­rzo­nej niszy obok drew­nia­nej skrzyni wypeł­nio­nej żela­znymi odpad­kami, mie­sza­niną pazu­rów, łusek i try­bi­ków.

Posta­wiła papie­rowy kubek obok sie­bie, wygła­dziła na kola­nach szorstką, brą­zową spód­nicę. Zamknąw­szy oczy, udała, że jest w pałacu w chmu­rach wyso­kiego elfiego rodu. Damy i pano­wie zasia­dali za dłu­gim sto­łem, nic tylko mar­mur i biała koronka, oświe­tlana przez cie­niut­kie świece w srebr­nych lich­ta­rzach. Panie nosiły imiona w rodzaju Fata Elspeth czy Fata Mor­ga­ine i poro­zu­mie­wały się mio­do­płyn­nymi wie­lo­sy­la­bo­wymi wyra­zami. Ich śmiech przy­po­mi­nał dzwo­neczki, a ją tytu­ło­wały Fata Jayne. Elfi książę nama­wiał do spró­bo­wa­nia sor­be­to­wych sma­ko­ły­ków. Oczy błysz­czały mu namięt­no­ścią. Kra­sno­ludzcy nie­wol­nicy, zamiast skraw­kami sito­wia posy­py­wali pod­łogę cię­tymi kwia­tami.

Ugry­zła kęs kanapki i prze­żu­wała go powoli, żeby wystar­czył na dłu­żej.

Pod łukiem okna kucał jej wła­sny, oso­bi­sty aqu­ilo­hip­pus z sio­dłem wysa­dza­nym dro­gimi kamie­niami. Aż rwał się do lotu. Spoj­rze­nie miał dzi­kie, a dziób ostry jak brzy­twa. Nikt poza nią nie ważył się go dosia­dać, dla niej był jed­nak miły i łagodny. Na imię miał…

Ktoś nadep­nął jej na nogę.

– Au! – Zerwała się, prze­wra­ca­jąc sok, i zoba­czyła, że przed chwilą minął ją Kogut z wor­kiem złomu zarzu­co­nym na ramię – był na przed­obied­niej zmia­nie, ale jesz­cze pra­co­wał.

– Nie śpij, gapo! Już pra­wie czas! – burk­nął. Po chwili, żeby zła­go­dzić te słowa, uśmiech­nął się i mru­gnął. Był to jed­nak słaby i nie­prze­ko­nu­jący uśmiech. Gdyby go tak dobrze nie znała, uzna­łaby, że się boi.

I pobiegł.

Spo­kój runął, obra­ca­jąc się w gruzy. Na moment udało jej się zapo­mnieć o sza­lo­nym pla­nie Koguta. Teraz wró­cił do niej, a razem z nim pew­ność, że to się nie ma prawa udać. Zła­pią ją, uka­rzą i nic nie może na to pora­dzić. Prze­cież dała słowo.

Wzdłuż znaj­du­ją­cej się naj­da­lej od żeli­wia­ków ściany odlewni cią­gnął się rząd wąskich poko­ików dla bry­ga­dzi­stów poszcze­gól­nych warsz­ta­tów. Jane wci­snęła kanapkę do kie­szeni far­tu­cha i wyj­rzała zza kra­wę­dzi skrzyni. Widziała gabi­net Blugga, a w nim Blugga – za biur­kiem, z cyga­rem w ustach, powoli kart­ku­ją­cego błysz­czące cza­so­pi­smo.

Blugg był gruby i potężny, miał ciężki pod­bró­dek i niskie czoło. Rzad­kie, roz­czo­chrane włosy rze­dły mu, ni­gdy też o nie nie dbał – za to ponad miarę był dumny z pary krę­tych bara­nich rogów. Na spe­cjalne oka­zje malo­wał je i lakie­ro­wał, a raz w roku, na Sam­hain, zło­cił czubki. Płatki złota trzy­mały się w zagłę­bie­niach przez wiele tygo­dni.

– Pssst!

Jane się odwró­ciła. We wnęce, z któ­rej wła­śnie wyszła, stał chłop­cień, postrzę­piony kon­tur nie­wi­dzialny i ledwo dostrze­galny nawet pod­czas pełni.

– Kogut mnie przy­słał. Mam dla cie­bie stać na cza­tach.

Nie widziała wyrazu jego twa­rzy, ale głos mu drżał.

Poczuła się teraz strasz­nie. Potworny lęk.

– Nie dam rady – powie­działa. Nie miała odwagi się do tego zabrać. – Ja po pro­stu…

Połu­dniowy spo­kój roz­darł potężny ryk. Nagle wszy­scy popę­dzili, rzu­ca­jąc narzę­dzia, na śro­dek hali i powspi­nali się na formy, żeby zoba­czyć, co się dzieje. Pobie­gli w stronę żeli­wia­ków. Coś się tam działo. Jane wpa­trzyła się w wir postaci, nie rozu­mie­jąc, co to za zamie­sza­nie. Nagle wszystko do niej dotarło.

Kogut, śmie­jąc się obłą­kań­czo, sikał olbrzy­mowi-kowa­lowi na stopę.

Kowal ryk­nął z wście­kło­ści. Kogut wziął sobie za cel samego Pia­sko­miota, naj­więk­szego stwora w całej fabryce. Typowy koguci spryt – Pia­sko­miot był nie tylko naj­więk­szy, ale i reak­cje miał naj­wol­niej­sze ze wszyst­kich olbrzy­mów. Jed­nakże i tak było to sza­leń­czo nie­bez­pieczne.

W końcu Pia­sko­mio­towi przy­szło do głowy pod­nieść stopę spod stru­mie­nia moczu i opu­ścić ją na swego mizer­nego prze­ciw­nika. Pod­łoga zatrzę­sła się od ude­rze­nia.

Kogut odsko­czył w bok z drwią­cym okrzy­kiem.

Olbrzym pokrę­cił głową z dez­orien­ta­cją i gnie­wem. Zmarsz­czyw­szy brwi, spoj­rzał na leżący na kowa­dle trzy­to­nowy młot. Na pry­mi­tyw­nej twa­rzy wykwi­tła chy­tra mina, gigan­tyczna dłoń się­gnęła po narzę­dzie.

– Teraz! – Chłop­cień nie­cier­pli­wie wska­zał gabi­net Blugga.

Był pusty. Drzwi pozo­sta­wiono otwarte na oścież i nie­strze­żone.

Łup. Młot opadł w miej­sce, gdzie przed chwilą stał Kogut.

Jane bie­gła, kry­jąc się, przez ogromną prze­strzeń dzie­lącą ją od gabi­netu Blugga. Prze­ra­żała ją wła­sna odwaga i bała się, że zosta­nie zła­pana. Za nią młot łup­nął jesz­cze raz. Aż zała­sko­tało ją w pode­szwy. I już była w gabi­ne­cie. Natych­miast odsko­czyła w bok, żeby scho­wać się za ścianą. Wypro­sto­wała się i zaczęła roz­glą­dać.

Łup. Młot spadł po raz trzeci. Ludzie wrzesz­czeli, bie­gali, krzy­czeli.

Gabi­net był cia­sny i zagra­cony. Na pod­ło­dze leżały sterty instruk­cji tech­nicz­nych. Z kosza wysy­py­wały się śmieci. Na ścia­nach wisiały upstrzone zacie­kami rysunki tech­niczne wiwern, które dzie­siątki lat temu powinny tra­fić do lamusa, poprzy­pi­nane pine­skami plany pro­duk­cji, dawno zbrą­zo­wiałe na brze­gach, oraz pla­kat o bez­pie­czeń­stwie pracy, przed­sta­wia­jący rysun­kową rękę z pal­cem wska­zu­ją­cym skie­ro­wa­nym ku górze i prze­wią­za­nym wstą­żeczką tuż poni­żej dru­giego stawu.

Jedyny barwny ele­ment sta­no­wił kalen­darz od jakie­goś dostawcy, przed­sta­wia­jący nagie syreny, grube jak krowy mor­skie, wyle­gu­jące się na ska­łach. Jane na moment zamarła i zaga­piła się na hek­tary różo­wego, mięk­kiego jak pań­ska skórka ciała, jakby ów obraz sta­no­wił okno do obcego i nie­bez­piecz­nego świata. Potem otrzą­snęła się z zamy­śle­nia i pod­bie­gła do biurka.

Wytło­czona z bla­chy popiel­niczka stała dokład­nie tam, gdzie powinna. Na jej kra­wę­dzi dymiło cygaro, jesz­cze wil­gotne od śliny. Nie­uf­nie unio­sła smro­dliwy przed­miot i odsu­nęła na bok. Szybko! – pomy­ślała. W popiele leżało coś przy­po­mi­na­ją­cego sie­dem wyrzeź­bio­nych z pożół­kłej kości sło­nio­wej pół­księ­ży­ców. Pod­nio­sła dwa, odło­żyła cygaro i okrę­ciła się na pię­cie, żeby wyjść.

Wtem jej wzrok przy­cią­gnął błysk cze­goś zie­lo­nego. Pochy­liła się nad koszem na śmieci. Wysta­wał z niego róg książki. Sama nie wie­dząc, dla­czego to robi, odgar­nęła papiery, żeby na nią zer­k­nąć. A gdy zoba­czyła, aż zaparło jej dech.

Gri­muar!

Gruby tom w tło­czo­nej opra­wie z zie­lo­nego winylu, z fir­mo­wym logo na okładce. Pod nim wypu­kłe złote litery tytułu, któ­rego nie umiała prze­czy­tać. Trzy chro­mo­wane zaci­ski przy­trzy­my­wały kartki, żeby dawało się je łatwo wyj­mo­wać i aktu­ali­zo­wać. Jane roz­dzia­wiła usta, potem się opa­mię­tała. Gri­mu­ary były nie­wy­obra­żal­nie cenne i tak rzad­kie, że każdy był ponu­me­ro­wany i zare­je­stro­wany w dyrek­cji. Nie­moż­liwe, żeby któ­ryś tra­fił do gabi­netu Blugga, a do tego wylą­do­wał w koszu jak coś bez­war­to­ścio­wego!

Ale… dotknąć cze­goś takiego prze­cież nie zaszko­dzi.

Dotknęła go – i po ręce prze­pły­nęło jej upiorne wra­że­nie istoty. Tom prze­mó­wił do niej, w spo­sób, jakiego dotąd nie doświad­czyła. Był praw­dziwy! To była praw­dziwa księga zaklęć, nic wąt­pli­wego, nic oszu­ka­nego. Oto w zasięgu ręki miała praw­dziwą magię: prze­pisy na pie­kielne ognie i zemstę, sekrety zdolne zrów­nać mia­sta z zie­mią, tech­niki nie­wi­dzial­no­ści i eks­ta­tycz­nego okru­cień­stwa, potęga, z którą można wskrze­sić umar­łych i ruszyć z bro­nią na samo Pie­kło.

