Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Córka żelaznego smoka
„W dniu, gdy dzieci spotkały się, by uknuć śmierć nadzorcy, w głowie dziewczynki-podmieńca zrodziła się decyzja, by ukraść smoka i uciec. Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedziała”.
Tymi słowy Michael Swanwick wprowadza nas w niezwykłą krainę najmroczniejszej fantasy, erotycznych snów i przemysłowych czarów – równając się skoncentrowaną siłą i unikatowością wizji ze swoim nagrodzonym Nebulą arcydziełem "Stacje przypływu".
Jane jest ludzkim podrzutkiem dojrzewającym w świecie pełnym przemocy i potworów. Maltretowana i dręczona, trudzi się obok trolli, krasnoludów, zmienników i fejów w ciemnych, styksowych czeluściach fabryki parowych smoków. Pomaga budować gigantyczne, czarne, żelazne maszyny, za pomocą których elfi władcy świata prowadzą wojny. Mała Jane perspektywy ma ponure, a przyszłość wydaje się pozbawiona nadziei – póki zimny, choć kuszący wewnętrzny głos nie naszepcze jej o górskich jeziorach, jesiennych gwiazdach… i wolności.
Głos prowadzi ją do smoka ze złomowiska – starego, zepsutego, utrzymywanego przy życiu przez nienawiść i ciągle niezaspokojoną żądzę krwi. Obiecuje Jane, że pomoże jej uciec, jeśli ona w zamian pomoże mu odzyskać możliwość latania. Lecz za bramami fabryki czają się niewypowiedziane cuda i okropności – prawdziwe imię jest tam bronią, a erotyczne pokusy tylko czekają, by zdeprawować młodą dziewczynę zahartowaną przez okrutne życiowe niesprawiedliwości.
Bystry umysł, upodobanie i talent do kradzieży pomagają Jane się utrzymać podczas osobliwej i mozolnej podróży, od niewolnicy do studentki, od alchemiczki po mścicielkę – a jednocześnie narkotyki i sny przenoszą ją na krótkie wycieczki w skradzioną rzeczywistość. Przez cały ten czas, w cieniach czyha smok – wypełnia jej głowę brutalnymi wizjami, wciąga w siatkę nieodgadnionych spisków i niewidzialnych sił. Na koniec, owładnięty przez niego podrzutek stawi czoło siłom, które od zawsze rządzą jej światem.
Smoki Babel
„Ostatnio nie czytam zbyt wiele fantasy, ale wróciłbym do niej w jedną babelową minutę, gdyby tylko pojawiało się więcej takich książek, jak ta: eleganckich, erudycyjnych, przewrotnie zabawnych, pełnych wyrachowania, współczucia, dynamiki, zdolnych przebić się przez wyświechtane konwencje i sentymentalizm, stanowiących cios przywracający gatunkowi jego pierwotną moc”.
- Locus
„Swanwick gładko łączy zaawansowaną technologię z magią, przedstawiając nam szeroki wachlarz wspaniałych konceptów, fascynujących dygresji i pełnych wigoru bohaterów. Język jego prozy bez wysiłku przeskakuje pomiędzy elfim wyrafinowaniem a złodziejskim slangiem, tworząc oszałamiający literacki gulasz. To nowoczesna fantasy u szczytu formy, która powinna bardzo spodobać się fanom 'Chłopaków Anansiego' Neila Gaimana oraz China’y Miéville’a.
- Publishers Weekly
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 949
Dla Tess Kissinger i Boba Waltersa, którzy nie podejrzewali, że kradnę im część fabuły.
Autor jest wdzięczny Gregowi Frostowi, za słowa zachęty, wskazówki i dostrzeżenie, jak ważną postacią jest chłopcień; Bobowi i Tess, za brudne szczegóły powstań i relacji międzyludzkich; Susan Duggan, za pomoc w poruszaniu się po Penn; doktorowi Davidowi van Dyke’owi, za pozniekształcaną przeze mnie chemię fizyczną oraz elektryczne ogórki kiszone; Gardnerowi i Susan, za kiboli; Janet Kagan, za pomoc przy francuskich neologizmach; Dafyddowi ab Hugh, za celtyckie słowa, które i tak wylądowały na podłodze pod stołem montażowym; Gail Roberts, za nawiązania do Dickensa; Elizabeth Willey, za ufundowanie uczelnianego carillonu oraz jednej z łazienek; Lucii St. Clair Robson, za Rozruchy Gordona oraz skarbonkę między nogami, a Seanowi, za jego liczne przemyślenia. Ubezpieczenie zdrowotne oraz wsparcie emocjonalne zapewniło mi natomiast stypendium z M.C. Porter Endowment for the Arts.
W dniu, w którym dzieci spotkały się, by uknuć śmierć nadzorcy, w głowie dziewczynki-podmieńca zrodziła się decyzja, by ukraść smoka i uciec. Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedziała.
Odkąd pamiętała, mieszkała w fabryce parowych smoków. Co rano prowadzono ją razem z innymi młodocianymi przypisańcami z internatu w Budynku 5 do stołówki na śniadanie, które ledwo miała czas przełknąć przed pracą. Zwykle przydzielali ją do hali obróbki cylindrów, do polerowania, czasem jednak szła do Budynku 12, gdzie kontrolowano i smarowano czarne żelazne cielska, przed przewiezieniem do hali montażu końcowego. Kanały w ich wnętrznościach były dla dorosłego zbyt ciasne. Musiała się wczołgać do tych ciemnych przejść, przetrzeć wszystko, a potem nasmarować. Pracowała do zachodu słońca, a czasem dłużej, jeśli akurat było zamówienie na szczególnie ważnego smoka.
Miała na imię Jane.
Najgorsza praca była w odlewniach: latem panowało tam piekło jeszcze zanim metal polał się do form, waląc falą żaru jak pięścią, zimą śnieg zawiewał przez powybijane okna, a podłogę zaściełała szara maź. Pracowali tam pukacze i knurogłowi, ogorzałe kosmate stwory, stale milczące, poczerniałe i umięśnione, o złowrogich, przekrwionych oczach i inteligencji, która, narażona przez dziesięciolecia na magiczne ognie i zimną stal, spaliła im się na żużel. Jane bała się ich jeszcze bardziej niż roztopionych metali, które przelewali, i brutalnych machin, przy których pracowali.
Któregoś dnia o zmierzchu wróciła z pomarańczowej kuźni zbyt chora, by coś jeść, owinęła się ciasno cienkim kocykiem i natychmiast zasnęła. Sny miała poplątane: bez przerwy polerowała metal, ściany łomotały, a podłogi śmigały w górę jak tłoki gigantycznego silnika. Uciekła od nich i schowała się pod łóżkiem, wczołgała do sekretnej kryjówki między ścianami, gdzie ukrywała się, gdy była mniejsza, przed drobnymi okrucieństwami Koguta. Jednakże Kogut pojawił się tam na samą myśl, rechotał złośliwie i machał jej przed nosem ropuchą bez nogi. Gonił ją podziemnymi chodnikami, pod gwiazdami, przez kotłownie i warsztaty.
Wizje się ustabilizowały. Biegła w podskokach przez świat zielonych trawników i ogromnych przestrzeni, dziwnie znajomy – wiedziała, że to musi być Dom. Często jej się śnił. Byli tam ludzie, którzy o nią dbali i dawali jej tyle jedzenia, ile tylko chciała. Ubranie miała czyste i nowe, nikt nie zmuszał jej do dwunastogodzinnej pracy w warsztacie. Miała własne zabawki.
Potem jednak, jak zawsze, sen pociemniał. Skakała przez skakankę pośrodku ogromnego trawnika, gdy jakiś wewnętrzny zmysł poinformował ją o obecności intruza. Otaczały ją nudne białe domy – mimo to, wrażenie, że przypatruje się jej jakaś złośliwa, inteligentna istota, stawało się coraz silniejsze. Złe siły czaiły się pod darnią, skupiały za każdym drzewem, kuliły pod każdym kamieniem. Opuściła skakankę na stopy, rozejrzała się ze zdziwieniem i wykrzyknęła imię, którego potem nie pamiętała.
Niebo rozwarło się.
– Wstawaj, ty flejo! – syknął niecierpliwie Kogut. – Zbieramy się. Musimy postanowić, co ze Szczudłakiem.
Jane zerwała się z bijącym sercem. Mimo że była dezorientowana po nagłym przebudzeniu, cieszyła się, że uciekła z tego snu, jednocześnie żałując, że go straciła. Oczy Koguta były jak dwa unoszące się w mroku zimne odblaski księżyca. Klęczał na jej posłaniu, napierał na nią kościstymi kolanami. Oddech pachniał mu wiązową korą i spleśniałymi liśćmi.
– Przesuń się, co? Ciśniesz mnie w żebra.
Kogut wyszczerzył się i uszczypnął ją w rękę.
Odepchnęła go. I tak jednak cieszyła się, że go widzi. Wypracowali coś w rodzaju szorstkiej przyjaźni, a Jane zdała sobie z czasem sprawę, że pod tą pychą i bezmyślnością Kogut jest w gruncie rzeczy całkiem sympatyczny.
– A co mamy postanowić z tym Szczudłakiem?
– Nie wiadomo, dopiero będziemy gadać, głupia!
– Zmęczona jestem – burknęła Jane. – Pracowałam długo i nie mam ochoty na te wygłupy. Jak mi nie powiesz, idę spać dalej.
Twarz mu pobielała, zacisnął pięść.
– Co to ma być, bunt? Ja tu rządzę. Robisz, co mówię i kiedy mówię, dlatego że to ja mówię. Jasne?
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Był fejem-mieszańcem, stworzeniem, które wiek temu żyłoby dziko w lesie i pokazywało się ludziom tylko od czasu do czasu, żeby przewrócić dojarce stołek albo poluzować szwy w worku z mąką, tak by się rozsypała po zarzuceniu go na ramię. Może i byli płytcy, ale do złośliwości pierwsi i twardzi jak szczury. Kogut pracował jako zbieracz żelaznych odpadków i nikt nie miał wątpliwości, że przetrwa do końca terminu.
W końcu Jane pochyliła głowę. Nie opłacało się mu teraz sprzeciwiać.
Kiedy uniosła wzrok, poszedł już budzić innych. Owijając się kocem jak peleryną, poszła za nim. Było słychać szelest stóp i łap, ciche oddechy, gdy dzieciaki zbierały się na środku sali.
Dymka wyciągnęła ukradziony ogarek i wetknęła go w najszersze miejsce szczeliny między dwiema krzywymi deskami. Wszyscy klęknęli wokoło. Kogut mruknął coś pod nosem, między palcem a knotem przeskoczyła mu iskra.
Nad świeczką zatańczył płomyk. Ściągnął spojrzenia wszystkich, rzucił na ścianę podskakujące zjawy, niczym dwuwymiarową Noc Walpurgii. W tęczówkach zatańczyły dwadzieścia trzy pomniejsze płomyczki. Było ich zaledwie dwanaścioro, i to zakładając, że chłopcień czai się gdzieś w pobliżu, schodząc z drogi większości światła, a resztę pochłaniając tak dokładnie, że nawet jeden foton nie zdradzał jego obecności.
Kogut odezwał się z namaszczeniem, zarozumiale:
– Blugg musi umrzeć. – Wyciągnął spod kamizelki szmacianą lalkę, niekształtną, uszytą byle jak, z dwoma wielkimi guzikami zamiast oczu i grubą węglową krechą zamiast ust. Promieniowała jednak mocą i na jej widok kilkoro młodszych dzieci zmrużyło oczy, czując tę samą nienawiść. – Jeżata ma krew wiedźmy. Zrobiła coś takiego.
