Próżniowe kwiaty / Stacje przypływu / Opowiadania najlepsze - Michael Swanwick - ebook

Próżniowe kwiaty / Stacje przypływu / Opowiadania najlepsze ebook

Swanwick Michael

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wyjątkowa książką, będąca przeglądem niezwykłej kariery mistrza opowieści Michaela Swanwicka. Zawiera dwie powieści (Próżniowe kwiaty i Stacje przypływu) oraz wybór opowiadań obejmujących prawie ćwierć wieku. We wszystkich tekstach widać jego dalekosiężną i żywą wyobraźnię, jedną z najwybitniejszych we współczesnej literaturze. Od najtwardszej fantastyki naukowej po najczystszą fantasy, od otuchy po rozpacz, wszystko tu skrzy się literackim talentem.

Na kartach tej książki czci się Janis Joplin jak boginię, nastolatki schodzą w dół po brzegu świata, zombiaki stają się produktem, mściwy facet goni magika po powierzchni świerszcza wielkości planety, Vermont atakują dinozaury, z Nowego Jorku kursuje pociąg do piekła, a dwaj sympatyczni postutopijni hochsztaplerzy, Darger i Demobil szukają szczęścia w Labiryncie Buckingham.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1334

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




próżniowe kwiaty

próż­niowe kwiaty

Gard­ne­rowi Dozois

Prze­ło­żył Piotr W. Cho­lewa

podzię­ko­wa­nia

Podzię­ko­wa­nia należą się Marianne za nazwa­nie Pequ­oda, komórki nie­zróż­ni­co­wane i za wypeł­nie­nie życiem kro­pli sto­ją­cej wody; Jac­kowi Dan­nowi za wer­sety pisma Pusz­kina; Bobowi Wal­ter­sowi za pod­su­nię­cie ple­zjo­zau­rów i pro­jekt ska­fan­dra próż­nio­wego Wyetha; Gre­gowi Fro­stowi i Timowi Sul­li­va­nowi za porady w ostat­niej chwili; Tomowi Pur­do­nowi za śnia­da­niowe piwo; Gard­ne­rowi Dozois ze zwy­kłych powo­dów i Vir­gi­nii Kidd za cier­pli­wość. Wspar­cia finan­so­wego dostar­czył fun­dusz M. C. Por­ter Endow­ment for the Arts. A szcze­gólny dług wdzięcz­no­ści mam wobec Maria Rupsa, Eda Bry­anta i Dona Kel­lera za iry­tu­jące uwagi.

1. rebel

1

Rebel

Nie wie­działa, że umarła.

Tak naprawdę umarła nawet dwa razy – pierw­szy był wypad­kiem, ale drugi to samo­bój­stwo. Teraz kor­po­ra­cja, która była jej wła­ści­cie­lem, zde­cy­do­wała, że powinna umrzeć raz jesz­cze, by w ciągu kilku naj­bliż­szych mie­sięcy zasi­lić milion zmar­no­wa­nych żywo­tów.

Ale Rebel Eli­za­beth Mudlark nie miała o tym poję­cia. Wie­działa tylko, że coś się nie zga­dza i że nikt nie chce z nią o tym poroz­ma­wiać.

– Dla­czego tu jestem? – spy­tała.

W polu widze­nia poja­wiła się twarz leka­rza. Była chyba pokryta demo­niczną maską czer­wo­nego i zie­lo­nego wetware’owego malo­wa­nia, które nie­mal potra­fiła odczy­tać. I nosiła ten okropny zapro­gra­mo­wany uśmiech, który podobno miał doda­wać otu­chy – kąciki ust ści­skały jego policzki w białe okrą­głe wzgórki.

I tę stę­żałą tru­pią twarz skie­ro­wał ku niej.

– Och, tym bym się nie przej­mo­wał.

Rząd zakon­nic prze­pły­nął w górze; ich piersi koły­sały się nie­win­nie, welony były wykroch­ma­lone i białe. Z gra­cją małych sta­tecz­ków sunęły wzdłuż magne­tycz­nej liny w osi miej­skiego kani­stra. Taki widok był powszechny, nawet swoj­ski. Ale wtedy per­cep­cja Rebel fik­nęła kozła i zakon­nice stały się nie­wy­po­wie­dzia­nie obce, dry­fu­jące gło­wami w dół na tle ogrom­nych ścien­nych okien, zim­nych od nie­skoń­czo­nych smug jaskrawo migo­tli­wych gwiazd, osa­dzo­nych w nocy. Takie rze­czy musiała widy­wać już tysiące razy, ale teraz, bez żad­nego ostrze­że­nia, jej umysł wrza­snął dziwne dziwne dziwne i w żaden spo­sób nie mogła zro­zu­mieć, co widzi.

– Niczego nie pamię­tam – oznaj­miła. – Cza­sami nawet nie mam pew­no­ści, kim jestem.

– To cał­kiem nor­malne – zapew­nił ją dok­tor. – W danych oko­licz­no­ściach.

Znik­nął za jej głową.

– Sio­stro, pro­szę na to spoj­rzeć.

Dołą­czył do niego ktoś, kogo nie widziała. Roz­ma­wiali cicho przez chwilę. Rebel na moment zagry­zła zęby.

– Przy­pusz­czam, że cały czas zda­rzają się panu takie sytu­acje.

Nie zwró­cili na nią uwagi. Aro­mat róż z żywo­pło­to­wych para­wa­nów był ciężki, słodki, tak mocny, że aż duszący.

Ruch wzdłuż osi nie usta­wał.

Gdyby mogła cho­ciaż ruszyć ręką, Rebel zacze­ka­łaby, aż dok­tor pochyli się nad nią za mocno, a wtedy spró­bo­wa­łaby wydu­sić z niego prawdę. Ale była unie­ru­cho­miona, nie­zdolna nawet do prze­krę­ce­nia głowy. Mogła tylko patrzeć w górę na prze­pły­wa­ją­cych ludzi i wiru­jące mono­ton­nie gwiazdy. Pasy habi­tatu po obu stro­nach stropu zabu­do­wane były plat­for­mami i sztucz­nymi wzgór­kami, wynu­rza­ją­cymi się niczym wyspy z gwiezd­nego morza. Przy ich brze­gach grupy wyciecz­ko­wi­czów prze­su­wały się nie­kiedy na płasz­czy­znę okna – czarne punkty, widoczne tylko wtedy, gdy prze­sła­niały gwiazdy albo inne miej­skie kani­stry. Dziwna pla­neta prze­su­nęła się znowu.

– Chcemy zacze­kać jesz­cze dzień przed ope­ra­cją – oświad­czył w końcu dok­tor. – Ale per­sona usta­bi­li­zo­wała się cał­kiem ład­nie. Jeśli jej stan nie zmieni się poważ­nie, jutro możemy ciąć.

Skie­ro­wał się do drzwi.

– Chwila! – krzyk­nęła Rebel. Lekarz zatrzy­mał się i obej­rzał: mar­twe oczy oto­czone farbą pod kępą rudych wło­sów. – Czy wyra­zi­łam zgodę na tę ope­ra­cję?

Znowu skie­ro­wał na nią ten swój wście­kle uspo­ka­ja­jący uśmiech.

– Och, nie sądzę, by to było istotne – stwier­dził. – Prawda?

I znik­nął, zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć.

Kiedy pie­lę­gniarka popra­wiała dyski adhe­zyjne na czole i za uszami Rebel, na chwilę wpły­nęła w jej pole widze­nia. Była zakon­nicą: tęga kobieta z podwój­nym pod­bród­kiem i pło­ną­cymi w oczach wizjami Boga. Wcze­śniej, kiedy Rebel wciąż była senna i nie do końca świa­doma, zakon­nica przed­sta­wiła się jako sio­stra Mary Radha. Teraz Rebel widziała, że tamta maj­stro­wała przy swoim wetwa­rze – obwody mistyczne pod­krę­ciła tak mocno, że led­wie mogła nor­mal­nie funk­cjo­no­wać.

Rebel odwró­ciła wzrok, by ukryć swe myśli.

– Pro­szę, włącz – wymru­czała.

Pła­ski ekran przy dol­nej czę­ści posła­nia roz­ja­śnił się i otwo­rzył ency­klo­pe­dię kodów medycz­nych. Szybko prze­łą­czyła go na coś nie­szko­dli­wego… Pry­mi­tywne struk­tury eko­lo­gii atmos­fer meta­no­wych. Udała, że tekst ją zacie­ka­wił.

– Sio­stro… – ode­zwała się od nie­chce­nia, gdy pie­lę­gniarka już wycho­dziła. – Ekran jest pod dość nie­wy­god­nym kątem. Może sio­stra prze­chy­lić go tro­chę do przodu? – Pie­lę­gniarka speł­niła prośbę. – Tak, w ten spo­sób. Nie, odro­binę… O, ide­al­nie.

Rebel uśmiech­nęła się i przez chwilę sio­stra Mary Radha roz­ko­szo­wała się tym prze­ja­wem uni­wer­sal­nej miło­ści. Po czym odpły­nęła.

– Pie­przona świę­toszka – mruk­nęła Rebel. – Dzię­kuję – rzu­ciła do ekranu.

Wyłą­czył się.

Jego powierzch­nia była gładka i lśniąca. Po wyłą­cze­niu w ciem­nej płasz­czyź­nie odbi­jała się dolna część łóżka i wisząca tam karta infor­ma­cyjna.

Rebel szybko odczy­tała odwró­cone sym­bole. Były tam dwa uprosz­czone pier­ście­nie per­son, jeden ozna­czony jako Ory­gi­nalny, drugi jako Aktu­alny. W ogóle nie były do sie­bie podobne. Dalej był sym­bol przy­go­to­wa­nia do psy­cho­ope­ra­cji i trzy kolejne, które w naj­więk­szym skró­cie ozna­czały, że nie ma żad­nych szcze­gól­nych wska­zań medycz­nych. Niżej, gdzie powinno być jej nazwi­sko, wydru­ko­wano jedną linijkę tek­stu. Rebel odczy­tała ją dwu­krot­nie, litera po lite­rze, żeby mieć pew­ność: „Wła­sność Deut­sche Naka­sone GmbH”.

Gniew uniósł się w Rebel niczym dzi­kie białe zwie­rzę. Zaci­snęła zęby, ścią­gnęła wargi i nie pró­bo­wała z nim wal­czyć. Chciała tej zło­ści. Była sprzy­mie­rzeń­cem, jej jedyną przy­ja­ciółką. Ogar­niała jej spa­ra­li­żo­wane ciało jak sza­le­jąca burza kłów, szpo­nów i prze­mocy.

A potem ta wście­kłość prze­sło­niła jej świa­do­mość sie­bie, wepchnęła ją w głę­binę. Tonąc, spły­nęła w mroczny chaos, w mętną bez­na­dzieję, która nie miała nazwy ani sensu, gdzie utra­ciła swoją twarz, swoje ciało, swoją istotę. Była demo­nem, tępo obser­wu­ją­cym pły­ną­cych w powie­trzu ludzi i prze­su­wa­jące się w bok gwiazdy, i nie­na­wi­dziła ich wszyst­kich. Chciała zgnieść w dło­niach wszyst­kich razem, mia­sta, gwiazdy i ludzi, bez róż­nicy, ule­pić miękką kulkę, gdy będzie się śmiała, a czarne łzy popłyną jej z oczu…

***

Wynu­rzyła się ze swej fugi osła­biona i zała­mana.

– Pro­szę, podaj czas – pole­ciła i ekran posłu­chał.

Minęły cztery godziny.

Jakaś kobieta weszła do wnęki, chuda z zie­lo­nym malo­wa­niem twa­rzy i w skó­rza­nej uprzęży – jakaś bio­tech­niczka niskiego poziomu. Nucąc pod nosem, zaczęła przy­ci­nać ściany żywo­płotu. Pra­co­wała meto­dycz­nie, obse­syj­nie wręcz, zatrzy­mu­jąc się co jakiś czas, by umie­ścić różę na wła­ści­wym miej­scu.

– Hej, kum­pelo – ode­zwała się Rebel. – Zrób mi przy­sługę.

Jej ocię­ża­łość znik­nęła bez śladu, kiedy w żyłach popły­nęła adre­na­lina. Bły­snęła uśmie­chem.

– Hmm? Ach! No… o co cho­dzi? – Kobieta z wyraź­nym wysił­kiem ode­rwała się od pracy.

– Wycho­dzę stąd za parę godzin, a nikt nie pomy­ślał, żeby mi dać jakieś ciu­chy. Jak skoń­czysz, mogła­byś może zaj­rzeć do gdzie-tam-trzeba i prze­ka­zać, żeby coś mi przy­nie­śli?

Kobieta zamru­gała.

– No… jasne, chyba mogę. Czy twoja pie­lę­gniarka nie powinna tego przy­pil­no­wać?

Rebel prze­wró­ciła oczami.

– Ona widzi uni­wer­salne prze­zna­cze­nie w gwiaz­dach i sens ist­nie­nia w kwit­nie­niu róży. Ale w takich dro­bia­zgach mar­nie sobie radzi. Sama wiesz, jak to z nimi jest.

Każdy, kto pra­co­wał w szpi­talu z zako­nem opie­kuń­czym, na pewno łatwo mógł w to uwie­rzyć.

– No tak… Pew­nie, czemu nie?

Kobieta wró­ciła do pracy, wyraź­nie zado­wo­lona, że roz­mowa się zakoń­czyła. Zanim wyszła, Rebel nabrała już pew­no­ści, że zapo­mniała o obiet­nicy.

Jed­nak godzinę póź­niej ktoś z obsługi zbli­żył się i na sto­liku przy łóżku bez słowa poło­żył okry­cie.

– A to suka… – mruk­nęła cicho Rebel.

Chyba naprawdę uda jej się wyrwać z tego miej­sca.

***

Rebel zasnęła. Kiedy się zbu­dziła, przez nie­zno­śną godzinę gapiła się na pły­ną­cych przez wieczny pół­mrok ludzi; potem wró­ciła sio­stra Mary Radha.

