Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyjątkowa książką, będąca przeglądem niezwykłej kariery mistrza opowieści Michaela Swanwicka. Zawiera dwie powieści (Próżniowe kwiaty i Stacje przypływu) oraz wybór opowiadań obejmujących prawie ćwierć wieku. We wszystkich tekstach widać jego dalekosiężną i żywą wyobraźnię, jedną z najwybitniejszych we współczesnej literaturze. Od najtwardszej fantastyki naukowej po najczystszą fantasy, od otuchy po rozpacz, wszystko tu skrzy się literackim talentem.
Na kartach tej książki czci się Janis Joplin jak boginię, nastolatki schodzą w dół po brzegu świata, zombiaki stają się produktem, mściwy facet goni magika po powierzchni świerszcza wielkości planety, Vermont atakują dinozaury, z Nowego Jorku kursuje pociąg do piekła, a dwaj sympatyczni postutopijni hochsztaplerzy, Darger i Demobil szukają szczęścia w Labiryncie Buckingham.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1334
próżniowe kwiaty
Gardnerowi Dozois
Przełożył Piotr W. Cholewa
podziękowania
Podziękowania należą się Marianne za nazwanie Pequoda, komórki niezróżnicowane i za wypełnienie życiem kropli stojącej wody; Jackowi Dannowi za wersety pisma Puszkina; Bobowi Waltersowi za podsunięcie plezjozaurów i projekt skafandra próżniowego Wyetha; Gregowi Frostowi i Timowi Sullivanowi za porady w ostatniej chwili; Tomowi Purdonowi za śniadaniowe piwo; Gardnerowi Dozois ze zwykłych powodów i Virginii Kidd za cierpliwość. Wsparcia finansowego dostarczył fundusz M. C. Porter Endowment for the Arts. A szczególny dług wdzięczności mam wobec Maria Rupsa, Eda Bryanta i Dona Kellera za irytujące uwagi.
1
Rebel
Nie wiedziała, że umarła.
Tak naprawdę umarła nawet dwa razy – pierwszy był wypadkiem, ale drugi to samobójstwo. Teraz korporacja, która była jej właścicielem, zdecydowała, że powinna umrzeć raz jeszcze, by w ciągu kilku najbliższych miesięcy zasilić milion zmarnowanych żywotów.
Ale Rebel Elizabeth Mudlark nie miała o tym pojęcia. Wiedziała tylko, że coś się nie zgadza i że nikt nie chce z nią o tym porozmawiać.
– Dlaczego tu jestem? – spytała.
W polu widzenia pojawiła się twarz lekarza. Była chyba pokryta demoniczną maską czerwonego i zielonego wetware’owego malowania, które niemal potrafiła odczytać. I nosiła ten okropny zaprogramowany uśmiech, który podobno miał dodawać otuchy – kąciki ust ściskały jego policzki w białe okrągłe wzgórki.
I tę stężałą trupią twarz skierował ku niej.
– Och, tym bym się nie przejmował.
Rząd zakonnic przepłynął w górze; ich piersi kołysały się niewinnie, welony były wykrochmalone i białe. Z gracją małych stateczków sunęły wzdłuż magnetycznej liny w osi miejskiego kanistra. Taki widok był powszechny, nawet swojski. Ale wtedy percepcja Rebel fiknęła kozła i zakonnice stały się niewypowiedzianie obce, dryfujące głowami w dół na tle ogromnych ściennych okien, zimnych od nieskończonych smug jaskrawo migotliwych gwiazd, osadzonych w nocy. Takie rzeczy musiała widywać już tysiące razy, ale teraz, bez żadnego ostrzeżenia, jej umysł wrzasnął dziwne dziwne dziwne i w żaden sposób nie mogła zrozumieć, co widzi.
– Niczego nie pamiętam – oznajmiła. – Czasami nawet nie mam pewności, kim jestem.
– To całkiem normalne – zapewnił ją doktor. – W danych okolicznościach.
Zniknął za jej głową.
– Siostro, proszę na to spojrzeć.
Dołączył do niego ktoś, kogo nie widziała. Rozmawiali cicho przez chwilę. Rebel na moment zagryzła zęby.
– Przypuszczam, że cały czas zdarzają się panu takie sytuacje.
Nie zwrócili na nią uwagi. Aromat róż z żywopłotowych parawanów był ciężki, słodki, tak mocny, że aż duszący.
Ruch wzdłuż osi nie ustawał.
Gdyby mogła chociaż ruszyć ręką, Rebel zaczekałaby, aż doktor pochyli się nad nią za mocno, a wtedy spróbowałaby wydusić z niego prawdę. Ale była unieruchomiona, niezdolna nawet do przekręcenia głowy. Mogła tylko patrzeć w górę na przepływających ludzi i wirujące monotonnie gwiazdy. Pasy habitatu po obu stronach stropu zabudowane były platformami i sztucznymi wzgórkami, wynurzającymi się niczym wyspy z gwiezdnego morza. Przy ich brzegach grupy wycieczkowiczów przesuwały się niekiedy na płaszczyznę okna – czarne punkty, widoczne tylko wtedy, gdy przesłaniały gwiazdy albo inne miejskie kanistry. Dziwna planeta przesunęła się znowu.
– Chcemy zaczekać jeszcze dzień przed operacją – oświadczył w końcu doktor. – Ale persona ustabilizowała się całkiem ładnie. Jeśli jej stan nie zmieni się poważnie, jutro możemy ciąć.
Skierował się do drzwi.
– Chwila! – krzyknęła Rebel. Lekarz zatrzymał się i obejrzał: martwe oczy otoczone farbą pod kępą rudych włosów. – Czy wyraziłam zgodę na tę operację?
Znowu skierował na nią ten swój wściekle uspokajający uśmiech.
– Och, nie sądzę, by to było istotne – stwierdził. – Prawda?
I zniknął, zanim zdążyła odpowiedzieć.
Kiedy pielęgniarka poprawiała dyski adhezyjne na czole i za uszami Rebel, na chwilę wpłynęła w jej pole widzenia. Była zakonnicą: tęga kobieta z podwójnym podbródkiem i płonącymi w oczach wizjami Boga. Wcześniej, kiedy Rebel wciąż była senna i nie do końca świadoma, zakonnica przedstawiła się jako siostra Mary Radha. Teraz Rebel widziała, że tamta majstrowała przy swoim wetwarze – obwody mistyczne podkręciła tak mocno, że ledwie mogła normalnie funkcjonować.
Rebel odwróciła wzrok, by ukryć swe myśli.
– Proszę, włącz – wymruczała.
Płaski ekran przy dolnej części posłania rozjaśnił się i otworzył encyklopedię kodów medycznych. Szybko przełączyła go na coś nieszkodliwego… Prymitywne struktury ekologii atmosfer metanowych. Udała, że tekst ją zaciekawił.
– Siostro… – odezwała się od niechcenia, gdy pielęgniarka już wychodziła. – Ekran jest pod dość niewygodnym kątem. Może siostra przechylić go trochę do przodu? – Pielęgniarka spełniła prośbę. – Tak, w ten sposób. Nie, odrobinę… O, idealnie.
Rebel uśmiechnęła się i przez chwilę siostra Mary Radha rozkoszowała się tym przejawem uniwersalnej miłości. Po czym odpłynęła.
– Pieprzona świętoszka – mruknęła Rebel. – Dziękuję – rzuciła do ekranu.
Wyłączył się.
Jego powierzchnia była gładka i lśniąca. Po wyłączeniu w ciemnej płaszczyźnie odbijała się dolna część łóżka i wisząca tam karta informacyjna.
Rebel szybko odczytała odwrócone symbole. Były tam dwa uproszczone pierścienie person, jeden oznaczony jako Oryginalny, drugi jako Aktualny. W ogóle nie były do siebie podobne. Dalej był symbol przygotowania do psychooperacji i trzy kolejne, które w największym skrócie oznaczały, że nie ma żadnych szczególnych wskazań medycznych. Niżej, gdzie powinno być jej nazwisko, wydrukowano jedną linijkę tekstu. Rebel odczytała ją dwukrotnie, litera po literze, żeby mieć pewność: „Własność Deutsche Nakasone GmbH”.
Gniew uniósł się w Rebel niczym dzikie białe zwierzę. Zacisnęła zęby, ściągnęła wargi i nie próbowała z nim walczyć. Chciała tej złości. Była sprzymierzeńcem, jej jedyną przyjaciółką. Ogarniała jej sparaliżowane ciało jak szalejąca burza kłów, szponów i przemocy.
A potem ta wściekłość przesłoniła jej świadomość siebie, wepchnęła ją w głębinę. Tonąc, spłynęła w mroczny chaos, w mętną beznadzieję, która nie miała nazwy ani sensu, gdzie utraciła swoją twarz, swoje ciało, swoją istotę. Była demonem, tępo obserwującym płynących w powietrzu ludzi i przesuwające się w bok gwiazdy, i nienawidziła ich wszystkich. Chciała zgnieść w dłoniach wszystkich razem, miasta, gwiazdy i ludzi, bez różnicy, ulepić miękką kulkę, gdy będzie się śmiała, a czarne łzy popłyną jej z oczu…
***
Wynurzyła się ze swej fugi osłabiona i załamana.
– Proszę, podaj czas – poleciła i ekran posłuchał.
Minęły cztery godziny.
Jakaś kobieta weszła do wnęki, chuda z zielonym malowaniem twarzy i w skórzanej uprzęży – jakaś biotechniczka niskiego poziomu. Nucąc pod nosem, zaczęła przycinać ściany żywopłotu. Pracowała metodycznie, obsesyjnie wręcz, zatrzymując się co jakiś czas, by umieścić różę na właściwym miejscu.
– Hej, kumpelo – odezwała się Rebel. – Zrób mi przysługę.
Jej ociężałość zniknęła bez śladu, kiedy w żyłach popłynęła adrenalina. Błysnęła uśmiechem.
– Hmm? Ach! No… o co chodzi? – Kobieta z wyraźnym wysiłkiem oderwała się od pracy.
– Wychodzę stąd za parę godzin, a nikt nie pomyślał, żeby mi dać jakieś ciuchy. Jak skończysz, mogłabyś może zajrzeć do gdzie-tam-trzeba i przekazać, żeby coś mi przynieśli?
Kobieta zamrugała.
– No… jasne, chyba mogę. Czy twoja pielęgniarka nie powinna tego przypilnować?
Rebel przewróciła oczami.
– Ona widzi uniwersalne przeznaczenie w gwiazdach i sens istnienia w kwitnieniu róży. Ale w takich drobiazgach marnie sobie radzi. Sama wiesz, jak to z nimi jest.
Każdy, kto pracował w szpitalu z zakonem opiekuńczym, na pewno łatwo mógł w to uwierzyć.
– No tak… Pewnie, czemu nie?
Kobieta wróciła do pracy, wyraźnie zadowolona, że rozmowa się zakończyła. Zanim wyszła, Rebel nabrała już pewności, że zapomniała o obietnicy.
Jednak godzinę później ktoś z obsługi zbliżył się i na stoliku przy łóżku bez słowa położył okrycie.
– A to suka… – mruknęła cicho Rebel.
Chyba naprawdę uda jej się wyrwać z tego miejsca.
***
Rebel zasnęła. Kiedy się zbudziła, przez nieznośną godzinę gapiła się na płynących przez wieczny półmrok ludzi; potem wróciła siostra Mary Radha.