Przez długi, bez­cza­sowy moment bra­tała się z gri­mu­arem, pozwa­la­jąc, by ją prze­ni­kał i zawłasz­czał. W końcu wyszep­ty­wane przez niego obiet­nice ści­chły i zamarły.

Wyko­pała go spo­mię­dzy papie­rów.

Był za duży, by unieść go w jed­nej ręce. Jane scho­wała ukra­dzione ścinki paznokci do ust, mię­dzy wargi i dzią­sła, a w obie dło­nie chwy­ciła gri­muar.

W tej samej chwili roz­legł się długi prze­ni­kliwy gwizd. Odwró­ciła się: w drzwiach stał chłop­cień, powstrzy­my­wany przez przy­bite do oścież­nic pakiety fety­szy, poga­nia­jący ją nie­cier­pli­wymi mach­nię­ciami ręki. Za nim widziała, że Pia­sko­miota udało się okieł­znać. Jeden z knu­ro­gło­wych przy­trzy­my­wał Koguta. Publicz­ność roz­cho­dziła się, nie­któ­rzy zbi­jali się w małe grupki, żeby poroz­ma­wiać o tym, co widzieli, inni odwra­cali się i szli do pracy.

Ści­ska­jąc gri­muar w obję­ciach, wybie­gła z gabi­netu. Ważył chyba z tonę, ugi­nała się pod jego cię­ża­rem. Ale oddać go nie zamie­rzała. Teraz nale­żał do niej.

Chłop­cień stał w peł­nym świe­tle, rzadko bywał bar­dziej widoczny niż teraz.

– Co tak długo? – szep­nął ze stra­chem. – Zaraz będzie wra­cał.

– Masz. – Cisnęła mu książkę. – Zabierz do sypialni, szybko! I scho­waj pod moim kocem. – Gdy się nie ruszył, wark­nęła: – Nie ma czasu na pyta­nia. Zrób to i tyle!

– A mój lunch?! – krzyk­nął chłop­cień takim gło­sem, jakby był bli­ski pła­czu.

Odwró­cił tęsk­nie głowę ku nachy­lo­nej nad swoim wóz­kiem jezior­nej wiedź­mie, gapią­cej się z roz­dzia­wio­nymi ustami na pobo­jo­wi­sko po walce Koguta. Musiała zaczy­nać drugi obchód po fabryce.

– Bierz mój. – Jane wygrze­bała z kie­szeni far­tu­cha swoją nieco roz­płasz­czoną kanapkę i poło­żyła na księ­dze. – A teraz leć!

Nie­wy­raźny ruch, jak wzru­sze­nie ramion, i już go nie było. Jane nie widziała, jak odcho­dzi. Cał­kiem jakby po pro­stu roz­pły­nął się w pół­mroku i prze­stał ist­nieć.

Pod­nio­sła dłoń do ust, żeby wypluć ukra­dzione ścinki, i jed­no­cze­śnie dostrze­gła Blugga po dru­giej stro­nie odlewni, mru­żą­cego oczy i wpa­tru­ją­cego się w nią. Zamarła, spa­ra­li­żo­wana tą dema­ska­cją.

Kogut wyrwał się knu­ro­gło­wemu i wrza­snął coś do olbrzyma. Pia­sko­miot, z rykiem wście­kło­ści, chwy­cił pierw­szą broń, jaka wpa­dła mu w rękę, i cisnął nią.

Bły­ska­wica.

Powi­dok roz­to­pio­nego żelaza, które chlu­snęło z ciśnię­tego czer­paka, aż palił Jane w oczy. Głosy wydęły się w bąbel pełen stra­chu, prze­pla­ta­nego ner­wowo wykrzy­ki­wa­nymi roz­ka­zami. Wysoko ponad tym wszyst­kim roz­le­gał się ago­nalny wrzask Koguta.

W tym zamie­sza­niu Jane udało się uciec. Po minu­cie była z powro­tem na swoim miej­scu pracy i pośpiesz­nie nacią­gała ręka­wice. Może Blugg tak naprawdę jej nie widział? Może w tym zamie­sza­niu o niej zapo­mniał?

– Masz je? – szep­nęła Kapka.

Jane przez sekundę nie wie­działa, o czym ona mówi. Potem przy­po­mniała sobie, kiw­nęła głową i wypluła na dłoń skra­dzione ścinki paznokci. Kapka wzięła je, podała Nie­zgu­la­kowi, ten prze­ka­zał Małemu Rysiowi, a potem Jane już się pogu­biła. Syp­nęła sobie na ręka­wicę tro­chę szmer­glo­wego proszku. Do pracy. Tak będzie naj­bez­piecz­niej.

Po prze­ciw­nej stro­nie fabryki ciało Koguta dalej jechało na taczce. Wszę­dzie ganiały spri­gany w skó­rza­nych kasz­kie­tach, doga­sza­jąc drobne pożary spo­wo­do­wane przez roz­to­piony metal. Woda syczała i buchała parą. Powie­trze wypeł­niał smród spa­le­ni­zny.

Nad wszyst­kim grzmiał, jak grom, śmiech Pia­sko­miota.

***

Blugg zszedł do warsz­tatu, twarz miał ciemną z wście­kło­ści. Wal­nął dło­nią w blat tak mocno, że pod­sko­czyły kuwety ze szmer­glem.

– Wsta­wać, wy! – krzyk­nął. – Macie stać, jak do was mówię!

Pod­nie­śli się.

– Par­szywi gów­nia­rze. Bez­war­to­ściowe, bez­na­dziejne… – Miał chyba kło­pot z zebra­niem myśli. – Kto namó­wił Koguta? To chciał­bym wie­dzieć? Kto? No? – Chwy­cił Kapkę jedną ogromną dło­nią i, mimo że się sza­mo­tała, uniósł. – Gadaj! – Zaczął wykrę­cać jej ucho, aż jęk­nęła.

– Ja… sam chyba to wymy­ślił, pro­szę pana. Zawsze był taki narwany.

– Eee! – Blugg ze zło­ścią cisnął ją na zie­mię i odwró­cił się do Jane.

Twarz roz­lała się przed nią, wielka i straszna jak księ­życ. Czuła zapach jego potu, nie czy­stą, kla­rowną cierp­kość Koguta albo chłop­cie­nia, tylko ciężki, kwa­śny zapach doro­słego męż­czy­zny. Czuła też jego oddech, słodki od próch­nicy. Zamiast zębów miał żółte pieńki, czarne w miej­scach, gdzie zeszły z nich dzią­sła. Zahip­no­ty­zo­wał ją kawa­łek zepsu­tego mięsa, który tkwił mię­dzy dwoma z nich. Nie mogła ode­rwać od niego wzroku.

– Ty… – zaczął. A potem potrzą­snął głową jak byk, cof­nął się i zwró­cił do wszyst­kich: – Myśli­cie, że dacie radę mnie znisz­czyć, co?

Za bar­dzo się bali, żeby się ode­zwać.

– No to coś wam powiem! Nie jestem jakimś cuda­kiem bez jajec, z któ­rym może­cie sobie lecieć w chuja, jak tylko się wam spodoba. Wy mi utrud­ni­cie życie, to i ja wam utrud­nię. Bar­dziej niż sobie wyobra­ża­cie! – Zgiął się, prze­chy­lił i wska­zał na wła­sny tyłek. – Jak robi­cie jakiś pro­blem, tu dostaję od zarządu, nie? Więc jak ja od nich wezmę tu, to i wam dam tu. – Za każ­dym „tu” krę­cił tył­kiem i poka­zy­wał go pal­cem; byłoby to śmieszne, gdyby nie było takie groźne. – Dociera?

Stali przed nim w mil­cze­niu, trzę­sąc się.

– Pyta­łem: czy dotarło?

– Tak jest!

Blugg przez długą chwilę łypał na nich, w ciszy, bez ruchu, nie mru­ga­jąc. Jane od tego bez­ru­chu zaczął drgać mię­sień w lewej łydce. Była pewna, że Blugg zaraz ją zapyta, co robiła w jego gabi­ne­cie. Wez­brała w niej roz­pacz, tak potężna i wszech­ogar­nia­jąca, że gdyby zaczęła ciec jej z oczu, wypeł­ni­łaby całą salę i poto­piła wszyst­kich.

– Wy… małe… szkod­niki – powie­dział w końcu. – Naj­chęt­niej podu­sił­bym was gołymi rękami, jed­nego po dru­gim! I nie myśl­cie, że ktoś by mi powie­dział słowo! Żre­cie jak świ­nie, a potem przez pół dnia się obi­ja­cie. – Prze­szedł wzdłuż linii, patrząc każ­demu po kolei w oczy.

Gdy pod­szedł do Jane, znów pomy­ślała, że zapyta, co robiła w jego gabi­ne­cie, ale nie ode­zwał się sło­wem.

– No dobra – powie­dział na koniec. – W dwu­sze­regu według wzro­stu i wymarsz wschod­nimi drzwiami do… A gdzie chłop­cień?

– Tutaj, pro­szę pana – powie­dział nie­śmiało chłop­cień.

Jane wzdry­gnęła się. Nie miała poję­cia, że stoi tuż za nią.

Blugg zako­ły­sał się na pię­tach, omia­ta­jąc warsz­tat wzro­kiem, roz­ko­szu­jąc się ich stra­chem. Potem wark­nął:

– No to w dwu­sze­reg i do wyj­ścia! Mam dla was, gów­nia­rze, spe­cjalną robotę. Ruszać się!

Wyma­sze­ro­wali szybko przez wschod­nie drzwi, obrzu­cani prze­kleń­stwami Blugga na każ­dym kroku, minęli rampy zała­dow­cze i parową kuź­nię. Przed poma­rań­czową kuź­nią stała para łado­wa­rek, obe­szli je więc przez starą pilar­nię, która dawno temu powstała jako zada­szony kory­tarz mię­dzy halą obra­bia­rek a heblar­nią, potem ją roz­bu­do­wano, a po powsta­niu nowej pilarni prze­bu­do­wano na sze­reg pomiesz­czeń pomoc­ni­czych.

Blugg na­dal nie wspo­mniał sło­wem, że Jane była w jego gabi­ne­cie. Już zaczy­nała mieć nadzieję, że wszyst­kie póź­niej­sze zda­rze­nia wyma­zały mu to z pamięci.

– Ej, ty! – Chwy­cił ją za koł­nierz, na wpół dusząc, i otwo­rzył kop­nia­kiem drzwi. – Cze­kaj tutaj. Jak cię nie będzie, kiedy wrócę, wiesz, co z tobą zro­bię.