Brzuch zakon­nicy prze­le­wał się przez cin­gu­lum i była jak zawsze ciężko mistycz­nie zakrę­cona.

– Sio­stro – ode­zwała się Rebel. – Prze­wody dys­ków adhe­zyj­nych się roz­re­gu­lo­wały. Czy zechce sio­stra im się przyj­rzeć?

A potem, kiedy kobieta wsu­nęła ręce w plą­ta­ninę prze­wo­dów, mówiła dalej:

– Wie sio­stra, wciąż myślę o wer­sach jed­nego z waszych pro­ro­ków. Ale nie wszystko pamię­tam. To się zaczyna: „Pra­gnie­niem ducha i tęsk­notą drę­czy­łem się w pustyni sro­giej, i sze­ścio­skrzy­dły seraf oto uka­zał mi się pośród drogi”. Zna to sio­stra? Dalej idzie: „Pal­cami lekko, jako snem, musnął źre­nice me – i wtem prze­źrzały wiesz­czo chwili onej jak u orlicy prze­lęk­nio­nej. A potem uszu moich tknął…”. I resztę zapo­mnia­łam.

Dło­nie sio­stry Mary Radhy znie­ru­cho­miały. Przez długą chwilę mil­czała. A potem spoj­rzała w nie­skoń­czone głę­bie nocy.

– Święty Pusz­kin – szep­nęła. I mówiła dalej, już gło­śniej: – „A potem uszu moich tknął, i gwar i dźwięk w nich szu­mieć jął: i zro­zu­mia­łem nieba gromy, i lot anio­łów przez wyżyny, i w głębi mor­skiej chód gadziny, i ziół padol­nych wzrost widomy. I usta do ust przy­warł mych, i grzeszny język wyrwał z nich…”1.

Wypro­sto­wała się gwał­tow­nie, dygo­cząc w reli­gij­nej eks­ta­zie. Poru­szyła dłońmi. Szarp­nęła za jeden z adhe­zyj­nych dys­ków i głowa Rebel opa­dła gwał­tow­nie na bok. Jed­nak para­liż nie minął.

– Sio­stro – powie­działa cicho Rebel. – Sio­stro…

– Mmm? – odpo­wie­działa sen­nie zakon­nica.

– Dok­tor mówił, że ma teraz sio­stra zdjąć mi para­liż. Pamięta sio­stra? Pro­sił, żebym sio­strze przy­po­mniała.

Rebel wstrzy­mała oddech. To był moment, kiedy albo odzy­ska wol­ność, albo straci wszystko. Wszystko zależy od tego, ile czasu trzeba zakon­nicy, by powró­cić do rze­czy­wi­sto­ści.

– Och… – wymru­czała sio­stra Mary Radha.

Pomaj­stro­wała przy prze­łącz­niku, nie­pew­nie zmie­niła dwa usta­wie­nia. Z luna­tyczną powol­no­ścią zdjęła dyski. A potem potrzą­snęła głową, uśmiech­nęła się nie­wy­raź­nie i wyszła.

Rebel wciąż nie oddy­chała. Mogła się ruszać! Ale przez długą minutę nie robiła tego. Patrzyła tylko w górę nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

Wspo­mnie­nie odbi­cia w ekra­nie, choć skró­cone i znie­kształ­cone, przy­ci­skało ją do posła­nia cię­ża­rem stra­chu. W końcu zebrała się na odwagę i ostroż­nie, z waha­niem, pod­nio­sła rękę do oczu.

Prze­krę­ciła ją powoli.

Ręka była cała, a mię­śnie pra­co­wały gładko.

Skóra była gładka, sma­gła jak u Włoszki, pokryta leciut­kim pusz­kiem ciem­nych wło­sów. Palce krót­kie, paznok­cie per­ło­wo­ró­żowe. Prze­ra­żona Rebel usia­dła sztywno i spoj­rzała na swoje ciało.

Piersi miała krą­głe i pełne, uda tro­chę cięż­kie, ale wciąż musku­larne. Szpi­tal dla przy­zwo­ito­ści pozo­sta­wił jej prze­pa­skę łonową, ale ponad nią niczym kolumna mró­wek masze­ro­wała w stronę pępka cienka linia czar­nych wło­sów. Nogi krót­kie, sprawne, mocne. To było dobre, zdrowe ciało.

Ale nie jej ciało. Ciało Rebel Eli­za­beth Mudlark było dłu­gie, chude, gru­zło­wate na łok­ciach i kola­nach. Skórę miała białą jak por­ce­lana, a włosy koloru mysiego blondu. Dło­nie i stopy były smu­kłe i szczu­płe, z pal­cami arty­sty, pia­ni­sty.

Prak­tycz­nie zupełne prze­ci­wień­stwo ciała, które miała teraz.

Zaraz zwa­riuję, pomy­ślała. Zacznę krzy­czeć.

Ale nie zro­biła ani jed­nego, ani dru­giego. Wstała i w obsy­dia­no­wej powierzchni ekranu obej­rzała swoje malo­wa­nie, igno­ru­jąc obcą okrą­głą twarz z per­ka­tym nosem i ciem­nymi oczami – oczami, w któ­rych lśniła zwie­rzęca trwoga. Linia czer­wo­nej farby bie­gła po twa­rzy od ucha do ucha, jak maska, z się­ga­ją­cymi czoła bocz­nymi zyg­za­kami skrzy­de­łek.

– Pro­szę, włącz – pole­ciła i spraw­dziła listę wetware’owych kodów.

Zgod­nie z logiką malo­wa­nie iden­ty­fi­ko­wało ją jako Pacjenta Szpi­tal­nego, Blok Przy­go­to­wa­nia Psy­cho­ope­ra­cyj­nego.

Farba roz­ma­zy­wała się. Rebel bez trudu zmie­niła ozna­cze­nia na Pacjenta Ambu­la­to­ryj­nego, Psy­cho­chi­rur­gia Posto­pe­ra­cyjna. Dwie krót­kie linie się­gały teraz od oczu w dół, a na czole poja­wiły się dodat­kowe skrzy­dełka. Rebel otu­liła się płasz­czem, nacią­gnęła kap­tur i wyszła ze swo­jej wnęki na bru­ko­wany chod­nik.

Pro­wa­dził mię­dzy wyso­kimi róża­nymi żywo­pło­tami i skrę­cał w inny. Włą­czyła się w stru­mień pra­cow­ni­ków medycz­nych w płasz­czach odpo­wia­da­ją­cych ich malo­wa­niu: chi­rur­giczne zie­le­nie, dia­gno­styczne błę­kity i wetware’owe czer­wie­nie – oraz garstkę cywi­lów we wła­snych okry­ciach. Sunęli chod­ni­kiem równo, bez­myśl­nie, pochło­nięci sobą – jak roboty. Rebel poru­szała się mię­dzy nimi nie­wi­doczna, pły­nąc na pal­cach, jako że był to rejon nisko­cią­że­niowy.

Z początku szła pew­nie, a płaszcz powie­wał jej na ramio­nach. Potem chod­nik się roz­wi­dlał, i jesz­cze raz, aż w końcu bez­na­dziej­nie się zgu­biła w róża­nym labi­ryn­cie, pośród setek wnęk, gdzie cze­kali pacjenci upa­ko­wani cia­sno jak larwy w ulu. Bez żad­nego ostrze­że­nia, nagle poczuła się naga i odsło­nięta… Zapo­mniała, jak się cho­dzi. Wszyst­kie te skom­pli­ko­wane ruchy… W panice cia­sno otu­liła się płasz­czem i potknęła.

Zom­bie sunęły dookoła, zręcz­nie ją omi­ja­jąc, kiedy sta­rała się odzy­skać rów­no­wagę. Oczy na obo­jęt­nych twa­rzach zer­kały na nią pośpiesz­nie i odwra­cały się.

I kiedy już się prze­wra­cała, czy­jaś ręka wycią­gnęła się, chwy­ciła ją za łokieć i bru­tal­nie posta­wiła na nogi. Odwró­ciła się i spoj­rzała pro­sto w chudą, lisią twarz, prze­ciętą poje­dyn­czą poma­rań­czową linią wetware’u. Obcy uśmiech­nął się: wąska szczęka, drobne, ostre zęby. Bole­śnie ści­skał jej ramię tuż powy­żej łok­cia.

– Tędy – powie­dział.

– Wszystko w porządku, czło­wieku – odparła szybko. – Zaha­czy­łam o coś nogą, to wszystko. Pokaż, któ­rędy do wyj­ścia, a będę wdzięczna.

– Bzdury – burk­nął męż­czy­zna. – Już by cię zła­pali, gdyby kto­kol­wiek się zorien­to­wał, że znik­nę­łaś.

Rebel wyrwała rękę i odkryła, że jej nowe, nie­zna­jome ciało drży od adre­na­li­no­wej reak­cji. Męż­czy­zna uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią.

– Posłu­chaj. Znam kogoś, kto mógłby ci pomóc wyrwać się z tego bała­ganu. Chcesz się z nią spo­tkać czy nie?

***

Na grzbie­cie wyspy habi­tatu rosły wiel­kie stare dęby. Jeden z nich roz­cią­gał swe gałę­zie nad komer­cyj­nym labi­ryn­tem ota­cza­ją­cych szpi­tal skle­pów i tawern. Jego pień się­gał połowy dystansu do osi. Kiedy idąc, patrzyła w górę, Rebel widziała gwiazdy migo­czące w jego gór­nych rejo­nach, zni­ka­jące i poja­wia­jące się znowu w prze­rwach mię­dzy liśćmi.

– Nie­zły numer, wyrwać się z peł­nego para­liżu tera­peu­tycz­nego – stwier­dził męż­czy­zna. – Chciał­bym wie­dzieć, jak to zro­bi­łaś.

I po chwili, gdy nie odpo­wie­działa:

– Hej… Nazy­wam się Jerzy Heisen.

Pomię­dzy gałę­ziami liście opa­dały powoli, led­wie się prze­su­wa­jąc przez zawie­szone cząstki pyłu, jak gdyby powie­trze zagę­ściło się, by je pod­trzy­mać. Widoczne w roz­pro­szo­nym świe­tle, liście i pył dzie­liły ten bez­ruch, który w rze­czy­wi­sto­ści był powol­nym, nie­usta­ją­cym ruchem, nie­skoń­czo­nym falo­wa­niem tak potęż­nym i nie­po­wstrzy­ma­nym jak obroty spi­ral­nych galak­tyk.

– Doprawdy? – Rebel żało­wała, że nie może wspiąć się na to drzewo, zanu­rzyć mię­dzy dry­fu­jące gałązki i strzępki, tak podobne do ogrom­nych fal pły­wów w domu. – Z two­ich zna­czą­cych uwag wnio­skuję, że nie muszę się przed­sta­wiać.

– Och, wiem o tobie wszystko…

Prze­szli pomię­dzy wysta­wami biżu­te­rii: posre­brzane nara­mienne bran­so­lety, lśniące deli­kat­nie pod błę­kit­nymi lam­pami, nie­które migo­czące od księ­ży­co­wych dia­men­tów, impak­to­wych szma­rag­dów, a nawet kolum­bij­skich tur­ma­li­nów.

– Jesteś per­so­na­torką, aktu­al­nie cier­piącą po poważ­nej kasa­cji oso­bo­wo­ści – wła­sno­ręcz­nej, nawia­sem mówiąc – i pod­trzy­my­waną przez pro­to­ty­pową nakładkę toż­sa­mo­ści, for­mal­nie rzecz ujmu­jąc, będącą wła­sno­ścią Deut­sche Naka­sone Gesel­l­schaft. Nazy­wasz się Eucra­sia Walsh.

– Nie, wcale…

Urwała zasko­czona. Rze­czy­wi­ście, imię i nazwi­sko brzmiały zna­jomo, choć dzi­wacz­nie, jak gdyby Heisen zdo­łał nazwać wszystko, co było w niej wstrętne, całą jej litość nad sobą, tę pora­nioną nie­na­wiść, w jaką się zapa­dała, kiedy ogar­niał ją ponury nastrój. Wez­brał w niej stę­chły, zasta­rzały odór porażki i znu­żo­nego sumie­nia, i spu­ściła głowę.

Heisen wziął ją pod rękę i pchnął naprzód.

– Pogu­biona, co? To cał­kiem nor­malne.

Przyj­rzała mu się uważ­nie i ude­rzyło ją coś w jego twa­rzy: zaci­śnięte rysy, długi, wąski nos, mio­tła rudych wło­sów… Znała tę twarz. Nie musiała wysi­lać wyobraźni, by zoba­czyć ją pokrytą demo­niczną maską czer­wo­nych i zie­lo­nych linii.

– Jesteś moim leka­rzem!

– Twoim psy­cho­chi­rur­giem, zga­dza się. – Chod­nik prze­szedł nad sta­wem, gęstym od wod­nych lilii. Grupa pier­ro­tów obsłu­gi­wała sto­liki przy brzegu. – Ale nie martw się, jestem poza pro­gra­mem. Z wła­snej woli nawet naj­gor­szego wroga nie oddał­bym tym dra­niom z Deut­sche Naka­sone. Cho­ciaż nie mam wyboru, kiedy jestem zapro­gra­mo­wany… – Tłum prze­chod­niów zgęst­niał, zwol­nił… – No, jeste­śmy. Zje­dziemy teraz do cen­trum.

Rząd wind usta­wiono przy pniu wiel­kiego dębu; próż­niowy rękaw prze­bi­jał się pro­sto przez sieć korzeni. Kabiny były brudne, jasno oświe­tlone; uno­sił się z nich leciutki zapach moczu i sta­rego potu. Gdy fala ludzi ruszyła naprzód, Rebel z żalem spoj­rzała w górę, natchniona fan­ta­styczną wizją: wyrywa się z tłumu i wspina na pień drzewa, zwinna jak wie­wiórka, coraz szyb­ciej i szyb­ciej, gdy wyżej sła­bła gra­wi­ta­cja, jak prze­ska­kuje z gałęzi na gałąź. Aż na samym czubku przy­ciąga kolana do piersi, opiera stopy o korę i ska­cze… Wzla­tuje wysoko w powie­trze, z cia­łem wycią­gnię­tym i wyprę­żo­nym, i zwal­nia stop­niowo, aż w ostat­niej moż­li­wej chwili dotyka osi i magne­tyczna lina porywa ją, by pocią­gnąć daleko, daleko stąd w cza­sie jed­nego odde­chu. (Tylko że nie miała bran­so­let ani pier­ścieni noż­nych, żeby pole magne­tyczne miało o co zacze­pić. Dla­tego spa­dłaby w dół jak kamień, z początku z nie­zno­śną powol­no­ścią, potem szyb­ciej: bez­skrzy­dły Ikar, pędzący łukiem w dół, by roz­bić się krwawo o mury mia­sta. To głu­pia fan­ta­zja).