Jeżata niechętnie kiwnęła głową. Strzegła laleczki jak oka w głowie i jedna Pani wiedziała, jak Kogutowi udało się ją zdobyć. Dzierżył ją nad świecą.
– Odmówiliśmy modlitwy, przelaliśmy krew. Teraz tylko trzeba zaszyć w środku coś, co jest jego, i rzucić do pieca.
– To morderstwo! – odezwała się wstrząśnięta Jane.
Rzep prychnęła.
– Poważnie mówię. To nie tylko coś złego, ale i bardzo głupiego. – Rzep była zmienniczką, tak jak Szczudłak, i jak wszyscy zmiennicy była trochę głupawa. Jane dawno nauczyła się, że zamknie się tylko, jeśli bezpośrednio się ją zaatakuje. – Co nam to da? Nawet jeśli to zadziała, a wątpię, będzie śledztwo. A jeśli jakimś cudem do nas nie dojdą, to i tak wymienią tylko Blugga na kogoś takiego samego albo i gorszego. Co za sens go zabijać?
To ich powinno uciszyć. Jednakże, ku jej zaskoczeniu, chór gniewnych szeptów wzrósł jak terkot cykad.
– Orze nami!
– Bije mnie!
– Nienawidzę tego starego śmierdziela!
– Zabić go – powiedział drżącym głosem chłopcień, tuż nad jej lewym ramieniem. – Zabić tego wielkiego skurwiela!
Odwróciła się, lecz jego już tam nie było.
– Spokój! – Kogut rzucił Jane pełne wyrzutu spojrzenie. – Musimy zabić Blugga. Nie ma innego wyjścia. Szczudłak, wystąp.
Szczudłak przesunął się trochę do przodu. Nogi miał tak długie, że kiedy siedział, głowę trzymał niżej niż kolana. Wysunął stopę z buciora i mimowolnie podrapał się za uchem.
– Pochyl głowę.
Cherlawy młody zmiennik usłuchał. Kogut jedną ręką opuścił mu głowę jeszcze bardziej, a drugą rozgarnął rzadkie włosy koloru zastałej wody.
– Zobaczcie! Zalążki piór! – Szarpnął mu głowę do góry i poruszył ostrym trzydziestocentymetrowym nosem, żeby pokazać, jak zwapniał. – A palce na nogach zmieniają się w szpony, no sami zobaczcie.
Dzieci przepychały się, żeby tylko zobaczyć. Szczudłak mrugał, ale z tępawym stoicyzmem znosił ich szturchańce i obmacywanie. W końcu Dymka pociągnęła nosem i zapytała:
– No i co?
– To, że dorasta. Popatrzcie na nos. Albo oczy! Do następnego Dziewiczego Księżyca już się zmieni. A wtedy… a wtedy… – Kogut zrobił dramatyczną pauzę.
– Wtedy? – podsunął chłopcień swoim papierowym, wietrznym głosikiem. Stał teraz gdzieś za Rzep.
– Wtedy będzie mógł latać! – rzucił triumfalnie Kogut. – Przefrunie za mur, na wolność i już nigdy nie wróci.
Wolność! – pomyślała Jane. Zakołysała się na piętach i wyobraziła sobie Szczudłaka odfruwającego z niezdarnym trzepotem w zielonobrązowe jesienne niebo. Jej myśli poszybowały wraz z nim, ponad murami, drutem kolczastym, w powietrze – fabryczne zabudowania i bocznice kurczyły się w dole, ona wznosiła się ponad buchające dymem kominy, w gęstniejące niebo, wyżej niż sama Jaśnie Pani Księżyc. I mogłaby nigdy, przenigdy nie wrócić!
To oczywiście było niemożliwe. Tylko smoki i półludzcy inżynierowie opuszczali fabrykę drogą powietrzną. Wszyscy inni, zarówno robotnicy, jak i kierownicy, byli ograniczeni murami i bramami, strażnikami i potężnym żeliwnym Zegarem. Mimo to, i tak przez chwilę czuła, że coś ją ogarnia, jakiś głód. Wiedziała teraz, że ta idea, idea wolności, daje się urzeczywistnić, a skoro tak, pragnienie jej uzyskania stało się już nieodwołalne.
U podstawy mózgu coś się poruszyło, przebudziło i rozejrzało z mroczną ciekawością. Przez chwilę czuła mdłości i zawroty głowy, czuła się jak przerzucona do jakiegoś pozbawionego światła, klaustrofobicznego światka – lecz zaraz znalazła się z powrotem w czeluściach fabryki parowych smoków, w małej noclegowni na piętrze Budynku 5, wciśniętego między wzorcownię a szopę z piaskiem, gdzie od nieba dzieliły ją zakurzone drewniane belki i dach z papy.
– Czyli on sobie odleci – powiedziała ponuro Dymka. Z niezadowoleniem machnęła ogonem. – No to co? Mamy zabić Blugga, żeby miał prezent na pożegnanie?
Za krnąbrność Kogut walnął ją w ramię.
– Durna! Tępa! Wredna! Co, myślisz, że Blugg nie zauważył? Myślisz, że nie zaplanował ofiary dla Bogini, żeby zatrzymała przemianę?
– Jakiej ofiary? – zapytała Jane.
Kogut chwycił się jedną ręką za krocze, drugą wygiął w sierp i wykonał nią tnący gest. Zabrał rękę. Uniósł brew.
– Dociera?
Niespecjalnie dotarło, ale Jane nie była na tyle głupia, żeby się przyznać. Zaczerwieniła się i powiedziała:
– Oj.
– No dobra, słuchajcie. Obserwowałem Blugga. W dni, kiedy chodzi odlewnia żeliwa, on w południe idzie do swojego gabinetu. Stamtąd widzi nas przez okno w drzwiach i obcina sobie te swoje parszywe, wielkie pazury. Ma taki wielki, ogromniasty nóż, a ścinki wywala do popielniczki. Jak skończy, pakuje je w serwetkę i wrzuca do pieca w odlewni, żeby nie dało się ich użyć przeciwko niemu. Następnym razem zorganizuje się jakieś zamieszanie. Wtedy Jane wśliźnie się do jego pokoju i ukradnie parę ścinków. Jeden, dwa, nie więcej – popatrzył na nią groźnie – bo zauważy.
– Ja? – jęknęła Jane. – Czemu ja?
– Nie bądź tępa. Na innych ma zabezpieczenia. Nie przejdą przez drzwi. A ty… ty jesteś z innej krwi. Jego klątwy i uroki ciebie nie powstrzymają.
– No tak, dzięki bardzo – odparła Jane. – Ale ja tego nie zrobię. To błąd i już wam mówiłam, dlaczego.
Parę mniejszych dzieciaków podeszło do niej z groźnymi minami. Splotła ręce.
– Nie obchodzi mnie, co tam sobie gadacie, mnie do tego nie zmusicie. Znajdźcie sobie kogoś innego do odwalania za was brudnej roboty!
– No, daj spokój. Pomyśl tylko, jacy będziemy ci wdzięczni. – Kogut podniósł się na jedno kolano, położył dłoń na sercu, a drugą wyciągnął tęsknie ku niej. Poruszył śmiesznie brwiami. – Na wieki tobie oddany.
– Nie!
Szczudłak nie nadążał za tym, co mówili. U takich jak on była to ewidentna oznaka nadciągającej dorosłości. Zmarszczywszy czoło, zwrócił się do Koguta i wyjąkał:
– Ja… nie mogę latać?
Kogut odwrócił głowę i z niesmakiem splunął na podłogę.
– Nie, jeśli Jane nie zmieni zdania.
Szczudłak się rozpłakał.
Z początku cicho szlochał, później coraz głośniej. Na koniec odrzucił w tył głowę i zawył w udręce. Przerażone dzieciaki przepychały się, żeby go dosięgnąć i uciszyć, dłońmi i ciałami. Szloch został stłumiony, potem ustał.
Przez długą chwilę, wstrzymując oddech, czekali, czy nie zbudził się Blugg. Nasłuchiwali jego ciężkich kroków na schodach, gniewnego skrzypienia starych desek, wyczekiwali gęstej aury gwałtowności i ledwie tłumionego gniewu, jaka go poprzedzała. Przerażoną minę miał nawet Kogut.
Nie rozległ się jednak żaden dźwięk, jeśli nie liczyć prychania psów-cyborgów na patrolu, szczękania i szelestów smoków poruszających się niespokojnie w łańcuchach na swoich dziedzińcach, oraz odległych, niemal niesłyszalnych dzwonów o północy, dla uczczenia jakiejś dalekiej wiejskiej hulanki. Najwyraźniej Blugg spał dalej.
Rozluźnili się.
Co za rozdygotana banda mizerniaków! Jane poczuła litość do nich wszystkich, nie wyłączając siebie. Dziwna siła, przypominająca desperację, wypełniła ją stanowczością, jakby nie była niczym więcej niż pustą formą, której ręce, nogi i tułów znienacka zalano roztopionym żelazem. Zapłonęła poczuciem celu. W jednej chwili uświadomiła sobie, że jeśli kiedykolwiek ma zyskać wolność, musi być twarda i bezwzględna. Należy zapomnieć o dziecinnych słabostkach. W myślach przysięgła, na własną duszę, że zrobi wszystko co konieczne, obojętne, jak bardzo byłoby to przerażające, jak bardzo obrzydliwe i złe.
– Niech będzie – powiedziała. – Zrobię to.
– Dobra. – Kogut, nawet nie kiwnąwszy głową, zaczął snuć plan, przydzielając każdemu dzieciakowi jakąś rolę.
Kiedy skończył, mruknął jakieś słowo i krótkim, ostrym ruchem machnął dłonią nad świecą. Płomień zgasł.
Każde z nich mogłoby ją bez wysiłku zgasić lekkim dmuchnięciem. Ale to nie byłoby takie fajne.
***
Odlewnia żeliwa była drugą co do wielkości halą w całej fabryce. Tu odlewano niezniszczalne korpusy i mniejsze, też opancerzone magią, części ciał wielkich smoków. W betonowych dołach trzymano zielony piasek, mieszanki mułowe i iłowe formy. Po belkach pod sufitem powoli przemieszczały się suwnice, a październikowe słońce świeciło skośnie przez unoszący się w powietrzu pył, mozolnie mieszany potężnymi wentylatorami.
W południe stara wiedźma jeziorna przywiozła wózek z lunchem: Jane dostała zawiniętą w folię kanapkę i kubek letniego soku grejpfrutowego. Zostawiła na warsztacie irchowe rękawice, zaniosła jedzenie do ciepłej, zakurzonej niszy obok drewnianej skrzyni wypełnionej żelaznymi odpadkami, mieszaniną pazurów, łusek i trybików.
Postawiła papierowy kubek obok siebie, wygładziła na kolanach szorstką, brązową spódnicę. Zamknąwszy oczy, udała, że jest w pałacu w chmurach wysokiego elfiego rodu. Damy i panowie zasiadali za długim stołem, nic tylko marmur i biała koronka, oświetlana przez cieniutkie świece w srebrnych lichtarzach. Panie nosiły imiona w rodzaju Fata Elspeth czy Fata Morgaine i porozumiewały się miodopłynnymi wielosylabowymi wyrazami. Ich śmiech przypominał dzwoneczki, a ją tytułowały Fata Jayne. Elfi książę namawiał do spróbowania sorbetowych smakołyków. Oczy błyszczały mu namiętnością. Krasnoludzcy niewolnicy, zamiast skrawkami sitowia posypywali podłogę ciętymi kwiatami.