Wrzu­cił ją do środka i trza­snął drzwiami.

Pośpieszne kroki dzie­cia­ków się odda­liły. Zapa­dła cisza.

II

Pomiesz­cze­nie było puste. Jedna ściana w cało­ści, od wyso­ko­ści pasa do sufitu, skła­dała się z okien o szyb­kach pstro­kato, cha­otycz­nie poma­lo­wa­nych na szaro i ciem­no­nie­bie­sko, żeby widok nie roz­pra­szał pra­cow­ni­ków i poma­gał im się sku­pić. Prze­świ­ty­wało przez nie blade świa­tło, zimowo słabe, nie­rzu­ca­jące cieni. Deli­katne pęk­nię­cia przy bel­kach ramy, gdzie złusz­czyła się farba, świe­ciły bole­śnie jasno.

Pod oknami stał długi stół labo­ra­to­ryjny, zagra­cony sprzę­tem do prób. Płyn­nie migo­tały trzy oscy­lo­skopy, po ich ekra­nach powoli peł­zły kwa­dra­towo wyka­dro­wane sinu­so­idy. Białe kitle zostały pośpiesz­nie powie­szone na wie­sza­kach na ścia­nie lub ciśnięte na wyso­kie drew­niane stołki, cał­kiem jakby niskiej rangi tech­no­man­ce­rzy, zwy­kle tu pra­cu­jący, zostali nagle wypę­dzeni przez jakiś fabryczny wypa­dek. Po prze­ciw­nej stro­nie sali wyzie­rała z testo­wej obu­dowy gałka oczna nowego modelu smoka, nie­mal jej wzro­stu. Pstryk. Prze­krę­ciła się, żeby na nią spoj­rzeć.

Jane się wzdry­gnęła. Pró­bo­wała wyobra­zić sobie, jaką karę za to prze­stęp­stwo wymy­śli dla niej Blugg, i nie była w sta­nie. Wszystko jedno, i tak będzie to coś strasz­nego. Prze­szła po sali, potem z powro­tem, kroki odbi­jały się echem od wyso­kiego sufitu. Smo­cze oko ją śle­dziło.

Czy Kogut zgi­nął? Plan wyszedł jesz­cze gorzej, niż prze­wi­dy­wała. Spo­dzie­wała się, że on sam wyj­dzie z tego bez szwanku, a ją zła­pią i wymie­rzą szybką i straszną karę. Poszło jed­nak gorzej, o wiele gorzej, pod każ­dym wzglę­dem.

Czas mijał, a Blugg nie wra­cał. Ani pra­cu­jący w tym pomiesz­cze­niu tech­nicy. Z początku cze­kała na nich ze stra­chem, wie­dząc, że nie uwie­rzą w jej tłu­ma­cze­nia, co robi w ich miej­scu pracy. Póź­niej jed­nak, po pro­stu z nudów, zaczęła cie­szyć się na tę kon­fron­ta­cję. Póź­niej zapra­gnęła jej roz­pacz­li­wie. Na koniec osią­gnęła obo­jęt­ność. Przyjdą, nie przyjdą, wszystko jej jedno. Stała się istotą zło­żoną z samego postrze­ga­nia, bier­nym obser­wa­to­rem pokry­wa­ją­cego blaty ostrego meta­lo­wego pyłu, zapa­chu utle­nia­nej gumy z wol­to­mie­rzy i deli­kat­nego poły­sku wypo­le­ro­wa­nych sło­jów drewna na sie­dze­niach stoł­ków. Bez niej to wszystko prze­sta­łoby ist­nieć, zbla­dłoby i ulot­niło się w nicość.

Okna bole­śnie powoli pociem­niały, w sali zro­biło się chłod­niej. Tuż przed zmierz­chem ktoś prze­szedł kory­ta­rzem, pstry­ka­jąc wyłącz­ni­kami. Nad gło­wami zamru­gały kolejne rzędy świe­tló­wek.

Roz­bo­lał ją brzuch. Poczuła się tak nie­szczę­śliwa, że nawet łzy to było za mało. Miała skur­cze żołądka. Enty raz prze­szła przez salę, śle­dzona na każ­dym kroku przez smo­cze oko. Nie miała poję­cia, która jest godzina – ale na pewno kola­cja już prze­pa­dła.

Drzwi otwo­rzyły się z hukiem.

Wszedł Blugg. Wyglą­dał na znu­żo­nego i roz­ko­ja­rzo­nego. Szarą koszulę miał prze­po­coną pod pachami, rękawy pod­wi­nięte do połowy wło­cha­tych przed­ra­mion.

Oko smoka zer­k­nęło na niego.

– Co robi­łaś w moim gabi­ne­cie? – Blugg, co dziwne, w ogóle na nią nie patrzył. Wbił wzrok w mały, zwień­czony fili­gra­nem krysz­ta­łek, zwi­sa­jący mu na nitce z ręki.

– Ja tylko…

Jej dłoń, jakby sama z sie­bie, powę­dro­wała do ust, które mimo­wol­nie się zaci­snęły. Dokład­nie ten sam gest zro­biła, kiedy Blugg dostrzegł ją przed drzwiami biura. Prze­ra­żona, zmu­siła rękę do opusz­cze­nia i scho­wała ją za ple­cami.

Blugg przez chwilę patrzył na nią wiel­kimi oczyma, nie mru­ga­jąc. Powoli się uśmiech­nął.

– Ty mała roz­ra­biaro. Grze­ba­łaś mi w śmie­ciach.

– Nie! – krzyk­nęła. – Nic nie wzię­łam, naprawdę, nic!

Blugg wsu­nął krysz­tał z powro­tem do pla­sti­ko­wego pudełka i wetknął je do kie­szeni koszuli. Wycią­gnął rękę i chwy­cił ją pod brodę. Odwró­cił jej głowę w lewo, potem w prawo, przy­pa­tru­jąc się twa­rzy.

– Mmmmm. – Prze­su­nął wzro­kiem po przo­dzie jej far­tu­chu, jakby oce­niał jej siłę. Noz­drza mu się roz­chy­liły. – Grze­ba­łaś w koszu, tak? Skórki od poma­rań­czy, okruszki z kana­pek. A zresztą, co tam. Zdrowy ape­tyt u mło­dzia­ków to dobra rzecz.

To było bar­dziej prze­ra­ża­jące niż groźby, bo w ogóle się nie trzy­mało kupy. Wytrzesz­czyła oczy, nie rozu­mie­jąc.

Poło­żył jej dło­nie na ramio­nach, okrę­cił ją powoli.

– Ile ty już dla mnie pra­cu­jesz, co? Od lat, nie? Jak ten czas leci. Zaraz będzie z cie­bie duża dziew­czynka, co nie? Może czas na mały awans. Zro­bię z cie­bie gońca biu­ro­wego trze­ciego stop­nia. Co ty na to?

– Ależ pro­szę pana…

– Ty mnie tu nie panuj! Pro­ste pyta­nie. – Spoj­rzał na nią dziw­nie, potem znów pocią­gnął nosem. – Fuj! Krew ci leci. Co, nie umiesz zacho­wać higieny?

– Krew mi leci? – zapy­tała tępo.

Blugg wska­zał tłu­stym, tępym pal­cem jej nogę.

– O, tu.

Spoj­rzała w dół. Rze­czy­wi­ście, krew cie­kła po jej łydce. Czuła ją teraz, pły­nącą w dół wzdłuż uda.

To upo­ko­rze­nie zni­we­czyło całe kru­che opa­no­wa­nie. Nagłe, cza­ro­dziej­skie poja­wie­nie się krwi z jakiejś nie­spo­dzie­wa­nej rany prze­kłuło błonę zamy­ka­jącą wszyst­kie jej lęki i nie­po­koje. Roz­pła­kała się.

– Cho­lera. – Blugg się skrzy­wił. – Czemu taki szajs zawsze musi tra­fić na mnie? – Z obrzy­dze­niem wska­zał jej drzwi. – No idź! Idź pro­sto do pie­lę­gniarki i zrób wszystko, co ci każe.

***

– Gra­tu­luję – powie­działa pie­lę­gniarka. – Jesteś już kobietą.

Była zgorzk­niałą, starą istotą o świń­skich oczkach, spi­cza­stym nosie i oślich uszach. Poka­zała Jane, jak zło­żyć pod­pa­skę i co z nią zro­bić. Potem wygło­siła wykuty na pamięć wykład o higie­nie oso­bi­stej, dała pacjentce dwie aspi­ryny i ode­słała ją do sypialni.

Kogut już tam był. Leżał w gorączce na łóżku, z głową owi­niętą ban­da­żami.

– Chyba straci lewe oko – powie­działa Dymka. – To zna­czy, jeśli prze­żyje. Powie­dzieli, że jak dzi­siaj w nocy nie umrze, to pew­nie z tego wyj­dzie.

Jane nie­śmiało dotknęła jego ramie­nia, choć ledwo mogła to wytrzy­mać. Skórę miał bladą jak wosk i zimną.

– Leć w niebo wyso­kie – wymam­ro­tał, zato­piony w jakimś nie­ziem­skim deli­rium. – Bądź sobą. Wybierz Pepsi.

Dłoń Jane odsko­czyła jak opa­rzona.

– Ja się nim zaj­muję. Ty się nie wtrą­caj. – Dymka wygła­dziła mu koc. Ton miała wyzy­wa­jący. Skoń­czyw­szy, odchy­liła się w tył, wzięła pod boki i cze­kała, aż Jane odpy­sk­nie. A kiedy to nie nastą­piło, uśmiech­nęła się nie­przy­jem­nie. – Czas, żebyś szła spać, co nie?

Jane kiw­nęła głową i poszła do swo­jego kąta.

Gri­muar cze­kał na nią. Chłop­cień zosta­wił go pod kocem, tak jak mu pole­ciła. Roze­brała się powoli; udało jej się roz­ło­żyć koc i wsu­nąć pod spód, nie odsła­nia­jąc księgi. Gdy otu­liła ją ramio­nami, poczuła łasko­ta­nie, jakby prze­pły­nął przez nią prąd o małym napię­ciu. Dziw­nie się poczuła.

Tej nocy wyda­wało się, że dzie­ciaki ni­gdy nie zasną. Kogut jęczał, krzy­czał i mam­ro­tał przez sen, a jego cier­pie­nie wszyst­kich prze­ra­żało. Co mniej­sze stwo­rze­nia powy­ła­ziły z łóżek, żeby tulić się do przy­ja­ciół. Nawet naj­starsi z nich od czasu do czasu wzdy­chali albo prze­wra­cali się na drugi bok, żeby nie patrzeć na jego mękę.

W końcu jed­nak Jane się docze­kała. Wszy­scy usnęli.