– Deut­sche Naka­sone będzie cię szu­kać. Wiesz o tym? – Z setką innych weszli do kabiny. Drzwi zasu­nęły się z wes­tchnie­niem i pod­łoga zapa­dła się im pod nogami. – Chcą dostać czy­sty zapis tej two­jej oso­bo­wo­ści. A potem chcą cię przy­wró­cić do Eucra­sii Walsh. Z dobroci kor­po­ra­cyj­nego serca, zapy­tasz? W życiu, mar­twią się tylko, żeby zacho­wać prawa autor­skie.

Twarz Heisena była tak bli­sko jej twa­rzy, że kap­tury się poca­ło­wały. Czuła jego kwa­śny oddech, gdy szep­nął:

– Nie obcho­dzi ich, że dla cie­bie – obec­nej cie­bie, tej, którą myślisz, że jesteś – to będzie to samo co śmierć.

Czę­ści windy zostały z tyłu, by wysa­dzić pasa­że­rów; reszta jechała w dół. Nie­grzeczny chło­pak w biało-czar­nym malo­wa­niu, z zawie­szoną na szyi meta­lową gwiazdą, wyraź­nie sta­rał się zwró­cić na sie­bie uwagę Rebel: oparł dłoń na bio­drze i odrzu­cił płaszcz, odsła­nia­jąc pas nagiej skóry wzdłuż ciała. Odwró­ciła wzrok i otu­liła się cia­śniej, a on par­sk­nął śmie­chem.

– Ale dla­czego? Dla­czego mi to robią?

Heisen wes­tchnął.

– Histo­ria jest cał­kiem pro­sta – stwier­dził. – Cho­ciaż nie­przy­jemna. Pamię­tasz, jak byłaś Eucra­sią? Pra­co­wa­łaś jako per­so­na­torka?

Wspo­mnie­nie tkwiło w umy­śle, ale było bole­sne, więc Rebel cofała się przed nim. Łączyło się z tym samo­bój­czym sza­leń­stwem, w jakie wcze­śniej popa­dła, i wolała trzy­mać się od niego z daleka. Cho­ciaż – jak język co chwila przy­ci­ska­jący bolący ząb – jej myśli oka­zy­wały wła­sną wolę.

– Moje wspo­mnie­nia są cał­kiem poplą­tane.

Kolejna część windy pozo­stała z tyłu, potem jesz­cze jedna.

Odstą­pili od sie­bie. Heisen rozej­rzał się po obo­jęt­nych twa­rzach.

– Wiesz, wolał­bym tutaj w to nie wcho­dzić. Ktoś może usły­szeć. Opo­wiem ci wszystko u Snow.

Kabina otwo­rzyła się i gorące, wil­gotne powie­trze dmuch­nęło Rebel w twarz. Tak nisko cią­że­nie było powy­żej normy Gre­en­wich, więc czuła się nie­zgrabna i ocię­żała. Tłum popchnął ich do ogrom­nej groty wypeł­nio­nej gęsto połą­czo­nymi kel­po­wymi barami i salo­nami chi­rur­gii, loka­lami hazardu i stra­ga­nami. Zmienny holo­gra­ficzny trans­pa­rent zaata­ko­wał jej wzrok i skrzy­wiła się nie­chęt­nie. Trzy pasma muzyki zde­rzały się ze sobą; od sub­in­fów czuła się nie­spo­kojna i tro­chę wystra­szona. Pot zwil­żył całe jej ciało. Byłam już tutaj, pomy­ślała. Nie, nie byłam.

– Na Baku­nin­strasse – rzu­cił Heisen.

Dalej od wind z gór­nego mia­sta skle­pów było coraz mniej i prze­dzie­lały je czarne fun­da­menty budyn­ków i wspor­niki habi­tatu. Świa­tło zapa­liło się, kiedy mijali gale­rię wetware’u; Heisen zatrzy­mał się i wska­zał wnę­trze. Rebel spoj­rzała. Klienci prze­ci­skali się w przej­ściach, prze­su­wa­jąc dło­nie nad nie­skoń­czo­nymi liniami sto­ja­ków. Od czasu do czasu ktoś wyj­mo­wał opła­tek i zni­kał w któ­rejś z budek pro­gra­mo­wa­nia, sto­ją­cych rzę­dem przy tyl­nej ścia­nie. Nad gło­wami roz­bły­ski­wały rekla­mowe holo­gramy: suzy vacuum, gło­sił jeden. Dziew­czyna wyglą­dała jak ktoś w rodzaju Ama­zonki. Naj­pięk­niej­szy chło­pak, jakiego Rebel w życiu widziała, uno­sił się nad jed­nym sło­wem: ange­lus. A potem dostrze­gła trans­pa­rent Rebel Eli­za­beth Mudlark: na tle gwiaź­dzi­stego nieba kobieta, która nie była nią, robiła coś, czego ona ni­gdy by nie zro­biła. Rebel patrzyła zaszo­ko­wana.

– Zauwa­ży­łaś te małe komety w tle? Wy, nadrzewcy, jeste­ście w tym sezo­nie bar­dzo modni.

Rebel spoj­rzała na niego oszo­ło­miona.

– Pre­re­klama. Wpa­ko­wali w cie­bie masę forsy. Chcia­łem ci tylko poka­zać, jakim jesteś kosz­tow­nym kawał­kiem roz­wo­jo­wego wetware’u. Chodźmy.

Wzdłuż ześli­zgu, potem kory­ta­rzem dostę­po­wym z dłu­gimi odcin­kami spra­so­wa­nego żużlu… W dol­nych czę­ściach wyma­lo­wano per­ma­spre­jem pry­mi­tywne litery w jaskra­wych kolo­rach, w splą­ta­nym i led­wie zro­zu­mia­łym beł­ko­cie, zostań sobą bóg nie­na­wi­dzi zni­kało pod wol­neu­my­sły­wol­neu­my­sły­wol­neu­my­sły, które jarzyło się ponad migocz mocą mózgu, nim zde­rzyło się z niech pie­kło porwie zmien­no­kształt­nych tan­ce­rzy obli­cza wil­ko­ła­cze wam­piry. Ktoś pod­jął poważny wysi­łek usu­nię­cia sym­bolu koła z tek­stem przy­ja­ciel ziemi wokół. Pod graf­fiti na skrzynce sie­dział robot­nik, odwró­cony twa­rzą do ściany. Zdjął klapę włazu i cybor­go­wał w plą­ta­ni­nie kolo­ro­wych prze­wo­dów.

Za rogiem minęli prze­lo­towe mia­sto. Wypa­leńcy kuś­ty­kali dookoła, wypa­tru­jąc dar­mo­wych oka­zji. Paplali mono­ton­nie i bez końca, ich umy­sły spróch­niały od Boga, seksu i infor­ma­cji, ich odru­chy roz­pa­dły się, oczy mieli puste, roze­dr­gane. Heisen syk­nął nie­chęt­nie i przy­śpie­szył kroku.

– Szu­mo­winy – mruk­nął, kiedy byli już w bez­piecz­nej odle­gło­ści. – Powinno się…

Skrę­cili w jesz­cze węż­szy zaułek, gdzie na ulicy cienką war­stwą leżały śmieci, które zaczy­nały już fer­men­to­wać. Smród gni­ją­cych kal­ma­rów i sta­rego smaru wisiał w powie­trzu, a pode­szwy stóp Rebel poczer­niały.

Spoj­rzała na Heisena i ze zdu­mie­niem odkryła, że tam­ten drży. Pot ście­kał mu po twa­rzy, pobla­dłej teraz jak brzuch ryby.

– Do licha, chło­pie – powie­działa. – Co się z tobą dzieje?

– To tylko wetware. – Heisen mach­nął dło­nią przed twa­rzą. – Zawsze mam pod­krę­cone pro­cesy ima­gi­na­cyjne, żebym szybko dostrze­gał naj­więk­sze szanse. Rozu­miesz? I w efek­cie robię się lekko… para­no­iczny.

Zeszli po uko­śnym pode­ście, gdzie więk­szość stro­po­wych lamp dawno została roz­bita albo ukra­dziona. W cie­niach stę­kały wen­ty­la­tory, z sufitu zwi­sała plą­ta­nina czar­nych kabli. Musieli pochy­lać się, by przejść pod niskimi pętlami.

– Niech ją szlag trafi… – Heisen się otrzą­snął. – Prze­cież nie musi mieć biura aku­rat tutaj, po pro­stu chce tej prze­strzeni… Żałuję, że… – Raz jesz­cze skrę­cili za róg i wska­zał drzwi, szare od miej­skiego brudu. – To tutaj.

Nad wej­ściem migo­tał neo­nowy nóż sprę­ży­nowy, okaz antycz­nej tech­niki, któ­rego odtwo­rze­nie musiało kosz­to­wać mają­tek. Brzę­czał i trzesz­czał, zabar­wia­jąc cie­nie czer­wie­nią. Ostrze noża zapa­lało się i gasło, jakby wyrzu­cane i cho­wane w ręko­je­ści. Na drzwiach, na samym środku, wisiał przy­kle­jony taśmą mały biały pro­sto­kąt, wizy­tówka.

snow

inno­wa­cje

ostend kro­pot­kin­kor­ri­dor bei ber­man­gal­le­rie

neues-hoch-kam­den, e.k.

– Snow? – zawo­łał nie­pew­nie Heisen.

Drzwi otwo­rzyły się i weszli.

***

Cze­go­kol­wiek Rebel mogłaby się spo­dzie­wać, to nie było to: pomiesz­cze­nie tak wiel­kie i puste, że nie potra­fiła oce­nić jego roz­mia­rów. Matowe ściany, białe i gład­kie. Żad­nych mebli. Jedy­nym przed­mio­tem w tej wiel­kiej prze­strzeni był dywa­nik modli­tewny na środku. Klę­czała na nim samotna postać; odrzu­cony kap­tur odsła­niał łysą, pochy­loną głowę. Pokój był ochło­dzony do tem­pe­ra­tury, która po chwi­lo­wej uldze wyda­wała się rów­nie uciąż­liwa jak upał na zewnątrz.

Ruszyli naprzód. To była osta­teczna forma osten­ta­cji wśród mania­ków tech­niki – sys­tem tak kom­pletny i wyra­fi­no­wany, że niczego nie było widać, żad­nych maszyn, prze­wo­dów, ukła­dów ste­ro­wa­nia… Pomiesz­cze­nie zostało pew­nie ople­cione nie­wi­doczną orna­men­ta­cją pro­mieni wyzwa­la­ją­cych, mikro­fo­nów kie­run­ko­wych i czuj­ni­ków sub­wo­kal­nych. Była tu wła­dza, widoczna dla kogoś, kto znał jej geo­gra­fię.

Kobieta unio­sła głowę i zmie­rzyła Rebel spoj­rze­niem zim­nych wężo­wych oczu. Czaszkę miała białą jak mar­mur, a twarz malo­waną w sze­ścio­kątny deseń, przy­wo­dzący na myśl roz­bły­ski gwiazd i lodowe krysz­tałki.

– Co tym razem dla mnie ukra­dłeś, Jerzy?

Na twarz Heisena wró­cił kolor. Znowu odsło­nił zęby i sze­ro­kim gestem odrzu­cił płaszcz, by wyko­nać szy­der­czy głę­boki ukłon.

– Pozwo­lisz sobie przed­sta­wić – rzekł – jedyną ist­nie­jącą czy­stą kopię przy­szło­mie­sięcz­nej głów­nej pre­miery Deut­sche Naka­sone.

Kobieta nie drgnęła nawet.

– Jak to się stało?

– Jak miło cię widzieć, Jerzy, może usią­dziesz wygod­nie? – Męż­czy­zna uśmiech­nął się zaczep­nie. – Czy nie to chcia­łaś powie­dzieć, Snow? A może powin­ni­śmy klap­nąć na pod­łogę?

Snow lekko poru­szyła głową – ruch, jaki mogłaby wyko­nać jasz­czurka w chłodny pora­nek po dłuż­szej hiber­na­cji.

– Za wami.

Rebel odwró­ciła się i nie­mal upa­dła na fotel w stylu kró­lo­wej Anny. Obok stał drugi, iden­tyczny.

Cof­nęła się odru­chowo. Heisen także chyba dał się wytrą­cić z rów­no­wagi. W jaki­kol­wiek spo­sób fotele zostały magicz­nie przy­wo­łane do ist­nie­nia, efekt był tak przej­mu­jący i nie­ska­żony jak dowolny śre­dnio­wieczny cud.

Usie­dli jed­nak. Dziwny błysk poja­wił się w oczach Snow, gdy znów na nią spoj­rzeli. Czyżby roz­ba­wie­nie? – zasta­no­wiła się Rebel. Jeśli tak, było ukryte głę­boko.

Heisen odchrząk­nął.

– To jest Rebel Eli­za­beth Mudlark – powie­dział. – Dwa dni temu była per­so­na­torką, nie­jaką Eucra­sią Walsh. Eucra­sia robiła wstępną selek­cję na serii zaop­cjo­wa­nych psy­cho­ze­sta­wów, kiedy wypa­liła opła­tek Mudlark i roz­wa­liła pod­stawę. Tra­fiła do Naszej Pani Róża­nej…

– Skończ ten beł­kot – prze­rwała mu gniew­nie Rebel. – Prze­wiń do początku i daj jesz­cze raz, tylko bez żar­gonu.