Brzuch zakonnicy przelewał się przez cingulum i była jak zawsze ciężko mistycznie zakręcona.
– Siostro – odezwała się Rebel. – Przewody dysków adhezyjnych się rozregulowały. Czy zechce siostra im się przyjrzeć?
A potem, kiedy kobieta wsunęła ręce w plątaninę przewodów, mówiła dalej:
– Wie siostra, wciąż myślę o wersach jednego z waszych proroków. Ale nie wszystko pamiętam. To się zaczyna: „Pragnieniem ducha i tęsknotą dręczyłem się w pustyni srogiej, i sześcioskrzydły seraf oto ukazał mi się pośród drogi”. Zna to siostra? Dalej idzie: „Palcami lekko, jako snem, musnął źrenice me – i wtem przeźrzały wieszczo chwili onej jak u orlicy przelęknionej. A potem uszu moich tknął…”. I resztę zapomniałam.
Dłonie siostry Mary Radhy znieruchomiały. Przez długą chwilę milczała. A potem spojrzała w nieskończone głębie nocy.
– Święty Puszkin – szepnęła. I mówiła dalej, już głośniej: – „A potem uszu moich tknął, i gwar i dźwięk w nich szumieć jął: i zrozumiałem nieba gromy, i lot aniołów przez wyżyny, i w głębi morskiej chód gadziny, i ziół padolnych wzrost widomy. I usta do ust przywarł mych, i grzeszny język wyrwał z nich…”1.
Wyprostowała się gwałtownie, dygocząc w religijnej ekstazie. Poruszyła dłońmi. Szarpnęła za jeden z adhezyjnych dysków i głowa Rebel opadła gwałtownie na bok. Jednak paraliż nie minął.
– Siostro – powiedziała cicho Rebel. – Siostro…
– Mmm? – odpowiedziała sennie zakonnica.
– Doktor mówił, że ma teraz siostra zdjąć mi paraliż. Pamięta siostra? Prosił, żebym siostrze przypomniała.
Rebel wstrzymała oddech. To był moment, kiedy albo odzyska wolność, albo straci wszystko. Wszystko zależy od tego, ile czasu trzeba zakonnicy, by powrócić do rzeczywistości.
– Och… – wymruczała siostra Mary Radha.
Pomajstrowała przy przełączniku, niepewnie zmieniła dwa ustawienia. Z lunatyczną powolnością zdjęła dyski. A potem potrząsnęła głową, uśmiechnęła się niewyraźnie i wyszła.
Rebel wciąż nie oddychała. Mogła się ruszać! Ale przez długą minutę nie robiła tego. Patrzyła tylko w górę niewidzącym wzrokiem.
Wspomnienie odbicia w ekranie, choć skrócone i zniekształcone, przyciskało ją do posłania ciężarem strachu. W końcu zebrała się na odwagę i ostrożnie, z wahaniem, podniosła rękę do oczu.
Przekręciła ją powoli.
Ręka była cała, a mięśnie pracowały gładko.
Skóra była gładka, smagła jak u Włoszki, pokryta leciutkim puszkiem ciemnych włosów. Palce krótkie, paznokcie perłoworóżowe. Przerażona Rebel usiadła sztywno i spojrzała na swoje ciało.
Piersi miała krągłe i pełne, uda trochę ciężkie, ale wciąż muskularne. Szpital dla przyzwoitości pozostawił jej przepaskę łonową, ale ponad nią niczym kolumna mrówek maszerowała w stronę pępka cienka linia czarnych włosów. Nogi krótkie, sprawne, mocne. To było dobre, zdrowe ciało.
Ale nie jej ciało. Ciało Rebel Elizabeth Mudlark było długie, chude, gruzłowate na łokciach i kolanach. Skórę miała białą jak porcelana, a włosy koloru mysiego blondu. Dłonie i stopy były smukłe i szczupłe, z palcami artysty, pianisty.
Praktycznie zupełne przeciwieństwo ciała, które miała teraz.
Zaraz zwariuję, pomyślała. Zacznę krzyczeć.
Ale nie zrobiła ani jednego, ani drugiego. Wstała i w obsydianowej powierzchni ekranu obejrzała swoje malowanie, ignorując obcą okrągłą twarz z perkatym nosem i ciemnymi oczami – oczami, w których lśniła zwierzęca trwoga. Linia czerwonej farby biegła po twarzy od ucha do ucha, jak maska, z sięgającymi czoła bocznymi zygzakami skrzydełek.
– Proszę, włącz – poleciła i sprawdziła listę wetware’owych kodów.
Zgodnie z logiką malowanie identyfikowało ją jako Pacjenta Szpitalnego, Blok Przygotowania Psychooperacyjnego.
Farba rozmazywała się. Rebel bez trudu zmieniła oznaczenia na Pacjenta Ambulatoryjnego, Psychochirurgia Postoperacyjna. Dwie krótkie linie sięgały teraz od oczu w dół, a na czole pojawiły się dodatkowe skrzydełka. Rebel otuliła się płaszczem, naciągnęła kaptur i wyszła ze swojej wnęki na brukowany chodnik.
Prowadził między wysokimi różanymi żywopłotami i skręcał w inny. Włączyła się w strumień pracowników medycznych w płaszczach odpowiadających ich malowaniu: chirurgiczne zielenie, diagnostyczne błękity i wetware’owe czerwienie – oraz garstkę cywilów we własnych okryciach. Sunęli chodnikiem równo, bezmyślnie, pochłonięci sobą – jak roboty. Rebel poruszała się między nimi niewidoczna, płynąc na palcach, jako że był to rejon niskociążeniowy.
Z początku szła pewnie, a płaszcz powiewał jej na ramionach. Potem chodnik się rozwidlał, i jeszcze raz, aż w końcu beznadziejnie się zgubiła w różanym labiryncie, pośród setek wnęk, gdzie czekali pacjenci upakowani ciasno jak larwy w ulu. Bez żadnego ostrzeżenia, nagle poczuła się naga i odsłonięta… Zapomniała, jak się chodzi. Wszystkie te skomplikowane ruchy… W panice ciasno otuliła się płaszczem i potknęła.
Zombie sunęły dookoła, zręcznie ją omijając, kiedy starała się odzyskać równowagę. Oczy na obojętnych twarzach zerkały na nią pośpiesznie i odwracały się.
I kiedy już się przewracała, czyjaś ręka wyciągnęła się, chwyciła ją za łokieć i brutalnie postawiła na nogi. Odwróciła się i spojrzała prosto w chudą, lisią twarz, przeciętą pojedynczą pomarańczową linią wetware’u. Obcy uśmiechnął się: wąska szczęka, drobne, ostre zęby. Boleśnie ściskał jej ramię tuż powyżej łokcia.
– Tędy – powiedział.
– Wszystko w porządku, człowieku – odparła szybko. – Zahaczyłam o coś nogą, to wszystko. Pokaż, którędy do wyjścia, a będę wdzięczna.
– Bzdury – burknął mężczyzna. – Już by cię złapali, gdyby ktokolwiek się zorientował, że zniknęłaś.
Rebel wyrwała rękę i odkryła, że jej nowe, nieznajome ciało drży od adrenalinowej reakcji. Mężczyzna uśmiechnął się z wyższością.
– Posłuchaj. Znam kogoś, kto mógłby ci pomóc wyrwać się z tego bałaganu. Chcesz się z nią spotkać czy nie?
***
Na grzbiecie wyspy habitatu rosły wielkie stare dęby. Jeden z nich rozciągał swe gałęzie nad komercyjnym labiryntem otaczających szpital sklepów i tawern. Jego pień sięgał połowy dystansu do osi. Kiedy idąc, patrzyła w górę, Rebel widziała gwiazdy migoczące w jego górnych rejonach, znikające i pojawiające się znowu w przerwach między liśćmi.
– Niezły numer, wyrwać się z pełnego paraliżu terapeutycznego – stwierdził mężczyzna. – Chciałbym wiedzieć, jak to zrobiłaś.
I po chwili, gdy nie odpowiedziała:
– Hej… Nazywam się Jerzy Heisen.
Pomiędzy gałęziami liście opadały powoli, ledwie się przesuwając przez zawieszone cząstki pyłu, jak gdyby powietrze zagęściło się, by je podtrzymać. Widoczne w rozproszonym świetle, liście i pył dzieliły ten bezruch, który w rzeczywistości był powolnym, nieustającym ruchem, nieskończonym falowaniem tak potężnym i niepowstrzymanym jak obroty spiralnych galaktyk.
– Doprawdy? – Rebel żałowała, że nie może wspiąć się na to drzewo, zanurzyć między dryfujące gałązki i strzępki, tak podobne do ogromnych fal pływów w domu. – Z twoich znaczących uwag wnioskuję, że nie muszę się przedstawiać.
– Och, wiem o tobie wszystko…
Przeszli pomiędzy wystawami biżuterii: posrebrzane naramienne bransolety, lśniące delikatnie pod błękitnymi lampami, niektóre migoczące od księżycowych diamentów, impaktowych szmaragdów, a nawet kolumbijskich turmalinów.
– Jesteś personatorką, aktualnie cierpiącą po poważnej kasacji osobowości – własnoręcznej, nawiasem mówiąc – i podtrzymywaną przez prototypową nakładkę tożsamości, formalnie rzecz ujmując, będącą własnością Deutsche Nakasone Gesellschaft. Nazywasz się Eucrasia Walsh.
– Nie, wcale…
Urwała zaskoczona. Rzeczywiście, imię i nazwisko brzmiały znajomo, choć dziwacznie, jak gdyby Heisen zdołał nazwać wszystko, co było w niej wstrętne, całą jej litość nad sobą, tę poranioną nienawiść, w jaką się zapadała, kiedy ogarniał ją ponury nastrój. Wezbrał w niej stęchły, zastarzały odór porażki i znużonego sumienia, i spuściła głowę.
Heisen wziął ją pod rękę i pchnął naprzód.
– Pogubiona, co? To całkiem normalne.
Przyjrzała mu się uważnie i uderzyło ją coś w jego twarzy: zaciśnięte rysy, długi, wąski nos, miotła rudych włosów… Znała tę twarz. Nie musiała wysilać wyobraźni, by zobaczyć ją pokrytą demoniczną maską czerwonych i zielonych linii.
– Jesteś moim lekarzem!
– Twoim psychochirurgiem, zgadza się. – Chodnik przeszedł nad stawem, gęstym od wodnych lilii. Grupa pierrotów obsługiwała stoliki przy brzegu. – Ale nie martw się, jestem poza programem. Z własnej woli nawet najgorszego wroga nie oddałbym tym draniom z Deutsche Nakasone. Chociaż nie mam wyboru, kiedy jestem zaprogramowany… – Tłum przechodniów zgęstniał, zwolnił… – No, jesteśmy. Zjedziemy teraz do centrum.