Po cichu wyśli­znęła się spod koca i weszła pod łóżko. Pod­wa­żyła poła­maną deskę i wci­snęła się w wąską szparę mię­dzy salą sypialną a ścianą szopy z pia­skiem. Było tu ciemno, pełno kurzu, ale nie duszno, bo żadna ze ścian nie się­gała do sufitu. Poczuła deli­katny prze­ciąg i zady­go­tała. Nie było jed­nak aż tak zimno, żeby zmu­sić ją do powrotu po ubra­nie. Po omacku zna­la­zła za sobą gri­muar i wcią­gnęła go przez szcze­linę.

Kogut jęk­nął. Wyso­kim, przy­tom­nym gło­sem zawo­łał:

– Dwa kotlety z wybor­nej woło­winy, sos spe­cjalny, sałata, ser…

Jane zaparło dech.

– I bułka z seza­mem. – Straszne to było, ten samotny głos mówiący do nikogo w pustce nocy. – Teflon.

Chwy­ciła dło­nią zła­maną deskę i wci­snęła ją na miej­sce. Teraz już nie było go sły­chać.

Usia­dła na pię­tach, poło­żyła sobie księgę na kola­nach i otwo­rzyła ją. Stro­nice były czarne i ciemne, litery jarzyły się jed­nak chłodno, sre­brzy­ste dla oka i śli­skie w dotyku. Odkryła, że jeśli skupi się na nich mocno, zaczyna ją wypeł­niać szept wyja­śnia­jący ich zna­cze­nie – choć jesz­cze nie rozu­miała sensu wszyst­kich słów. Tu tabela stopni sprę­ża­nia, tam roz­dział o tole­ran­cjach wymia­ro­wych cylin­drów. Na chwilę zatrzy­mała się nad para­me­trami kali­bra­cji krysz­ta­łów, potem kart­ko­wała dalej, pole­ga­jąc na opusz­kach pal­ców, że prze­każą jej kwin­te­sen­cję tego, po czym się prze­śli­zgują. Wer­to­wała dalej i dalej, aż dotarła do tego, czego szu­kała.

Był to wresz­cie roz­dział, w któ­rym napi­sano, jak się ste­ruje smo­kiem.

Do tej chwili sama nie wie­działa, o co jej cho­dzi. Teraz jed­nak, prze­su­wa­jąc dłońmi po sche­ma­tach peł­nych enig­ma­tycz­nych sym­boli kon­den­sa­to­rów, poten­cjo­me­trów, rezy­sto­rów i mas, prze­chy­la­jąc głowę, żeby móc popie­ścić policz­kiem rysunki tarcz i sche­maty obwo­dów, głę­boko wdy­cha­jąc wydzie­lany przez każdą z kart zapach atra­mentu i bie­lo­nego papieru, uświa­do­miła sobie, że uro­dziła się po to, żeby któ­re­goś dnia ukraść smoka.

Szpara mię­dzy ścia­nami była tak cia­sna, że Jane poob­cie­rała sobie ramiona. Nie zauwa­żała tego. Głowę miała pełną szyb­kich czar­nych smo­ków. To, co dotąd było nie­wi­dzialne, bo wszech­obecne, teraz sta­nęło jej przed oczyma. Sły­szała ich ponad­dźwię­kowe pod­niebne ryki, napę­dzane gnie­wem i ben­zyną. Czuła ich gra­wi­ta­cyjne przy­cią­ga­nie, prze­grzane podmu­chy, gdy prze­la­ty­wały. I widziała, jak sama leci jed­nym z nich, daleko, daleko stąd.

Naj­pierw jed­nak trzeba nauczyć się tego gri­mu­ara. Musi się nauczyć, jak się obsłu­guje smoka.

Przez wiele godzin mozo­liła się nad księgą, deli­kat­nie doty­ka­jąc i zapa­mię­tu­jąc cały roz­dział, znak po znaku. Pierw­sze czy­ta­nie skoń­czyła tuż przed śnia­da­niem. Wyczoł­gała się przez ścianę tuż przed gwizd­kiem na pobudkę i wyma­sze­ro­wała ze wszyst­kimi do sto­łówki, zie­wa­jąca, prze­mę­czona do szpiku kości i szczę­śliwa.

Następ­nej nocy po raz pierw­szy usły­szała, jak mówi do niej smok.

***

Trzy dni póź­niej Jane, Dymkę i Rzep zabrano do warsz­tatu mecha­nicz­nego. Wszyst­kie zwy­kłe miej­sca pracy były zajęte, więc Blugg po krót­kiej kłótni z bry­ga­dzi­stą wziął pod pachę pudło kół zęba­tych i popro­wa­dził je na górę. Wzdłuż całej dłu­go­ści budynku bie­gła gale­ryjka z poko­jami, nie­moż­li­wie zagra­cona i zaśmie­cona. Blug­gowi udało się jed­nak zna­leźć im miej­sce pomię­dzy drew­nia­nymi scho­dami a cegla­nym komi­nem od prze­my­sło­wego alem­biku. Poka­zał im roz­chwie­ru­tany drew­niany stół pod para­pe­tem okna i kazał oczy­ścić koła zębate ze smaru.

Potem wyszedł.

Okno dawno zostało zama­lo­wane, razem z szy­bami, białą, zie­loną lub szarą farbą – teraz trudno było się domy­ślić jaką – a pomię­dzy górną kra­wę­dzią przy­kle­jo­nego na stałe skrzy­dła okien­nego ziała sze­roka co naj­mniej na stopę szcze­lina. Nie­ustan­nie wpa­dało przez nią zimne powie­trze. Z zim­nem na próżno wal­czył wci­śnięty pod schody brą­zowy, ema­lio­wany grzej­nik na naftę.

– Zamień się ze mną – powie­działa Dymka, zaraz jak Blugg sobie poszedł. – Rzep i ja chcemy sie­dzieć bli­żej grzej­nika.

Jane chciała odmó­wić, ale Dymka cią­gle narze­kała, że jej zimno; może i fak­tycz­nie mar­zła bar­dziej. Rzep uśmie­chała się, raczej zło­wrogo. Chyba lepiej byłoby im w tej kwe­stii ustą­pić.

Wstała, prze­szła na drugą stronę stołu i bez słowa usia­dła.

Try­biki były wiel­ko­ści srebr­nych pen­só­wek, ale o wiele cień­sze, z drob­nymi ząb­kami, które kłuły, gdy dotknęło się ich czub­ków. Smar na nich był brą­zowy, pra­wie przej­rzy­sty i zasko­ru­piały, więc nie chciał scho­dzić. Pra­co­wały nad nim pil­nie, wie­dząc, że Blugg będzie do nich regu­lar­nie zaglą­dał.

A jed­nak kon­trola się nie poja­wiała. Mijały godziny. Blugg naj­wy­raź­niej o nich zapo­mniał.

Pra­cu­jąc, Jane gapiła się przed sie­bie, zato­piona w myślach o gri­mu­arze i gło­sie smoka – cią­gle nie była do końca pewna, czy aby na pewno go w nocy sły­szała. Marzyła o lśnią­cych heba­no­wych bur­tach i gład­kich, opły­wo­wych powierzch­niach, o sile i wytrzy­ma­ło­ści połą­czo­nej z bez­względną szyb­ko­ścią. Wyobra­żała sobie swoją dłoń na prze­pust­nicy, wła­dzę nad całą tą groźną potęgą.

Dymka obok wes­tchnęła.

Brud­no­srebrne świa­tło sło­neczne wle­wa­jące się górą okna nagle prze­cięły trze­po­czące skrzy­dła. Dymka zadarła głowę i zawo­łała z entu­zja­zmem:

– Ropu­sze jajka!

– Ropu­sze jajka? – zdzi­wiła się tępo Rzep. – Łeee. O czym ty gadasz?

– Tam u góry, pod dachem. Tam robią gniazda. – Dymka weszła na para­pet i sta­nęła na pal­cach. Wycią­gnęła rękę przez okno naj­da­lej, jak mogła, nie­cier­pli­wie wygi­na­jąc ogon. Po spodniej stro­nie oka­pów było widać parę błot­ni­stych bry­łek. – Cho­lera! No, nie mogę…

– Prze­cież nic tam nie będzie – zauwa­żyła Jane. – Kto by skła­dał jajka na jesieni.

– Ropu­chy skła­dają. Nie takie jak na wio­snę – z tych nic się nie wykluwa. To zapasy na zimę, żeby miały co jeść pod­czas Topo­ro­wego Księ­życa. – Spoj­rzała w dół, jej sze­ro­kie usta wykrzy­wił dziwny uśmiech. – Jaaaaane! Właź tu i zbierz mi tro­chę jajek!

– Ja nie umiem się wspi­nać! Weź sobie Kapkę albo Małego Dicka, albo…

Dymka i Rzep spoj­rzały na sie­bie i zanim Jane zdą­żyła zare­ago­wać, zmien­niczka chwy­ciła ją i pod­nio­sła ku Dymce. Młode feje były nad­na­tu­ral­nie silne. Ze śmie­chem wysu­nęły ją przez okno i popchnęły. Pudło z kół­kami zęba­tymi zostało kop­nięte, zawar­tość poto­czyła się po całej pod­ło­dze.

– No, kochana, wyła­zisz! – zain­to­no­wała Dymka.

Jane ner­wowo chwy­ciła się ramy. Zimny wiatr wiał jej w twarz, wyci­ska­jąc łzy z oczu. Po dru­giej stro­nie wybru­ko­wa­nego blocz­kami dzie­dzińca chwiał się ku niej Budy­nek 6, a nad nim skłę­bione ciemne chmury. W dole, z boku, widziała pokryty papą dach szopy na narzę­dzia, upstrzony odłam­kami cegieł i butel­kami po napo­jach. Do ziemi było co naj­mniej trzy­dzie­ści stóp.

– Matko święta! – sap­nęła Jane. Despe­racko szarp­nęła się, żeby wró­cić do środka.

Twarde, bez­li­to­sne dło­nie roz­pro­sto­wały jej palce. Szarp­nęły ją i wysta­wiły w pustkę. Macha­jąc rękami i oba­wia­jąc się, że zwy­mio­tuje, zaci­snęła mocno powieki i chwy­ciła się ramy. Całym cię­ża­rem spo­czy­wała teraz na gór­nej kra­wę­dzi okna. Tylko nogi miała w środku.

– Nie szarp się, bo cię upu­ścimy.

Znów chwy­ciła się ramy. Kru­cha farba sypała się płat­kami spod pal­ców. Pod­cią­gnęła się wzdłuż ściany. Cce­gły dra­pały jej poli­czek, nos wypeł­nił słodki, ostry zapach ropu­szych odcho­dów. Cała góra okna była od nich biała. I było zimno. Zady­go­tała.