Heisen zer­k­nął na Snow, która lekko ski­nęła głową. Zaczął mówić, tym razem kie­ru­jąc się do Rebel.

– Deut­sche Naka­sone codzien­nie testuje masę wetware’u. Więk­szość ni­gdy nie tra­fia do użytku, ale wszystko trzeba oce­nić. Więc wynaj­mują per­so­na­to­rów, żeby zajęli się pierw­szym odsie­wem. Pro­sta sprawa. Pod­łą­czają cię, wytłu­miają bazową oso­bo­wość… tę Eucra­się… pro­gra­mują nową per­sonę, testują, depro­gra­mują, a potem pro­gra­mują z powro­tem twoją pod­sta­wową jaźń. Brzmi zna­jomo?

– No… Chyba sobie przy­po­mi­nam – przy­znała Rebel. – Ale to w ogóle nie brzmi jak coś, co sama robi­łam – dodała szybko. – Raczej jakby się to zda­rzyło komuś innemu.

– Już do tego docho­dzę – uspo­koił ją Heisen. – Cho­dzi o to, że per­so­na­to­rzy są zwy­kle mocno nie­sta­bilni. To typy samo­bój­czo nie­szczę­śliwe. Dla­tego tra­fiają do takiej roboty, rozu­miesz. Sta­rają się zmie­nić w Tego Wła­ści­wego. Ale dow­cip polega na tym, że mają marne struk­tury doświad­czeń i ni­gdy nie będą tak szczę­śliwi jak inni. Doświad­cze­nie zawsze domi­nuje, jak mawiamy. – Prze­rwał na moment i spoj­rzał try­um­fal­nie na Snow. – Ale tym razem jed­nak nie.

Snow mil­czała. Po nie­zręcz­nej chwili ciszy Heisen zaczął mówić dalej.

– Tak jest. Tra­fi­li­śmy na wyją­tek potwier­dza­jący regułę. Nasza Eucra­sia pod­łą­czyła się, wypró­bo­wała nową per­sonę… i polu­biła ją. Polu­biła tak bar­dzo, że wylała na pro­gra­ma­tor szklankę wody i zro­biła zwar­cie. W ten spo­sób znisz­czyła jedyną bez­pieczną kopię wła­snej per­sony, ale też jedyny ist­nie­jący egzem­plarz pro­gramu Mudlark.

Znów ten lekki ruch jasz­czurki…

– A potem… – rzu­ciła Snow. – Tak. Tak, rozu­miem. Inte­re­su­jące…

Z lek­kim, elek­try­zu­ją­cym dresz­czy­kiem świa­do­mo­ści, że przy­po­mina sobie coś, o czym nie mogła wie­dzieć, Rebel zro­zu­miała, że Snow łączy się ze swoim sys­te­mem, że wąsko­kie­run­kowy mikro­fon albo implant pod­ko­rowy podaje jej dane.

– Jak ci się udało ją ścią­gnąć? – spy­tała Snow.

Heisen wzru­szył ramio­nami.

– Szczę­śliwy traf. Wyrwała się stam­tąd i przy­pad­kiem wpa­dła na mnie.

Opo­wie­dział, co wie­dział o ucieczce.

– To bar­dzo cie­kawe…

Kobieta wstała. Była wysoka i nie­moż­li­wie, ete­rycz­nie szczu­pła: widmo w bieli… Cia­sno otu­lała się płasz­czem. Dwa dłu­gie, bez­cie­le­sne palce wysu­nęły się spod jego fałd, by dotknąć czoła Rebel. Były twarde i suche jak per­ga­min, a Rebel zadrżała od ich dotyku.

– Z jakiego rodzaju umy­słem mamy tu do czy­nie­nia?

I Snow umil­kła.

– Rzuć okiem na jej spe­cy­fi­ka­cję… – Heisen wyjął z kie­szeni płasz­cza tablet i wywo­łał holo­gra­ficzny, wie­lo­krot­nie roz­ga­łę­ziony dia­gram wetware’u. W powie­trzu zawi­sła poskrę­cana zie­lona sfera, podobna tro­chę do burzanu albo do dale­kiego kuli­stego drzewa… Wła­ści­wie to wyglą­dała dokład­nie tak jak rodzinny dyso­now­ski świat Rebel, i ten obraz nią wstrzą­snął.

– Zgoda, to tylko zgrubne odwzo­ro­wa­nie – mówił roz­go­rącz­ko­wany nagle Heisen. – Ale spójrz… Widzisz, gdzie roz­traja się n-gałąź? Mamy bar­dzo silne…

Zie­lona sfera jaśniała w powie­trzu niczym wizja Gra­ala, i w umy­śle Rebel bły­snął ten roz­świe­tlony moment, kiedy jej per­sona wypeł­niła czaszkę, a ona sama się­gnęła po szklankę i wylała ją na pro­gra­ma­tor. Stru­mień wody roz­iskrzył się w powie­trzu, nad­zo­ru­jąca tech­niczka odwró­ciła się ze zgrozą, z paniką w oczach i otwar­tymi ustami, a Rebel odchy­liła głowę, czu­jąc, jak w krtani rodzi się ser­deczny, gło­śny śmiech. Przy­jem­nie było poczuć się żywą, poczuć myśli roz­grze­wa­jące umysł jak pro­mie­nie słońca, wie­dzieć, co ma do zro­bie­nia. Wtedy jed­nak, gdy woda chlu­snęła do obu­dowy opłatka, a tech­niczka wrza­snęła: „Co ty…?!”, Rebel uświa­do­miła sobie, że prze­wody pro­gra­ma­tora wciąż są pod­pięte do jej kory mózgo­wej. Opła­tek zaskwier­czał, roz­szedł się smród palo­nego pla­stiku. Przy­pad­kowe impulsy prze­bie­gły po kablach, odpy­cha­jąc w bok jej rękę, kiedy wyszarp­nęła prze­wody o uła­mek sekundy za późno, a wszech­świat pobie­lał i zapadł w nicość…

Wspo­mnie­nie zostało prze­rwane i Rebel zadrżała. Gdzie była? W szpi­talu? Znów ją schwy­tali? Heisen i Snow cią­gle roz­ma­wiali: wysoka, szczu­pła kobieta obo­jęt­nie patrzyła z góry na niskiego, roz­go­rącz­ko­wa­nego męż­czy­znę… i w końcu Rebel przy­po­mniała sobie, kim są. Żadne nie zauwa­żyło nawet, że przez chwilę się wyłą­czyła – epi­zod musiał być bar­dzo krótki.

– I biorę za nią punkty – powie­dział Heisen. – Sły­szysz, Snow? Żądam punk­tów.

– Może to za duża sprawa jak na nas? – Snow przez chwilę nara­dzała się sama ze sobą. – No dobrze, spró­bu­jemy. – Zwró­ciła się do Rebel. – Pozwól, że przed­sta­wię ci pewną hipo­te­tyczną sytu­ację. Wyobraź sobie, że kon­tak­tuje się z tobą nie­wielka firma, która robi pod­róbki komer­cyj­nych per­son. Przy­pu­śćmy, że ofe­ruje ci… – lekko prze­chy­liła głowę – …trzy punkty za pomoc w wyko­na­niu czy­stej reje­stra­cji. W efek­cie stra­cisz war­tość dla Deut­sche Naka­sone. Nie ma war­to­ści, nie ma zain­te­re­so­wa­nia… Zosta­wią cię w spo­koju. Pamię­ta­jąc przy tym, że bez tego dealu wytro­pią cię i wyka­sują z two­jego wła­snego mózgu… Co byś na to powie­działa?

Wspo­mnie­niowy epi­zod pozo­sta­wił nie­przy­jemny posmak w umy­śle Rebel. A może to wyda­rze­nia całego dnia zaczy­nały na nią dzia­łać? Trudno było się sku­pić.

– Nie rozu­miem. – Pokrę­ciła głową. – Pod­róbki?

– No więc powiedzmy, że obec­nym best­sel­le­rem jest… – Snow słu­chała przez moment – …młody czło­wiek o nie­praw­do­po­dob­nym imie­niu Ange­lus. Jest… wraż­liwy, roman­tyczny, nie­śmiały… Tryby reklamy się kręcą i nagle każdy czter­na­sto­la­tek w Kla­strze chce być wraż­liwy, roman­tyczny i nie­śmiały. Poja­wia się ogromny popyt na taką per­sonę. Bie­rzemy więc wcze­sną kopię, wpro­wa­dzamy dość zmian, żeby unik­nąć pro­cesu, i zrzu­camy sto tysięcy opłat­ków na szary rynek. Te per­sony nie są ści­śle Ange­lusem, ale są wraż­liwe, roman­tyczne i nie­śmiałe. I tanie. Wielcy gra­cze zbie­rają wiel­kie zyski, a my wle­czemy się obok i zbie­ramy okru­chy.

– Tylko że tym razem – wtrą­cił Heisen – będziemy na rynku pierwsi i sko­rzy­stamy z ich reklamy za darmo. Będą musieli ści­gać się z naszymi opłat­kami, a nie reagują tak szybko jak my. Możemy ścią­gać topowe zyski przez dobry tydzień, zanim…

Rebel poczuła ciarki na samą myśl o stu tysią­cach obcych dzie­lą­cych z nią myśli, twarz, duszę… doświad­cza­ją­cych jej naj­bar­dziej skry­wa­nych uczuć, naj­głęb­szych emo­cji. Wyobra­ziła ich sobie jako bia­ławe larwy wijące się w śle­pych rojach, bio­lo­giczne maszyny bez woli ani indy­wi­du­al­no­ści.

– Nie – oświad­czyła. – Zapo­mnij­cie. Nie będę han­dlo­wać swoim umy­słem.

– Niech to szlag, prze­cież nie masz żad­nej… – Heisen przy­sko­czył i wycią­gnął rękę.

Rebel pode­rwała się, zła­pała rów­no­wagę, zaci­snęła pięść. Ni­gdy nie ćwi­czyła tech­niki walk w wyso­kiej gra­wi­ta­cji, ale mię­śnie nowego ciała dobrze się zin­te­gro­wały ze sobą i nie wąt­piła, że potrafi powa­lić Heisena na miej­scu. Naj­pierw roz­wali mu nos, potem…

– Dość!

Ramię Snow wystrze­liło spod płasz­cza (błysk tru­pio­bla­dej skóry nacią­gnię­tej cia­sno na kości, małe czarne sutki na pła­skich pier­siach) i stwo­rzyła zaporę mię­dzy nimi. Ręka była długa, ano­rek­tyczna, pokryta sre­brzy­stym fili­gra­nem egzosz­kie­le­to­wych wzmac­nia­czy mię­śni. Gdyby je uru­cho­miła, mogłaby prze­bić pię­ścią żuż­lową ścianę albo bez wysiłku poła­mać kości.

– Jak dotąd – rze­kła – mówi­łam hipo­te­tycz­nie. Żadne oferty nie padły.

Nie­mru­ga­jące oczy wpa­try­wały się w Rebel, jakby była tajem­nicą, którą mogą prze­nik­nąć samą siłą woli.

– Ona może być pułapką, Jerzy – dodała, nie odwra­ca­jąc głowy. – Pomy­śla­łeś o tym?

Heisen skrzy­wił się.

– Nie, prze­cież… Ale to nie­moż­liwe, prawda? – Pod­biegł i wbił palec w pły­wa­jący dia­gram wetware’u. – Popatrz tylko! To roz­sz­cze­pie­nie w r-odno­dze! – Uspo­koił się tro­chę. – Nie, cze­goś takiego nie da się pod­ro­bić. Musi być w porządku.

Jed­nak na czoło wystą­piły mu świeże kro­ple potu, a spoj­rze­nie stało się czujne.

Snow wsu­nęła rękę pod płaszcz. Wzru­sze­niem ramion usu­nęła dia­gram.

– Co bar­dziej istotne, jakoś trudno mi uwie­rzyć, że per­so­na­torka nagle odkrywa szczę­ście i sens w nowej oso­bo­wo­ści. To bajka. – Odpły­nęła na swój dywa­nik modli­tewny, pełna gra­cji jak gej­sza. – Oba­wiam się, dziecko, że w tej chwili nie jesteś jesz­cze gotowa, by dobić targu. Choć naprawdę bar­dzo bym chciała się dowie­dzieć, co się dzieje w tym twoim intry­gu­ją­cym umy­śle. – U jej boku Heisen trząsł się cały jak pies myśliw­ski na smy­czy. Snow pokrę­ciła głową. – Dowie­dzie­li­śmy się wszyst­kiego, co moż­liwe, nie parząc sobie przy tym pal­ców.

W ciszy, jaka zapa­dła, jeden z ukry­tych gło­śni­ków Snow zaczął szep­tać Rebel do ucha, gło­sem rów­no­cze­śnie podob­nym i niepodob­nym do głosu Snow.

– Zbiry z Deut­sche Naka­sone będą tu za minutę. – Laser bły­snął holo­gra­mami na jedną z jej siat­kó­wek: zawiła mapa naj­bliż­szych ulic i gale­rii. Dwa migo­czące punkty sunęły w stronę gabi­netu Snow. – Jerzego trzeba będzie poświę­cić, ale jeśli zaraz po wyj­ściu skrę­cisz w lewo i pobie­gniesz jak sza­lona, powin­naś wyjść z tego cało. – Mapa zga­sła. – Ruszaj, dokąd­kol­wiek zechcesz. Będziemy wie­dzieć, czy udało ci się uciec. A kiedy będziesz gotowa do inte­re­sów, ktoś z nas się z tobą skon­tak­tuje.

Sama Snow mil­czała. Stała smu­kła i samotna niczym madonna.

W końcu ode­zwała się gło­śno:

– Drzwi są za tobą.

Rebel odwró­ciła się i wybie­gła.

Na zewnątrz pędziła ślepo po gorą­cych i dusz­nych kory­ta­rzach cen­trum. Skrę­cała przy­pad­kowo w zatło­czone gale­rie i puste zaułki, aż z tru­dem łapała oddech, pot pokrył jej skórę, a strach wez­brał i ją pochło­nął.