Rząd wind ustawiono przy pniu wielkiego dębu; próżniowy rękaw przebijał się prosto przez sieć korzeni. Kabiny były brudne, jasno oświetlone; unosił się z nich leciutki zapach moczu i starego potu. Gdy fala ludzi ruszyła naprzód, Rebel z żalem spojrzała w górę, natchniona fantastyczną wizją: wyrywa się z tłumu i wspina na pień drzewa, zwinna jak wiewiórka, coraz szybciej i szybciej, gdy wyżej słabła grawitacja, jak przeskakuje z gałęzi na gałąź. Aż na samym czubku przyciąga kolana do piersi, opiera stopy o korę i skacze… Wzlatuje wysoko w powietrze, z ciałem wyciągniętym i wyprężonym, i zwalnia stopniowo, aż w ostatniej możliwej chwili dotyka osi i magnetyczna lina porywa ją, by pociągnąć daleko, daleko stąd w czasie jednego oddechu. (Tylko że nie miała bransolet ani pierścieni nożnych, żeby pole magnetyczne miało o co zaczepić. Dlatego spadłaby w dół jak kamień, z początku z nieznośną powolnością, potem szybciej: bezskrzydły Ikar, pędzący łukiem w dół, by rozbić się krwawo o mury miasta. To głupia fantazja).
– Deutsche Nakasone będzie cię szukać. Wiesz o tym? – Z setką innych weszli do kabiny. Drzwi zasunęły się z westchnieniem i podłoga zapadła się im pod nogami. – Chcą dostać czysty zapis tej twojej osobowości. A potem chcą cię przywrócić do Eucrasii Walsh. Z dobroci korporacyjnego serca, zapytasz? W życiu, martwią się tylko, żeby zachować prawa autorskie.
Twarz Heisena była tak blisko jej twarzy, że kaptury się pocałowały. Czuła jego kwaśny oddech, gdy szepnął:
– Nie obchodzi ich, że dla ciebie – obecnej ciebie, tej, którą myślisz, że jesteś – to będzie to samo co śmierć.
Części windy zostały z tyłu, by wysadzić pasażerów; reszta jechała w dół. Niegrzeczny chłopak w biało-czarnym malowaniu, z zawieszoną na szyi metalową gwiazdą, wyraźnie starał się zwrócić na siebie uwagę Rebel: oparł dłoń na biodrze i odrzucił płaszcz, odsłaniając pas nagiej skóry wzdłuż ciała. Odwróciła wzrok i otuliła się ciaśniej, a on parsknął śmiechem.
– Ale dlaczego? Dlaczego mi to robią?
Heisen westchnął.
– Historia jest całkiem prosta – stwierdził. – Chociaż nieprzyjemna. Pamiętasz, jak byłaś Eucrasią? Pracowałaś jako personatorka?
Wspomnienie tkwiło w umyśle, ale było bolesne, więc Rebel cofała się przed nim. Łączyło się z tym samobójczym szaleństwem, w jakie wcześniej popadła, i wolała trzymać się od niego z daleka. Chociaż – jak język co chwila przyciskający bolący ząb – jej myśli okazywały własną wolę.
– Moje wspomnienia są całkiem poplątane.
Kolejna część windy pozostała z tyłu, potem jeszcze jedna.
Odstąpili od siebie. Heisen rozejrzał się po obojętnych twarzach.
– Wiesz, wolałbym tutaj w to nie wchodzić. Ktoś może usłyszeć. Opowiem ci wszystko u Snow.
Kabina otworzyła się i gorące, wilgotne powietrze dmuchnęło Rebel w twarz. Tak nisko ciążenie było powyżej normy Greenwich, więc czuła się niezgrabna i ociężała. Tłum popchnął ich do ogromnej groty wypełnionej gęsto połączonymi kelpowymi barami i salonami chirurgii, lokalami hazardu i straganami. Zmienny holograficzny transparent zaatakował jej wzrok i skrzywiła się niechętnie. Trzy pasma muzyki zderzały się ze sobą; od subinfów czuła się niespokojna i trochę wystraszona. Pot zwilżył całe jej ciało. Byłam już tutaj, pomyślała. Nie, nie byłam.
– Na Bakuninstrasse – rzucił Heisen.
Dalej od wind z górnego miasta sklepów było coraz mniej i przedzielały je czarne fundamenty budynków i wsporniki habitatu. Światło zapaliło się, kiedy mijali galerię wetware’u; Heisen zatrzymał się i wskazał wnętrze. Rebel spojrzała. Klienci przeciskali się w przejściach, przesuwając dłonie nad nieskończonymi liniami stojaków. Od czasu do czasu ktoś wyjmował opłatek i znikał w którejś z budek programowania, stojących rzędem przy tylnej ścianie. Nad głowami rozbłyskiwały reklamowe hologramy: suzy vacuum, głosił jeden. Dziewczyna wyglądała jak ktoś w rodzaju Amazonki. Najpiękniejszy chłopak, jakiego Rebel w życiu widziała, unosił się nad jednym słowem: angelus. A potem dostrzegła transparent Rebel Elizabeth Mudlark: na tle gwiaździstego nieba kobieta, która nie była nią, robiła coś, czego ona nigdy by nie zrobiła. Rebel patrzyła zaszokowana.
– Zauważyłaś te małe komety w tle? Wy, nadrzewcy, jesteście w tym sezonie bardzo modni.
Rebel spojrzała na niego oszołomiona.
– Prereklama. Wpakowali w ciebie masę forsy. Chciałem ci tylko pokazać, jakim jesteś kosztownym kawałkiem rozwojowego wetware’u. Chodźmy.
Wzdłuż ześlizgu, potem korytarzem dostępowym z długimi odcinkami sprasowanego żużlu… W dolnych częściach wymalowano permasprejem prymitywne litery w jaskrawych kolorach, w splątanym i ledwie zrozumiałym bełkocie, zostań sobą bóg nienawidzi znikało pod wolneumysływolneumysływolneumysły, które jarzyło się ponad migocz mocą mózgu, nim zderzyło się z niech piekło porwie zmiennokształtnych tancerzy oblicza wilkołacze wampiry. Ktoś podjął poważny wysiłek usunięcia symbolu koła z tekstem przyjaciel ziemi wokół. Pod graffiti na skrzynce siedział robotnik, odwrócony twarzą do ściany. Zdjął klapę włazu i cyborgował w plątaninie kolorowych przewodów.
Za rogiem minęli przelotowe miasto. Wypaleńcy kuśtykali dookoła, wypatrując darmowych okazji. Paplali monotonnie i bez końca, ich umysły spróchniały od Boga, seksu i informacji, ich odruchy rozpadły się, oczy mieli puste, rozedrgane. Heisen syknął niechętnie i przyśpieszył kroku.
– Szumowiny – mruknął, kiedy byli już w bezpiecznej odległości. – Powinno się…
Skręcili w jeszcze węższy zaułek, gdzie na ulicy cienką warstwą leżały śmieci, które zaczynały już fermentować. Smród gnijących kalmarów i starego smaru wisiał w powietrzu, a podeszwy stóp Rebel poczerniały.
Spojrzała na Heisena i ze zdumieniem odkryła, że tamten drży. Pot ściekał mu po twarzy, pobladłej teraz jak brzuch ryby.
– Do licha, chłopie – powiedziała. – Co się z tobą dzieje?
– To tylko wetware. – Heisen machnął dłonią przed twarzą. – Zawsze mam podkręcone procesy imaginacyjne, żebym szybko dostrzegał największe szanse. Rozumiesz? I w efekcie robię się lekko… paranoiczny.
Zeszli po ukośnym podeście, gdzie większość stropowych lamp dawno została rozbita albo ukradziona. W cieniach stękały wentylatory, z sufitu zwisała plątanina czarnych kabli. Musieli pochylać się, by przejść pod niskimi pętlami.
– Niech ją szlag trafi… – Heisen się otrząsnął. – Przecież nie musi mieć biura akurat tutaj, po prostu chce tej przestrzeni… Żałuję, że… – Raz jeszcze skręcili za róg i wskazał drzwi, szare od miejskiego brudu. – To tutaj.
Nad wejściem migotał neonowy nóż sprężynowy, okaz antycznej techniki, którego odtworzenie musiało kosztować majątek. Brzęczał i trzeszczał, zabarwiając cienie czerwienią. Ostrze noża zapalało się i gasło, jakby wyrzucane i chowane w rękojeści. Na drzwiach, na samym środku, wisiał przyklejony taśmą mały biały prostokąt, wizytówka.
snow
innowacje
ostend kropotkinkorridor bei bermangallerie
neues-hoch-kamden, e.k.
– Snow? – zawołał niepewnie Heisen.
Drzwi otworzyły się i weszli.
***
Czegokolwiek Rebel mogłaby się spodziewać, to nie było to: pomieszczenie tak wielkie i puste, że nie potrafiła ocenić jego rozmiarów. Matowe ściany, białe i gładkie. Żadnych mebli. Jedynym przedmiotem w tej wielkiej przestrzeni był dywanik modlitewny na środku. Klęczała na nim samotna postać; odrzucony kaptur odsłaniał łysą, pochyloną głowę. Pokój był ochłodzony do temperatury, która po chwilowej uldze wydawała się równie uciążliwa jak upał na zewnątrz.
Ruszyli naprzód. To była ostateczna forma ostentacji wśród maniaków techniki – system tak kompletny i wyrafinowany, że niczego nie było widać, żadnych maszyn, przewodów, układów sterowania… Pomieszczenie zostało pewnie oplecione niewidoczną ornamentacją promieni wyzwalających, mikrofonów kierunkowych i czujników subwokalnych. Była tu władza, widoczna dla kogoś, kto znał jej geografię.
Kobieta uniosła głowę i zmierzyła Rebel spojrzeniem zimnych wężowych oczu. Czaszkę miała białą jak marmur, a twarz malowaną w sześciokątny deseń, przywodzący na myśl rozbłyski gwiazd i lodowe kryształki.
– Co tym razem dla mnie ukradłeś, Jerzy?
Na twarz Heisena wrócił kolor. Znowu odsłonił zęby i szerokim gestem odrzucił płaszcz, by wykonać szyderczy głęboki ukłon.
– Pozwolisz sobie przedstawić – rzekł – jedyną istniejącą czystą kopię przyszłomiesięcznej głównej premiery Deutsche Nakasone.
Kobieta nie drgnęła nawet.
– Jak to się stało?
– Jak miło cię widzieć, Jerzy, może usiądziesz wygodnie? – Mężczyzna uśmiechnął się zaczepnie. – Czy nie to chciałaś powiedzieć, Snow? A może powinniśmy klapnąć na podłogę?
Snow lekko poruszyła głową – ruch, jaki mogłaby wykonać jaszczurka w chłodny poranek po dłuższej hibernacji.
– Za wami.
Rebel odwróciła się i niemal upadła na fotel w stylu królowej Anny. Obok stał drugi, identyczny.
Cofnęła się odruchowo. Heisen także chyba dał się wytrącić z równowagi. W jakikolwiek sposób fotele zostały magicznie przywołane do istnienia, efekt był tak przejmujący i nieskażony jak dowolny średniowieczny cud.
Usiedli jednak. Dziwny błysk pojawił się w oczach Snow, gdy znów na nią spojrzeli. Czyżby rozbawienie? – zastanowiła się Rebel. Jeśli tak, było ukryte głęboko.
Heisen odchrząknął.
– To jest Rebel Elizabeth Mudlark – powiedział. – Dwa dni temu była personatorką, niejaką Eucrasią Walsh. Eucrasia robiła wstępną selekcję na serii zaopcjowanych psychozestawów, kiedy wypaliła opłatek Mudlark i rozwaliła podstawę. Trafiła do Naszej Pani Różanej…
– Skończ ten bełkot – przerwała mu gniewnie Rebel. – Przewiń do początku i daj jeszcze raz, tylko bez żargonu.