– Pro­szę, pro­szę, zdej­mij­cie mnie – zabeł­ko­tała. – Dymko, skar­bie, zro­bię wszystko, co tylko zechcesz, zostanę twoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, tylko…

– Masz. – Uka­zała się dłoń z foliową torebką. – Nała­duj jajek i możesz scho­dzić.

Jane spadł but. Teraz poczuła, że Rzep ściąga jej skar­petkę. Ostry czu­bek palca prze­je­chał pośrodku stopy, przy­sta­nął, potem zaskro­bał w naj­czul­szym miej­scu.

– Prze­stań ją łasko­tać! Jak spad­nie, nie będzie jajek. – Dłoń poru­szyła się nie­cier­pli­wie w górę i w dół. – No, bierz tę torbę.

Jane usłu­chała. Wzięła głę­boki wdech i otwo­rzyła oczy. Czuła tak silne mdło­ści i zawroty głowy, że dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że patrzy od spodu na okap dachu. Było tam ze dwa­dzie­ścia gniazd, pęka­tych, bro­daw­ko­wa­tych kształ­tów z otwo­rem na boku, jak felerne sło­iki.

Ropu­chy roz­pro­szyły się, gdy Jane wysu­nęła się z okna. Pola­ty­wały zde­ner­wo­wane nie­da­leko, histe­rycz­nie łopo­cząc skrzy­dłami o czar­nych pió­rach. To były paskudne stwo­rze­nia, mie­szańce kawek i lubież­nych pła­zich samic – tak jak ich ojco­wie, sły­nęły ze zło­dziej­stwa. Ich gniazda prze­waż­nie usu­wano z dachów, bo płazy lubo­wały się w świe­cą­cych przed­mio­tach i w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści zwie­rząt, pra­wie – albo wcale – nie bały się ognia. Sły­szało się o poża­rach budyn­ków, kiedy pod­kra­dały palące się nie­do­pałki i zano­siły je do gniazd. Nie­bez­pieczne to było.

Dygo­cąc, wycią­gnęła rękę. Gniazdo było tuż poza jej zasię­giem. Nie­szczę­śliwa, wie­dząc, że Dymka nie przyj­mie takiego uspra­wie­dli­wie­nia, wzięła głę­boki, uspo­ka­ja­jący wdech i zmu­siła się do wychy­le­nia w powie­trze. Wypro­sto­waw­szy rękę, którą trzy­mała się okna, mogła już łatwo dosię­gnąć naj­bliż­szego gniazda. Wci­snęła dłoń przez otwór.

Wnę­trze gniazda było wyście­lone mięk­kim czar­nym puchem, jedwa­bi­stym w dotyku. Poma­cała głę­biej i zna­la­zła kupkę lep­kich, cie­płych jaj. Wygar­nęła je i wypro­sto­wała się w talii, wra­ca­jąc do okna. Nie­zdar­nie otwo­rzyła torebkę i wrzu­ciła do niej jajka. Zsu­nęły się na dno jak jedna masa.

Nie zebrała jesz­cze wszyst­kich. Wychy­liła się po raz drugi, by zgar­nąć te prze­ga­pione. Tym razem było ich tylko pół gar­ści, a do tego dwa kawałki folii alu­mi­nio­wej, odła­mek szkła i chro­mo­wana nakrętka. Te przed­mioty upu­ściła na zie­mię daleko w dole.

Dru­gie gniazdo. Szybko wygar­nęła jajka. Gdy cofała rękę, lodo­waty podmuch wia­tru prze­nik­nął jej przez ubra­nie. Wie­działa, że nie powinna patrzeć w dół, ale ten nagły wir powie­trza pogor­szył jesz­cze zawrót głowy. Chciało jej się pła­kać, ze stra­chu i z fru­stra­cji, ale nie odwa­żyła się.

Jeśli teraz zacznie pła­kać, to już ni­gdy nie prze­sta­nie.

W tym gnieź­dzie, oprócz jaj były kolejne kawałki cyn­fo­lii i pozie­le­niały, ostry kawa­łek mie­dzia­nej bla­chy, który spra­wił, że przez jedną pełną prze­ra­że­nia chwilę myślała, że coś ją ugry­zło – nadziała się bowiem pal­cem na jego róg.

– Mam już pra­wie pół torby! – krzyk­nęła. – Mogę scho­dzić?

– Mało.

– Ale już dalej nie się­gnę. Naprawdę nie dam rady.

W szcze­li­nie okna poka­zała się twarz Dymki. Na moment roz­luź­nił się uścisk na nogach Jane, która krzyk­nęła ze stra­chu. Dymka zmru­żyła oczy z namy­słem.

– Tamto. – Poka­zała. – Tam się­gniesz.

Jane roz­bo­lały palce. Nie była pewna, czy jest w sta­nie się dalej utrzy­mać. Spodnia strona okapu roz­my­wała się od wytę­ża­nia wzroku, ale kiedy zamy­kała oczy, wyda­wało jej się, że cały świat kozioł­kuje – wtedy musiała szybko je otwie­rać, bo ina­czej stra­ci­łaby rów­no­wagę.

Zmu­siła się do wycią­gnię­cia ciała naj­da­lej, jak mogła.

Dalej nie się­gała.

– Dymko… – zaczęła płacz­li­wie.

– Zbie­raj jajka!

Było już tylko jedno wyj­ście. Prze­su­nęła się nieco wyżej na ramie okna, tak że teraz opie­rała się o nią w poło­wie ud. Wycią­gnęła się tak daleko, że czuła, jak trzesz­czą jej kości.

Wsu­nęła dłoń do kolej­nego gniazda. Poczuła cie­pło puchu, a potem śli­ską lep­kość. Wygięła palce i wygar­nęła jajka.

Nie­stety, ropu­chy zaczy­nały z powro­tem nabie­rać odwagi. Skrze­czały na nią i kra­kały, pró­bo­wały odstra­szyć, prze­la­tu­jąc w pobliżu. Jedna pra­wie zde­rzyła się z jej twa­rzą, a gdy Jane unio­sła łokieć, by się zasło­nić, odbiła się od przed­ra­mie­nia z moc­nym, ośli­złym trza­skiem. Żołą­dek pod­szedł jej do gar­dła z obrzy­dze­nia.

– Trzy­maj mnie mocno za nogi – szep­nęła, nie­prze­ko­nana, że ją sły­chać, ale nie­zdolna ode­zwać się ani odro­biny gło­śniej. Wypro­sto­wała się w talii.

I już była na oknie. Przy­tu­liła się do niego mocno.

Przez dłuż­szą chwilę nie była w sta­nie się ruszyć. Gdy tro­chę doszła do sie­bie, drżą­cymi rękami otwo­rzyła torebkę i wrzu­ciła do niej ostat­nią garść jajek. Coś zaiskrzyło czer­wono. Wsu­nęła do środka dwa palce, żeby to wyło­wić.

To był rubin.

Rubin był długi jak pół jej kciuka, sze­ścio­kątny w prze­kroju i pła­ski na obu oku­tych sre­brem koń­cach – prze­my­słowy krysz­tał, uży­wany w okul­ty­stycz­nych sys­te­mach infor­ma­tycz­nych do prze­cho­wy­wa­nia i prze­twa­rza­nia danych. Był mniej­szy niż ogry­zek ołówka, ale wart pew­nie wię­cej niż cała Jane.

Pro­blem pole­gał na tym, że bała się go znieść na dół razem z jajami, bo Dymka, w swo­jej chci­wo­ści, wysła­łaby ją na górę po wię­cej. Mogłaby, gdyby się odwa­żyła, wsa­dzić go z powro­tem do gniazda, ale nie miała już na to siły ani odwagi. A gdyby go upu­ściła i ktoś go póź­niej zna­lazł, Dymka dowie­dzia­łaby się i domy­śliła, co się stało.

Para­pet był cały biały od odcho­dów. Wetknęła w nie kamień i powie­działa:

– Opusz­czaj­cie mnie. Mam te wasze jajka.

***

Dymka wyrwała jej torebkę z ręki, zanim zdą­żyła chwiej­nie zejść z para­petu i paść na stół.

– Dobra Janie, doobra Mniam-Janie – ura­do­wała się, wsu­wa­jąc rękę głę­boko do torebki i ładu­jąc wielką garść gala­re­to­wa­tej masy w gor­li­wie nad­sta­wione dło­nie Rzep. Jedno jajko wsu­nęła do ust i prze­wró­ciła eks­ta­tycz­nie oczyma, gdy pękło. Wypchała sobie usta kolej­nymi.

Try­biki walały się po całej pod­ło­dze. Jane ze znu­że­niem wypro­sto­wała pudełko i zaczęła je zbie­rać.

– Dymka? – zapy­tała w końcu. – Czemu wy mnie tak nie­na­wi­dzi­cie?

Dymka uśmiech­nęła się jajecz­nie. Rzep otwo­rzyła sze­roko usta, uka­zu­jąc żółte od żół­tek wnę­trze. Do warg miała poprzy­le­piane kawałki sko­ru­pek.

– Chcesz tro­chę? W końcu je zebra­łaś.

Łzy napły­nęły Jane do oczu.

– Ni­gdy nic wam nie zro­bi­łam. Czemu mnie tak trak­tu­je­cie?

Rzep wypchała sobie policzki jaj­kami. Dymka swoje połknęła, potem wywró­ciła torebkę na drugą stronę i zaczęła ją wyli­zy­wać.

– Sły­sza­łam, że zosta­niesz goń­cem u Blugga – powie­działa.

– Raczej małym zwie­rząt­kiem Blugga – plu­nęła Rzep. – Tym będziesz, co, panienko-pod­mianko?

– Nie, wcale nie!

– Wiesz, czego on naprawdę będzie chciał, co? – Dymka wsu­nęła rękę pod spód­nicę Rzep, a ta prze­wró­ciła oczyma w uda­wa­nej eks­ta­zie. – Chce, żebyś była jego przy­du­pa­ską.

Jane pokrę­ciła głową.

– Nawet nie wiem, co to zna­czy.

– Chce wło­żyć swo­jego wacława do two­jej pipulki.

– Ale co wy gada­cie?! – jęk­nęła. – Czemu miałby…?

Oczy Dymki roz­bły­sły twardą czer­wie­nią jak dwa gra­naty.

– Nie uda­waj mi tu nie­wi­niątka! Sły­sza­łam, jak w nocy wykra­dasz się z łóżka i wła­zisz za ścianę, żeby wsa­dzać sobie palce do norki.

– Nie. Naprawdę, nie.

– Aha, nie. Pew­nie, że nie. Taaakiego cze­goś byś w życiu nie zro­biła. Mała grzeczna panna pod­mie­niec. Masz się za kogoś spe­cjal­nego, co? Cze­kaj no, zoba­czysz, jak będziesz się sta­wiać, jak Blugg wsa­dzi ci w kaka­owe oko!