2. dwór króla jonamona

2

Dwór króla Jona­mona

Nie­okre­ślony czas póź­niej Rebel tra­fiła na grupkę por­tów danych pośrodku wyka­fel­ko­wa­nego dzie­dzińca. Nie miała poję­cia, gdzie jest – sądząc po cią­że­niu, gdzieś w środ­ko­wym mie­ście.

Tro­pi­kalne ptaki śmi­gały mię­dzy zatło­czo­nymi buti­kami. Tafla wodo­spadu spły­wała do płyt­kiej sadzawki. Na jej brzegu han­dlarz sprze­da­wał mie­dziane monety, żeby wrzu­cać je do wody.

Bez świa­do­mego pole­ce­nia ciało samo przed­ry­fo­wało do portu. Brzę­czało jej w gło­wie, która wyda­wała się lekka, jakby nale­żała do kogoś innego. Z ogrom­nego dystansu patrzyła, jak jej palce dwa razy doty­kają ekranu, wska­zu­jąc łącz­ność w cza­sie rze­czy­wi­stym. Potem wybrały kod dostępu i zasta­no­wiła się, do kogo może nale­żeć.

Na moni­to­rze poja­wiła się męska twarz. Uno­siła się w czerni, bez żad­nego wizu­al­nego tła. Pod wyma­lo­waną kon­ste­la­cją pię­ciu zło­tych gwiazd brwi unio­sły się w zdu­mie­niu.

– Sporo czasu minęło…

Rebel słu­chała z jakąś bez­oso­bową fascy­na­cją, jak ostry, gorącz­kowy głos z jej wła­snych ust zaczyna mówić:

– Muszę się ukryć. Muszę się wczoł­gać pod swoją twarz i wcią­gnąć ją za sobą, muszę uciec. – Jej twarz zaczęła pła­kać. – Nie mam pie­nię­dzy i nikomu nie mogę zaufać. Pomóż mi.

Twarz obcego zmie­niła się, zasko­czona i zdu­miona.

– Wiel­kie nieba, w co ty się wplą­ta­łaś, Eucra…

– Nie uży­waj mojego imie­nia!

Osłu­pie­nie… A potem znów szybka zmiana wyrazu i uśmiech.

– Jasne, Słonko. Wiesz, moja zmiana wła­śnie się zaczęła, ale może i tak powin­naś do mnie dołą­czyć. Robię teraz w próżni, zeskro­buję kwiaty, nikt nie będzie cię szu­kał na skale. Tra­fisz do Giełdy Pracy, uży­wa­jąc publicz­nego trans­portu?

Rebel nie śle­dziła tej roz­mowy. Jej głowa przy­tak­nęła.

– Dobrze. Jak będziesz na miej­scu, idź do bramy Składu i Kon­ser­wa­cji. Powiedz, że chcesz pra­co­wać jako dra­pacz. Zawsze bra­kuje im ludzi, więc cię wezmą. Powo­łaj się na mnie, to przy­dzielą cię do wła­ści­wej ekipy. Robota jest na akord, więc nie będą maru­dzić, czy odro­bi­łaś pełną zmianę. Uprze­dzę, żeby dali sprzęt próż­niowy i obcią­żyli moje konto. Wszystko jasne? Pora­dzisz sobie?

Jej ciało ode­tchnęło głę­boko.

– Tak – zapew­nił jej głos.

***

Kiedy Rebel wynu­rzyła się na powierzch­nię, skro­bała próż­niowe kwiaty z powierzchni Erosa.

Była to praca nudna i nie­przy­jemna. Jaśnie­jące nie­bie­skie płatki były zaska­ku­jąco nie­uchwytne. Szyba hełmu depo­la­ry­zo­wała bły­ski, zmie­nia­jąc jaskrawe kwiaty w pole czar­nych gwiazd. Rebel musiała się­gać w ciem­ność, by je zna­leźć. Ich łodygi były cien­kie jak druty, ale moc­niej­sze. Co gor­sza, gra­wi­ta­cja była tak niska, że nie­ostrożny ruch mógł ją ode­pchnąć na kilka metrów. Uno­siła się więc nad powierzch­nią, utrzy­mu­jąc się w górze dotknię­ciami pal­ców i stóp, i wsu­wała nożyce pod kolejne kwiaty. Mię­śnie bolały ją od napię­cia i zmę­cze­nia.

Wnę­trze próż­nio­wego ska­fan­dra śmier­działo, a wypeł­niony led­wie w poło­wie worek wlókł się za nią niczym odwłok kró­lo­wej psz­czół. Hełm brzę­czał od gło­sów, kiedy ludzie z zespołu paplali przez inter­kom.

– …słowo daję, że nie bujam. – Męski głos zacią­gał lekko. – Byłem naj­bar­dziej ele­ganc­kim stwo­rze­niem na dwóch nogach. Do per­sony dorzu­cają pakiet ety­kiety, łapie­cie? No i wiem, jakim widel­cem mam dłu­bać w nosie i w ogóle. Nie tylko byłem taki ele­gancki publicz­nie, ale ele­gancki nawet po sek­sie.

– Tak? To może powin­nam cię wypró­bo­wać – ode­zwał się roz­ba­wiony żeń­ski głos.

– Tamara, skar­bie, naj­je­dy­niej­szą rze­czą mniej praw­do­po­dobną od seksu z tobą jest to, że się do niego przy­znam. – Wybu­chy śmie­chu. – Ale namów któ­re­goś z two­ich męskich kum­pli, żeby spró­bo­wał tego pro­gramu. Poważ­nie.

– Pie­przysz – wtrą­cił inny kobiecy głos. – Któ­ryś z męskich kum­pli Tamary zrobi się ele­gancki, to od razu…

Wyłą­czyła inter­kom. Coś prze­mie­niało się wewnątrz niej i nie wie­działa, kim wła­ści­wie jest, Eucra­sią czy Rebel, Rebel czy Eucra­sią.

– Pusz­czaj – syk­nęła wście­kle i znowu stała się sobą: Rebel.

Ale poczu­cie tej dru­giej jaźni pozo­stało jesz­cze, uno­sząc się nad nią. Przy­gar­biona, igno­ro­wała je, jak naj­le­piej potra­fiła, zeskro­bu­jąc kwiaty ze skały.

Praca uspo­ka­jała. Palce poru­szały się jakby kie­ro­wane wła­sną wolą: regu­lar­nym, wydaj­nym ryt­mem ści­nały kwiaty i wpy­chały je do siat­ko­wej torby. Przed nią po hory­zont roz­po­ście­rały się ich nie­skoń­czone maty, każdy kwiat wiel­ko­ści ludz­kiej głowy, ale tak deli­katny, że roz­sy­py­wał się w nicość od dotknię­cia palca ręka­wicy.

Świa­do­mość Innej pozo­stała jed­nak, aż całe plecy świerz­biały ją od wzroku wyobra­żo­nych oczu; co chwilę oglą­dała się przez ramię. Ale nikogo nie było – tylko pas nagiej skały, a w oddali parę niskich budyn­ków i kilka dzia­łek frach­to­wych. Działki były po pro­stu kawał­kami terenu, gdzie skałę wyrów­nano na pła­sko, by wyko­rzy­sty­wać ją dla skła­do­wa­nia towa­rów. Nie­które były puste, na innych poma­rań­czowe, zie­lone i żółte skrzy­nie stały w sto­sach wyso­kich jak wie­żowce. Maszyny z deli­kat­nymi chwy­ta­kami niczym komary wspi­nały się na nie, doda­jąc jedne i zdej­mu­jąc dru­gie. Poni­żej próż­niowcy ścią­gali kolejne skrzy­nie z podu­szek magne­tycz­nych albo łado­wali do wind, a potem odstę­po­wali, kiedy ładu­nek wyla­ty­wał w górę i dalej.

Po co w ogóle się tu krę­cisz? – pomy­ślała gniew­nie Rebel. Miała ochotę się roz­pła­kać, ale sta­now­czo powstrzy­mała ten odruch – w ska­fan­drze próż­nio­wym łzy mogły dopro­wa­dzić czło­wieka do szału. Nie ustą­pię ci miej­sca. Teraz to jest mój umysł.

Jakiś śmieć deli­kat­nie ude­rzył o powierzch­nię nie­da­leko niej, odbił się i spły­nął w dół. Poma­rań­czowy, czer­wony i migo­czący – zmięty frag­ment opa­ko­wa­nia cze­goś skon­su­mo­wa­nego na bli­skiej orbi­cie. Rebel wycią­gnęła rękę, spró­bo­wała zebrać zbyt wiele kwia­tów rów­no­cze­śnie i poczuła przez ręka­wicę lekki wstrząs, kiedy się zwarły.

– Szlag…

Odrzu­ciła je i usia­dła. Miej­ski kani­ster wynu­rzał się ponad jasnym od kwia­tów hory­zon­tem. Cha­otyczne grupki świa­teł habi­ta­tów jaśniały na okien­nej ścia­nie, malut­kie i jaskrawe niczym wewnętrzne gwiazdy. I do Rebel dotarło nagle, że znaj­duje się na tej obcej pla­ne­cie, którą widziała ze szpi­tala. Na Ero­sie.

Była na aste­ro­idzie Eros, w cen­trum Kla­stra Erosa.

I nagle duch Eucra­sii roz­pły­nął się bez śladu, znik­nął jak bańka w próżni.

Rebel przy­wią­zała swoją torbę do skal­nego występu, zacią­gnęła mocno i prze­wró­ciła się na plecy. Pozwo­liła, by świa­tło oble­wało ją i prze­pły­wało.

Wpa­try­wała się w Kla­ster i na nowo ogar­nęło ją poczu­cie jed­no­cze­śnie zna­jo­mo­ści i zachwytu. Na tle gwiazd roz­po­ście­rała się sztuczna galak­tyka wiru­ją­cych pier­ścieni, fabryk o zmien­nej gra­wi­ta­cji, geo­de­zyj­nych miast, sieci maga­zy­no­wych, żuż­lo­wych cylin­drów, sfer rol­ni­czych… nie­skoń­czona liczba struk­tur, poma­lo­wa­nych w kilo­me­trowe super­gra­fiki i jaśnie­ją­cych jak małe słońca. W kie­runku prze­ciw­o­bro­to­wym, za tylną gra­nicą Kla­stra, szum świetlny zale­wał macie­rze rafi­ne­ryj­nych zwier­cia­deł.

Od strony gwiazd auto­no­miczne żaglowce świetlne hal­so­wały i dry­fo­wały, dostar­cza­jąc na wpół prze­ro­bione rudy. Bli­żej pomię­dzy liniami ste­ru­ją­cych holo­gra­mów prze­my­kały stada pojaz­dów wewnętrz­nych i próż­niow­ców w ska­fan­drach. Całe to piękno, cała zło­żo­ność na moment ode­brały jej oddech. Miała ochotę wybuch­nąć śmie­chem albo się roz­pła­kać.

I nagle…

– Pil­nuj się, Słonko!

Dłoń w ręka­wicy klep­nęła jej hełm i włą­czyła inter­kom. Rebel pode­rwała się na nogi i prze­ko­zioł­ko­wała, ale męż­czy­zna w kwie­ci­stym ska­fan­drze ścią­gnął ją z powro­tem.

Na ska­fan­drze powta­rzał się też motyw pię­cio­ra­mien­nych żół­tych gwiazd uło­żo­nych w układ Krzyża Pół­nocy. W zło­tej szy­bie hełmu widziała wła­sne odbi­cie razem ze znie­kształ­co­nym obra­zem twa­rzy męż­czy­zny, odbi­tym w jej wła­snej szy­bie.

Tam­ten wysta­wił kciuk w górę.

– Koniec zmiany. Pora ska­kać do domu.

***

Męż­czy­zna odda­lił się powol­nymi, śmiesz­nymi nisko­gra­wi­ta­cyj­nymi sko­kami, a Rebel popły­nęła za nim. Był wysoki, tycz­ko­waty, miał wąskie bio­dra i małe pośladki.

Ze wszyst­kich stron ska­kali człon­ko­wie grupy robo­czej, zmie­rza­jąc do pod­nisz­czo­nej windy. Jeden po dru­gim wsu­wali torby urobku w pole, patrzyli, jak odpły­wają w górę, a potem podą­żali za nimi. Ich ska­fan­dry robo­cze były ozdo­bione opa­li­zu­ją­cymi pla­ne­tar­nymi pej­za­żami, chmu­rami i tęczami, imi­ta­cjami Mon­dria­nów, Pol­loc­ków czy van Goghów. Rebel spoj­rzała na wła­sny: sre­brzy­sty i gładki.

– Teraz ty, Słonko. Wsuń to na linkę.

Męż­czy­zna podał jej kawał żelaza z otwo­rem pośrodku. Rebel prze­wle­kła linkę i pchnęła torbę przed sie­bie. Ta znik­nęła.

– Słu­chaj – powie­działa. – Musimy poroz­ma­wiać.

– Tak, ale nie tutaj.

Dotknął jej karku i prze­su­nął ją do windy.

Pole szarp­nęło. Aste­ro­ida w szo­ku­ją­cym tem­pie zma­lała w dole. Znów widziała ją całą, tak jak z New High Kam­den: dzi­wacz­nie prze­krzy­wiona wrze­cio­no­wata pla­neta z kon­ty­nen­tami pło­ną­cymi meta­licz­nym błę­ki­tem i atra­men­to­wymi morzami. Te morza były obsza­rami oczysz­czo­nymi z kwia­tów.

Porwał ją sys­tem prze­kie­ro­wu­jący i aste­ro­ida odpły­nęła gwał­tow­nie, a geo­de­zyjna Giełda Pracy eks­plo­do­wała jej w twarz. Rebel wryła się w poduszkę magne­tyczną, zwol­niła, zatrzy­mała się i została deli­kat­nie prze­pchnięta do śluzy.

***

W hali roiło się od robot­ni­ków. Rebel prze­pły­nęła obok ludzi z następ­nych zmian, któ­rzy dopi­nali ska­fan­dry i wycho­dzili.