Ugryzła kęs kanapki i przeżuwała go powoli, żeby wystarczył na dłużej.
Pod łukiem okna kucał jej własny, osobisty aquilohippus z siodłem wysadzanym drogimi kamieniami. Aż rwał się do lotu. Spojrzenie miał dzikie, a dziób ostry jak brzytwa. Nikt poza nią nie ważył się go dosiadać, dla niej był jednak miły i łagodny. Na imię miał…
Ktoś nadepnął jej na nogę.
– Au! – Zerwała się, przewracając sok, i zobaczyła, że przed chwilą minął ją Kogut z workiem złomu zarzuconym na ramię – był na przedobiedniej zmianie, ale jeszcze pracował.
– Nie śpij, gapo! Już prawie czas! – burknął. Po chwili, żeby złagodzić te słowa, uśmiechnął się i mrugnął. Był to jednak słaby i nieprzekonujący uśmiech. Gdyby go tak dobrze nie znała, uznałaby, że się boi.
I pobiegł.
Spokój runął, obracając się w gruzy. Na moment udało jej się zapomnieć o szalonym planie Koguta. Teraz wrócił do niej, a razem z nim pewność, że to się nie ma prawa udać. Złapią ją, ukarzą i nic nie może na to poradzić. Przecież dała słowo.
Wzdłuż znajdującej się najdalej od żeliwiaków ściany odlewni ciągnął się rząd wąskich pokoików dla brygadzistów poszczególnych warsztatów. Jane wcisnęła kanapkę do kieszeni fartucha i wyjrzała zza krawędzi skrzyni. Widziała gabinet Blugga, a w nim Blugga – za biurkiem, z cygarem w ustach, powoli kartkującego błyszczące czasopismo.
Blugg był gruby i potężny, miał ciężki podbródek i niskie czoło. Rzadkie, rozczochrane włosy rzedły mu, nigdy też o nie nie dbał – za to ponad miarę był dumny z pary krętych baranich rogów. Na specjalne okazje malował je i lakierował, a raz w roku, na Samhain, złocił czubki. Płatki złota trzymały się w zagłębieniach przez wiele tygodni.
– Pssst!
Jane się odwróciła. We wnęce, z której właśnie wyszła, stał chłopcień, postrzępiony kontur niewidzialny i ledwo dostrzegalny nawet podczas pełni.
– Kogut mnie przysłał. Mam dla ciebie stać na czatach.
Nie widziała wyrazu jego twarzy, ale głos mu drżał.
Poczuła się teraz strasznie. Potworny lęk.
– Nie dam rady – powiedziała. Nie miała odwagi się do tego zabrać. – Ja po prostu…
Południowy spokój rozdarł potężny ryk. Nagle wszyscy popędzili, rzucając narzędzia, na środek hali i powspinali się na formy, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pobiegli w stronę żeliwiaków. Coś się tam działo. Jane wpatrzyła się w wir postaci, nie rozumiejąc, co to za zamieszanie. Nagle wszystko do niej dotarło.
Kogut, śmiejąc się obłąkańczo, sikał olbrzymowi-kowalowi na stopę.
Kowal ryknął z wściekłości. Kogut wziął sobie za cel samego Piaskomiota, największego stwora w całej fabryce. Typowy koguci spryt – Piaskomiot był nie tylko największy, ale i reakcje miał najwolniejsze ze wszystkich olbrzymów. Jednakże i tak było to szaleńczo niebezpieczne.
W końcu Piaskomiotowi przyszło do głowy podnieść stopę spod strumienia moczu i opuścić ją na swego mizernego przeciwnika. Podłoga zatrzęsła się od uderzenia.
Kogut odskoczył w bok z drwiącym okrzykiem.
Olbrzym pokręcił głową z dezorientacją i gniewem. Zmarszczywszy brwi, spojrzał na leżący na kowadle trzytonowy młot. Na prymitywnej twarzy wykwitła chytra mina, gigantyczna dłoń sięgnęła po narzędzie.
– Teraz! – Chłopcień niecierpliwie wskazał gabinet Blugga.
Był pusty. Drzwi pozostawiono otwarte na oścież i niestrzeżone.
Łup. Młot opadł w miejsce, gdzie przed chwilą stał Kogut.
Jane biegła, kryjąc się, przez ogromną przestrzeń dzielącą ją od gabinetu Blugga. Przerażała ją własna odwaga i bała się, że zostanie złapana. Za nią młot łupnął jeszcze raz. Aż załaskotało ją w podeszwy. I już była w gabinecie. Natychmiast odskoczyła w bok, żeby schować się za ścianą. Wyprostowała się i zaczęła rozglądać.
Łup. Młot spadł po raz trzeci. Ludzie wrzeszczeli, biegali, krzyczeli.
Gabinet był ciasny i zagracony. Na podłodze leżały sterty instrukcji technicznych. Z kosza wysypywały się śmieci. Na ścianach wisiały upstrzone zaciekami rysunki techniczne wiwern, które dziesiątki lat temu powinny trafić do lamusa, poprzypinane pineskami plany produkcji, dawno zbrązowiałe na brzegach, oraz plakat o bezpieczeństwie pracy, przedstawiający rysunkową rękę z palcem wskazującym skierowanym ku górze i przewiązanym wstążeczką tuż poniżej drugiego stawu.
Jedyny barwny element stanowił kalendarz od jakiegoś dostawcy, przedstawiający nagie syreny, grube jak krowy morskie, wylegujące się na skałach. Jane na moment zamarła i zagapiła się na hektary różowego, miękkiego jak pańska skórka ciała, jakby ów obraz stanowił okno do obcego i niebezpiecznego świata. Potem otrząsnęła się z zamyślenia i podbiegła do biurka.
Wytłoczona z blachy popielniczka stała dokładnie tam, gdzie powinna. Na jej krawędzi dymiło cygaro, jeszcze wilgotne od śliny. Nieufnie uniosła smrodliwy przedmiot i odsunęła na bok. Szybko! – pomyślała. W popiele leżało coś przypominającego siedem wyrzeźbionych z pożółkłej kości słoniowej półksiężyców. Podniosła dwa, odłożyła cygaro i okręciła się na pięcie, żeby wyjść.
Wtem jej wzrok przyciągnął błysk czegoś zielonego. Pochyliła się nad koszem na śmieci. Wystawał z niego róg książki. Sama nie wiedząc, dlaczego to robi, odgarnęła papiery, żeby na nią zerknąć. A gdy zobaczyła, aż zaparło jej dech.
Grimuar!
Gruby tom w tłoczonej oprawie z zielonego winylu, z firmowym logo na okładce. Pod nim wypukłe złote litery tytułu, którego nie umiała przeczytać. Trzy chromowane zaciski przytrzymywały kartki, żeby dawało się je łatwo wyjmować i aktualizować. Jane rozdziawiła usta, potem się opamiętała. Grimuary były niewyobrażalnie cenne i tak rzadkie, że każdy był ponumerowany i zarejestrowany w dyrekcji. Niemożliwe, żeby któryś trafił do gabinetu Blugga, a do tego wylądował w koszu jak coś bezwartościowego!
Ale… dotknąć czegoś takiego przecież nie zaszkodzi.
Dotknęła go – i po ręce przepłynęło jej upiorne wrażenie istoty. Tom przemówił do niej, w sposób, jakiego dotąd nie doświadczyła. Był prawdziwy! To była prawdziwa księga zaklęć, nic wątpliwego, nic oszukanego. Oto w zasięgu ręki miała prawdziwą magię: przepisy na piekielne ognie i zemstę, sekrety zdolne zrównać miasta z ziemią, techniki niewidzialności i ekstatycznego okrucieństwa, potęga, z którą można wskrzesić umarłych i ruszyć z bronią na samo Piekło.
Przez długi, bezczasowy moment bratała się z grimuarem, pozwalając, by ją przenikał i zawłaszczał. W końcu wyszeptywane przez niego obietnice ścichły i zamarły.
Wykopała go spomiędzy papierów.
Był za duży, by unieść go w jednej ręce. Jane schowała ukradzione ścinki paznokci do ust, między wargi i dziąsła, a w obie dłonie chwyciła grimuar.
W tej samej chwili rozległ się długi przenikliwy gwizd. Odwróciła się: w drzwiach stał chłopcień, powstrzymywany przez przybite do ościeżnic pakiety fetyszy, poganiający ją niecierpliwymi machnięciami ręki. Za nim widziała, że Piaskomiota udało się okiełznać. Jeden z knurogłowych przytrzymywał Koguta. Publiczność rozchodziła się, niektórzy zbijali się w małe grupki, żeby porozmawiać o tym, co widzieli, inni odwracali się i szli do pracy.
Ściskając grimuar w objęciach, wybiegła z gabinetu. Ważył chyba z tonę, uginała się pod jego ciężarem. Ale oddać go nie zamierzała. Teraz należał do niej.
Chłopcień stał w pełnym świetle, rzadko bywał bardziej widoczny niż teraz.
– Co tak długo? – szepnął ze strachem. – Zaraz będzie wracał.
– Masz. – Cisnęła mu książkę. – Zabierz do sypialni, szybko! I schowaj pod moim kocem. – Gdy się nie ruszył, warknęła: – Nie ma czasu na pytania. Zrób to i tyle!
– A mój lunch?! – krzyknął chłopcień takim głosem, jakby był bliski płaczu.
Odwrócił tęsknie głowę ku nachylonej nad swoim wózkiem jeziornej wiedźmie, gapiącej się z rozdziawionymi ustami na pobojowisko po walce Koguta. Musiała zaczynać drugi obchód po fabryce.
– Bierz mój. – Jane wygrzebała z kieszeni fartucha swoją nieco rozpłaszczoną kanapkę i położyła na księdze. – A teraz leć!
Niewyraźny ruch, jak wzruszenie ramion, i już go nie było. Jane nie widziała, jak odchodzi. Całkiem jakby po prostu rozpłynął się w półmroku i przestał istnieć.
Podniosła dłoń do ust, żeby wypluć ukradzione ścinki, i jednocześnie dostrzegła Blugga po drugiej stronie odlewni, mrużącego oczy i wpatrującego się w nią. Zamarła, sparaliżowana tą demaskacją.
Kogut wyrwał się knurogłowemu i wrzasnął coś do olbrzyma. Piaskomiot, z rykiem wściekłości, chwycił pierwszą broń, jaka wpadła mu w rękę, i cisnął nią.
Błyskawica.
Powidok roztopionego żelaza, które chlusnęło z ciśniętego czerpaka, aż palił Jane w oczy. Głosy wydęły się w bąbel pełen strachu, przeplatanego nerwowo wykrzykiwanymi rozkazami. Wysoko ponad tym wszystkim rozlegał się agonalny wrzask Koguta.
W tym zamieszaniu Jane udało się uciec. Po minucie była z powrotem na swoim miejscu pracy i pośpiesznie naciągała rękawice. Może Blugg tak naprawdę jej nie widział? Może w tym zamieszaniu o niej zapomniał?
– Masz je? – szepnęła Kapka.
Jane przez sekundę nie wiedziała, o czym ona mówi. Potem przypomniała sobie, kiwnęła głową i wypluła na dłoń skradzione ścinki paznokci. Kapka wzięła je, podała Niezgulakowi, ten przekazał Małemu Rysiowi, a potem Jane już się pogubiła. Sypnęła sobie na rękawicę trochę szmerglowego proszku. Do pracy. Tak będzie najbezpieczniej.
Po przeciwnej stronie fabryki ciało Koguta dalej jechało na taczce. Wszędzie ganiały sprigany w skórzanych kaszkietach, dogaszając drobne pożary spowodowane przez roztopiony metal. Woda syczała i buchała parą. Powietrze wypełniał smród spalenizny.