Rzep zaczęła ska­kać i tań­czyć wokół Jane, pod­no­sząc spód­niczkę powy­żej pasa i wywi­ja­jąc swoim chu­dym tył­kiem.

– Kaka­owe oko, kaka­owe oko – śpie­wała. – Kaka­owe, kaka­owe oko.

– Tylko mi pamię­taj, lala. – Dymka chwy­ciła ją za koł­nierz, zebrała poły razem i unio­sła ją. – Ja tu roz­ka­zuję. Co powiem, robisz, jesteś tym goń­cem czy nie, przy­du­pa­sem czy nie. Słu­chasz mnie. Rozu­miesz?

– Tak, Dymka – odpo­wie­działa bez­rad­nie Jane.

– Do buzi też ci będzie chciał – zadrwiła Rzep.

***

Kogut leżał w łóżku przez tydzień, zanim odzy­skał świa­do­mość na tyle, by zacząć kon­tak­to­wać. U szczytu wyczer­pa­nia leżał bez ruchu, oddy­cha­jąc z tru­dem – każdy wdech był chra­pliwy i udrę­czony. Cza­sami krzy­czał. Kiedy indziej wyle­wały się z niego potoki glo­so­la­licz­nego beł­kotu.

– Pro­le­ta­riu­sze nie mają nic do stra­ce­nia poza swo­imi kaj­da­nami – mówił. – Lucky Strike zna­czy przedni tytoń.

Co noc Jane cze­kała, aż reszta zaśnie, i wykra­dała się za ścianę, żeby zapo­zna­wać się z gri­mu­arem. Kiedy wpa­dała w czy­tel­ni­czy trans, na wpół eks­tazę, na wpół wyczer­pa­nie, w tyle głowy odzy­wał się głos smoka. Mówił jej, że oboje są więź­niami. Mówił, że ich losy są ze sobą sple­cione, opo­wia­dał o wol­no­ści, któ­rej zaznają, kiedy razem odlecą, opi­sy­wał nie­skoń­czone łań­cu­chy gór z zim­nymi gór­skimi jezio­rami, archi­pe­lagi połu­dnia, powy­krę­cane jak jasz­czurki, i pod­niebne gniazda zako­twi­czone mię­dzy jesien­nymi gwiaz­dami. Sie­działa mię­dzy ścia­nami tak długo jak mogła wytrzy­mać, zasłu­chana, wycho­dząc dopiero wtedy, gdy gro­ziło jej, że zaśnie i prze­gapi poranne spraw­dza­nie obec­no­ści. Nie wie­działa, czy ów głos jest rze­czy­wi­sty, czy zmy­ślony, i prawdę mówiąc, nie obcho­dziło jej to.

Czuła wewnętrzny przy­mus, by go słu­chać.

Gdy wra­cała do sypialni, zawsze szo­ko­wał ją widok leżą­cego w łóżku Koguta – tak doku­ment­nie o nim zapo­mniała. Wyda­wał się kimś obcym: ośli­zły od potu, błysz­czący jak owad, który utknął w poło­wie meta­mor­fozy. Ropa prze­sią­ka­jąca przez brzegi ban­daża deli­kat­nie fos­fo­ry­zo­wała, jak tru­po­gień. I dziw­nie pach­niał.

Czuła się potwor­nie winna. Wie­działa, że powinna go pie­lę­gno­wać, ocie­rać mu pot, zmie­niać ban­daże, robić, co tylko się da, żeby zła­go­dzić ból. Ale odrzu­cał ją, jesz­cze bar­dziej niż obce demony pra­cu­jące na Wydziale A jako sny­ce­rze i sto­la­rze, o któ­rych plotki mówiły, że są kani­ba­lami i kopro­fa­gami. Nie mogła się zmu­sić, by się do niego zbli­żyć.

***

Któ­re­goś wie­czoru dzieci wró­ciły z tupo­tem do sypialni, by zastać Koguta zbu­dzo­nego i cze­ka­ją­cego na nie. Pod­niósł się i oparł o wez­gło­wie łóżka. Na ich widok wykrzy­wił usta w czymś, co według niego miało być uśmie­chem.

– Tak wcze­śnie z pracy? Za moich cza­sów robiło się do wie­czora, a jak. Te mło­dziaki dzi­siaj, ja nie wiem.

Dzieci zebrały się lękli­wie przy drzwiach.

– No chodź­cie. Nie ma co się tak cofać. To ja!

Zaże­no­wane zbiły się jesz­cze cia­śniej.

– No dobra. To jak to poszło? Blugg nie żyje?

Nikt nie odpo­wie­dział.

Teraz Kogut się zanie­po­koił.

– Zadzia­łała ta laleczka czy nie?

Dymka odchrząk­nęła.

– Jesz­cze nie pró­bo­wa­li­śmy – przy­znała.

– Wy mię­czaki. – Twarz Koguta jarzyła się deli­kat­nie, jak miąższ jakichś magicz­nych grzy­bów z głębi lasu. Ban­daże miał zasko­ru­piałe, nie­zmie­niane od wielu dni. Powieki opa­dły mu, potem znowu się unio­sły. – A czemu nie?

– Bo Dymka powie­działa… – zaczął Szczu­dłak.

– …że mamy na cie­bie pocze­kać – dodała pośpiesz­nie Jane.

Dymka obda­rzyła ją szyb­kim spoj­rze­niem, mówią­cym dobit­nie: „Nie myśl, że sobie tym na coś zasłu­żysz”. Dwu­krot­nie trzep­nęła ogo­nem.

– Żeby mieć pew­ność, że zro­bimy to jak trzeba.

– A, jak tak, to dobrze. – Kogut nie był aż tak sub­telny i nie zauwa­żył dys­kret­nej wymiany spoj­rzeń. – To nie tak źle, jak myśla­łem. – Kiw­nął na Szczu­dłaka. – Sły­szysz? Zadbamy, przy­ja­cielu, o twój inte­res.

Szczu­dłak poki­wał głową na boki, rado­śnie, gro­te­skowo szczę­śliwy i mający roz­koszną pew­ność, że przy­ja­ciel go ochroni. Widząc taką wiarę, Jane nie miała wyboru: musiała przy­znać sama przed sobą, że już nie wie­rzy w plan Koguta. Byli tylko dzie­cia­kami. Ich pro­ste zaklę­cia nawet nie tkną kogoś doro­słego, jak Blugg. Kie­row­nic­two na pewno zapew­niło im ochronę przed takimi ata­kami, ina­czej bry­ga­dzi­ści pada­liby jak muchy, codzien­nie. Pew­nie w ogóle nie zauważy, że go zaata­ko­wali. Poczuła zimno i odrę­twie­nie.

– Dawać świeczkę, zro­bimy to teraz – powie­dział Kogut. A potem, gdy Dymka nie zare­ago­wała: – No rusz się, krowo! Ruszaj się, kurwa!

Młoda hul­dra nie­chęt­nie usłu­chała. Wetknąw­szy świecę mię­dzy deski pod­łogi, odcze­kała odpo­wied­nio długą chwilę, by wyglą­dało na to, że spo­dziewa się, że Kogut zapali ją zaklę­ciem, po czym trza­snęła sztor­mową zapałką.

Siarka zaskwier­czała i zapło­nęła.

– A gdzie laleczka? – zapy­tał Kogut.

Zawsty­dzona Jeżata wycią­gnęła ją. Kogut prze­su­nął pal­cem po jej brzu­chu, wyma­cu­jąc pod tka­niną ostre paznok­ciowe ścinki, potem podał ją Szczu­dła­kowi.

– Ty to zrób – powie­dział.

Szczu­dłak auto­ma­tycz­nie spoj­rzał na Dymkę, szu­ka­jąc apro­baty.

Dymka zaci­snęła usta i kiw­nęła głową.

– Cicho – roz­ka­zał Kogut.

Znie­ru­cho­mieli. Z zewnątrz dobie­gały nakła­da­jące się na sie­bie odgłosy maszyn, przy­ja­ciel­skie pomruki, jęki i postu­ki­wa­nia. A dokład­nie pod nimi było sły­chać mia­rowe, ledwo sły­szalne, skrzyp-skrzyp-skrzyp buja­nego fotela. Blugg gwiz­dał bal­ladę o Królu Elfów, zmie­nia­jąc tempo i melo­dię w miarę, jak fotel przy­śpie­szał i zwal­niał.

– Teraz! – szep­nął Kogut.

Szczu­dłak wetknął laleczkę w pło­mień.

Była uszyta ze sta­rego nylonu, który w ogniu zaczął wydy­mać się w bąble i czer­nieć. Powie­trze wypeł­nił paskudny smród. Potem z sykiem zajęła się bawełna w środku i Szczu­dłak, wystra­szony, upu­ścił lalkę. Odsu­nął się w tył, ssąc palce.

W momen­cie, gdy pło­mień dotknął brzu­cha lalki, Jane zdrę­twiały usta. Sap­nęła. Język zro­bił się opuch­nięty i bolący, jakby dotknęła nim pokrzywy. Oczy­wi­ście! Na ścin­kach były jesz­cze śla­dowe ilo­ści jej śliny. Dzia­łał na nią jakiś drobny uła­mek klą­twy.

Może i uda się tego Blugga zabić.

Jeżata zaczęła pła­kać, ale Kogut nie zwra­cał na nią uwagi. W jego oczach tań­czył zło­wrogi pło­mień. Siadł pro­sto na łóżku, z zaci­śnię­tymi pię­ściami i głową odrzu­coną w tył.

– Tak! – krzyk­nął. – Tak, wła­śnie! Zdy­chaj, gnoju, zdy­chaj!

A kiedy Kapka i Mały Dick zaczęli gorącz­kowo gasić pło­mie­nie, żeby się nie roz­lały, zaśmiał się trium­fal­nie.

W tym momen­cie z dołu dobie­gło wale­nie w sufit i Blugg zawo­łał:

– Co wy tam knu­je­cie, łobuzy?! Niech mnie kule, zaraz tam wejdę i jak dam pasem…

Umil­kli.

Minutę póź­niej usły­szeli na scho­dach jego cięż­kie kroki, a do tego drugi, bar­dziej sprę­ży­sty odgłos ude­rza­ją­cej o udo skóry.

Kogut był przy­bity. Wszyst­kie dzieci, jak jedno, odwró­ciły się od niego ku Dymce, która mach­nęła ręką i roz­ka­zała:

– Pod koł­dry, już! Ruchy!

Roz­bie­gły się do łóżek, wbrew wszyst­kiemu licząc na to, że omi­nie je zbio­rowa kara. Jane także. Zdą­żyła jed­nak zauwa­żyć, że Rzep szcze­rzy się z satys­fak­cją.