Ci z koń­czą­cych się zmian śmiali się i plot­ko­wali, odkła­da­jąc hełmy i cho­wa­jąc ska­fan­dry. Rebel podą­żyła za tęczo­wym ska­fan­drem, który nale­żał do jej zespołu, i prze­je­chała liną magne­tyczną do bramy Składu i Kon­ser­wa­cji. Płat­niczka z dużym biu­stem sie­działa tam w noż­nych pier­ście­niach, z maszyną wypłat na kola­nach.

– No dalej – burk­nęła.

Rebel pośpiesz­nie zdjęła ręka­wicę i wsu­nęła dłoń do maszyny. Ta odczy­tała jej odci­ski, wyli­czyła masę zeskro­ba­nych kwia­tów i wysu­nęła wąską srebrną bran­so­letkę. Rebel dziw­nie się czuła, mając ją na ręku. Odpły­nęła stam­tąd, ale stra­ciła z oczu tęczowy ska­fan­der. Nie miała poję­cia, dokąd powinna teraz pójść.

Nagle ktoś zde­rzył się z nią lekko i szturch­nął w stronę liny magne­tycz­nej.

– Spo­tkamy się po tam­tej stro­nie, Słonko! – zawo­łał, kiedy wystrze­liła przez wrota.

Ten sam męż­czy­zna… Na końcu liny o mało nie prze­pu­ściła drążka, bo wycią­gała szyję, na próżno pró­bu­jąc zoba­czyć jego twarz.

Za tęgą kobietą tra­fiła do szatni. Naśla­du­jąc jej ruchy, zwi­nęła ska­fan­der, razem z prze­pa­ską łonową wci­snęła do wnę­trza hełmu, doło­żyła tani zestaw opa­sek ręcz­nych i noż­nych, jaki dostała, wycho­dząc do pracy, a potem wszystko to wrzu­ciła do luku pralni. Sama prze­sko­czyła pod prysz­nice.

Umyła się namy­dlo­nym ręcz­ni­kiem, spłu­kała wil­got­nym i wró­ciła do szatni.

Szat­nia była pię­cio­kątną rurą z szaf­kami na wszyst­kich ścia­nach. Rebel pły­nęła mię­dzy roze­śmia­nymi, papla­ją­cymi kobie­tami i nie mogła sobie przy­po­mnieć, która szafka jest jej.

Ale wspo­mnie­nie było tam, choć nie­do­stępne. Jej ciało wie­działo, co robić. Pozwo­liła mu więc podą­żyć tam, gdzie miało ochotę, i tra­fiła do szafki, która otwo­rzyła się na jej dotyk. Wewnątrz zna­la­zła swoje ubra­nie i odzież robo­czą, świeżo oczysz­czone.

Zacze­piła nogę o pier­ścień sto­powy, wcią­gnęła prze­pa­skę łonową i opa­ski trans­por­towe. Potem wsu­nęła się w pier­ście­nie kola­nowe i roz­ło­żyła lusterko. Z odbi­cia spoj­rzała na nią ta sama nie­po­ko­jąco obca twarz z per­ka­tym nosem. Dookoła kobiety prze­bie­rały się i prze­pro­gra­mo­wy­wały, malu­jąc twa­rze, by odpo­wia­dały nowym per­so­nom. Pomiesz­cze­nie było pełne mari­lyn i pol­ly­ann, z kil­koma tylko zeldami, a nawet suzy vacuum. Jakaś xaviera, widząc jej nie­zde­cy­do­wa­nie, ode­rwała się od malo­wa­nia warg na sro­mowy róż i podała jej opła­tek.

– Trzy­maj, kochana. Otwórz się i spró­buj.

Rebel zaczer­wie­niła się, a kobieta wybuch­nęła śmie­chem. Rebel porwała swoje rze­czy i ucie­kła, z twa­rzą tak nagą jak w dniu, kiedy się naro­dziła.

***

Na zewnątrz jakiś męż­czy­zna chwy­cił ją za łokieć, a ona bez namy­słu wymie­rzyła mu cios w żołą­dek. Zło­żył się wpół pod płasz­czem i odpły­nął tyłem, z wyra­zem abso­lut­nego zdu­mie­nia na twa­rzy.

Rebel zoba­czyła wtedy gwiazdy wyma­lo­wane na jego czole i pojęła, że to był ten obcy, do któ­rego dzwo­niła.

Zakło­po­tana wycią­gnęła rękę, by mu pomóc, ale on zdą­żył już chwy­cić drą­żek i przy­glą­dał jej się czuj­nie i nie­chęt­nie.

– Bar­dzo prze­pra­szam – powie­działa Rebel. – Nie chcia­łam cię ude­rzyć. W ogóle nie­po­trzeb­nie do cie­bie dzwo­ni­łam. Może po pro­stu uści­śniemy sobie ręce i pój­dziemy każde swoją drogą?

Obcy przy­glą­dał jej się nie­ru­chomo.

– Nie jesteś już Eucra­sią, prawda?

Spoj­rzała mu w oczy – były zie­lone.

– Nie.

Na moment jego twarz przy­brała chmurny wyraz, jakby w tym cza­sie sam ze sobą dys­ku­to­wał. Potem znów się roz­ja­śniła.

– Wiesz co? – powie­dział. – Miesz­kam na dwo­rze króla Jona­mona, Zbior­nik Czter­na­sty. To chyba naj­lep­sze miej­sce, gdzie możesz tra­fić, jeśli się przed kimś ukry­wasz. Parę sza­ła­sów jest pustych. Chodź ze mną, a jakoś cię tam ułożę do pierw­szego tygo­dnio­wego czyn­szu.

– Dla­czego miał­byś robić dla mnie coś takiego? – zdzi­wiła się Rebel. – A w ogóle to kim ty jesteś?

– Jestem… daw­nym zna­jo­mym. Kolegą z pracy. – Stuk­nął się pal­cem za uchem i Rebel dostrze­gła tam nie­wielki krą­żek obtar­tej skóry. – My, per­so­na­to­rzy, musimy trzy­mać się razem, nie?

– Ja… – Rebel wyco­fała się mię­dzy fałdy swo­jego płasz­cza. – Wiesz, prze­pra­szam. Tylko że ostat­nio różni ludzie bar­dzo się inte­re­sują moją sprawą. Nie pro­si­łam o to. Nie chcę tego.

– W porządku… – Wzru­szył ramio­nami i odwró­cił się.

Jakaś despe­ra­cja wez­brała gwał­tow­nie z wnę­trza Rebel.

– Cze­kaj! – krzyk­nęła.

Męż­czy­zna obej­rzał się.

Ostrożna mina… Zaczer­wie­niła się, bo nie miała poję­cia, dla­czego zawo­łała.

– Może byłam zbyt pochopna – powie­działa, by ukryć zakło­po­ta­nie.

Kolejna natych­mia­stowa zmiana wyrazu twa­rzy i męż­czy­zna roze­śmiał się ser­decz­nie.

– Zała­mu­jesz mnie, Słonko.

– Nie nazy­waj mnie tak.

– No dobrze. W takim razie Eucra­sio.

Wła­sna twarz wydała się jej nagle twarda i zimna.

– Mam na imię Rebel – oznaj­miła. – Rebel Eli­za­beth Mudlark.

– Wyeth.

Krzywy uśmie­szek i wzru­sze­nie ramion wyraź­nie mówiły, że to całe jego imię.

***

Pole­cieli busi­kiem promu w stronę zbior­ni­ko­wych mia­ste­czek, ści­śnięci kola­nami i udami z dwu­dziestką innych, nie­mal zbyt cia­sno, by oddy­chać. Pojazd zawiózł ich w cień kani­stra Lon­don­gradu, gdzie uno­siła się kiść pięć­dzie­się­cio­let­nich zbior­ni­ków powie­trza. Były to ogromne kon­struk­cje, każda dość duża, by zmie­ścić pod ciśnie­niem atmos­ferę całego miej­skiego kani­stra, z dobu­do­waną póź­niej śluzą i sys­te­mem doko­wa­nia. Deli­katne ślady rdzy ota­czały zamki w miej­scach, gdzie metal muskał szept wycieku tlenu.

– Rany, ależ tu gorąco – bur­czała Rebel. – Powin­nam raczej pole­cieć solo w ska­fan­drze.

– Co takiego? – spy­tał Wyeth. I wyja­śnił, kiedy powtó­rzyła: – Zbior­niki nie mają podu­szek magne­tycz­nych. Mówimy raczej o solid­nych slum­sach.

Pilot busika ude­rzył o dok.

– Zbior­nik Czter­na­sty! – zawo­łał.

Wysy­pali się jakoś na zewnątrz.

Świa­tło było słabe przy ślu­zie i mętne poza nią. Popły­nęli zatło­czo­nym kory­ta­rzem, przez roz­pa­da­jące się sza­łasy, będące zale­d­wie ruro­wymi szkie­le­tami ze ścia­nami z bla­chy fali­stej. W powie­trzu uno­sił się odór gni­ją­cych odpad­ków, zwie­trza­łego wina i ludz­kiego potu, ze słodką nutą kapry­fo­lium. Dzieci bie­gały z krzy­kiem, sły­chać było nie­usta­jący gwar gło­sów. Psz­czoły brzę­czały, lata­jąc po splą­ta­nych ścież­kach mię­dzy pora­sta­ją­cymi wszystko ukwie­co­nymi pną­czami. Zie­lony sznur pro­wa­dził wzdłuż kory­ta­rza i pocią­gnęli się po nim; od czasu do czasu szar­pali moc­niej, by wymi­nąć nad­cho­dzą­cego z prze­ciwka. Po chwili prze­ciął go sznur poma­rań­czowy, więc podą­żyli za nim w głąb zbior­nika.

Raverka zje­chała po linie i ludzie ustę­po­wali przed nią. Wyeth zła­pał Rebel i odcią­gnął ją z drogi, aż gło­śno zde­rzyli się z bla­szaną ścianą… Po chwili kobieta znik­nęła i znowu ruszyli wzdłuż liny.

Od czasu do czasu zza jakichś drzwi wyle­wało się świa­tło, nie­kiedy sznur lamp ota­czał grono nie­ofi­cjal­nych skle­pi­ków i barów, miejsc, gdzie ludzie ofe­ro­wali alko­hol albo inne rze­czy ze swo­ich domów. Pną­cza wszę­dzie były grube i zie­lone, z gęstymi kępami bio­flu­ore­scen­cyj­nych kwia­tów. Zda­rzały się sek­tory, gdzie te kwiaty były jedy­nym oświe­tle­niem.

– To okropne – stwier­dziła Rebel.

Wyeth rozej­rzał się, jakby pró­bo­wał wykryć tę skazę, jaką dostrze­gła w jego świe­cie.

– W jakim sen­sie?

– To jakby paro­dia mojego rodzin­nego świata. Zna­czy widzę, że opa­no­wa­li­ście tech­niki bio­lo­giczne, więc nie ma żad­nego uspra­wie­dli­wie­nia dla takiej nędzy. U nas mia­sta są…

– Są jakie? – zapy­tał Wyeth.

Jed­nak bru­talna prawda był taka, że nie pamię­tała. Niczego. Usi­ło­wała przy­po­mnieć sobie nazwę swo­jego mia­sta, twa­rze przy­ja­ciół, dzie­ciń­stwo, życie, jakie pro­wa­dziła, ale nic nie powra­cało. Cała jej prze­szłość przy­po­mi­nała impre­sjo­ni­styczne plamy, jasne kolory i emo­cje, ale żad­nych szcze­gó­łów.

– Nie wiem – przy­znała.

– Prawdę mówiąc, Słonko, twoje odpo­wie­dzi mówią mniej wię­cej tyle co twoje mil­cze­nie. – Wyeth dotknął jej ramie­nia. – Jeste­śmy na miej­scu.

Chwy­cił linę, by zaha­mo­wać, prze­krę­cił się i ode­pchnął w szcze­linę mię­dzy sza­ła­sami. Rebel podą­żyła za nim.

Przez okno jakiejś rudery wyj­rzał na wąskie przej­ście chudy jak szkie­let sta­rzec.

– Cześć, Jona­mon. Jak twoje nerki? – zapy­tał Wyeth. Wcią­gnął roze­śmianą twarz. – Mam dla cie­bie nową loka­torkę.

– No cześć. – Skóra starca była biała jak brzuch ryby, na łysej czaszce miał czer­wone plamy. – Czynsz do jutra… – Zauwa­żył Rebel i podejrz­li­wie ścią­gnął wargi. – Jesteś z tych reli­gij­nych typów, dziew­czyno?

Rebel pokrę­ciła głową.

– Więc gdzie twoje malo­wa­nie? – Dźgnął kości­stym pal­cem w obtarte kółko za uchem Rebel. – Nazna­czy­łeś ją swoim pięt­nem. Nie wpusz­czam takich szu­mo­win na swój dwór. Pro­wa­dzę go na czy­sto: żad­nych pija­ków, dzi­wek, zaćpa­nych i żad­nego repro­gra­mo­wa­nia. Nie obcho­dzi mnie, jak to uspra­wie­dli­wiasz, Bóg nie tole­ruje…

– Moment, zaraz! Nikt tu nikogo nie repro­gra­muje! – prze­rwał mu Wyeth. – I czego się mnie cze­piasz? Pani stoi przed tobą, sam możesz jej zapy­tać.

– Niech mnie dia­bli, jeśli nie zapy­tam!

Sta­rzec wypły­nął przez okno, prze­ga­nia­jąc ich na dzie­dzi­niec. Potem zła­pał za kra­wędź swo­jej rudery.

– Niech to! Zapo­mnia­łem książki!

I rzu­cił się przez okno z powro­tem.

Dzie­dzi­niec był tylko sporą otwartą prze­strze­nią, oto­czoną przez kil­ka­na­ście sza­ła­sów. Trzy liny prze­ci­nały plac, przy­wią­zane do ster­czą­cych kawał­ków rur. Tu i tam ludzie trzy­mali się ich i roz­ma­wiali albo zaj­mo­wali jaki­miś pra­cami. Młody czło­wiek sie­dział wkli­no­wany w otwór drzwiowy i grał na gita­rze.