Nad wszystkim grzmiał, jak grom, śmiech Piaskomiota.
***
Blugg zszedł do warsztatu, twarz miał ciemną z wściekłości. Walnął dłonią w blat tak mocno, że podskoczyły kuwety ze szmerglem.
– Wstawać, wy! – krzyknął. – Macie stać, jak do was mówię!
Podnieśli się.
– Parszywi gówniarze. Bezwartościowe, beznadziejne… – Miał chyba kłopot z zebraniem myśli. – Kto namówił Koguta? To chciałbym wiedzieć? Kto? No? – Chwycił Kapkę jedną ogromną dłonią i, mimo że się szamotała, uniósł. – Gadaj! – Zaczął wykręcać jej ucho, aż jęknęła.
– Ja… sam chyba to wymyślił, proszę pana. Zawsze był taki narwany.
– Eee! – Blugg ze złością cisnął ją na ziemię i odwrócił się do Jane.
Twarz rozlała się przed nią, wielka i straszna jak księżyc. Czuła zapach jego potu, nie czystą, klarowną cierpkość Koguta albo chłopcienia, tylko ciężki, kwaśny zapach dorosłego mężczyzny. Czuła też jego oddech, słodki od próchnicy. Zamiast zębów miał żółte pieńki, czarne w miejscach, gdzie zeszły z nich dziąsła. Zahipnotyzował ją kawałek zepsutego mięsa, który tkwił między dwoma z nich. Nie mogła oderwać od niego wzroku.
– Ty… – zaczął. A potem potrząsnął głową jak byk, cofnął się i zwrócił do wszystkich: – Myślicie, że dacie radę mnie zniszczyć, co?
Za bardzo się bali, żeby się odezwać.
– No to coś wam powiem! Nie jestem jakimś cudakiem bez jajec, z którym możecie sobie lecieć w chuja, jak tylko się wam spodoba. Wy mi utrudnicie życie, to i ja wam utrudnię. Bardziej niż sobie wyobrażacie! – Zgiął się, przechylił i wskazał na własny tyłek. – Jak robicie jakiś problem, tu dostaję od zarządu, nie? Więc jak ja od nich wezmę tu, to i wam dam tu. – Za każdym „tu” kręcił tyłkiem i pokazywał go palcem; byłoby to śmieszne, gdyby nie było takie groźne. – Dociera?
Stali przed nim w milczeniu, trzęsąc się.
– Pytałem: czy dotarło?
– Tak jest!
Blugg przez długą chwilę łypał na nich, w ciszy, bez ruchu, nie mrugając. Jane od tego bezruchu zaczął drgać mięsień w lewej łydce. Była pewna, że Blugg zaraz ją zapyta, co robiła w jego gabinecie. Wezbrała w niej rozpacz, tak potężna i wszechogarniająca, że gdyby zaczęła ciec jej z oczu, wypełniłaby całą salę i potopiła wszystkich.
– Wy… małe… szkodniki – powiedział w końcu. – Najchętniej podusiłbym was gołymi rękami, jednego po drugim! I nie myślcie, że ktoś by mi powiedział słowo! Żrecie jak świnie, a potem przez pół dnia się obijacie. – Przeszedł wzdłuż linii, patrząc każdemu po kolei w oczy.
Gdy podszedł do Jane, znów pomyślała, że zapyta, co robiła w jego gabinecie, ale nie odezwał się słowem.
– No dobra – powiedział na koniec. – W dwuszeregu według wzrostu i wymarsz wschodnimi drzwiami do… A gdzie chłopcień?
– Tutaj, proszę pana – powiedział nieśmiało chłopcień.
Jane wzdrygnęła się. Nie miała pojęcia, że stoi tuż za nią.
Blugg zakołysał się na piętach, omiatając warsztat wzrokiem, rozkoszując się ich strachem. Potem warknął:
– No to w dwuszereg i do wyjścia! Mam dla was, gówniarze, specjalną robotę. Ruszać się!
Wymaszerowali szybko przez wschodnie drzwi, obrzucani przekleństwami Blugga na każdym kroku, minęli rampy załadowcze i parową kuźnię. Przed pomarańczową kuźnią stała para ładowarek, obeszli je więc przez starą pilarnię, która dawno temu powstała jako zadaszony korytarz między halą obrabiarek a heblarnią, potem ją rozbudowano, a po powstaniu nowej pilarni przebudowano na szereg pomieszczeń pomocniczych.
Blugg nadal nie wspomniał słowem, że Jane była w jego gabinecie. Już zaczynała mieć nadzieję, że wszystkie późniejsze zdarzenia wymazały mu to z pamięci.
– Ej, ty! – Chwycił ją za kołnierz, na wpół dusząc, i otworzył kopniakiem drzwi. – Czekaj tutaj. Jak cię nie będzie, kiedy wrócę, wiesz, co z tobą zrobię.
Wrzucił ją do środka i trzasnął drzwiami.
Pośpieszne kroki dzieciaków się oddaliły. Zapadła cisza.
Pomieszczenie było puste. Jedna ściana w całości, od wysokości pasa do sufitu, składała się z okien o szybkach pstrokato, chaotycznie pomalowanych na szaro i ciemnoniebiesko, żeby widok nie rozpraszał pracowników i pomagał im się skupić. Prześwitywało przez nie blade światło, zimowo słabe, nierzucające cieni. Delikatne pęknięcia przy belkach ramy, gdzie złuszczyła się farba, świeciły boleśnie jasno.
Pod oknami stał długi stół laboratoryjny, zagracony sprzętem do prób. Płynnie migotały trzy oscyloskopy, po ich ekranach powoli pełzły kwadratowo wykadrowane sinusoidy. Białe kitle zostały pośpiesznie powieszone na wieszakach na ścianie lub ciśnięte na wysokie drewniane stołki, całkiem jakby niskiej rangi technomancerzy, zwykle tu pracujący, zostali nagle wypędzeni przez jakiś fabryczny wypadek. Po przeciwnej stronie sali wyzierała z testowej obudowy gałka oczna nowego modelu smoka, niemal jej wzrostu. Pstryk. Przekręciła się, żeby na nią spojrzeć.
Jane się wzdrygnęła. Próbowała wyobrazić sobie, jaką karę za to przestępstwo wymyśli dla niej Blugg, i nie była w stanie. Wszystko jedno, i tak będzie to coś strasznego. Przeszła po sali, potem z powrotem, kroki odbijały się echem od wysokiego sufitu. Smocze oko ją śledziło.
Czy Kogut zginął? Plan wyszedł jeszcze gorzej, niż przewidywała. Spodziewała się, że on sam wyjdzie z tego bez szwanku, a ją złapią i wymierzą szybką i straszną karę. Poszło jednak gorzej, o wiele gorzej, pod każdym względem.
Czas mijał, a Blugg nie wracał. Ani pracujący w tym pomieszczeniu technicy. Z początku czekała na nich ze strachem, wiedząc, że nie uwierzą w jej tłumaczenia, co robi w ich miejscu pracy. Później jednak, po prostu z nudów, zaczęła cieszyć się na tę konfrontację. Później zapragnęła jej rozpaczliwie. Na koniec osiągnęła obojętność. Przyjdą, nie przyjdą, wszystko jej jedno. Stała się istotą złożoną z samego postrzegania, biernym obserwatorem pokrywającego blaty ostrego metalowego pyłu, zapachu utlenianej gumy z woltomierzy i delikatnego połysku wypolerowanych słojów drewna na siedzeniach stołków. Bez niej to wszystko przestałoby istnieć, zbladłoby i ulotniło się w nicość.
Okna boleśnie powoli pociemniały, w sali zrobiło się chłodniej. Tuż przed zmierzchem ktoś przeszedł korytarzem, pstrykając wyłącznikami. Nad głowami zamrugały kolejne rzędy świetlówek.
Rozbolał ją brzuch. Poczuła się tak nieszczęśliwa, że nawet łzy to było za mało. Miała skurcze żołądka. Enty raz przeszła przez salę, śledzona na każdym kroku przez smocze oko. Nie miała pojęcia, która jest godzina – ale na pewno kolacja już przepadła.
Drzwi otworzyły się z hukiem.
Wszedł Blugg. Wyglądał na znużonego i rozkojarzonego. Szarą koszulę miał przepoconą pod pachami, rękawy podwinięte do połowy włochatych przedramion.
Oko smoka zerknęło na niego.
– Co robiłaś w moim gabinecie? – Blugg, co dziwne, w ogóle na nią nie patrzył. Wbił wzrok w mały, zwieńczony filigranem kryształek, zwisający mu na nitce z ręki.
– Ja tylko…
Jej dłoń, jakby sama z siebie, powędrowała do ust, które mimowolnie się zacisnęły. Dokładnie ten sam gest zrobiła, kiedy Blugg dostrzegł ją przed drzwiami biura. Przerażona, zmusiła rękę do opuszczenia i schowała ją za plecami.
Blugg przez chwilę patrzył na nią wielkimi oczyma, nie mrugając. Powoli się uśmiechnął.
– Ty mała rozrabiaro. Grzebałaś mi w śmieciach.
– Nie! – krzyknęła. – Nic nie wzięłam, naprawdę, nic!
Blugg wsunął kryształ z powrotem do plastikowego pudełka i wetknął je do kieszeni koszuli. Wyciągnął rękę i chwycił ją pod brodę. Odwrócił jej głowę w lewo, potem w prawo, przypatrując się twarzy.
– Mmmmm. – Przesunął wzrokiem po przodzie jej fartuchu, jakby oceniał jej siłę. Nozdrza mu się rozchyliły. – Grzebałaś w koszu, tak? Skórki od pomarańczy, okruszki z kanapek. A zresztą, co tam. Zdrowy apetyt u młodziaków to dobra rzecz.
To było bardziej przerażające niż groźby, bo w ogóle się nie trzymało kupy. Wytrzeszczyła oczy, nie rozumiejąc.
Położył jej dłonie na ramionach, okręcił ją powoli.
– Ile ty już dla mnie pracujesz, co? Od lat, nie? Jak ten czas leci. Zaraz będzie z ciebie duża dziewczynka, co nie? Może czas na mały awans. Zrobię z ciebie gońca biurowego trzeciego stopnia. Co ty na to?
– Ależ proszę pana…
– Ty mnie tu nie panuj! Proste pytanie. – Spojrzał na nią dziwnie, potem znów pociągnął nosem. – Fuj! Krew ci leci. Co, nie umiesz zachować higieny?
– Krew mi leci? – zapytała tępo.
Blugg wskazał tłustym, tępym palcem jej nogę.
– O, tu.
Spojrzała w dół. Rzeczywiście, krew ciekła po jej łydce. Czuła ją teraz, płynącą w dół wzdłuż uda.
To upokorzenie zniweczyło całe kruche opanowanie. Nagłe, czarodziejskie pojawienie się krwi z jakiejś niespodziewanej rany przekłuło błonę zamykającą wszystkie jej lęki i niepokoje. Rozpłakała się.
– Cholera. – Blugg się skrzywił. – Czemu taki szajs zawsze musi trafić na mnie? – Z obrzydzeniem wskazał jej drzwi. – No idź! Idź prosto do pielęgniarki i zrób wszystko, co ci każe.
***
– Gratuluję – powiedziała pielęgniarka. – Jesteś już kobietą.
Była zgorzkniałą, starą istotą o świńskich oczkach, spiczastym nosie i oślich uszach. Pokazała Jane, jak złożyć podpaskę i co z nią zrobić. Potem wygłosiła wykuty na pamięć wykład o higienie osobistej, dała pacjentce dwie aspiryny i odesłała ją do sypialni.