Heisen zerknął na Snow, która lekko skinęła głową. Zaczął mówić, tym razem kierując się do Rebel.
– Deutsche Nakasone codziennie testuje masę wetware’u. Większość nigdy nie trafia do użytku, ale wszystko trzeba ocenić. Więc wynajmują personatorów, żeby zajęli się pierwszym odsiewem. Prosta sprawa. Podłączają cię, wytłumiają bazową osobowość… tę Eucrasię… programują nową personę, testują, deprogramują, a potem programują z powrotem twoją podstawową jaźń. Brzmi znajomo?
– No… Chyba sobie przypominam – przyznała Rebel. – Ale to w ogóle nie brzmi jak coś, co sama robiłam – dodała szybko. – Raczej jakby się to zdarzyło komuś innemu.
– Już do tego dochodzę – uspokoił ją Heisen. – Chodzi o to, że personatorzy są zwykle mocno niestabilni. To typy samobójczo nieszczęśliwe. Dlatego trafiają do takiej roboty, rozumiesz. Starają się zmienić w Tego Właściwego. Ale dowcip polega na tym, że mają marne struktury doświadczeń i nigdy nie będą tak szczęśliwi jak inni. Doświadczenie zawsze dominuje, jak mawiamy. – Przerwał na moment i spojrzał tryumfalnie na Snow. – Ale tym razem jednak nie.
Snow milczała. Po niezręcznej chwili ciszy Heisen zaczął mówić dalej.
– Tak jest. Trafiliśmy na wyjątek potwierdzający regułę. Nasza Eucrasia podłączyła się, wypróbowała nową personę… i polubiła ją. Polubiła tak bardzo, że wylała na programator szklankę wody i zrobiła zwarcie. W ten sposób zniszczyła jedyną bezpieczną kopię własnej persony, ale też jedyny istniejący egzemplarz programu Mudlark.
Znów ten lekki ruch jaszczurki…
– A potem… – rzuciła Snow. – Tak. Tak, rozumiem. Interesujące…
Z lekkim, elektryzującym dreszczykiem świadomości, że przypomina sobie coś, o czym nie mogła wiedzieć, Rebel zrozumiała, że Snow łączy się ze swoim systemem, że wąskokierunkowy mikrofon albo implant podkorowy podaje jej dane.
– Jak ci się udało ją ściągnąć? – spytała Snow.
Heisen wzruszył ramionami.
– Szczęśliwy traf. Wyrwała się stamtąd i przypadkiem wpadła na mnie.
Opowiedział, co wiedział o ucieczce.
– To bardzo ciekawe…
Kobieta wstała. Była wysoka i niemożliwie, eterycznie szczupła: widmo w bieli… Ciasno otulała się płaszczem. Dwa długie, bezcielesne palce wysunęły się spod jego fałd, by dotknąć czoła Rebel. Były twarde i suche jak pergamin, a Rebel zadrżała od ich dotyku.
– Z jakiego rodzaju umysłem mamy tu do czynienia?
I Snow umilkła.
– Rzuć okiem na jej specyfikację… – Heisen wyjął z kieszeni płaszcza tablet i wywołał holograficzny, wielokrotnie rozgałęziony diagram wetware’u. W powietrzu zawisła poskręcana zielona sfera, podobna trochę do burzanu albo do dalekiego kulistego drzewa… Właściwie to wyglądała dokładnie tak jak rodzinny dysonowski świat Rebel, i ten obraz nią wstrząsnął.
– Zgoda, to tylko zgrubne odwzorowanie – mówił rozgorączkowany nagle Heisen. – Ale spójrz… Widzisz, gdzie roztraja się n-gałąź? Mamy bardzo silne…
Zielona sfera jaśniała w powietrzu niczym wizja Graala, i w umyśle Rebel błysnął ten rozświetlony moment, kiedy jej persona wypełniła czaszkę, a ona sama sięgnęła po szklankę i wylała ją na programator. Strumień wody roziskrzył się w powietrzu, nadzorująca techniczka odwróciła się ze zgrozą, z paniką w oczach i otwartymi ustami, a Rebel odchyliła głowę, czując, jak w krtani rodzi się serdeczny, głośny śmiech. Przyjemnie było poczuć się żywą, poczuć myśli rozgrzewające umysł jak promienie słońca, wiedzieć, co ma do zrobienia. Wtedy jednak, gdy woda chlusnęła do obudowy opłatka, a techniczka wrzasnęła: „Co ty…?!”, Rebel uświadomiła sobie, że przewody programatora wciąż są podpięte do jej kory mózgowej. Opłatek zaskwierczał, rozszedł się smród palonego plastiku. Przypadkowe impulsy przebiegły po kablach, odpychając w bok jej rękę, kiedy wyszarpnęła przewody o ułamek sekundy za późno, a wszechświat pobielał i zapadł w nicość…
Wspomnienie zostało przerwane i Rebel zadrżała. Gdzie była? W szpitalu? Znów ją schwytali? Heisen i Snow ciągle rozmawiali: wysoka, szczupła kobieta obojętnie patrzyła z góry na niskiego, rozgorączkowanego mężczyznę… i w końcu Rebel przypomniała sobie, kim są. Żadne nie zauważyło nawet, że przez chwilę się wyłączyła – epizod musiał być bardzo krótki.
– I biorę za nią punkty – powiedział Heisen. – Słyszysz, Snow? Żądam punktów.
– Może to za duża sprawa jak na nas? – Snow przez chwilę naradzała się sama ze sobą. – No dobrze, spróbujemy. – Zwróciła się do Rebel. – Pozwól, że przedstawię ci pewną hipotetyczną sytuację. Wyobraź sobie, że kontaktuje się z tobą niewielka firma, która robi podróbki komercyjnych person. Przypuśćmy, że oferuje ci… – lekko przechyliła głowę – …trzy punkty za pomoc w wykonaniu czystej rejestracji. W efekcie stracisz wartość dla Deutsche Nakasone. Nie ma wartości, nie ma zainteresowania… Zostawią cię w spokoju. Pamiętając przy tym, że bez tego dealu wytropią cię i wykasują z twojego własnego mózgu… Co byś na to powiedziała?
Wspomnieniowy epizod pozostawił nieprzyjemny posmak w umyśle Rebel. A może to wydarzenia całego dnia zaczynały na nią działać? Trudno było się skupić.
– Nie rozumiem. – Pokręciła głową. – Podróbki?
– No więc powiedzmy, że obecnym bestsellerem jest… – Snow słuchała przez moment – …młody człowiek o nieprawdopodobnym imieniu Angelus. Jest… wrażliwy, romantyczny, nieśmiały… Tryby reklamy się kręcą i nagle każdy czternastolatek w Klastrze chce być wrażliwy, romantyczny i nieśmiały. Pojawia się ogromny popyt na taką personę. Bierzemy więc wczesną kopię, wprowadzamy dość zmian, żeby uniknąć procesu, i zrzucamy sto tysięcy opłatków na szary rynek. Te persony nie są ściśle Angelusem, ale są wrażliwe, romantyczne i nieśmiałe. I tanie. Wielcy gracze zbierają wielkie zyski, a my wleczemy się obok i zbieramy okruchy.
– Tylko że tym razem – wtrącił Heisen – będziemy na rynku pierwsi i skorzystamy z ich reklamy za darmo. Będą musieli ścigać się z naszymi opłatkami, a nie reagują tak szybko jak my. Możemy ściągać topowe zyski przez dobry tydzień, zanim…
Rebel poczuła ciarki na samą myśl o stu tysiącach obcych dzielących z nią myśli, twarz, duszę… doświadczających jej najbardziej skrywanych uczuć, najgłębszych emocji. Wyobraziła ich sobie jako białawe larwy wijące się w ślepych rojach, biologiczne maszyny bez woli ani indywidualności.
– Nie – oświadczyła. – Zapomnijcie. Nie będę handlować swoim umysłem.
– Niech to szlag, przecież nie masz żadnej… – Heisen przyskoczył i wyciągnął rękę.
Rebel poderwała się, złapała równowagę, zacisnęła pięść. Nigdy nie ćwiczyła techniki walk w wysokiej grawitacji, ale mięśnie nowego ciała dobrze się zintegrowały ze sobą i nie wątpiła, że potrafi powalić Heisena na miejscu. Najpierw rozwali mu nos, potem…
– Dość!
Ramię Snow wystrzeliło spod płaszcza (błysk trupiobladej skóry naciągniętej ciasno na kości, małe czarne sutki na płaskich piersiach) i stworzyła zaporę między nimi. Ręka była długa, anorektyczna, pokryta srebrzystym filigranem egzoszkieletowych wzmacniaczy mięśni. Gdyby je uruchomiła, mogłaby przebić pięścią żużlową ścianę albo bez wysiłku połamać kości.
– Jak dotąd – rzekła – mówiłam hipotetycznie. Żadne oferty nie padły.
Niemrugające oczy wpatrywały się w Rebel, jakby była tajemnicą, którą mogą przeniknąć samą siłą woli.
– Ona może być pułapką, Jerzy – dodała, nie odwracając głowy. – Pomyślałeś o tym?
Heisen skrzywił się.
– Nie, przecież… Ale to niemożliwe, prawda? – Podbiegł i wbił palec w pływający diagram wetware’u. – Popatrz tylko! To rozszczepienie w r-odnodze! – Uspokoił się trochę. – Nie, czegoś takiego nie da się podrobić. Musi być w porządku.
Jednak na czoło wystąpiły mu świeże krople potu, a spojrzenie stało się czujne.
Snow wsunęła rękę pod płaszcz. Wzruszeniem ramion usunęła diagram.
– Co bardziej istotne, jakoś trudno mi uwierzyć, że personatorka nagle odkrywa szczęście i sens w nowej osobowości. To bajka. – Odpłynęła na swój dywanik modlitewny, pełna gracji jak gejsza. – Obawiam się, dziecko, że w tej chwili nie jesteś jeszcze gotowa, by dobić targu. Choć naprawdę bardzo bym chciała się dowiedzieć, co się dzieje w tym twoim intrygującym umyśle. – U jej boku Heisen trząsł się cały jak pies myśliwski na smyczy. Snow pokręciła głową. – Dowiedzieliśmy się wszystkiego, co możliwe, nie parząc sobie przy tym palców.
W ciszy, jaka zapadła, jeden z ukrytych głośników Snow zaczął szeptać Rebel do ucha, głosem równocześnie podobnym i niepodobnym do głosu Snow.
– Zbiry z Deutsche Nakasone będą tu za minutę. – Laser błysnął hologramami na jedną z jej siatkówek: zawiła mapa najbliższych ulic i galerii. Dwa migoczące punkty sunęły w stronę gabinetu Snow. – Jerzego trzeba będzie poświęcić, ale jeśli zaraz po wyjściu skręcisz w lewo i pobiegniesz jak szalona, powinnaś wyjść z tego cało. – Mapa zgasła. – Ruszaj, dokądkolwiek zechcesz. Będziemy wiedzieć, czy udało ci się uciec. A kiedy będziesz gotowa do interesów, ktoś z nas się z tobą skontaktuje.
Sama Snow milczała. Stała smukła i samotna niczym madonna.
W końcu odezwała się głośno:
– Drzwi są za tobą.
Rebel odwróciła się i wybiegła.
Na zewnątrz pędziła ślepo po gorących i dusznych korytarzach centrum. Skręcała przypadkowo w zatłoczone galerie i puste zaułki, aż z trudem łapała oddech, pot pokrył jej skórę, a strach wezbrał i ją pochłonął.