– Prze­pra­szam za to – powie­dział Wyeth. – Stary Jona­mon jest potwor­nie wścib­ski, bar­dziej nawet niż więk­szość gospo­da­rzy. Sie­dem­dzie­siąt lat temu był poszu­ki­wa­czem mine­ra­łów, jed­nym z ostat­nich. I według niego daje mu to prawo, żeby zamę­czać cię prze­słu­cha­niami. Jeśli nie masz ochoty z nim gadać, mogę go spła­wić na dzień czy dwa. Będzie dość czasu, żeby zna­leźć ci jakieś miej­sce w pobliżu.

– Wła­ści­wie… – Rebel w zamy­śle­niu gry­zła pazno­kieć kciuka; teraz wypluła to, co ode­rwała zębami. – Chyba chcę o tym poroz­ma­wiać. O tych wszyst­kich dziw­nych rze­czach, które mi się przy­tra­fiły. Nie mia­łam oka­zji, żeby to sobie upo­rząd­ko­wać. I sądzę, że jestem ci winna jakieś wyja­śnie­nie. – Zmarsz­czyła czoło. – Tylko może lepiej nie. Bo wiesz, szu­kają mnie pewni ludzie. Jeśli wia­do­mość się rozej­dzie…

Wyeth bły­snął zębami w sze­ro­kim jak u żaby uśmie­chu.

– W zbior­ni­ko­wym mie­ście nie ma tajem­nic. Ale nie ma też fak­tów. Opo­wiesz Jona­mo­nowi swoją histo­rię i po dzie­się­ciu minu­tach cały dwór będzie ją znał. W ciągu godziny będzie ją znał każdy w pro­mie­niu pię­ciu dwo­rów, ale zapa­mię­tają ją nie cał­kiem popraw­nie. Połowa ludzi w zbior­ni­kach przed czymś ucieka. Twoja opo­wieść zleje się z ich opo­wie­ściami: tu jakiś szcze­gół, tam nazwi­sko, zwrot akcji jesz­cze skąd­inąd. Do jutra twoją histo­rię poznają wszyst­kie zbior­niki, ale zmu­to­waną tak, że sama byś jej nie poznała. Nikomu się nie uda prze­śle­dzić tych histo­rii do źró­dła, czyli cie­bie. Będzie ich zbyt wiele i wszyst­kie nic nie­warte.

– No więc…

Jona­mon spły­nął na dzie­dzi­niec – chude stare pta­szy­sko w wystrzę­pio­nym płasz­czu. Pchał przed sobą księgę. Była sze­roka na trzy dło­nie i gruba na pięść, z jedną okładką czer­woną, a drugą czarną.

Otwo­rzył ją od czar­nej strony.

– Pan nasz Jezus wzgar­dził pro­gra­mo­wa­niem. „I naraz cała trzoda ruszyła pędem po urwi­stym zbo­czu do jeziora i zgi­nęła w falach”. To z Mate­usza.

Wyeth wyglą­dał, jakby z tru­dem hamo­wał śmiech.

– Jona­mo­nie, już trzeci raz w tym tygo­dniu cytu­jesz mi frag­ment o gada­reń­skich świ­niach.

– Kri­shna też nie lubi demo­nów – burk­nął sta­rzec.

Odwró­cił księgę czer­woną okładką do góry i pod­su­nął ją Rebel.

– Przy­się­gnij na Gitę, że nie byłaś repro­gra­mo­wana. To mi wystar­czy.

– Może naj­pierw opo­wiem ci swoją histo­rię – zapro­po­no­wała. – A potem przy­się­gnę, że jest praw­dziwa. W ten spo­sób będziesz wie­dział, co przy­się­gam.

Prze­su­nęła się bar­dziej w stronę cen­trum i ze skrzy­żo­wa­nymi nogami usia­dła w powie­trzu, trzy­ma­jąc linę jedną stopą. Potem uło­żyła płaszcz w fałdy baja­rza (dzi­wiąc się w duchu wła­snej zręcz­no­ści), tak że jedna pierś i ramię były okryte, druga pierś i ramię wolne. Widząc ją w tej pozie, ludzie wycho­dzili ze swo­ich ruder albo prze­su­wali się po linach, by lepiej sły­szeć.

Zaczęła.

– Byłam mar­twa, ale nie powie­dzieli mi tego. Leża­łam w szpi­tal­nym łóżku, spa­ra­li­żo­wana, nie mogąc niczego sobie przy­po­mnieć. A oni nie chcieli powie­dzieć dla­czego. Wie­dzia­łam tylko, że coś jest nie tak, ale nikt nie odpo­wia­dał na moje pyta­nia…

***

Kiedy skoń­czyła, Jona­mon ode­brał od niej przy­sięgę na swoją książkę. I pokrę­cił głową.

– Niech mnie dia­bli, jeśli to nie bije wszyst­kiego, co dotąd sły­sza­łem.

– Mmmm…

Twarz zato­pio­nego w myślach Wyetha wyda­wała się ponura i nie­ru­choma, cał­kiem pozba­wiona humoru, nie­mal bru­talna. Nagle uniósł głowę i zmie­rzył słu­cha­ją­cych gniew­nym spoj­rze­niem.

– Na co się tak gapi­cie? Przed­sta­wie­nie skoń­czone. Idź­cie sobie!

Roze­szli się.

Rebel zadrżała. Spra­wiał teraz wra­że­nie cał­kiem innego czło­wieka – zbira peł­nego podej­rzeń, z poten­cja­łem prze­mocy.

Jona­mon poło­żył dłoń na jej kola­nie.

– Uwa­żaj na sie­bie, panienko. Deut­sche Naka­sone to paskudna banda i zro­bią z tobą, co zechcą. Nic ich nie obcho­dzi.

Odsu­nęła się od niego.

– Jak każdy gesel­l­schaft, sta­ruszku – stwier­dził Wyeth. – To nie­od­łączny ele­ment struk­tury kor­po­ra­cji.

– Tak myślisz? Pozwól, że coś wam pokażę.

Odpły­nął do swo­jego sza­łasu i po chwili wró­cił z owi­nię­tym w płótno pakie­tem.

– Może teraz jestem tylko zwy­kłym sta­rusz­kiem z nie­do­stat­kiem wap­nia. – Zaczął powoli odwi­jać płótno. – Teraz utkną­łem w tym miej­scu i kości poła­mią mi się jak patyczki, jeśli znów tra­fię na pełną gra­wi­ta­cję. Ale nie zawsze tak było. Kie­dyś mia­łem swoją wła­sną kor­po­ra­cję. Do dia­bła, kie­dyś wręcz byłem swoją wła­sną kor­po­ra­cją.

Cze­pia­jący się lin zbli­żyli się znowu, by posłu­chać. Jeden z nich, szczu­pły młody czło­wiek z malo­wa­niem nie­grzecz­nego chłopca, pochwy­cił spoj­rze­nie Rebel i uśmiech­nął się do niej. Słodki mło­dziak… Zaśmiał się, a Jona­mon popa­trzył na niego surowo.

– Śmiej się, ile chcesz, w tam­tych cza­sach poje­dyn­cze osoby mogły two­rzyć kor­po­ra­cje. Nie wyobra­żasz sobie nawet, jakie to było uczu­cie, kiedy czło­wiek miał dla sie­bie całą prawną kor­po­ra­cyjną ochronę. To jakby być taką nie­wielką grubą szy­chą… – Wes­tchnął. – Byłem jedną z ostat­nich ska­so­wa­nych przez Ustawę o Refor­mie Kor­po­ra­cji. Byłem gór­ni­kiem, może ten tutaj Wyeth wspo­mi­nał ci o tym. Poszu­ki­wa­czem. Kiedy poja­wiła się Ustawa, mia­łem prawa do kil­ku­set naprawdę cen­nych skał, wtedy war­tych for­tunę, a teraz nawet wię­cej. Ale przy­szły reformy i musia­łem wszystko sprze­dać. Pro­wa­dzi­łem nego­cja­cje z kil­koma kon­cer­nami, aż w końcu pod­pi­sa­łem wstępny list inten­cyjny z Deut­sche Naka­sone.

Poka­zał im odwi­nięty pakiet. Było to ofi­cjalne holo­gra­ficzne zdję­cie sze­regu kor­po­ra­cyj­nych funk­cjo­na­riu­szy z powagą patrzą­cych w obiek­tyw. Jona­mon stał pośrodku – młody czło­wiek z ostrym pod­bród­kiem i wyra­zem chci­wo­ści na twa­rzy.

– Zro­bili tę foto­gra­fię na dzień przed wej­ściem Ustawy w życie. Zaraz potem pani pre­zes i ja prze­szli­śmy do jej pry­wat­nego gabi­netu, by usta­lić kilka ostat­nich szcze­gó­łów i pod­pi­sać umowę. W życiu nie widzie­li­ście kogoś tak miłego i uprzej­mego. Mam ochotę na drinka? Ow­szem, nie odmó­wię. Mam ochotę ją zerżnąć? Do dia­bła, milutka była. Potem spy­tała, czy chciał­bym wypró­bo­wać nowy pro­gram, jaki opra­co­wali. Przed­sta­wiła to zachę­ca­jąco, więc powie­dzia­łem: „Jasne”. Oni wtedy wcho­dzili w wetware, cał­kiem nie­dawno kupili serię paten­tów, kiedy wywa­lił się Blau­punkt. W każ­dym razie pani pre­zes zakłada mi na głowę opa­skę induk­tora i włą­cza drań­stwo. Juaaa… To była jazda, mówię wam. Jesz­cze dzi­siaj się rumie­nię, kiedy sobie przy­po­mnę. Wyobraź sobie, że cały seks, cała roz­kosz wali w cie­bie raz za razem, tak inten­sywna, że led­wie możesz wytrzy­mać, i chcesz to prze­rwać, tylko że… jesz­cze nie cał­kiem. Jesz­cze tro­chę dłu­żej, zanim sta­nie się nie do znie­sie­nia. Możesz to sobie wyobra­zić? Gówno, wcale nie możesz.

– I co się stało? – spy­tała Rebel.

– Stało się tyle, że ktoś to wyłą­czył. O rany, ależ się czu­łem okrop­nie, tak jakby głodny, obo­lały i spra­gniony rów­no­cze­śnie. W gło­wie mi dud­niło i musia­łem stra­cić połowę wody w orga­ni­zmie. Pani pre­zes już dawno się ubrała i wyszła. Zostało tylko paru kor­po­ra­cyj­nych ochro­nia­rzy, któ­rzy patrzyli na mnie ponuro. „Co się dzieje?” – zapy­ta­łem. A oni powie­dzieli, że Ustawa o Refor­mie wła­śnie zaczęła obo­wią­zy­wać, więc już mnie nie potrze­bują… Potem wywa­lili mnie stam­tąd i już ni­gdy w życiu nie wró­ci­łem do tego gabi­netu, to pewne.

Wes­tchnął.

– Rozu­miesz, co zro­bili, prawda? Trzy­mali mnie prze­pro­gra­mo­wa­nego, dopóki nie weszła Ustawa, i wtedy for­mal­nie nie mia­łem już praw do tych skał. A że pod­pi­sa­łem ten list inten­cyjny, wszystko teraz prze­szło na wła­sność Deut­sche Naka­sone. Nic mi nie zapła­cili. Posze­dłem do praw­ni­ków, ale powie­dzieli, że wszystko jest legalne. A raczej że aby wyka­zać, że jest nie­le­galne, sam musiał­bym być kor­po­ra­cją, a już nią nie byłem.

Mil­czał przez dłuż­szą chwilę.

– No cóż, wydaje mi się teraz, że tak chyba było lepiej. Młody czło­wiek myśli gona­dami. Sta­rzec widzi sprawy bar­dziej duchowo. Pojed­na­łem się z Bogiem i teraz czer­pię pocie­chę z Biblii Gita.

Rebel ziew­nęła.

– Chyba pora się poło­żyć – uznał Wyeth.

Wska­zał jej pusty sza­łas. Było tam dość miej­sca, żeby dwoje ludzi mogło usiąść i roz­ma­wiać albo żeby jedna osoba mogła się wycią­gnąć i prze­spać. Przy drzwiach ster­czał kawał drutu, żeby mogła zawie­sić hełm, i cztery pętle sznu­rów hamaka, żeby w nich spać. Nic wię­cej.

– Lepiej otwórz swój rebre­ather – pora­dził Wyeth. Spoj­rzała, nie rozu­mie­jąc. – No, z two­jego hełmu. W tym kącie dworu wen­ty­la­cja jest słaba i gazy wyde­chowe mogę się gro­ma­dzić, kiedy zaśniesz. Trzy­maj w zębach ust­nik, to nie zbu­dzisz się z cięż­kim bólem głowy.

– Jasne – rzu­ciła i ode­pchnęła się.

W sza­ła­sie nie było okna, więc kiedy zasło­niła wej­ście płasz­czem, we wnę­trzu zapa­no­wała ciem­ność. Wci­snęła rze­czy do hełmu i wsu­nęła się do sznu­rów hamaka. Zawie­szona, wsu­nęła rebre­ather mię­dzy zęby. Oddech roz­brzmie­wał w czaszce, gło­śny i powolny.

Zewnętrzne odgłosy docie­rały do niej przy­tłu­mione, ale bez­u­stanne. Muzyka i jakaś daleka kłót­nia mie­szały się ze sobą. Tkwiąc głę­boko w tym ludz­kim ulu, Rebel czuła się bole­śnie samotna i odizo­lo­wana. Gdzieś z oddali dobie­gało głu­che klang-klang, klang-klang – ktoś stu­kał w rurę, by prze­ka­zać coś sąsia­dowi. Sły­szała (choć nie pamię­tała kiedy i gdzie), że kon­ste­la­cje dwo­rów wewnątrz zbior­ni­ków zesta­wiono bez ładu i składu, dopa­so­wu­jąc rury do tych już ist­nie­ją­cych i two­rząc plą­ta­ninę bez żad­nego planu ani ogól­nej struk­tury. Tylko dzięki bra­kowi cią­że­nia wszystko się nie zapa­dało. Nie­kiedy jed­nak naprę­że­nia codzien­nego życia – ludzie ude­rza­jący o swoje sza­łasy, odpy­cha­jący się od nich, cią­gnący liny przy­wią­zane do ram – mogły spo­wo­do­wać prze­su­nię­cia całej grupy kon­struk­cji dwo­rów. Moment obro­towy powoli zbi­jał sza­łasy razem i zgnia­tał je we wrza­sku gię­tego metalu. Potem oca­leni prze­szu­ki­wali szczątki, by na nowo zabu­do­wać otwartą w ten spo­sób prze­strzeń.