Kogut już tam był. Leżał w gorączce na łóżku, z głową owiniętą bandażami.
– Chyba straci lewe oko – powiedziała Dymka. – To znaczy, jeśli przeżyje. Powiedzieli, że jak dzisiaj w nocy nie umrze, to pewnie z tego wyjdzie.
Jane nieśmiało dotknęła jego ramienia, choć ledwo mogła to wytrzymać. Skórę miał bladą jak wosk i zimną.
– Leć w niebo wysokie – wymamrotał, zatopiony w jakimś nieziemskim delirium. – Bądź sobą. Wybierz Pepsi.
Dłoń Jane odskoczyła jak oparzona.
– Ja się nim zajmuję. Ty się nie wtrącaj. – Dymka wygładziła mu koc. Ton miała wyzywający. Skończywszy, odchyliła się w tył, wzięła pod boki i czekała, aż Jane odpysknie. A kiedy to nie nastąpiło, uśmiechnęła się nieprzyjemnie. – Czas, żebyś szła spać, co nie?
Jane kiwnęła głową i poszła do swojego kąta.
Grimuar czekał na nią. Chłopcień zostawił go pod kocem, tak jak mu poleciła. Rozebrała się powoli; udało jej się rozłożyć koc i wsunąć pod spód, nie odsłaniając księgi. Gdy otuliła ją ramionami, poczuła łaskotanie, jakby przepłynął przez nią prąd o małym napięciu. Dziwnie się poczuła.
Tej nocy wydawało się, że dzieciaki nigdy nie zasną. Kogut jęczał, krzyczał i mamrotał przez sen, a jego cierpienie wszystkich przerażało. Co mniejsze stworzenia powyłaziły z łóżek, żeby tulić się do przyjaciół. Nawet najstarsi z nich od czasu do czasu wzdychali albo przewracali się na drugi bok, żeby nie patrzeć na jego mękę.
W końcu jednak Jane się doczekała. Wszyscy usnęli.
Po cichu wyśliznęła się spod koca i weszła pod łóżko. Podważyła połamaną deskę i wcisnęła się w wąską szparę między salą sypialną a ścianą szopy z piaskiem. Było tu ciemno, pełno kurzu, ale nie duszno, bo żadna ze ścian nie sięgała do sufitu. Poczuła delikatny przeciąg i zadygotała. Nie było jednak aż tak zimno, żeby zmusić ją do powrotu po ubranie. Po omacku znalazła za sobą grimuar i wciągnęła go przez szczelinę.
Kogut jęknął. Wysokim, przytomnym głosem zawołał:
– Dwa kotlety z wybornej wołowiny, sos specjalny, sałata, ser…
Jane zaparło dech.
– I bułka z sezamem. – Straszne to było, ten samotny głos mówiący do nikogo w pustce nocy. – Teflon.
Chwyciła dłonią złamaną deskę i wcisnęła ją na miejsce. Teraz już nie było go słychać.
Usiadła na piętach, położyła sobie księgę na kolanach i otworzyła ją. Stronice były czarne i ciemne, litery jarzyły się jednak chłodno, srebrzyste dla oka i śliskie w dotyku. Odkryła, że jeśli skupi się na nich mocno, zaczyna ją wypełniać szept wyjaśniający ich znaczenie – choć jeszcze nie rozumiała sensu wszystkich słów. Tu tabela stopni sprężania, tam rozdział o tolerancjach wymiarowych cylindrów. Na chwilę zatrzymała się nad parametrami kalibracji kryształów, potem kartkowała dalej, polegając na opuszkach palców, że przekażą jej kwintesencję tego, po czym się prześlizgują. Wertowała dalej i dalej, aż dotarła do tego, czego szukała.
Był to wreszcie rozdział, w którym napisano, jak się steruje smokiem.
Do tej chwili sama nie wiedziała, o co jej chodzi. Teraz jednak, przesuwając dłońmi po schematach pełnych enigmatycznych symboli kondensatorów, potencjometrów, rezystorów i mas, przechylając głowę, żeby móc popieścić policzkiem rysunki tarcz i schematy obwodów, głęboko wdychając wydzielany przez każdą z kart zapach atramentu i bielonego papieru, uświadomiła sobie, że urodziła się po to, żeby któregoś dnia ukraść smoka.
Szpara między ścianami była tak ciasna, że Jane poobcierała sobie ramiona. Nie zauważała tego. Głowę miała pełną szybkich czarnych smoków. To, co dotąd było niewidzialne, bo wszechobecne, teraz stanęło jej przed oczyma. Słyszała ich ponaddźwiękowe podniebne ryki, napędzane gniewem i benzyną. Czuła ich grawitacyjne przyciąganie, przegrzane podmuchy, gdy przelatywały. I widziała, jak sama leci jednym z nich, daleko, daleko stąd.
Najpierw jednak trzeba nauczyć się tego grimuara. Musi się nauczyć, jak się obsługuje smoka.
Przez wiele godzin mozoliła się nad księgą, delikatnie dotykając i zapamiętując cały rozdział, znak po znaku. Pierwsze czytanie skończyła tuż przed śniadaniem. Wyczołgała się przez ścianę tuż przed gwizdkiem na pobudkę i wymaszerowała ze wszystkimi do stołówki, ziewająca, przemęczona do szpiku kości i szczęśliwa.
Następnej nocy po raz pierwszy usłyszała, jak mówi do niej smok.
***
Trzy dni później Jane, Dymkę i Rzep zabrano do warsztatu mechanicznego. Wszystkie zwykłe miejsca pracy były zajęte, więc Blugg po krótkiej kłótni z brygadzistą wziął pod pachę pudło kół zębatych i poprowadził je na górę. Wzdłuż całej długości budynku biegła galeryjka z pokojami, niemożliwie zagracona i zaśmiecona. Bluggowi udało się jednak znaleźć im miejsce pomiędzy drewnianymi schodami a ceglanym kominem od przemysłowego alembiku. Pokazał im rozchwierutany drewniany stół pod parapetem okna i kazał oczyścić koła zębate ze smaru.
Potem wyszedł.
Okno dawno zostało zamalowane, razem z szybami, białą, zieloną lub szarą farbą – teraz trudno było się domyślić jaką – a pomiędzy górną krawędzią przyklejonego na stałe skrzydła okiennego ziała szeroka co najmniej na stopę szczelina. Nieustannie wpadało przez nią zimne powietrze. Z zimnem na próżno walczył wciśnięty pod schody brązowy, emaliowany grzejnik na naftę.
– Zamień się ze mną – powiedziała Dymka, zaraz jak Blugg sobie poszedł. – Rzep i ja chcemy siedzieć bliżej grzejnika.
Jane chciała odmówić, ale Dymka ciągle narzekała, że jej zimno; może i faktycznie marzła bardziej. Rzep uśmiechała się, raczej złowrogo. Chyba lepiej byłoby im w tej kwestii ustąpić.
Wstała, przeszła na drugą stronę stołu i bez słowa usiadła.
Trybiki były wielkości srebrnych pensówek, ale o wiele cieńsze, z drobnymi ząbkami, które kłuły, gdy dotknęło się ich czubków. Smar na nich był brązowy, prawie przejrzysty i zaskorupiały, więc nie chciał schodzić. Pracowały nad nim pilnie, wiedząc, że Blugg będzie do nich regularnie zaglądał.
A jednak kontrola się nie pojawiała. Mijały godziny. Blugg najwyraźniej o nich zapomniał.
Pracując, Jane gapiła się przed siebie, zatopiona w myślach o grimuarze i głosie smoka – ciągle nie była do końca pewna, czy aby na pewno go w nocy słyszała. Marzyła o lśniących hebanowych burtach i gładkich, opływowych powierzchniach, o sile i wytrzymałości połączonej z bezwzględną szybkością. Wyobrażała sobie swoją dłoń na przepustnicy, władzę nad całą tą groźną potęgą.
Dymka obok westchnęła.
Brudnosrebrne światło słoneczne wlewające się górą okna nagle przecięły trzepoczące skrzydła. Dymka zadarła głowę i zawołała z entuzjazmem:
– Ropusze jajka!
– Ropusze jajka? – zdziwiła się tępo Rzep. – Łeee. O czym ty gadasz?
– Tam u góry, pod dachem. Tam robią gniazda. – Dymka weszła na parapet i stanęła na palcach. Wyciągnęła rękę przez okno najdalej, jak mogła, niecierpliwie wyginając ogon. Po spodniej stronie okapów było widać parę błotnistych bryłek. – Cholera! No, nie mogę…
– Przecież nic tam nie będzie – zauważyła Jane. – Kto by składał jajka na jesieni.
– Ropuchy składają. Nie takie jak na wiosnę – z tych nic się nie wykluwa. To zapasy na zimę, żeby miały co jeść podczas Toporowego Księżyca. – Spojrzała w dół, jej szerokie usta wykrzywił dziwny uśmiech. – Jaaaaane! Właź tu i zbierz mi trochę jajek!
– Ja nie umiem się wspinać! Weź sobie Kapkę albo Małego Dicka, albo…
Dymka i Rzep spojrzały na siebie i zanim Jane zdążyła zareagować, zmienniczka chwyciła ją i podniosła ku Dymce. Młode feje były nadnaturalnie silne. Ze śmiechem wysunęły ją przez okno i popchnęły. Pudło z kółkami zębatymi zostało kopnięte, zawartość potoczyła się po całej podłodze.
– No, kochana, wyłazisz! – zaintonowała Dymka.
Jane nerwowo chwyciła się ramy. Zimny wiatr wiał jej w twarz, wyciskając łzy z oczu. Po drugiej stronie wybrukowanego bloczkami dziedzińca chwiał się ku niej Budynek 6, a nad nim skłębione ciemne chmury. W dole, z boku, widziała pokryty papą dach szopy na narzędzia, upstrzony odłamkami cegieł i butelkami po napojach. Do ziemi było co najmniej trzydzieści stóp.
– Matko święta! – sapnęła Jane. Desperacko szarpnęła się, żeby wrócić do środka.
Twarde, bezlitosne dłonie rozprostowały jej palce. Szarpnęły ją i wystawiły w pustkę. Machając rękami i obawiając się, że zwymiotuje, zacisnęła mocno powieki i chwyciła się ramy. Całym ciężarem spoczywała teraz na górnej krawędzi okna. Tylko nogi miała w środku.
– Nie szarp się, bo cię upuścimy.
Znów chwyciła się ramy. Krucha farba sypała się płatkami spod palców. Podciągnęła się wzdłuż ściany. Ccegły drapały jej policzek, nos wypełnił słodki, ostry zapach ropuszych odchodów. Cała góra okna była od nich biała. I było zimno. Zadygotała.
– Proszę, proszę, zdejmijcie mnie – zabełkotała. – Dymko, skarbie, zrobię wszystko, co tylko zechcesz, zostanę twoją najlepszą przyjaciółką, tylko…
– Masz. – Ukazała się dłoń z foliową torebką. – Naładuj jajek i możesz schodzić.
Jane spadł but. Teraz poczuła, że Rzep ściąga jej skarpetkę. Ostry czubek palca przejechał pośrodku stopy, przystanął, potem zaskrobał w najczulszym miejscu.
– Przestań ją łaskotać! Jak spadnie, nie będzie jajek. – Dłoń poruszyła się niecierpliwie w górę i w dół. – No, bierz tę torbę.
Jane usłuchała. Wzięła głęboki wdech i otworzyła oczy. Czuła tak silne mdłości i zawroty głowy, że dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że patrzy od spodu na okap dachu. Było tam ze dwadzieścia gniazd, pękatych, brodawkowatych kształtów z otworem na boku, jak felerne słoiki.