2
Dwór króla Jonamona
Nieokreślony czas później Rebel trafiła na grupkę portów danych pośrodku wykafelkowanego dziedzińca. Nie miała pojęcia, gdzie jest – sądząc po ciążeniu, gdzieś w środkowym mieście.
Tropikalne ptaki śmigały między zatłoczonymi butikami. Tafla wodospadu spływała do płytkiej sadzawki. Na jej brzegu handlarz sprzedawał miedziane monety, żeby wrzucać je do wody.
Bez świadomego polecenia ciało samo przedryfowało do portu. Brzęczało jej w głowie, która wydawała się lekka, jakby należała do kogoś innego. Z ogromnego dystansu patrzyła, jak jej palce dwa razy dotykają ekranu, wskazując łączność w czasie rzeczywistym. Potem wybrały kod dostępu i zastanowiła się, do kogo może należeć.
Na monitorze pojawiła się męska twarz. Unosiła się w czerni, bez żadnego wizualnego tła. Pod wymalowaną konstelacją pięciu złotych gwiazd brwi uniosły się w zdumieniu.
– Sporo czasu minęło…
Rebel słuchała z jakąś bezosobową fascynacją, jak ostry, gorączkowy głos z jej własnych ust zaczyna mówić:
– Muszę się ukryć. Muszę się wczołgać pod swoją twarz i wciągnąć ją za sobą, muszę uciec. – Jej twarz zaczęła płakać. – Nie mam pieniędzy i nikomu nie mogę zaufać. Pomóż mi.
Twarz obcego zmieniła się, zaskoczona i zdumiona.
– Wielkie nieba, w co ty się wplątałaś, Eucra…
– Nie używaj mojego imienia!
Osłupienie… A potem znów szybka zmiana wyrazu i uśmiech.
– Jasne, Słonko. Wiesz, moja zmiana właśnie się zaczęła, ale może i tak powinnaś do mnie dołączyć. Robię teraz w próżni, zeskrobuję kwiaty, nikt nie będzie cię szukał na skale. Trafisz do Giełdy Pracy, używając publicznego transportu?
Rebel nie śledziła tej rozmowy. Jej głowa przytaknęła.
– Dobrze. Jak będziesz na miejscu, idź do bramy Składu i Konserwacji. Powiedz, że chcesz pracować jako drapacz. Zawsze brakuje im ludzi, więc cię wezmą. Powołaj się na mnie, to przydzielą cię do właściwej ekipy. Robota jest na akord, więc nie będą marudzić, czy odrobiłaś pełną zmianę. Uprzedzę, żeby dali sprzęt próżniowy i obciążyli moje konto. Wszystko jasne? Poradzisz sobie?
Jej ciało odetchnęło głęboko.
– Tak – zapewnił jej głos.
***
Kiedy Rebel wynurzyła się na powierzchnię, skrobała próżniowe kwiaty z powierzchni Erosa.
Była to praca nudna i nieprzyjemna. Jaśniejące niebieskie płatki były zaskakująco nieuchwytne. Szyba hełmu depolaryzowała błyski, zmieniając jaskrawe kwiaty w pole czarnych gwiazd. Rebel musiała sięgać w ciemność, by je znaleźć. Ich łodygi były cienkie jak druty, ale mocniejsze. Co gorsza, grawitacja była tak niska, że nieostrożny ruch mógł ją odepchnąć na kilka metrów. Unosiła się więc nad powierzchnią, utrzymując się w górze dotknięciami palców i stóp, i wsuwała nożyce pod kolejne kwiaty. Mięśnie bolały ją od napięcia i zmęczenia.
Wnętrze próżniowego skafandra śmierdziało, a wypełniony ledwie w połowie worek wlókł się za nią niczym odwłok królowej pszczół. Hełm brzęczał od głosów, kiedy ludzie z zespołu paplali przez interkom.
– …słowo daję, że nie bujam. – Męski głos zaciągał lekko. – Byłem najbardziej eleganckim stworzeniem na dwóch nogach. Do persony dorzucają pakiet etykiety, łapiecie? No i wiem, jakim widelcem mam dłubać w nosie i w ogóle. Nie tylko byłem taki elegancki publicznie, ale elegancki nawet po seksie.
– Tak? To może powinnam cię wypróbować – odezwał się rozbawiony żeński głos.
– Tamara, skarbie, najjedyniejszą rzeczą mniej prawdopodobną od seksu z tobą jest to, że się do niego przyznam. – Wybuchy śmiechu. – Ale namów któregoś z twoich męskich kumpli, żeby spróbował tego programu. Poważnie.
– Pieprzysz – wtrącił inny kobiecy głos. – Któryś z męskich kumpli Tamary zrobi się elegancki, to od razu…
Wyłączyła interkom. Coś przemieniało się wewnątrz niej i nie wiedziała, kim właściwie jest, Eucrasią czy Rebel, Rebel czy Eucrasią.
– Puszczaj – syknęła wściekle i znowu stała się sobą: Rebel.
Ale poczucie tej drugiej jaźni pozostało jeszcze, unosząc się nad nią. Przygarbiona, ignorowała je, jak najlepiej potrafiła, zeskrobując kwiaty ze skały.
Praca uspokajała. Palce poruszały się jakby kierowane własną wolą: regularnym, wydajnym rytmem ścinały kwiaty i wpychały je do siatkowej torby. Przed nią po horyzont rozpościerały się ich nieskończone maty, każdy kwiat wielkości ludzkiej głowy, ale tak delikatny, że rozsypywał się w nicość od dotknięcia palca rękawicy.
Świadomość Innej pozostała jednak, aż całe plecy świerzbiały ją od wzroku wyobrażonych oczu; co chwilę oglądała się przez ramię. Ale nikogo nie było – tylko pas nagiej skały, a w oddali parę niskich budynków i kilka działek frachtowych. Działki były po prostu kawałkami terenu, gdzie skałę wyrównano na płasko, by wykorzystywać ją dla składowania towarów. Niektóre były puste, na innych pomarańczowe, zielone i żółte skrzynie stały w stosach wysokich jak wieżowce. Maszyny z delikatnymi chwytakami niczym komary wspinały się na nie, dodając jedne i zdejmując drugie. Poniżej próżniowcy ściągali kolejne skrzynie z poduszek magnetycznych albo ładowali do wind, a potem odstępowali, kiedy ładunek wylatywał w górę i dalej.
Po co w ogóle się tu kręcisz? – pomyślała gniewnie Rebel. Miała ochotę się rozpłakać, ale stanowczo powstrzymała ten odruch – w skafandrze próżniowym łzy mogły doprowadzić człowieka do szału. Nie ustąpię ci miejsca. Teraz to jest mój umysł.
Jakiś śmieć delikatnie uderzył o powierzchnię niedaleko niej, odbił się i spłynął w dół. Pomarańczowy, czerwony i migoczący – zmięty fragment opakowania czegoś skonsumowanego na bliskiej orbicie. Rebel wyciągnęła rękę, spróbowała zebrać zbyt wiele kwiatów równocześnie i poczuła przez rękawicę lekki wstrząs, kiedy się zwarły.
– Szlag…
Odrzuciła je i usiadła. Miejski kanister wynurzał się ponad jasnym od kwiatów horyzontem. Chaotyczne grupki świateł habitatów jaśniały na okiennej ścianie, malutkie i jaskrawe niczym wewnętrzne gwiazdy. I do Rebel dotarło nagle, że znajduje się na tej obcej planecie, którą widziała ze szpitala. Na Erosie.
Była na asteroidzie Eros, w centrum Klastra Erosa.
I nagle duch Eucrasii rozpłynął się bez śladu, zniknął jak bańka w próżni.
Rebel przywiązała swoją torbę do skalnego występu, zaciągnęła mocno i przewróciła się na plecy. Pozwoliła, by światło oblewało ją i przepływało.
Wpatrywała się w Klaster i na nowo ogarnęło ją poczucie jednocześnie znajomości i zachwytu. Na tle gwiazd rozpościerała się sztuczna galaktyka wirujących pierścieni, fabryk o zmiennej grawitacji, geodezyjnych miast, sieci magazynowych, żużlowych cylindrów, sfer rolniczych… nieskończona liczba struktur, pomalowanych w kilometrowe supergrafiki i jaśniejących jak małe słońca. W kierunku przeciwobrotowym, za tylną granicą Klastra, szum świetlny zalewał macierze rafineryjnych zwierciadeł.
Od strony gwiazd autonomiczne żaglowce świetlne halsowały i dryfowały, dostarczając na wpół przerobione rudy. Bliżej pomiędzy liniami sterujących hologramów przemykały stada pojazdów wewnętrznych i próżniowców w skafandrach. Całe to piękno, cała złożoność na moment odebrały jej oddech. Miała ochotę wybuchnąć śmiechem albo się rozpłakać.
I nagle…
– Pilnuj się, Słonko!
Dłoń w rękawicy klepnęła jej hełm i włączyła interkom. Rebel poderwała się na nogi i przekoziołkowała, ale mężczyzna w kwiecistym skafandrze ściągnął ją z powrotem.
Na skafandrze powtarzał się też motyw pięcioramiennych żółtych gwiazd ułożonych w układ Krzyża Północy. W złotej szybie hełmu widziała własne odbicie razem ze zniekształconym obrazem twarzy mężczyzny, odbitym w jej własnej szybie.
Tamten wystawił kciuk w górę.
– Koniec zmiany. Pora skakać do domu.
***
Mężczyzna oddalił się powolnymi, śmiesznymi niskograwitacyjnymi skokami, a Rebel popłynęła za nim. Był wysoki, tyczkowaty, miał wąskie biodra i małe pośladki.
Ze wszystkich stron skakali członkowie grupy roboczej, zmierzając do podniszczonej windy. Jeden po drugim wsuwali torby urobku w pole, patrzyli, jak odpływają w górę, a potem podążali za nimi. Ich skafandry robocze były ozdobione opalizującymi planetarnymi pejzażami, chmurami i tęczami, imitacjami Mondrianów, Pollocków czy van Goghów. Rebel spojrzała na własny: srebrzysty i gładki.
– Teraz ty, Słonko. Wsuń to na linkę.
Mężczyzna podał jej kawał żelaza z otworem pośrodku. Rebel przewlekła linkę i pchnęła torbę przed siebie. Ta zniknęła.
– Słuchaj – powiedziała. – Musimy porozmawiać.
– Tak, ale nie tutaj.
Dotknął jej karku i przesunął ją do windy.
Pole szarpnęło. Asteroida w szokującym tempie zmalała w dole. Znów widziała ją całą, tak jak z New High Kamden: dziwacznie przekrzywiona wrzecionowata planeta z kontynentami płonącymi metalicznym błękitem i atramentowymi morzami. Te morza były obszarami oczyszczonymi z kwiatów.
Porwał ją system przekierowujący i asteroida odpłynęła gwałtownie, a geodezyjna Giełda Pracy eksplodowała jej w twarz. Rebel wryła się w poduszkę magnetyczną, zwolniła, zatrzymała się i została delikatnie przepchnięta do śluzy.
***
W hali roiło się od robotników. Rebel przepłynęła obok ludzi z następnych zmian, którzy dopinali skafandry i wychodzili.