Rebel była tak zmę­czona, że nie mogła zasnąć. Zawie­szona w powie­trzu, nie­spo­kojna i ner­wowa, czuła się tak samot­nie, tak okrop­nie, że miała ochotę umrzeć. Obra­cała się i krę­ciła w lin­kach hamaka, ale w żad­nej pozy­cji nie było jej wygod­nie. Czuła się zagu­biona jak dziecko pierw­szy raz odda­la­jące się od domu, odcięta od wszel­kich zabez­pie­czeń i oto­czona przez wro­gie siły, przed któ­rymi nie miała żad­nej obrony.

W końcu nie mogła już dłu­żej wytrzy­mać. Wcią­gnęła ubra­nie i prze­mknęła przez dzie­dzi­niec do chaty Wyetha. Poroz­ma­wia z nią – tego była pewna. Po zręcz­nym prze­chwy­cie jed­nej z lin prze­ko­zioł­ko­wała i zatrzy­mała się przed jego drzwiami. Były prze­sło­nięte płasz­czem. Już miała zapu­kać w ścianę, kiedy z wnę­trza usły­szała głos.

Ktoś u niego był? Tro­chę zakło­po­tana pod­pły­nęła bli­żej i zaczęła słu­chać.

– To kło­poty – mam­ro­tał Wyeth. – Deut­sche Naka­sone bar­dzo chce ją dostać i obe­rwie każdy, kto im sta­nie na dro­dze… Więc ist­nieje ryzyko. Ona może być dla nas bar­dzo pomocna… O któ­rej „onej” wła­ści­wie mówisz, Eucra­sii czy Rebel? Trzy­majmy się aktu­al­nego loka­tora, to naj­prost­sza metoda. Kto­kol­wiek będzie na wierz­chu… Nie miał­bym nic prze­ciw temu, żeby być u niej na wierz­chu… Bądź poważny! Cho­dzi o to, że jeśli się jakoś z nią doga­damy, ryzy­ku­jemy wszystko, co dotąd udało nam się zbu­do­wać. To hazard. Wszystko albo nic.

Przez chwilę trwała cisza, po czym Wyeth pod­jął znowu.

– Ryzy­ku­jemy wszystko? No świet­nie po pro­stu. Ryzy­ku­jemy tę nędzną budę w slum­sach, jakieś nie­do­ro­bione plany i naszą per­fek­cyjną nie­wi­dzial­ność. Tyle. Jaki jest sens powta­rza­nia, że sta­jemy prze­ciwko Ziemi, skoro sie­dzimy bez­czyn­nie, kiedy tra­fia się dobra oka­zja? Uwa­żam, że albo powin­ni­śmy wystą­pić, albo od razu zosta­wić całą tę sprawę, bo nic z tego nie wyj­dzie. Jakieś argu­menty?

Głos ucichł i Rebel odsu­nęła się od drzwi.

Mówi o mnie, pomy­ślała. I zwa­rio­wał. Albo zwa­rio­wał, albo jest czymś, o czym nie mam poję­cia, a to pew­nie jesz­cze gorzej.

Słowo wypły­nęło w jej umy­śle – słowo z prze­szło­ści Eucra­sii.

Tetrad. To taki jakby nowy umysł… Ale nic wię­cej nie pamię­tała.

Zadrżała. Miała wielką ochotę odwró­cić się i odpły­nąć do swo­jego sza­łasu.

Nie, uznała. Nie będę tchó­rzem.

Zagrze­cho­tała boczną ścianą sza­łasu Wyetha, a w sekundę póź­niej on sam wysta­wił głowę.

– Sły­sza­łam, jak o mnie mówisz – oznaj­miła.

Wyeth zdjął płaszcz i narzu­cił na sie­bie. Rebel przez moment widziała jego nagie ciało i zaczer­wie­niła się.

– Jak wiele zro­zu­mia­łaś z tego, co mówi­łem? – zapy­tał.

Bez­rad­nie potrzą­snęła głową.

– Znowu robisz tę minę…

Wyeth wyda­wał się zdzi­wiony. Potem się uśmiech­nął i szorstki wyraz twa­rzy znik­nął natych­miast i bez śladu.

– Pró­bo­wa­li­śmy pod­jąć decy­zję. Jesteś dla mnie swego rodzaju dyle­ma­tem, Słonko.

– Tak zro­zu­mia­łam.

– Wiesz, tylko czę­ściowo dosze­dłem do zgody, co teraz należy robić. Może oboje się z tym prze­śpimy. Omó­wimy tę sprawę, kiedy odpocz­niemy. Zgoda?

– Zgoda – odparła Rebel po chwili namy­słu.

Z powro­tem u sie­bie bar­dzo długo leżała na gra­nicy snu i jawy, snu­jąc myśli roz­le­głe i puste. W sąsied­nim dwo­rze wybu­chła walka na noże – dwóch mło­dych ludzi z pro­gra­mami nie­grzecz­nego chłopca prze­kli­nało, wrzesz­czało na sie­bie i pokrzy­ki­wało, wal­cząc o lep­szą pozy­cję. Nie­da­leko młoda para zabie­rała się do sie­bie ciężko i gorąco, oddzie­lona od niej tylko ścianą noc­nych kwia­tów gru­bo­ści wycią­gnię­tego ramie­nia. Dziecko zapła­kało i matka uci­szyła je szybko.

Cał­kiem bli­sko rze­kotka zare­cho­tała, przy­zy­wa­jąc part­nerkę.

Jeśli pod­pły­nąć bar­dzo bli­sko, żela­zne rury i bla­chy ścian miały wyraźny odór. Zni­kał, kiedy się odsu­wała, ale z bli­ska był silny. Ten zapach nie przy­po­mi­nał żad­nego innego. Na pewno trzyma się miesz­kań­ców slum­sów, myślała Rebel. Nie­ważne, jak daleko odejdą od swo­ich zbior­ni­ków, taki zapach zosta­nie z nimi przez resztę życia.

3. czoło nalotu

3

Czoło nalotu

Ktoś, prze­cho­dząc, kop­nął w jej ścianę i Rebel się zbu­dziła.

Senna, ubrała się i wypły­nęła.

Z nie­kiedy aż trzech restau­ra­cji na dwo­rze tylko jedna, ozna­czona jako Jama Myr­tle, miała otwarte okno. Rebel zastu­kała, wzy­wa­jąc obsługę; jakaś jasz­czurka odbie­gła i scho­wała się w gąsz­czu. W mroku poja­wiła się uśmiech­nięta twarz Myr­tle. Rebel ziew­nęła i prze­bu­dziła się tro­chę bar­dziej.

– Chcę kupić coś do zje­dze­nia.

– Jaki posi­łek?

– Śnia­da­nie.

Myr­tle schy­liła się i prze­szu­kała zapasy.

– Mam mango. Mogę je pociąć z sosem indyj­skim. Jest tro­chę ryżu z przy­pra­wami, nie­zbyt sta­rego. I piwo.

Potar­go­wały się o cenę, po czym Rebel zajęła miej­sce przy linie, a Myr­tle zajęła się szy­ko­wa­niem śnia­da­nia.

– Hej – ode­zwała się. – Mój facet opo­wia­dał, jak kie­dyś mia­łaś swoją kor­po­ra­cję i w ogóle. Chcia­łam tylko powie­dzieć, że mi przy­kro.

– Nie ma sprawy…

Na dwór wpa­dło stadko roze­śmia­nych, roz­wrzesz­cza­nych nagich dzie­cia­ków i przez moment cała prze­strzeń była ich pełna. Po chwili któ­reś wypa­trzyło szcze­linę mię­dzy sza­ła­sami i sko­czyło do niej. Reszta podą­żyła za nim i znik­nęły bły­ska­wicz­nie, szyb­kie jak ławica rybek.

Rebel jadła powoli. W końcu zli­zała z kciuka resztę sosu i oddała Myr­tle pustą bel­ha­ve­now­ską rurę.

– Wiesz, to tro­chę krę­pu­jące, ale gdzie znajdę…?

– Poma­rań­czowa lina w dół włó­kien do nie­bie­skiej, nie­bie­ska w górę do czer­wo­nej, a tą docią­gniesz do sko­rupy. – Myr­tle zaśmiała się. – Dalej już nos cię popro­wa­dzi.

***

Publiczne toa­lety były poro­śnięte masą noc­nych kwia­tów. Liście koły­sały się i sze­le­ściły w podmu­chach z komi­nów powietrz­nych, jed­nak pod kwia­to­wym aro­ma­tem uno­sił się cięż­szy zapach ludz­kich odcho­dów i gazów orga­nicz­nych. Rebel pod­pły­nęła do drzwi dam­skiej toa­lety i usia­dła na wspól­nej ławie. Było tu dość chłodno; powie­trze spły­wa­jące do otwo­rów wystar­czało, by utrzy­mać ją na miej­scu. Opie­ra­jąc łok­cie o drążki porę­czowe, oglą­dała graf­fiti. Były tam typowe nama­zane przy­ja­ciel ziemi czy też nowe umy­sły/wolne umy­sły, wypi­sane jed­nym pismem indy­wi­du­al­ność nie ist­nieje, a pod nim naba­zgrane innym mów za sie­bie. Jedy­nym inte­re­su­ją­cych hasłem było: nawet twoje gówno należy do boga­czy.

To miało sens. Bio­rąc pod uwagę, że prak­tycz­nie nic ze zja­da­nej tu żyw­no­ści nie pocho­dziło ze zbior­nika, toa­lety trzeba było opróż­niać, żeby miesz­kańcy zbior­ni­ków dosłow­nie nie poto­pili się we wła­snych odcho­dach. Nocne kwiaty poma­gały zacho­wać świe­żość powie­trza, ale ktoś musiał uzu­peł­niać tlen, który ucho­dził nie­wiel­kimi podmu­chami za każ­dym razem, kiedy śluzy otwie­rały się i zamy­kały. Nawet przy tak dra­stycz­nie uprosz­czo­nej eko­lo­gii ktoś musiał jej doglą­dać.

Prawdę mówiąc, cały Kla­ster sta­no­wił wybit­nie nie­szczelny sys­tem i wszyst­kimi porami wypusz­czał powie­trze i odpadki. Według Rebel to, ile codzien­nie wyla­ty­wało w próż­nię tlenu i pary wod­nej, masy reak­cyj­nej i kon­su­menc­kich śmieci, sta­no­wiło kry­mi­nalną roz­rzut­ność. Każda próba uszczel­nie­nia sys­temu zasłu­gi­wała na uzna­nie.

Z dru­giej strony tro­chę upo­ka­rza­jące było, że mia­sta w zbior­ni­kach są utrzy­my­wane przez ludzi, któ­rzy uwa­żają je za wytwór­nie nawozu.

Wycho­dziła z toa­lety, kiedy zna­jomy głos zawo­łał ją od strony kiści komer­cyj­nych por­tów danych tuż obok.

Wyeth, z heł­mem na ramie­niu, poma­chał jej i ode­pchnął się, by pod­le­cieć.

– Wła­śnie wycho­dzę do pracy – oznaj­mił. – Ale sklo­no­wa­łem dla cie­bie swoją aktówkę.

Podał jej coś, co wyglą­dało jak płytka przy­dy­mio­nego szkła wiel­ko­ści dłoni, w dotyku przy­po­mi­na­jąca bursz­tyn, ale chłodna. W głębi tań­czyły kolo­rowe świa­tełka. Rebel dotknęła jed­nego z nich i wszyst­kie się zmie­niły.

Płytka dobrze leżała jej w dłoni. Trzy­ma­jąc ją, lepiej się czuła.

– Uru­cha­miasz ją…

– Wiem, jak to działa. – Prze­bie­gła szybką rekur­sję i w powie­trzu nad płytką poja­wiły się sche­maty… Była to jedyna jej umie­jęt­ność warta posia­da­nia, a ona… Ale to była myśl Eucra­sii i Rebel szybko ją stłu­miła.

– Co takiego jest tam dla mnie?

– Twoja histo­ria.

Spoj­rzała na niego.

– Wyko­na­łem szybki rajd na Deut­sche Naka­sone i wyszu­ka­łem nie­utaj­nione dane na temat Rebel Eli­za­beth Mudlark. – Dotknął płytki i przy pra­wej kra­wę­dzi usta­wiły się dwa rzędy żół­tych świa­te­łek. – Jak widzisz, nie ma tego wiele. Z grub­sza edy­to­wana bio­gra­fia zesta­wiona w celach rekla­mo­wych. Tak sądzę. Pomy­śla­łem, że cię zain­te­re­suje.

– Ow­szem. – Mocno chwy­ciła aktówkę i przy­ci­snęła ją do brzu­cha. – Ale czy nie dopro­wa­dzi ich to do tego zbior­nika? Czy nie będą spraw­dzać tego rodzaju zapy­tań?

– Nie wiem, w jaki spo­sób – odparł Wyeth. – San­doz Laser­net bar­dzo pil­nuje opty­ma­li­za­cji sprzętu. Linie sieci szkie­le­to­wej bez prze­rwy się prze­łą­czają. Przez te pięt­na­ście sekund, jakie trwało moje połą­cze­nie, było pew­nie prze­ro­uto­wane przez połowę miast w Kla­strze. Prze­śle­dze­nie tego byłoby jak próba wytro­pie­nia piórka w burzy meta­no­wej. Potrze­bo­wa­liby pro­gramu z pełną świa­do­mo­ścią i mnó­stwem mocy.