Ropuchy rozproszyły się, gdy Jane wysunęła się z okna. Polatywały zdenerwowane niedaleko, histerycznie łopocząc skrzydłami o czarnych piórach. To były paskudne stworzenia, mieszańce kawek i lubieżnych płazich samic – tak jak ich ojcowie, słynęły ze złodziejstwa. Ich gniazda przeważnie usuwano z dachów, bo płazy lubowały się w świecących przedmiotach i w przeciwieństwie do większości zwierząt, prawie – albo wcale – nie bały się ognia. Słyszało się o pożarach budynków, kiedy podkradały palące się niedopałki i zanosiły je do gniazd. Niebezpieczne to było.
Dygocąc, wyciągnęła rękę. Gniazdo było tuż poza jej zasięgiem. Nieszczęśliwa, wiedząc, że Dymka nie przyjmie takiego usprawiedliwienia, wzięła głęboki, uspokajający wdech i zmusiła się do wychylenia w powietrze. Wyprostowawszy rękę, którą trzymała się okna, mogła już łatwo dosięgnąć najbliższego gniazda. Wcisnęła dłoń przez otwór.
Wnętrze gniazda było wyścielone miękkim czarnym puchem, jedwabistym w dotyku. Pomacała głębiej i znalazła kupkę lepkich, ciepłych jaj. Wygarnęła je i wyprostowała się w talii, wracając do okna. Niezdarnie otworzyła torebkę i wrzuciła do niej jajka. Zsunęły się na dno jak jedna masa.
Nie zebrała jeszcze wszystkich. Wychyliła się po raz drugi, by zgarnąć te przegapione. Tym razem było ich tylko pół garści, a do tego dwa kawałki folii aluminiowej, odłamek szkła i chromowana nakrętka. Te przedmioty upuściła na ziemię daleko w dole.
Drugie gniazdo. Szybko wygarnęła jajka. Gdy cofała rękę, lodowaty podmuch wiatru przeniknął jej przez ubranie. Wiedziała, że nie powinna patrzeć w dół, ale ten nagły wir powietrza pogorszył jeszcze zawrót głowy. Chciało jej się płakać, ze strachu i z frustracji, ale nie odważyła się.
Jeśli teraz zacznie płakać, to już nigdy nie przestanie.
W tym gnieździe, oprócz jaj były kolejne kawałki cynfolii i pozieleniały, ostry kawałek miedzianej blachy, który sprawił, że przez jedną pełną przerażenia chwilę myślała, że coś ją ugryzło – nadziała się bowiem palcem na jego róg.
– Mam już prawie pół torby! – krzyknęła. – Mogę schodzić?
– Mało.
– Ale już dalej nie sięgnę. Naprawdę nie dam rady.
W szczelinie okna pokazała się twarz Dymki. Na moment rozluźnił się uścisk na nogach Jane, która krzyknęła ze strachu. Dymka zmrużyła oczy z namysłem.
– Tamto. – Pokazała. – Tam sięgniesz.
Jane rozbolały palce. Nie była pewna, czy jest w stanie się dalej utrzymać. Spodnia strona okapu rozmywała się od wytężania wzroku, ale kiedy zamykała oczy, wydawało jej się, że cały świat koziołkuje – wtedy musiała szybko je otwierać, bo inaczej straciłaby równowagę.
Zmusiła się do wyciągnięcia ciała najdalej, jak mogła.
Dalej nie sięgała.
– Dymko… – zaczęła płaczliwie.
– Zbieraj jajka!
Było już tylko jedno wyjście. Przesunęła się nieco wyżej na ramie okna, tak że teraz opierała się o nią w połowie ud. Wyciągnęła się tak daleko, że czuła, jak trzeszczą jej kości.
Wsunęła dłoń do kolejnego gniazda. Poczuła ciepło puchu, a potem śliską lepkość. Wygięła palce i wygarnęła jajka.
Niestety, ropuchy zaczynały z powrotem nabierać odwagi. Skrzeczały na nią i krakały, próbowały odstraszyć, przelatując w pobliżu. Jedna prawie zderzyła się z jej twarzą, a gdy Jane uniosła łokieć, by się zasłonić, odbiła się od przedramienia z mocnym, oślizłym trzaskiem. Żołądek podszedł jej do gardła z obrzydzenia.
– Trzymaj mnie mocno za nogi – szepnęła, nieprzekonana, że ją słychać, ale niezdolna odezwać się ani odrobiny głośniej. Wyprostowała się w talii.
I już była na oknie. Przytuliła się do niego mocno.
Przez dłuższą chwilę nie była w stanie się ruszyć. Gdy trochę doszła do siebie, drżącymi rękami otworzyła torebkę i wrzuciła do niej ostatnią garść jajek. Coś zaiskrzyło czerwono. Wsunęła do środka dwa palce, żeby to wyłowić.
To był rubin.
Rubin był długi jak pół jej kciuka, sześciokątny w przekroju i płaski na obu okutych srebrem końcach – przemysłowy kryształ, używany w okultystycznych systemach informatycznych do przechowywania i przetwarzania danych. Był mniejszy niż ogryzek ołówka, ale wart pewnie więcej niż cała Jane.
Problem polegał na tym, że bała się go znieść na dół razem z jajami, bo Dymka, w swojej chciwości, wysłałaby ją na górę po więcej. Mogłaby, gdyby się odważyła, wsadzić go z powrotem do gniazda, ale nie miała już na to siły ani odwagi. A gdyby go upuściła i ktoś go później znalazł, Dymka dowiedziałaby się i domyśliła, co się stało.
Parapet był cały biały od odchodów. Wetknęła w nie kamień i powiedziała:
– Opuszczajcie mnie. Mam te wasze jajka.
***
Dymka wyrwała jej torebkę z ręki, zanim zdążyła chwiejnie zejść z parapetu i paść na stół.
– Dobra Janie, doobra Mniam-Janie – uradowała się, wsuwając rękę głęboko do torebki i ładując wielką garść galaretowatej masy w gorliwie nadstawione dłonie Rzep. Jedno jajko wsunęła do ust i przewróciła ekstatycznie oczyma, gdy pękło. Wypchała sobie usta kolejnymi.
Trybiki walały się po całej podłodze. Jane ze znużeniem wyprostowała pudełko i zaczęła je zbierać.
– Dymka? – zapytała w końcu. – Czemu wy mnie tak nienawidzicie?
Dymka uśmiechnęła się jajecznie. Rzep otworzyła szeroko usta, ukazując żółte od żółtek wnętrze. Do warg miała poprzylepiane kawałki skorupek.
– Chcesz trochę? W końcu je zebrałaś.
Łzy napłynęły Jane do oczu.
– Nigdy nic wam nie zrobiłam. Czemu mnie tak traktujecie?
Rzep wypchała sobie policzki jajkami. Dymka swoje połknęła, potem wywróciła torebkę na drugą stronę i zaczęła ją wylizywać.
– Słyszałam, że zostaniesz gońcem u Blugga – powiedziała.
– Raczej małym zwierzątkiem Blugga – plunęła Rzep. – Tym będziesz, co, panienko-podmianko?
– Nie, wcale nie!
– Wiesz, czego on naprawdę będzie chciał, co? – Dymka wsunęła rękę pod spódnicę Rzep, a ta przewróciła oczyma w udawanej ekstazie. – Chce, żebyś była jego przydupaską.
Jane pokręciła głową.
– Nawet nie wiem, co to znaczy.
– Chce włożyć swojego wacława do twojej pipulki.
– Ale co wy gadacie?! – jęknęła. – Czemu miałby…?
Oczy Dymki rozbłysły twardą czerwienią jak dwa granaty.
– Nie udawaj mi tu niewiniątka! Słyszałam, jak w nocy wykradasz się z łóżka i włazisz za ścianę, żeby wsadzać sobie palce do norki.
– Nie. Naprawdę, nie.
– Aha, nie. Pewnie, że nie. Taaakiego czegoś byś w życiu nie zrobiła. Mała grzeczna panna podmieniec. Masz się za kogoś specjalnego, co? Czekaj no, zobaczysz, jak będziesz się stawiać, jak Blugg wsadzi ci w kakaowe oko!
Rzep zaczęła skakać i tańczyć wokół Jane, podnosząc spódniczkę powyżej pasa i wywijając swoim chudym tyłkiem.
– Kakaowe oko, kakaowe oko – śpiewała. – Kakaowe, kakaowe oko.
– Tylko mi pamiętaj, lala. – Dymka chwyciła ją za kołnierz, zebrała poły razem i uniosła ją. – Ja tu rozkazuję. Co powiem, robisz, jesteś tym gońcem czy nie, przydupasem czy nie. Słuchasz mnie. Rozumiesz?
– Tak, Dymka – odpowiedziała bezradnie Jane.
– Do buzi też ci będzie chciał – zadrwiła Rzep.
***
Kogut leżał w łóżku przez tydzień, zanim odzyskał świadomość na tyle, by zacząć kontaktować. U szczytu wyczerpania leżał bez ruchu, oddychając z trudem – każdy wdech był chrapliwy i udręczony. Czasami krzyczał. Kiedy indziej wylewały się z niego potoki glosolalicznego bełkotu.
– Proletariusze nie mają nic do stracenia poza swoimi kajdanami – mówił. – Lucky Strike znaczy przedni tytoń.
Co noc Jane czekała, aż reszta zaśnie, i wykradała się za ścianę, żeby zapoznawać się z grimuarem. Kiedy wpadała w czytelniczy trans, na wpół ekstazę, na wpół wyczerpanie, w tyle głowy odzywał się głos smoka. Mówił jej, że oboje są więźniami. Mówił, że ich losy są ze sobą splecione, opowiadał o wolności, której zaznają, kiedy razem odlecą, opisywał nieskończone łańcuchy gór z zimnymi górskimi jeziorami, archipelagi południa, powykręcane jak jaszczurki, i podniebne gniazda zakotwiczone między jesiennymi gwiazdami. Siedziała między ścianami tak długo jak mogła wytrzymać, zasłuchana, wychodząc dopiero wtedy, gdy groziło jej, że zaśnie i przegapi poranne sprawdzanie obecności. Nie wiedziała, czy ów głos jest rzeczywisty, czy zmyślony, i prawdę mówiąc, nie obchodziło jej to.
Czuła wewnętrzny przymus, by go słuchać.
Gdy wracała do sypialni, zawsze szokował ją widok leżącego w łóżku Koguta – tak dokumentnie o nim zapomniała. Wydawał się kimś obcym: oślizły od potu, błyszczący jak owad, który utknął w połowie metamorfozy. Ropa przesiąkająca przez brzegi bandaża delikatnie fosforyzowała, jak trupogień. I dziwnie pachniał.
Czuła się potwornie winna. Wiedziała, że powinna go pielęgnować, ocierać mu pot, zmieniać bandaże, robić, co tylko się da, żeby złagodzić ból. Ale odrzucał ją, jeszcze bardziej niż obce demony pracujące na Wydziale A jako snycerze i stolarze, o których plotki mówiły, że są kanibalami i koprofagami. Nie mogła się zmusić, by się do niego zbliżyć.
***
Któregoś wieczoru dzieci wróciły z tupotem do sypialni, by zastać Koguta zbudzonego i czekającego na nie. Podniósł się i oparł o wezgłowie łóżka. Na ich widok wykrzywił usta w czymś, co według niego miało być uśmiechem.
– Tak wcześnie z pracy? Za moich czasów robiło się do wieczora, a jak. Te młodziaki dzisiaj, ja nie wiem.