Ci z kończących się zmian śmiali się i plotkowali, odkładając hełmy i chowając skafandry. Rebel podążyła za tęczowym skafandrem, który należał do jej zespołu, i przejechała liną magnetyczną do bramy Składu i Konserwacji. Płatniczka z dużym biustem siedziała tam w nożnych pierścieniach, z maszyną wypłat na kolanach.
– No dalej – burknęła.
Rebel pośpiesznie zdjęła rękawicę i wsunęła dłoń do maszyny. Ta odczytała jej odciski, wyliczyła masę zeskrobanych kwiatów i wysunęła wąską srebrną bransoletkę. Rebel dziwnie się czuła, mając ją na ręku. Odpłynęła stamtąd, ale straciła z oczu tęczowy skafander. Nie miała pojęcia, dokąd powinna teraz pójść.
Nagle ktoś zderzył się z nią lekko i szturchnął w stronę liny magnetycznej.
– Spotkamy się po tamtej stronie, Słonko! – zawołał, kiedy wystrzeliła przez wrota.
Ten sam mężczyzna… Na końcu liny o mało nie przepuściła drążka, bo wyciągała szyję, na próżno próbując zobaczyć jego twarz.
Za tęgą kobietą trafiła do szatni. Naśladując jej ruchy, zwinęła skafander, razem z przepaską łonową wcisnęła do wnętrza hełmu, dołożyła tani zestaw opasek ręcznych i nożnych, jaki dostała, wychodząc do pracy, a potem wszystko to wrzuciła do luku pralni. Sama przeskoczyła pod prysznice.
Umyła się namydlonym ręcznikiem, spłukała wilgotnym i wróciła do szatni.
Szatnia była pięciokątną rurą z szafkami na wszystkich ścianach. Rebel płynęła między roześmianymi, paplającymi kobietami i nie mogła sobie przypomnieć, która szafka jest jej.
Ale wspomnienie było tam, choć niedostępne. Jej ciało wiedziało, co robić. Pozwoliła mu więc podążyć tam, gdzie miało ochotę, i trafiła do szafki, która otworzyła się na jej dotyk. Wewnątrz znalazła swoje ubranie i odzież roboczą, świeżo oczyszczone.
Zaczepiła nogę o pierścień stopowy, wciągnęła przepaskę łonową i opaski transportowe. Potem wsunęła się w pierścienie kolanowe i rozłożyła lusterko. Z odbicia spojrzała na nią ta sama niepokojąco obca twarz z perkatym nosem. Dookoła kobiety przebierały się i przeprogramowywały, malując twarze, by odpowiadały nowym personom. Pomieszczenie było pełne marilyn i pollyann, z kilkoma tylko zeldami, a nawet suzy vacuum. Jakaś xaviera, widząc jej niezdecydowanie, oderwała się od malowania warg na sromowy róż i podała jej opłatek.
– Trzymaj, kochana. Otwórz się i spróbuj.
Rebel zaczerwieniła się, a kobieta wybuchnęła śmiechem. Rebel porwała swoje rzeczy i uciekła, z twarzą tak nagą jak w dniu, kiedy się narodziła.
***
Na zewnątrz jakiś mężczyzna chwycił ją za łokieć, a ona bez namysłu wymierzyła mu cios w żołądek. Złożył się wpół pod płaszczem i odpłynął tyłem, z wyrazem absolutnego zdumienia na twarzy.
Rebel zobaczyła wtedy gwiazdy wymalowane na jego czole i pojęła, że to był ten obcy, do którego dzwoniła.
Zakłopotana wyciągnęła rękę, by mu pomóc, ale on zdążył już chwycić drążek i przyglądał jej się czujnie i niechętnie.
– Bardzo przepraszam – powiedziała Rebel. – Nie chciałam cię uderzyć. W ogóle niepotrzebnie do ciebie dzwoniłam. Może po prostu uściśniemy sobie ręce i pójdziemy każde swoją drogą?
Obcy przyglądał jej się nieruchomo.
– Nie jesteś już Eucrasią, prawda?
Spojrzała mu w oczy – były zielone.
– Nie.
Na moment jego twarz przybrała chmurny wyraz, jakby w tym czasie sam ze sobą dyskutował. Potem znów się rozjaśniła.
– Wiesz co? – powiedział. – Mieszkam na dworze króla Jonamona, Zbiornik Czternasty. To chyba najlepsze miejsce, gdzie możesz trafić, jeśli się przed kimś ukrywasz. Parę szałasów jest pustych. Chodź ze mną, a jakoś cię tam ułożę do pierwszego tygodniowego czynszu.
– Dlaczego miałbyś robić dla mnie coś takiego? – zdziwiła się Rebel. – A w ogóle to kim ty jesteś?
– Jestem… dawnym znajomym. Kolegą z pracy. – Stuknął się palcem za uchem i Rebel dostrzegła tam niewielki krążek obtartej skóry. – My, personatorzy, musimy trzymać się razem, nie?
– Ja… – Rebel wycofała się między fałdy swojego płaszcza. – Wiesz, przepraszam. Tylko że ostatnio różni ludzie bardzo się interesują moją sprawą. Nie prosiłam o to. Nie chcę tego.
– W porządku… – Wzruszył ramionami i odwrócił się.
Jakaś desperacja wezbrała gwałtownie z wnętrza Rebel.
– Czekaj! – krzyknęła.
Mężczyzna obejrzał się.
Ostrożna mina… Zaczerwieniła się, bo nie miała pojęcia, dlaczego zawołała.
– Może byłam zbyt pochopna – powiedziała, by ukryć zakłopotanie.
Kolejna natychmiastowa zmiana wyrazu twarzy i mężczyzna roześmiał się serdecznie.
– Załamujesz mnie, Słonko.
– Nie nazywaj mnie tak.
– No dobrze. W takim razie Eucrasio.
Własna twarz wydała się jej nagle twarda i zimna.
– Mam na imię Rebel – oznajmiła. – Rebel Elizabeth Mudlark.
– Wyeth.
Krzywy uśmieszek i wzruszenie ramion wyraźnie mówiły, że to całe jego imię.
***
Polecieli busikiem promu w stronę zbiornikowych miasteczek, ściśnięci kolanami i udami z dwudziestką innych, niemal zbyt ciasno, by oddychać. Pojazd zawiózł ich w cień kanistra Londongradu, gdzie unosiła się kiść pięćdziesięcioletnich zbiorników powietrza. Były to ogromne konstrukcje, każda dość duża, by zmieścić pod ciśnieniem atmosferę całego miejskiego kanistra, z dobudowaną później śluzą i systemem dokowania. Delikatne ślady rdzy otaczały zamki w miejscach, gdzie metal muskał szept wycieku tlenu.
– Rany, ależ tu gorąco – burczała Rebel. – Powinnam raczej polecieć solo w skafandrze.
– Co takiego? – spytał Wyeth. I wyjaśnił, kiedy powtórzyła: – Zbiorniki nie mają poduszek magnetycznych. Mówimy raczej o solidnych slumsach.
Pilot busika uderzył o dok.
– Zbiornik Czternasty! – zawołał.
Wysypali się jakoś na zewnątrz.
Światło było słabe przy śluzie i mętne poza nią. Popłynęli zatłoczonym korytarzem, przez rozpadające się szałasy, będące zaledwie rurowymi szkieletami ze ścianami z blachy falistej. W powietrzu unosił się odór gnijących odpadków, zwietrzałego wina i ludzkiego potu, ze słodką nutą kapryfolium. Dzieci biegały z krzykiem, słychać było nieustający gwar głosów. Pszczoły brzęczały, latając po splątanych ścieżkach między porastającymi wszystko ukwieconymi pnączami. Zielony sznur prowadził wzdłuż korytarza i pociągnęli się po nim; od czasu do czasu szarpali mocniej, by wyminąć nadchodzącego z przeciwka. Po chwili przeciął go sznur pomarańczowy, więc podążyli za nim w głąb zbiornika.
Raverka zjechała po linie i ludzie ustępowali przed nią. Wyeth złapał Rebel i odciągnął ją z drogi, aż głośno zderzyli się z blaszaną ścianą… Po chwili kobieta zniknęła i znowu ruszyli wzdłuż liny.
Od czasu do czasu zza jakichś drzwi wylewało się światło, niekiedy sznur lamp otaczał grono nieoficjalnych sklepików i barów, miejsc, gdzie ludzie oferowali alkohol albo inne rzeczy ze swoich domów. Pnącza wszędzie były grube i zielone, z gęstymi kępami biofluorescencyjnych kwiatów. Zdarzały się sektory, gdzie te kwiaty były jedynym oświetleniem.
– To okropne – stwierdziła Rebel.
Wyeth rozejrzał się, jakby próbował wykryć tę skazę, jaką dostrzegła w jego świecie.
– W jakim sensie?
– To jakby parodia mojego rodzinnego świata. Znaczy widzę, że opanowaliście techniki biologiczne, więc nie ma żadnego usprawiedliwienia dla takiej nędzy. U nas miasta są…
– Są jakie? – zapytał Wyeth.
Jednak brutalna prawda był taka, że nie pamiętała. Niczego. Usiłowała przypomnieć sobie nazwę swojego miasta, twarze przyjaciół, dzieciństwo, życie, jakie prowadziła, ale nic nie powracało. Cała jej przeszłość przypominała impresjonistyczne plamy, jasne kolory i emocje, ale żadnych szczegółów.
– Nie wiem – przyznała.
– Prawdę mówiąc, Słonko, twoje odpowiedzi mówią mniej więcej tyle co twoje milczenie. – Wyeth dotknął jej ramienia. – Jesteśmy na miejscu.
Chwycił linę, by zahamować, przekręcił się i odepchnął w szczelinę między szałasami. Rebel podążyła za nim.
Przez okno jakiejś rudery wyjrzał na wąskie przejście chudy jak szkielet starzec.
– Cześć, Jonamon. Jak twoje nerki? – zapytał Wyeth. Wciągnął roześmianą twarz. – Mam dla ciebie nową lokatorkę.
– No cześć. – Skóra starca była biała jak brzuch ryby, na łysej czaszce miał czerwone plamy. – Czynsz do jutra… – Zauważył Rebel i podejrzliwie ściągnął wargi. – Jesteś z tych religijnych typów, dziewczyno?
Rebel pokręciła głową.
– Więc gdzie twoje malowanie? – Dźgnął kościstym palcem w obtarte kółko za uchem Rebel. – Naznaczyłeś ją swoim piętnem. Nie wpuszczam takich szumowin na swój dwór. Prowadzę go na czysto: żadnych pijaków, dziwek, zaćpanych i żadnego reprogramowania. Nie obchodzi mnie, jak to usprawiedliwiasz, Bóg nie toleruje…
– Moment, zaraz! Nikt tu nikogo nie reprogramuje! – przerwał mu Wyeth. – I czego się mnie czepiasz? Pani stoi przed tobą, sam możesz jej zapytać.
– Niech mnie diabli, jeśli nie zapytam!
Starzec wypłynął przez okno, przeganiając ich na dziedziniec. Potem złapał za krawędź swojej rudery.
– Niech to! Zapomniałem książki!
I rzucił się przez okno z powrotem.
Dziedziniec był tylko sporą otwartą przestrzenią, otoczoną przez kilkanaście szałasów. Trzy liny przecinały plac, przywiązane do sterczących kawałków rur. Tu i tam ludzie trzymali się ich i rozmawiali albo zajmowali jakimiś pracami. Młody człowiek siedział wklinowany w otwór drzwiowy i grał na gitarze.