Teraz ich sze­fem była Dymka.

III

Wszy­scy uznali, że to wina Jane.

Od razu po zło­że­niu ofiary z laleczki dostała wyso­kiej gorączki. Szczu­dłak przez trzy dni w ogóle nie mówił, a na dło­niach i twa­rzy Jeża­tej wykwi­tła bąblo­wata wysypka. Oprócz tego obra­ziła się, ale to nie­wiele odbie­gało od jej poprzed­niego cha­rak­teru, więc mało które dziecko zwró­ciło na to uwagę. Wszy­scy widzieli, że klą­twa miała swoją siłę – trzeba więc było jakoś wytłu­ma­czyć, czemu Blug­gowi nic się nie stało.

Dymka roz­po­wie­działa wszyst­kim, a Rzep potwier­dziła, że Jane w gabi­ne­cie Blugga wystra­szyła się i ucie­kła bez ścin­ków paznokci. Jane, osła­biona, nie była za bar­dzo w sta­nie się bro­nić, a chłop­cień, prze­stra­szony i zdez­o­rien­to­wany całą kłót­nią, także na nic się nie przy­dał.

Kogut oczy­wi­ście znał prawdę – dotknął ścin­ków paznokci wła­snymi pal­cami. Mimo to, nie ode­zwał się sło­wem. Po tam­tej chwili triumfu znów mu się pogor­szyło. Zamilkł i tylko łypał na wszyst­kich podejrz­li­wie. Jane stra­ciła zatem wszyst­kich przy­ja­ciół.

Ostra­cyzm pogłę­biła jesz­cze nowa posada, jaką dał jej Blugg. Jako goniec musiała nosić odbla­skową poma­rań­czową kami­zelkę. Skła­dała się z dwóch pła­tów mate­riału, przodu i tyłu, wkła­da­nych przez głowę i wią­za­nych w talii czte­rema lami­no­wa­nymi tasiem­kami. Czuła się w niej nie­zręcz­nie, jak nazna­czona.

Praca była łatwa, ale nowa. Przez cały okres szko­le­niowy cho­dziła za obcho­dzą­cym fabrykę Blug­giem i trzy­mała gębę na kłódkę.

– Tu są szafki z licz­ni­kami – bur­czał. Albo: – Stąd bie­rze się szmer­giel, zawsze tylko w małych toreb­kach i pamię­taj, żeby zacho­wać żółtą kopię zamó­wie­nia.

Jane ze zdu­mie­niem odkryła, jak nie­wiele Blugg robi w porów­na­niu ze swymi pod­wład­nymi – wyda­wało się, że jego praca składa się z bez­ce­lo­wego łaże­nia oraz dłu­gich, nie­zro­zu­mia­łych roz­mów, na wpół służ­bo­wych, a na wpół plot­kar­skich. Cza­sem gry­wał w domino z przy­sa­dzi­stym face­tem z Działu Zaku­pów – obaj zgar­bieni nie­ru­chomo nad deską, zer­ka­jący na sie­bie podejrz­li­wie i sza­chru­jący przy każ­dej oka­zji.

– Umyj twarz – powie­dział pod­czas któ­rejś prze­rwy na lunch. – Ręce też i wyszo­ruj paznok­cie. Musisz zro­bić dobre wra­że­nie.

– Czemu? – zapy­tała.

– Nie twoja sprawa! Nie twój inte­res, czemu. Rób, co mówię, i tyle.

Blugg poszedł za nią do umy­walni i stał tam, kiedy się myła, pil­nu­jąc, by namy­dliła się sza­rym mydłem. W pew­nym momen­cie wła­sną śliną starł jej jakąś plamę z ucha.

Wyszli na zimną mżawkę i pode­szli do nie­wiel­kiego kan­torka zaraz przy głów­nej bra­mie. Blugg zapu­kał i weszli do środka.

W kan­torku sie­działa ele­gancka, smu­kła, ubrana na czarno elfka. Patrzyła przez okno i paliła papie­rosa. Kiedy weszli, odwró­ciła głowę, nic tylko puder i wyso­kie kości policz­kowe. Dość bez­na­mięt­nie zapy­tała:

– Czy to ona?

– To ona – przy­tak­nął Blugg.

Elfka wstała. Była o dobre pół­to­rej głowy wyż­sza od Blugga. Stu­ka­jąc obca­sami, pode­szła do Jane i ści­snęła kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym jej pod­bró­dek. Odwró­ciła jej głowę w jedną, potem w drugą stronę, marsz­cząc kry­tycz­nie czoło.

– Bar­dzo posłuszna – powie­dział Blugg, jak prze­ku­pień. – Robi dokład­nie, co się każe, pstryk i już, nie trzeba jej dwa razy powta­rzać.

Jane wpa­trzyła się w oczy elfki. Były zimne, jak szare okru­chy lodu, a cerę wokół nich pokry­wały skom­pli­ko­wane bruzdy zmarsz­czek, suge­ru­jąc cał­kiem nie­wi­doczne z dru­giego końca pokoju lata i dzie­się­cio­le­cia. Nagle zwi­działo jej się, że ta twarz to tylko cie­niutka maska nacią­gnięta na czaszkę kobiety.

W pozba­wio­nych bły­sku oczach poja­wiło się coś na kształt zro­zu­mie­nia.

– Ty się mnie boisz?

Jane pokrę­ciła ze stra­chem głową.

– A powin­naś.

Oddech elfki pach­niał kan­dy­zo­wa­nymi sło­dy­czami i niko­tyną. Z uszu zwi­sały dwie podłużne perły, dłu­gie jak pół jej palca wska­zu­ją­cego, wyrzeź­bione w tępe wężowe kształty. Palce zaci­skały się na pod­bródku Jane, aż łzy zaczęły mimo woli napły­wać jej do oczu.

Wresz­cie uwol­niła ją z uści­sku.

– Zasta­no­wię się – powie­działa. Mach­nęła ręką ku drzwiom. – Może­cie iść.

Kiedy zna­leźli się na dwo­rze, Blugg był w nie­wy­tłu­ma­czal­nie świet­nym nastroju.

– Wiesz, kto to był? – Pra­wie zare­cho­tał. I nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, dodał: – Ona jest z Gre­en­le­afów! Z Gre­en­le­afów!

Jane nie­mal natych­miast zapo­mniała o tym spo­tka­niu. Dla niej było to tylko jedno z wielu dziw­nych zda­rzeń.

***

Nie­długo potem Kogut wró­cił do pracy. Demony ze sto­larni zro­biły mu wóze­czek, żeby poru­szał się, póki nie będzie miał siły samo­dziel­nie cho­dzić, a Jane i Szczu­dłak codzien­nie wozili go w nim do pracy i z powro­tem, każde cią­gnąc za jedną rączkę wózka.

Któ­re­goś wie­czoru, gdy pro­wa­dzono ich z powro­tem do noc­le­gowni, musieli zatrzy­mać się przy bra­mie, bo dzienna zmiana aku­rat koń­czyła pracę. Musieli pocze­kać w cie­niu mon­stru­al­nego, czar­nego Zegara, prze­pusz­cza­jąc potok kuś­ty­ka­ją­cych, powłó­czą­cych nogami i pod­ska­ku­ją­cych robot­ni­ków. Wszy­scy docho­dzący pra­cow­nicy cze­kali w kolejce do Zegara. Odbi­jali w nim swoje karty, cało­wali kamień z Bogi­nią i odcho­dzili.

Szczu­dłak patrzył tęsk­nie za bramę. Widział tam tylko par­king i zapy­lony zakręt asfal­to­wej drogi, ale gapił się, jakby to były Wyspy Zachod­nie. Blugg pod­szedł do niego od tyłu, poło­żył mu dłoń na ramie­niu.

Szczu­dłak zadarł głowę.

Sze­ro­kie usta Blugga wykrzy­wiły się w wyra­zie nie­mal przy­po­mi­na­ją­cym uśmiech. Wysku­bał z nasady szyi Szczu­dłaka małe piórko, przy­su­nął je do zmru­żo­nych oczu.

– Huhmmmm. – Wło­żył piórko do ust i powoli, delek­tu­jąc się, roz­pu­ścił je na języku. – Chyba już naj­wyż­szy czas, żebyś poszedł do lecz­nicy, co? – mruk­nął. – Jane! Przy­po­mnij mi z rana, żebym posłał tego tu do dok­tora na…

Nie było pew­no­ści, czy Szczu­dłak rozu­miał, o czym Blugg mówi. Ale coś w nim pękło. Z wyso­kim, roz­pacz­li­wym krzy­kiem puścił uchwyt wózka i pobiegł.

Blugg zaklął i ocię­żale ruszył za nim, lecz ze swoją tuszą nie miał szans dogo­nić drob­nej, chu­dej postaci. Robot­nicy odwra­cali się, roz­dzia­wia­jąc usta, kiedy ich mijał. W porów­na­niu z nim ruszali się powoli, jak muchy w krzep­ną­cej smole. Jane z prze­ra­że­niem zaci­snęła dło­nie na fał­dach spód­nicy.

– Szczu­dłak, nie rób tego! – wrza­snął Kogut. Usiadł pro­sto w wózku, z twa­rzą woskową i bladą. – Wra­caj!

Szczu­dłak jed­nak już nie mógł usłu­chać. Roz­ło­żyw­szy sze­roko ręce, pobiegł wzdłuż drogi. Stwo­rze­nia z dzien­nej zmiany stały jak wryte, gapiąc się nań tępo. Prze­biegł wzdłuż Zegara i przez bramę.

Zna­lazł się na zewnątrz.

W miarę jak biegł, wyda­wało się, że jego ręce gru­bieją i uno­szą się. Wła­ści­wie, zmie­niało się całe ciało, wydłu­żała się szyja, grzbiet wygi­nał się ku przo­dowi, nogi zani­kały, chude jak ołówki.

– Dora­sta – szep­nęło w osłu­pie­niu któ­reś z mniej­szych dzieci.

– Durna! – wark­nęła Dymka. – Jak ci się zdaje, po co jest Zegar?

To była prawda. Z każ­dym odda­la­ją­cym go od Zegara kro­kiem Szczu­dłak posu­wał się o dni, tygo­dnie, mie­siące. Już nie był dziec­kiem. W jed­nej chwili prze­mknął przez fazę mło­dzień­czą, nabrał barw. Już był doro­sły.

Wtem sko­czył w powie­trze i pofru­nął. Przez jedną cudowną chwilę było dokład­nie tak, jak wyobra­żała sobie Jane. Zapa­mię­tale trze­po­tał swo­imi nowymi skrzy­dłami, z wysił­kiem pnąc się w górę. Z jego ust dobył się śmiech zasko­cze­nia.