Dzieci zebrały się lękliwie przy drzwiach.
– No chodźcie. Nie ma co się tak cofać. To ja!
Zażenowane zbiły się jeszcze ciaśniej.
– No dobra. To jak to poszło? Blugg nie żyje?
Nikt nie odpowiedział.
Teraz Kogut się zaniepokoił.
– Zadziałała ta laleczka czy nie?
Dymka odchrząknęła.
– Jeszcze nie próbowaliśmy – przyznała.
– Wy mięczaki. – Twarz Koguta jarzyła się delikatnie, jak miąższ jakichś magicznych grzybów z głębi lasu. Bandaże miał zaskorupiałe, niezmieniane od wielu dni. Powieki opadły mu, potem znowu się uniosły. – A czemu nie?
– Bo Dymka powiedziała… – zaczął Szczudłak.
– …że mamy na ciebie poczekać – dodała pośpiesznie Jane.
Dymka obdarzyła ją szybkim spojrzeniem, mówiącym dobitnie: „Nie myśl, że sobie tym na coś zasłużysz”. Dwukrotnie trzepnęła ogonem.
– Żeby mieć pewność, że zrobimy to jak trzeba.
– A, jak tak, to dobrze. – Kogut nie był aż tak subtelny i nie zauważył dyskretnej wymiany spojrzeń. – To nie tak źle, jak myślałem. – Kiwnął na Szczudłaka. – Słyszysz? Zadbamy, przyjacielu, o twój interes.
Szczudłak pokiwał głową na boki, radośnie, groteskowo szczęśliwy i mający rozkoszną pewność, że przyjaciel go ochroni. Widząc taką wiarę, Jane nie miała wyboru: musiała przyznać sama przed sobą, że już nie wierzy w plan Koguta. Byli tylko dzieciakami. Ich proste zaklęcia nawet nie tkną kogoś dorosłego, jak Blugg. Kierownictwo na pewno zapewniło im ochronę przed takimi atakami, inaczej brygadziści padaliby jak muchy, codziennie. Pewnie w ogóle nie zauważy, że go zaatakowali. Poczuła zimno i odrętwienie.
– Dawać świeczkę, zrobimy to teraz – powiedział Kogut. A potem, gdy Dymka nie zareagowała: – No rusz się, krowo! Ruszaj się, kurwa!
Młoda huldra niechętnie usłuchała. Wetknąwszy świecę między deski podłogi, odczekała odpowiednio długą chwilę, by wyglądało na to, że spodziewa się, że Kogut zapali ją zaklęciem, po czym trzasnęła sztormową zapałką.
Siarka zaskwierczała i zapłonęła.
– A gdzie laleczka? – zapytał Kogut.
Zawstydzona Jeżata wyciągnęła ją. Kogut przesunął palcem po jej brzuchu, wymacując pod tkaniną ostre paznokciowe ścinki, potem podał ją Szczudłakowi.
– Ty to zrób – powiedział.
Szczudłak automatycznie spojrzał na Dymkę, szukając aprobaty.
Dymka zacisnęła usta i kiwnęła głową.
– Cicho – rozkazał Kogut.
Znieruchomieli. Z zewnątrz dobiegały nakładające się na siebie odgłosy maszyn, przyjacielskie pomruki, jęki i postukiwania. A dokładnie pod nimi było słychać miarowe, ledwo słyszalne, skrzyp-skrzyp-skrzyp bujanego fotela. Blugg gwizdał balladę o Królu Elfów, zmieniając tempo i melodię w miarę, jak fotel przyśpieszał i zwalniał.
– Teraz! – szepnął Kogut.
Szczudłak wetknął laleczkę w płomień.
Była uszyta ze starego nylonu, który w ogniu zaczął wydymać się w bąble i czernieć. Powietrze wypełnił paskudny smród. Potem z sykiem zajęła się bawełna w środku i Szczudłak, wystraszony, upuścił lalkę. Odsunął się w tył, ssąc palce.
W momencie, gdy płomień dotknął brzucha lalki, Jane zdrętwiały usta. Sapnęła. Język zrobił się opuchnięty i bolący, jakby dotknęła nim pokrzywy. Oczywiście! Na ścinkach były jeszcze śladowe ilości jej śliny. Działał na nią jakiś drobny ułamek klątwy.
Może i uda się tego Blugga zabić.
Jeżata zaczęła płakać, ale Kogut nie zwracał na nią uwagi. W jego oczach tańczył złowrogi płomień. Siadł prosto na łóżku, z zaciśniętymi pięściami i głową odrzuconą w tył.
– Tak! – krzyknął. – Tak, właśnie! Zdychaj, gnoju, zdychaj!
A kiedy Kapka i Mały Dick zaczęli gorączkowo gasić płomienie, żeby się nie rozlały, zaśmiał się triumfalnie.
W tym momencie z dołu dobiegło walenie w sufit i Blugg zawołał:
– Co wy tam knujecie, łobuzy?! Niech mnie kule, zaraz tam wejdę i jak dam pasem…
Umilkli.
Minutę później usłyszeli na schodach jego ciężkie kroki, a do tego drugi, bardziej sprężysty odgłos uderzającej o udo skóry.
Kogut był przybity. Wszystkie dzieci, jak jedno, odwróciły się od niego ku Dymce, która machnęła ręką i rozkazała:
– Pod kołdry, już! Ruchy!
Rozbiegły się do łóżek, wbrew wszystkiemu licząc na to, że ominie je zbiorowa kara. Jane także. Zdążyła jednak zauważyć, że Rzep szczerzy się z satysfakcją.
Teraz ich szefem była Dymka.
Wszyscy uznali, że to wina Jane.
Od razu po złożeniu ofiary z laleczki dostała wysokiej gorączki. Szczudłak przez trzy dni w ogóle nie mówił, a na dłoniach i twarzy Jeżatej wykwitła bąblowata wysypka. Oprócz tego obraziła się, ale to niewiele odbiegało od jej poprzedniego charakteru, więc mało które dziecko zwróciło na to uwagę. Wszyscy widzieli, że klątwa miała swoją siłę – trzeba więc było jakoś wytłumaczyć, czemu Bluggowi nic się nie stało.
Dymka rozpowiedziała wszystkim, a Rzep potwierdziła, że Jane w gabinecie Blugga wystraszyła się i uciekła bez ścinków paznokci. Jane, osłabiona, nie była za bardzo w stanie się bronić, a chłopcień, przestraszony i zdezorientowany całą kłótnią, także na nic się nie przydał.
Kogut oczywiście znał prawdę – dotknął ścinków paznokci własnymi palcami. Mimo to, nie odezwał się słowem. Po tamtej chwili triumfu znów mu się pogorszyło. Zamilkł i tylko łypał na wszystkich podejrzliwie. Jane straciła zatem wszystkich przyjaciół.
Ostracyzm pogłębiła jeszcze nowa posada, jaką dał jej Blugg. Jako goniec musiała nosić odblaskową pomarańczową kamizelkę. Składała się z dwóch płatów materiału, przodu i tyłu, wkładanych przez głowę i wiązanych w talii czterema laminowanymi tasiemkami. Czuła się w niej niezręcznie, jak naznaczona.
Praca była łatwa, ale nowa. Przez cały okres szkoleniowy chodziła za obchodzącym fabrykę Bluggiem i trzymała gębę na kłódkę.
– Tu są szafki z licznikami – burczał. Albo: – Stąd bierze się szmergiel, zawsze tylko w małych torebkach i pamiętaj, żeby zachować żółtą kopię zamówienia.
Jane ze zdumieniem odkryła, jak niewiele Blugg robi w porównaniu ze swymi podwładnymi – wydawało się, że jego praca składa się z bezcelowego łażenia oraz długich, niezrozumiałych rozmów, na wpół służbowych, a na wpół plotkarskich. Czasem grywał w domino z przysadzistym facetem z Działu Zakupów – obaj zgarbieni nieruchomo nad deską, zerkający na siebie podejrzliwie i szachrujący przy każdej okazji.
– Umyj twarz – powiedział podczas którejś przerwy na lunch. – Ręce też i wyszoruj paznokcie. Musisz zrobić dobre wrażenie.
– Czemu? – zapytała.
– Nie twoja sprawa! Nie twój interes, czemu. Rób, co mówię, i tyle.
Blugg poszedł za nią do umywalni i stał tam, kiedy się myła, pilnując, by namydliła się szarym mydłem. W pewnym momencie własną śliną starł jej jakąś plamę z ucha.
Wyszli na zimną mżawkę i podeszli do niewielkiego kantorka zaraz przy głównej bramie. Blugg zapukał i weszli do środka.
W kantorku siedziała elegancka, smukła, ubrana na czarno elfka. Patrzyła przez okno i paliła papierosa. Kiedy weszli, odwróciła głowę, nic tylko puder i wysokie kości policzkowe. Dość beznamiętnie zapytała:
– Czy to ona?
– To ona – przytaknął Blugg.
Elfka wstała. Była o dobre półtorej głowy wyższa od Blugga. Stukając obcasami, podeszła do Jane i ścisnęła kciukiem i palcem wskazującym jej podbródek. Odwróciła jej głowę w jedną, potem w drugą stronę, marszcząc krytycznie czoło.
– Bardzo posłuszna – powiedział Blugg, jak przekupień. – Robi dokładnie, co się każe, pstryk i już, nie trzeba jej dwa razy powtarzać.
Jane wpatrzyła się w oczy elfki. Były zimne, jak szare okruchy lodu, a cerę wokół nich pokrywały skomplikowane bruzdy zmarszczek, sugerując całkiem niewidoczne z drugiego końca pokoju lata i dziesięciolecia. Nagle zwidziało jej się, że ta twarz to tylko cieniutka maska naciągnięta na czaszkę kobiety.
W pozbawionych błysku oczach pojawiło się coś na kształt zrozumienia.
– Ty się mnie boisz?
Jane pokręciła ze strachem głową.
– A powinnaś.
Oddech elfki pachniał kandyzowanymi słodyczami i nikotyną. Z uszu zwisały dwie podłużne perły, długie jak pół jej palca wskazującego, wyrzeźbione w tępe wężowe kształty. Palce zaciskały się na podbródku Jane, aż łzy zaczęły mimo woli napływać jej do oczu.
Wreszcie uwolniła ją z uścisku.
– Zastanowię się – powiedziała. Machnęła ręką ku drzwiom. – Możecie iść.
Kiedy znaleźli się na dworze, Blugg był w niewytłumaczalnie świetnym nastroju.
– Wiesz, kto to był? – Prawie zarechotał. I nie czekając na odpowiedź, dodał: – Ona jest z Greenleafów! Z Greenleafów!
Jane niemal natychmiast zapomniała o tym spotkaniu. Dla niej było to tylko jedno z wielu dziwnych zdarzeń.
***
Niedługo potem Kogut wrócił do pracy. Demony ze stolarni zrobiły mu wózeczek, żeby poruszał się, póki nie będzie miał siły samodzielnie chodzić, a Jane i Szczudłak codziennie wozili go w nim do pracy i z powrotem, każde ciągnąc za jedną rączkę wózka.
Któregoś wieczoru, gdy prowadzono ich z powrotem do noclegowni, musieli zatrzymać się przy bramie, bo dzienna zmiana akurat kończyła pracę. Musieli poczekać w cieniu monstrualnego, czarnego Zegara, przepuszczając potok kuśtykających, powłóczących nogami i podskakujących robotników. Wszyscy dochodzący pracownicy czekali w kolejce do Zegara. Odbijali w nim swoje karty, całowali kamień z Boginią i odchodzili.