– Przepraszam za to – powiedział Wyeth. – Stary Jonamon jest potwornie wścibski, bardziej nawet niż większość gospodarzy. Siedemdziesiąt lat temu był poszukiwaczem minerałów, jednym z ostatnich. I według niego daje mu to prawo, żeby zamęczać cię przesłuchaniami. Jeśli nie masz ochoty z nim gadać, mogę go spławić na dzień czy dwa. Będzie dość czasu, żeby znaleźć ci jakieś miejsce w pobliżu.
– Właściwie… – Rebel w zamyśleniu gryzła paznokieć kciuka; teraz wypluła to, co oderwała zębami. – Chyba chcę o tym porozmawiać. O tych wszystkich dziwnych rzeczach, które mi się przytrafiły. Nie miałam okazji, żeby to sobie uporządkować. I sądzę, że jestem ci winna jakieś wyjaśnienie. – Zmarszczyła czoło. – Tylko może lepiej nie. Bo wiesz, szukają mnie pewni ludzie. Jeśli wiadomość się rozejdzie…
Wyeth błysnął zębami w szerokim jak u żaby uśmiechu.
– W zbiornikowym mieście nie ma tajemnic. Ale nie ma też faktów. Opowiesz Jonamonowi swoją historię i po dziesięciu minutach cały dwór będzie ją znał. W ciągu godziny będzie ją znał każdy w promieniu pięciu dworów, ale zapamiętają ją nie całkiem poprawnie. Połowa ludzi w zbiornikach przed czymś ucieka. Twoja opowieść zleje się z ich opowieściami: tu jakiś szczegół, tam nazwisko, zwrot akcji jeszcze skądinąd. Do jutra twoją historię poznają wszystkie zbiorniki, ale zmutowaną tak, że sama byś jej nie poznała. Nikomu się nie uda prześledzić tych historii do źródła, czyli ciebie. Będzie ich zbyt wiele i wszystkie nic niewarte.
– No więc…
Jonamon spłynął na dziedziniec – chude stare ptaszysko w wystrzępionym płaszczu. Pchał przed sobą księgę. Była szeroka na trzy dłonie i gruba na pięść, z jedną okładką czerwoną, a drugą czarną.
Otworzył ją od czarnej strony.
– Pan nasz Jezus wzgardził programowaniem. „I naraz cała trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i zginęła w falach”. To z Mateusza.
Wyeth wyglądał, jakby z trudem hamował śmiech.
– Jonamonie, już trzeci raz w tym tygodniu cytujesz mi fragment o gadareńskich świniach.
– Krishna też nie lubi demonów – burknął starzec.
Odwrócił księgę czerwoną okładką do góry i podsunął ją Rebel.
– Przysięgnij na Gitę, że nie byłaś reprogramowana. To mi wystarczy.
– Może najpierw opowiem ci swoją historię – zaproponowała. – A potem przysięgnę, że jest prawdziwa. W ten sposób będziesz wiedział, co przysięgam.
Przesunęła się bardziej w stronę centrum i ze skrzyżowanymi nogami usiadła w powietrzu, trzymając linę jedną stopą. Potem ułożyła płaszcz w fałdy bajarza (dziwiąc się w duchu własnej zręczności), tak że jedna pierś i ramię były okryte, druga pierś i ramię wolne. Widząc ją w tej pozie, ludzie wychodzili ze swoich ruder albo przesuwali się po linach, by lepiej słyszeć.
Zaczęła.
– Byłam martwa, ale nie powiedzieli mi tego. Leżałam w szpitalnym łóżku, sparaliżowana, nie mogąc niczego sobie przypomnieć. A oni nie chcieli powiedzieć dlaczego. Wiedziałam tylko, że coś jest nie tak, ale nikt nie odpowiadał na moje pytania…
***
Kiedy skończyła, Jonamon odebrał od niej przysięgę na swoją książkę. I pokręcił głową.
– Niech mnie diabli, jeśli to nie bije wszystkiego, co dotąd słyszałem.
– Mmmm…
Twarz zatopionego w myślach Wyetha wydawała się ponura i nieruchoma, całkiem pozbawiona humoru, niemal brutalna. Nagle uniósł głowę i zmierzył słuchających gniewnym spojrzeniem.
– Na co się tak gapicie? Przedstawienie skończone. Idźcie sobie!
Rozeszli się.
Rebel zadrżała. Sprawiał teraz wrażenie całkiem innego człowieka – zbira pełnego podejrzeń, z potencjałem przemocy.
Jonamon położył dłoń na jej kolanie.
– Uważaj na siebie, panienko. Deutsche Nakasone to paskudna banda i zrobią z tobą, co zechcą. Nic ich nie obchodzi.
Odsunęła się od niego.
– Jak każdy gesellschaft, staruszku – stwierdził Wyeth. – To nieodłączny element struktury korporacji.
– Tak myślisz? Pozwól, że coś wam pokażę.
Odpłynął do swojego szałasu i po chwili wrócił z owiniętym w płótno pakietem.
– Może teraz jestem tylko zwykłym staruszkiem z niedostatkiem wapnia. – Zaczął powoli odwijać płótno. – Teraz utknąłem w tym miejscu i kości połamią mi się jak patyczki, jeśli znów trafię na pełną grawitację. Ale nie zawsze tak było. Kiedyś miałem swoją własną korporację. Do diabła, kiedyś wręcz byłem swoją własną korporacją.
Czepiający się lin zbliżyli się znowu, by posłuchać. Jeden z nich, szczupły młody człowiek z malowaniem niegrzecznego chłopca, pochwycił spojrzenie Rebel i uśmiechnął się do niej. Słodki młodziak… Zaśmiał się, a Jonamon popatrzył na niego surowo.
– Śmiej się, ile chcesz, w tamtych czasach pojedyncze osoby mogły tworzyć korporacje. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie to było uczucie, kiedy człowiek miał dla siebie całą prawną korporacyjną ochronę. To jakby być taką niewielką grubą szychą… – Westchnął. – Byłem jedną z ostatnich skasowanych przez Ustawę o Reformie Korporacji. Byłem górnikiem, może ten tutaj Wyeth wspominał ci o tym. Poszukiwaczem. Kiedy pojawiła się Ustawa, miałem prawa do kilkuset naprawdę cennych skał, wtedy wartych fortunę, a teraz nawet więcej. Ale przyszły reformy i musiałem wszystko sprzedać. Prowadziłem negocjacje z kilkoma koncernami, aż w końcu podpisałem wstępny list intencyjny z Deutsche Nakasone.
Pokazał im odwinięty pakiet. Było to oficjalne holograficzne zdjęcie szeregu korporacyjnych funkcjonariuszy z powagą patrzących w obiektyw. Jonamon stał pośrodku – młody człowiek z ostrym podbródkiem i wyrazem chciwości na twarzy.
– Zrobili tę fotografię na dzień przed wejściem Ustawy w życie. Zaraz potem pani prezes i ja przeszliśmy do jej prywatnego gabinetu, by ustalić kilka ostatnich szczegółów i podpisać umowę. W życiu nie widzieliście kogoś tak miłego i uprzejmego. Mam ochotę na drinka? Owszem, nie odmówię. Mam ochotę ją zerżnąć? Do diabła, milutka była. Potem spytała, czy chciałbym wypróbować nowy program, jaki opracowali. Przedstawiła to zachęcająco, więc powiedziałem: „Jasne”. Oni wtedy wchodzili w wetware, całkiem niedawno kupili serię patentów, kiedy wywalił się Blaupunkt. W każdym razie pani prezes zakłada mi na głowę opaskę induktora i włącza draństwo. Juaaa… To była jazda, mówię wam. Jeszcze dzisiaj się rumienię, kiedy sobie przypomnę. Wyobraź sobie, że cały seks, cała rozkosz wali w ciebie raz za razem, tak intensywna, że ledwie możesz wytrzymać, i chcesz to przerwać, tylko że… jeszcze nie całkiem. Jeszcze trochę dłużej, zanim stanie się nie do zniesienia. Możesz to sobie wyobrazić? Gówno, wcale nie możesz.
– I co się stało? – spytała Rebel.
– Stało się tyle, że ktoś to wyłączył. O rany, ależ się czułem okropnie, tak jakby głodny, obolały i spragniony równocześnie. W głowie mi dudniło i musiałem stracić połowę wody w organizmie. Pani prezes już dawno się ubrała i wyszła. Zostało tylko paru korporacyjnych ochroniarzy, którzy patrzyli na mnie ponuro. „Co się dzieje?” – zapytałem. A oni powiedzieli, że Ustawa o Reformie właśnie zaczęła obowiązywać, więc już mnie nie potrzebują… Potem wywalili mnie stamtąd i już nigdy w życiu nie wróciłem do tego gabinetu, to pewne.
Westchnął.
– Rozumiesz, co zrobili, prawda? Trzymali mnie przeprogramowanego, dopóki nie weszła Ustawa, i wtedy formalnie nie miałem już praw do tych skał. A że podpisałem ten list intencyjny, wszystko teraz przeszło na własność Deutsche Nakasone. Nic mi nie zapłacili. Poszedłem do prawników, ale powiedzieli, że wszystko jest legalne. A raczej że aby wykazać, że jest nielegalne, sam musiałbym być korporacją, a już nią nie byłem.
Milczał przez dłuższą chwilę.
– No cóż, wydaje mi się teraz, że tak chyba było lepiej. Młody człowiek myśli gonadami. Starzec widzi sprawy bardziej duchowo. Pojednałem się z Bogiem i teraz czerpię pociechę z Biblii Gita.
Rebel ziewnęła.
– Chyba pora się położyć – uznał Wyeth.
Wskazał jej pusty szałas. Było tam dość miejsca, żeby dwoje ludzi mogło usiąść i rozmawiać albo żeby jedna osoba mogła się wyciągnąć i przespać. Przy drzwiach sterczał kawał drutu, żeby mogła zawiesić hełm, i cztery pętle sznurów hamaka, żeby w nich spać. Nic więcej.
– Lepiej otwórz swój rebreather – poradził Wyeth. Spojrzała, nie rozumiejąc. – No, z twojego hełmu. W tym kącie dworu wentylacja jest słaba i gazy wydechowe mogę się gromadzić, kiedy zaśniesz. Trzymaj w zębach ustnik, to nie zbudzisz się z ciężkim bólem głowy.
– Jasne – rzuciła i odepchnęła się.
W szałasie nie było okna, więc kiedy zasłoniła wejście płaszczem, we wnętrzu zapanowała ciemność. Wcisnęła rzeczy do hełmu i wsunęła się do sznurów hamaka. Zawieszona, wsunęła rebreather między zęby. Oddech rozbrzmiewał w czaszce, głośny i powolny.
Zewnętrzne odgłosy docierały do niej przytłumione, ale bezustanne. Muzyka i jakaś daleka kłótnia mieszały się ze sobą. Tkwiąc głęboko w tym ludzkim ulu, Rebel czuła się boleśnie samotna i odizolowana. Gdzieś z oddali dobiegało głuche klang-klang, klang-klang – ktoś stukał w rurę, by przekazać coś sąsiadowi. Słyszała (choć nie pamiętała kiedy i gdzie), że konstelacje dworów wewnątrz zbiorników zestawiono bez ładu i składu, dopasowując rury do tych już istniejących i tworząc plątaninę bez żadnego planu ani ogólnej struktury. Tylko dzięki brakowi ciążenia wszystko się nie zapadało. Niekiedy jednak naprężenia codziennego życia – ludzie uderzający o swoje szałasy, odpychający się od nich, ciągnący liny przywiązane do ram – mogły spowodować przesunięcia całej grupy konstrukcji dworów. Moment obrotowy powoli zbijał szałasy razem i zgniatał je we wrzasku giętego metalu. Potem ocaleni przeszukiwali szczątki, by na nowo zabudować otwartą w ten sposób przestrzeń.