Był wspa­niały.

Mur wokół terenu fabryki zasło­nił go na moment, gdy wzla­ty­wał. Uka­zał się znów nad bramą, coraz mniej­szy. Kie­ro­wał się na wschód. Nagle zachwiał się, opadł. Dziki trze­pot ramion osłabł, coraz mniej sku­tecz­nie zagar­niał powie­trze. Brą­zo­wor­dzawe upie­rze­nie posi­wiało. Ze skrzy­deł opa­dło jedno pióro. Potem kolejne. Sypały się jedno za dru­gim, gęsto jak płaty śniegu pod­czas zamieci.

Szczu­dłak spadł.

W dro­dze do noc­le­gowni wszy­scy mil­czeli. Nawet Blugg, choć wście­kły, nie znaj­do­wał słów; wyma­chi­wał tylko bez­rad­nie pię­ściami w powie­trzu. Kogut zaś miał twarz jak wykutą z kamie­nia.

***

Wczoł­gu­jąc się tej nocy do łóżka, Jane ze zdzi­wie­niem zauwa­żyła, że tam już czeka na nią Kogut, oparty ple­cami o ścianę, z pod­wi­nię­tymi pod sie­bie nogami. Ogar­nął ją nie­po­kój, dotkliwy jak elek­tryczny wstrząs, zanim jed­nak zdą­żyła się ode­zwać, on zady­go­tał spa­zma­tycz­nie i suchym, pła­skim szep­tem powie­dział:

– Coś nie­do­brego się z tobą dzieje. – Zachwiał się. – Coś… złego.

– Daj spo­kój – powie­działa, zmu­sza­jąc się do tro­skli­wego tonu. – Musisz wra­cać do łóżka. – Wzięła go za rękę, zdu­miona, jaki jest lekki, jak nie­wielki sta­wia jej opór, i popro­wa­dziła do jego łóżka. Uło­żyła, okryła kocem. Doty­ka­nie go nie było aż tak obrzy­dliwe, jak sobie wcze­śniej wyobra­żała.

– Nie, nie. Musisz…

Po raz pierw­szy otwo­rzył oko. Nie miało białka. Źre­nica była więk­sza niż szcze­lina mię­dzy powie­kami – roz­ro­sła się do czar­nego, bez­świetl­nego otworu wycho­dzą­cego na inny świat. Z prze­stra­chem puściła jego ramię.

– Nie tylko… Szczu­dłak… doj­rze­wał. Inni też. Ja widzę. Nie za dużo, ale tro­chę tak.

Znów zady­go­tał. Ogar­nęła go wena, wędro­wała mu pod skórą, gro­ziła poła­ma­niem kości od wewnątrz. Szczu­płe ciało wiło się pod napo­rem jej siły, jak pra­cu­jący ponad miarę sil­nik.

Poha­mo­wu­jąc strach, Jane weszła pod jego koc. Okryła się razem z nim obfi­tymi jak namiot fał­dami. Objęła Koguta. Skórę miał zimną jak trup.

– Widzia­łem cię we śnie – zaskrze­czał. – Widzia­łem.

– Ciii.

– Stra­ci­łem naj­lep­szego przy­ja­ciela – powie­dział. – Ale nie cie­bie. – Głos mu słabł. Mio­tał głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby usi­ło­wał zła­pać nie­uchwytną myśl. – Widzie­li­śmy świa­tełko na końcu tunelu. Zdławmy infla­cję teraz! Gdzie dobre płoty, tam dobrzy sąsie­dzi1.

– Ciii, ciii. – Przy­tu­liła go mocno, dzie­ląc się wła­snym cie­płem i nie słu­cha­jąc.

W końcu wena go opu­ściła. Leżał, dysząc, wyczer­pany, zmar­z­nięty i spo­cony. Twarz miał szarą. Dopiero wtedy Jane wymknęła się do swo­jego łóżka.

***

Pew­nego dnia Blugg zabrał Jane wcze­śniej z pracy. Zapro­wa­dził ją do swo­jego pokoju, typo­wej jaskini trolla, peł­nej poczer­nia­łych dębo­wych mebli i paskud­nej cera­miki malo­wa­nej w sen­ty­men­talne sceny. Puk krad­nący jabłka. Porwa­nie Europy. Posta­wił ją pośrodku pokoju i gło­śno wcią­gnął nosem powie­trze. Małe świń­skie oczka wydały się zado­wo­lone.

– Dobrze, że cho­ciaż nie krwa­wisz. – Wska­zał pół­otwarte drzwi. – Tam jest wanna. I mydło. Umyj się porząd­nie. Dokład­nie.

Za drzwiami było cia­sno i ciem­nawo, pach­niało deli­kat­nie amo­nia­kiem i pusz­cza­nymi wia­trami. Na brzegu cyn­ko­wej niecki leżała kostka kre­mo­wo­bia­łego, pach­ną­cego bzem mydła. Jane roze­brała się i, dzier­żąc je obu­rącz jak miecz, weszła do paru­ją­cej wody.

Myła się powoli, myśląc o wyrzut­niach napalmu, pusz­kach z elfią zarazą i lase­rowo napro­wa­dza­nych poci­skach powie­trze-zie­mia. Od myśli o sys­te­mach uzbro­je­nia smoka jego głos robił się moc­niej­szy, na tyle silny, że go czuła, deli­kat­nie, jak łaskotki, nawet kiedy fizycz­nie nie doty­kała księgi.

Zapa­dła w podobny do snu trans, dotyk cie­płej wody na nagiej skó­rze, głos smoka nie­mal realny. Powoli prze­su­wała kostką kwia­to­wego mydła w górę i w dół po ciele. Sche­maty ukła­dów smoka uno­siły się jej przed oczyma jak man­dala.

Smok, jak się zdaje, nale­gał, żeby nie pozwo­liła Blug­gowi się tknąć.

Jane nie odpo­wie­działa. Wie­działa, że jego napo­mnie­nia, obo­jętne: rze­czy­wi­ste czy będące pro­jek­cją jej wła­snych lęków, zda­dzą się na nic. Blugg, jeśli zechce, i tak jej dotknie. Jest od niej więk­szy i zrobi z nią, co mu się spodoba. Tak to już jest.

Jej mil­cze­nie wywo­łało wybuch wście­kło­ści – wydało jej się, że widzi smoka, odda­la­ją­cego się na zachód po nie­bie, i sie­bie, pozo­sta­wioną samą sobie, samotną i nie­zmie­nioną, do końca życia uwię­zioną w fabryce. Ten atak gniewu był pod­szyty czymś, co mogło być tylko stra­chem.

Wła­śnie deli­kat­nie obmy­wała kępkę puszy­stych wło­sków, które wyro­sły jej pomię­dzy nogami. Puściła mydło, a ono wypły­nęło na powierzch­nię. Prze­krzy­wiła głowę, żeby na nie spoj­rzeć, jedno oko pod wodą, dru­gie nad nią. Uda­wała, że jest łodzią, gale­onem, który zabie­rze ją daleko, daleko stąd. Woda falo­wała w górę i w dół, poru­szana odde­chem. Wyda­wało się, że cały świat się koły­sze.

Pod­łoga zaskrzy­piała od cięż­kich, zbli­ża­ją­cych się kro­ków. W uszach Jane brzmiały one jak akord, gło­śniej­sze poskrzy­py­wa­nie w uchu nad powierzch­nią wody oraz jego wodny odpo­wied­nik w dru­gim uchu. Poczuła obec­ność gru­basa za swoim kar­kiem i zamknęła oczy. Świa­tło przy­ga­sło, gdy nakrył ją jego cień.

– Dobra, star­czy.

Unio­sła wzrok, spoj­rzała na dziw­nie krzywy uśmiech.

– Opłucz się, wytrzyj i się ubie­raj. Mamy randkę na Zamku.

***

Zamek był nie­re­gu­lar­nym cegla­nym domo­stwem usy­tu­owa­nym pra­wie na środku terenu fabryki. Star­szy niż fabryczne budynki, które wyro­sły wokół, oto­czyły go i zastra­szyły, był mniej wię­cej tak sty­lowy, jak prze­wró­cona na bok puszka po her­bat­ni­kach. Wszel­kie ozdoby i murarka skryły się pod grubą war­stwą prze­my­sło­wej sadzy, a po ścia­nach spły­wały z oka­pów czarne smugi, jak ślady łez.

Chuda elfka otwo­rzyła drzwi z pełną dez­apro­baty miną i, mach­nąw­szy ręką, wpu­ściła Jane do środka.

– Możesz przyjść za dwie godziny – powie­działa, zamknęła Blug­gowi drzwi przed nosem, po czym odwró­ciła się i ruszyła przed sie­bie.

Jane nie miała wyboru: musiała pójść za nią.

Dom był znacz­nie więk­szy w środku niż na zewnątrz. Elfka popro­wa­dziła ją wąskim kory­ta­rzem, w któ­rym wysoko, w pół­mroku wisiały podobne do lumi­ne­scen­cyj­nych meduz kan­de­la­bry, potem w górę scho­dami i przez ciąg poko­jów. Wszyst­kie domowe sprzęty były kosz­towne, ale ni­gdy nie stu­pro­cen­towo czy­ste. Ada­masz­kowe obi­cia sof miały prze­tar­cia, a koron­kowe firanki były zetlałe jak stare paję­czyny. Tło­czone tapety na ścia­nach prze­sią­kły papie­ro­so­wym dymem i poli­turą, odbi­ja­jąc echem tysiące dni nie­róż­nią­cych się niczym od sie­bie.

Przez jedne z drzwi Jane zoba­czyła salon, w któ­rym wszyst­kie meble stały sobie spo­koj­nie na sufi­cie. Półki pełne dro­bia­zgów oraz olejne por­trety wisiały do góry nogami na ścia­nach, a za oknami szara mżawka padała do góry. Elfka zmarsz­czyła czoło.

– Nie dla nas – powie­działa i trza­snęła drzwiami.

W końcu dotarły do nie­uży­wa­nej sypialni. Wie­kowy bal­da­chim łoża zaczy­nał się rwać przy kół­kach, a świeczka na noc­nym sto­liku posza­rzała od kurzu i chy­liła się dys­tyn­go­wa­nie na bok. Elfka otwo­rzyła szafkę, wycią­gnęła duże kar­to­nowe pudełko. Zasze­le­ściła bibułka.

– Włóż to. – Unio­sła różową sukienkę.

Jane posłu­chała, sta­ran­nie skła­da­jąc czę­ści gar­de­roby. Elfka zacmo­kała, widząc jej bie­li­znę, i wycią­gnęła z szafki ele­gant­szą, jedwabną.

– To też.