Szczudłak patrzył tęsknie za bramę. Widział tam tylko parking i zapylony zakręt asfaltowej drogi, ale gapił się, jakby to były Wyspy Zachodnie. Blugg podszedł do niego od tyłu, położył mu dłoń na ramieniu.
Szczudłak zadarł głowę.
Szerokie usta Blugga wykrzywiły się w wyrazie niemal przypominającym uśmiech. Wyskubał z nasady szyi Szczudłaka małe piórko, przysunął je do zmrużonych oczu.
– Huhmmmm. – Włożył piórko do ust i powoli, delektując się, rozpuścił je na języku. – Chyba już najwyższy czas, żebyś poszedł do lecznicy, co? – mruknął. – Jane! Przypomnij mi z rana, żebym posłał tego tu do doktora na…
Nie było pewności, czy Szczudłak rozumiał, o czym Blugg mówi. Ale coś w nim pękło. Z wysokim, rozpaczliwym krzykiem puścił uchwyt wózka i pobiegł.
Blugg zaklął i ociężale ruszył za nim, lecz ze swoją tuszą nie miał szans dogonić drobnej, chudej postaci. Robotnicy odwracali się, rozdziawiając usta, kiedy ich mijał. W porównaniu z nim ruszali się powoli, jak muchy w krzepnącej smole. Jane z przerażeniem zacisnęła dłonie na fałdach spódnicy.
– Szczudłak, nie rób tego! – wrzasnął Kogut. Usiadł prosto w wózku, z twarzą woskową i bladą. – Wracaj!
Szczudłak jednak już nie mógł usłuchać. Rozłożywszy szeroko ręce, pobiegł wzdłuż drogi. Stworzenia z dziennej zmiany stały jak wryte, gapiąc się nań tępo. Przebiegł wzdłuż Zegara i przez bramę.
Znalazł się na zewnątrz.
W miarę jak biegł, wydawało się, że jego ręce grubieją i unoszą się. Właściwie, zmieniało się całe ciało, wydłużała się szyja, grzbiet wyginał się ku przodowi, nogi zanikały, chude jak ołówki.
– Dorasta – szepnęło w osłupieniu któreś z mniejszych dzieci.
– Durna! – warknęła Dymka. – Jak ci się zdaje, po co jest Zegar?
To była prawda. Z każdym oddalającym go od Zegara krokiem Szczudłak posuwał się o dni, tygodnie, miesiące. Już nie był dzieckiem. W jednej chwili przemknął przez fazę młodzieńczą, nabrał barw. Już był dorosły.
Wtem skoczył w powietrze i pofrunął. Przez jedną cudowną chwilę było dokładnie tak, jak wyobrażała sobie Jane. Zapamiętale trzepotał swoimi nowymi skrzydłami, z wysiłkiem pnąc się w górę. Z jego ust dobył się śmiech zaskoczenia.
Był wspaniały.
Mur wokół terenu fabryki zasłonił go na moment, gdy wzlatywał. Ukazał się znów nad bramą, coraz mniejszy. Kierował się na wschód. Nagle zachwiał się, opadł. Dziki trzepot ramion osłabł, coraz mniej skutecznie zagarniał powietrze. Brązowordzawe upierzenie posiwiało. Ze skrzydeł opadło jedno pióro. Potem kolejne. Sypały się jedno za drugim, gęsto jak płaty śniegu podczas zamieci.
Szczudłak spadł.
W drodze do noclegowni wszyscy milczeli. Nawet Blugg, choć wściekły, nie znajdował słów; wymachiwał tylko bezradnie pięściami w powietrzu. Kogut zaś miał twarz jak wykutą z kamienia.
***
Wczołgując się tej nocy do łóżka, Jane ze zdziwieniem zauważyła, że tam już czeka na nią Kogut, oparty plecami o ścianę, z podwiniętymi pod siebie nogami. Ogarnął ją niepokój, dotkliwy jak elektryczny wstrząs, zanim jednak zdążyła się odezwać, on zadygotał spazmatycznie i suchym, płaskim szeptem powiedział:
– Coś niedobrego się z tobą dzieje. – Zachwiał się. – Coś… złego.
– Daj spokój – powiedziała, zmuszając się do troskliwego tonu. – Musisz wracać do łóżka. – Wzięła go za rękę, zdumiona, jaki jest lekki, jak niewielki stawia jej opór, i poprowadziła do jego łóżka. Ułożyła, okryła kocem. Dotykanie go nie było aż tak obrzydliwe, jak sobie wcześniej wyobrażała.
– Nie, nie. Musisz…
Po raz pierwszy otworzył oko. Nie miało białka. Źrenica była większa niż szczelina między powiekami – rozrosła się do czarnego, bezświetlnego otworu wychodzącego na inny świat. Z przestrachem puściła jego ramię.
– Nie tylko… Szczudłak… dojrzewał. Inni też. Ja widzę. Nie za dużo, ale trochę tak.
Znów zadygotał. Ogarnęła go wena, wędrowała mu pod skórą, groziła połamaniem kości od wewnątrz. Szczupłe ciało wiło się pod naporem jej siły, jak pracujący ponad miarę silnik.
Pohamowując strach, Jane weszła pod jego koc. Okryła się razem z nim obfitymi jak namiot fałdami. Objęła Koguta. Skórę miał zimną jak trup.
– Widziałem cię we śnie – zaskrzeczał. – Widziałem.
– Ciii.
– Straciłem najlepszego przyjaciela – powiedział. – Ale nie ciebie. – Głos mu słabł. Miotał głową to w jedną, to w drugą stronę, jakby usiłował złapać nieuchwytną myśl. – Widzieliśmy światełko na końcu tunelu. Zdławmy inflację teraz! Gdzie dobre płoty, tam dobrzy sąsiedzi1.
– Ciii, ciii. – Przytuliła go mocno, dzieląc się własnym ciepłem i nie słuchając.
W końcu wena go opuściła. Leżał, dysząc, wyczerpany, zmarznięty i spocony. Twarz miał szarą. Dopiero wtedy Jane wymknęła się do swojego łóżka.
***
Pewnego dnia Blugg zabrał Jane wcześniej z pracy. Zaprowadził ją do swojego pokoju, typowej jaskini trolla, pełnej poczerniałych dębowych mebli i paskudnej ceramiki malowanej w sentymentalne sceny. Puk kradnący jabłka. Porwanie Europy. Postawił ją pośrodku pokoju i głośno wciągnął nosem powietrze. Małe świńskie oczka wydały się zadowolone.
– Dobrze, że chociaż nie krwawisz. – Wskazał półotwarte drzwi. – Tam jest wanna. I mydło. Umyj się porządnie. Dokładnie.
Za drzwiami było ciasno i ciemnawo, pachniało delikatnie amoniakiem i puszczanymi wiatrami. Na brzegu cynkowej niecki leżała kostka kremowobiałego, pachnącego bzem mydła. Jane rozebrała się i, dzierżąc je oburącz jak miecz, weszła do parującej wody.
Myła się powoli, myśląc o wyrzutniach napalmu, puszkach z elfią zarazą i laserowo naprowadzanych pociskach powietrze-ziemia. Od myśli o systemach uzbrojenia smoka jego głos robił się mocniejszy, na tyle silny, że go czuła, delikatnie, jak łaskotki, nawet kiedy fizycznie nie dotykała księgi.
Zapadła w podobny do snu trans, dotyk ciepłej wody na nagiej skórze, głos smoka niemal realny. Powoli przesuwała kostką kwiatowego mydła w górę i w dół po ciele. Schematy układów smoka unosiły się jej przed oczyma jak mandala.
Smok, jak się zdaje, nalegał, żeby nie pozwoliła Bluggowi się tknąć.
Jane nie odpowiedziała. Wiedziała, że jego napomnienia, obojętne: rzeczywiste czy będące projekcją jej własnych lęków, zdadzą się na nic. Blugg, jeśli zechce, i tak jej dotknie. Jest od niej większy i zrobi z nią, co mu się spodoba. Tak to już jest.
Jej milczenie wywołało wybuch wściekłości – wydało jej się, że widzi smoka, oddalającego się na zachód po niebie, i siebie, pozostawioną samą sobie, samotną i niezmienioną, do końca życia uwięzioną w fabryce. Ten atak gniewu był podszyty czymś, co mogło być tylko strachem.
Właśnie delikatnie obmywała kępkę puszystych włosków, które wyrosły jej pomiędzy nogami. Puściła mydło, a ono wypłynęło na powierzchnię. Przekrzywiła głowę, żeby na nie spojrzeć, jedno oko pod wodą, drugie nad nią. Udawała, że jest łodzią, galeonem, który zabierze ją daleko, daleko stąd. Woda falowała w górę i w dół, poruszana oddechem. Wydawało się, że cały świat się kołysze.
Podłoga zaskrzypiała od ciężkich, zbliżających się kroków. W uszach Jane brzmiały one jak akord, głośniejsze poskrzypywanie w uchu nad powierzchnią wody oraz jego wodny odpowiednik w drugim uchu. Poczuła obecność grubasa za swoim karkiem i zamknęła oczy. Światło przygasło, gdy nakrył ją jego cień.
– Dobra, starczy.
Uniosła wzrok, spojrzała na dziwnie krzywy uśmiech.
– Opłucz się, wytrzyj i się ubieraj. Mamy randkę na Zamku.
***
Zamek był nieregularnym ceglanym domostwem usytuowanym prawie na środku terenu fabryki. Starszy niż fabryczne budynki, które wyrosły wokół, otoczyły go i zastraszyły, był mniej więcej tak stylowy, jak przewrócona na bok puszka po herbatnikach. Wszelkie ozdoby i murarka skryły się pod grubą warstwą przemysłowej sadzy, a po ścianach spływały z okapów czarne smugi, jak ślady łez.
Chuda elfka otworzyła drzwi z pełną dezaprobaty miną i, machnąwszy ręką, wpuściła Jane do środka.
– Możesz przyjść za dwie godziny – powiedziała, zamknęła Bluggowi drzwi przed nosem, po czym odwróciła się i ruszyła przed siebie.
Jane nie miała wyboru: musiała pójść za nią.
Dom był znacznie większy w środku niż na zewnątrz. Elfka poprowadziła ją wąskim korytarzem, w którym wysoko, w półmroku wisiały podobne do luminescencyjnych meduz kandelabry, potem w górę schodami i przez ciąg pokojów. Wszystkie domowe sprzęty były kosztowne, ale nigdy nie stuprocentowo czyste. Adamaszkowe obicia sof miały przetarcia, a koronkowe firanki były zetlałe jak stare pajęczyny. Tłoczone tapety na ścianach przesiąkły papierosowym dymem i politurą, odbijając echem tysiące dni nieróżniących się niczym od siebie.
Przez jedne z drzwi Jane zobaczyła salon, w którym wszystkie meble stały sobie spokojnie na suficie. Półki pełne drobiazgów oraz olejne portrety wisiały do góry nogami na ścianach, a za oknami szara mżawka padała do góry. Elfka zmarszczyła czoło.
– Nie dla nas – powiedziała i trzasnęła drzwiami.
W końcu dotarły do nieużywanej sypialni. Wiekowy baldachim łoża zaczynał się rwać przy kółkach, a świeczka na nocnym stoliku poszarzała od kurzu i chyliła się dystyngowanie na bok. Elfka otworzyła szafkę, wyciągnęła duże kartonowe pudełko. Zaszeleściła bibułka.
– Włóż to. – Uniosła różową sukienkę.
Jane posłuchała, starannie składając części garderoby. Elfka zacmokała, widząc jej bieliznę, i wyciągnęła z szafki elegantszą, jedwabną.
– To też.