Rebel była tak zmęczona, że nie mogła zasnąć. Zawieszona w powietrzu, niespokojna i nerwowa, czuła się tak samotnie, tak okropnie, że miała ochotę umrzeć. Obracała się i kręciła w linkach hamaka, ale w żadnej pozycji nie było jej wygodnie. Czuła się zagubiona jak dziecko pierwszy raz oddalające się od domu, odcięta od wszelkich zabezpieczeń i otoczona przez wrogie siły, przed którymi nie miała żadnej obrony.
W końcu nie mogła już dłużej wytrzymać. Wciągnęła ubranie i przemknęła przez dziedziniec do chaty Wyetha. Porozmawia z nią – tego była pewna. Po zręcznym przechwycie jednej z lin przekoziołkowała i zatrzymała się przed jego drzwiami. Były przesłonięte płaszczem. Już miała zapukać w ścianę, kiedy z wnętrza usłyszała głos.
Ktoś u niego był? Trochę zakłopotana podpłynęła bliżej i zaczęła słuchać.
– To kłopoty – mamrotał Wyeth. – Deutsche Nakasone bardzo chce ją dostać i oberwie każdy, kto im stanie na drodze… Więc istnieje ryzyko. Ona może być dla nas bardzo pomocna… O której „onej” właściwie mówisz, Eucrasii czy Rebel? Trzymajmy się aktualnego lokatora, to najprostsza metoda. Ktokolwiek będzie na wierzchu… Nie miałbym nic przeciw temu, żeby być u niej na wierzchu… Bądź poważny! Chodzi o to, że jeśli się jakoś z nią dogadamy, ryzykujemy wszystko, co dotąd udało nam się zbudować. To hazard. Wszystko albo nic.
Przez chwilę trwała cisza, po czym Wyeth podjął znowu.
– Ryzykujemy wszystko? No świetnie po prostu. Ryzykujemy tę nędzną budę w slumsach, jakieś niedorobione plany i naszą perfekcyjną niewidzialność. Tyle. Jaki jest sens powtarzania, że stajemy przeciwko Ziemi, skoro siedzimy bezczynnie, kiedy trafia się dobra okazja? Uważam, że albo powinniśmy wystąpić, albo od razu zostawić całą tę sprawę, bo nic z tego nie wyjdzie. Jakieś argumenty?
Głos ucichł i Rebel odsunęła się od drzwi.
Mówi o mnie, pomyślała. I zwariował. Albo zwariował, albo jest czymś, o czym nie mam pojęcia, a to pewnie jeszcze gorzej.
Słowo wypłynęło w jej umyśle – słowo z przeszłości Eucrasii.
Tetrad. To taki jakby nowy umysł… Ale nic więcej nie pamiętała.
Zadrżała. Miała wielką ochotę odwrócić się i odpłynąć do swojego szałasu.
Nie, uznała. Nie będę tchórzem.
Zagrzechotała boczną ścianą szałasu Wyetha, a w sekundę później on sam wystawił głowę.
– Słyszałam, jak o mnie mówisz – oznajmiła.
Wyeth zdjął płaszcz i narzucił na siebie. Rebel przez moment widziała jego nagie ciało i zaczerwieniła się.
– Jak wiele zrozumiałaś z tego, co mówiłem? – zapytał.
Bezradnie potrząsnęła głową.
– Znowu robisz tę minę…
Wyeth wydawał się zdziwiony. Potem się uśmiechnął i szorstki wyraz twarzy zniknął natychmiast i bez śladu.
– Próbowaliśmy podjąć decyzję. Jesteś dla mnie swego rodzaju dylematem, Słonko.
– Tak zrozumiałam.
– Wiesz, tylko częściowo doszedłem do zgody, co teraz należy robić. Może oboje się z tym prześpimy. Omówimy tę sprawę, kiedy odpoczniemy. Zgoda?
– Zgoda – odparła Rebel po chwili namysłu.
Z powrotem u siebie bardzo długo leżała na granicy snu i jawy, snując myśli rozległe i puste. W sąsiednim dworze wybuchła walka na noże – dwóch młodych ludzi z programami niegrzecznego chłopca przeklinało, wrzeszczało na siebie i pokrzykiwało, walcząc o lepszą pozycję. Niedaleko młoda para zabierała się do siebie ciężko i gorąco, oddzielona od niej tylko ścianą nocnych kwiatów grubości wyciągniętego ramienia. Dziecko zapłakało i matka uciszyła je szybko.
Całkiem blisko rzekotka zarechotała, przyzywając partnerkę.
Jeśli podpłynąć bardzo blisko, żelazne rury i blachy ścian miały wyraźny odór. Znikał, kiedy się odsuwała, ale z bliska był silny. Ten zapach nie przypominał żadnego innego. Na pewno trzyma się mieszkańców slumsów, myślała Rebel. Nieważne, jak daleko odejdą od swoich zbiorników, taki zapach zostanie z nimi przez resztę życia.
3
Czoło nalotu
Ktoś, przechodząc, kopnął w jej ścianę i Rebel się zbudziła.
Senna, ubrała się i wypłynęła.
Z niekiedy aż trzech restauracji na dworze tylko jedna, oznaczona jako Jama Myrtle, miała otwarte okno. Rebel zastukała, wzywając obsługę; jakaś jaszczurka odbiegła i schowała się w gąszczu. W mroku pojawiła się uśmiechnięta twarz Myrtle. Rebel ziewnęła i przebudziła się trochę bardziej.
– Chcę kupić coś do zjedzenia.
– Jaki posiłek?
– Śniadanie.
Myrtle schyliła się i przeszukała zapasy.
– Mam mango. Mogę je pociąć z sosem indyjskim. Jest trochę ryżu z przyprawami, niezbyt starego. I piwo.
Potargowały się o cenę, po czym Rebel zajęła miejsce przy linie, a Myrtle zajęła się szykowaniem śniadania.
– Hej – odezwała się. – Mój facet opowiadał, jak kiedyś miałaś swoją korporację i w ogóle. Chciałam tylko powiedzieć, że mi przykro.
– Nie ma sprawy…
Na dwór wpadło stadko roześmianych, rozwrzeszczanych nagich dzieciaków i przez moment cała przestrzeń była ich pełna. Po chwili któreś wypatrzyło szczelinę między szałasami i skoczyło do niej. Reszta podążyła za nim i zniknęły błyskawicznie, szybkie jak ławica rybek.
Rebel jadła powoli. W końcu zlizała z kciuka resztę sosu i oddała Myrtle pustą belhavenowską rurę.
– Wiesz, to trochę krępujące, ale gdzie znajdę…?
– Pomarańczowa lina w dół włókien do niebieskiej, niebieska w górę do czerwonej, a tą dociągniesz do skorupy. – Myrtle zaśmiała się. – Dalej już nos cię poprowadzi.
***
Publiczne toalety były porośnięte masą nocnych kwiatów. Liście kołysały się i szeleściły w podmuchach z kominów powietrznych, jednak pod kwiatowym aromatem unosił się cięższy zapach ludzkich odchodów i gazów organicznych. Rebel podpłynęła do drzwi damskiej toalety i usiadła na wspólnej ławie. Było tu dość chłodno; powietrze spływające do otworów wystarczało, by utrzymać ją na miejscu. Opierając łokcie o drążki poręczowe, oglądała graffiti. Były tam typowe namazane przyjaciel ziemi czy też nowe umysły/wolne umysły, wypisane jednym pismem indywidualność nie istnieje, a pod nim nabazgrane innym mów za siebie. Jedynym interesujących hasłem było: nawet twoje gówno należy do bogaczy.
To miało sens. Biorąc pod uwagę, że praktycznie nic ze zjadanej tu żywności nie pochodziło ze zbiornika, toalety trzeba było opróżniać, żeby mieszkańcy zbiorników dosłownie nie potopili się we własnych odchodach. Nocne kwiaty pomagały zachować świeżość powietrza, ale ktoś musiał uzupełniać tlen, który uchodził niewielkimi podmuchami za każdym razem, kiedy śluzy otwierały się i zamykały. Nawet przy tak drastycznie uproszczonej ekologii ktoś musiał jej doglądać.
Prawdę mówiąc, cały Klaster stanowił wybitnie nieszczelny system i wszystkimi porami wypuszczał powietrze i odpadki. Według Rebel to, ile codziennie wylatywało w próżnię tlenu i pary wodnej, masy reakcyjnej i konsumenckich śmieci, stanowiło kryminalną rozrzutność. Każda próba uszczelnienia systemu zasługiwała na uznanie.
Z drugiej strony trochę upokarzające było, że miasta w zbiornikach są utrzymywane przez ludzi, którzy uważają je za wytwórnie nawozu.
Wychodziła z toalety, kiedy znajomy głos zawołał ją od strony kiści komercyjnych portów danych tuż obok.
Wyeth, z hełmem na ramieniu, pomachał jej i odepchnął się, by podlecieć.
– Właśnie wychodzę do pracy – oznajmił. – Ale sklonowałem dla ciebie swoją aktówkę.
Podał jej coś, co wyglądało jak płytka przydymionego szkła wielkości dłoni, w dotyku przypominająca bursztyn, ale chłodna. W głębi tańczyły kolorowe światełka. Rebel dotknęła jednego z nich i wszystkie się zmieniły.
Płytka dobrze leżała jej w dłoni. Trzymając ją, lepiej się czuła.
– Uruchamiasz ją…
– Wiem, jak to działa. – Przebiegła szybką rekursję i w powietrzu nad płytką pojawiły się schematy… Była to jedyna jej umiejętność warta posiadania, a ona… Ale to była myśl Eucrasii i Rebel szybko ją stłumiła.
– Co takiego jest tam dla mnie?
– Twoja historia.
Spojrzała na niego.
– Wykonałem szybki rajd na Deutsche Nakasone i wyszukałem nieutajnione dane na temat Rebel Elizabeth Mudlark. – Dotknął płytki i przy prawej krawędzi ustawiły się dwa rzędy żółtych światełek. – Jak widzisz, nie ma tego wiele. Z grubsza edytowana biografia zestawiona w celach reklamowych. Tak sądzę. Pomyślałem, że cię zainteresuje.
– Owszem. – Mocno chwyciła aktówkę i przycisnęła ją do brzucha. – Ale czy nie doprowadzi ich to do tego zbiornika? Czy nie będą sprawdzać tego rodzaju zapytań?
– Nie wiem, w jaki sposób – odparł Wyeth. – Sandoz Lasernet bardzo pilnuje optymalizacji sprzętu. Linie sieci szkieletowej bez przerwy się przełączają. Przez te piętnaście sekund, jakie trwało moje połączenie, było pewnie przeroutowane przez połowę miast w Klastrze. Prześledzenie tego byłoby jak próba wytropienia piórka w burzy metanowej. Potrzebowaliby programu z pełną świadomością i mnóstwem mocy.