Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Pełna mrocznych sekretów opowieść ze świata wierzeń pradawnych Słowian
W burzową noc na świat przychodzi niewidoma dziewczynka, której matka umiera przy porodzie. Dziecko wychowuje rodzeństwo dorastające pod ciężką ręką ciągle pijanego ojca. Kiedy ten sprzedaje najstarszą córkę Wszeborę żercy na służbę bogini Mokosz, drogi braci i sióstr rozchodzą się. Przeznaczenie jednak sprawi, że rodzeństwo znów połączy siły, by ocalić Wszeborę, choć każdemu z nich po piętach depcze Śmiercicha.
Leszygród. Kuszące pięknym śpiewem topielice, dziewicze kapłanki Matki Mokosz, opasły żerca liczący tylko srebrne monety, plemię dzielnych wojowniczek z Szepczącego Lasu oraz rudowłosa skazana na stos za czary – tak wiele barwnych postaci, ale nie wiadomo, komu z nich można ufać, a kogo trzeba się wystrzegać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Copyright © by Elwira Dresler-Janik
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Dagmara Michalak
Korekta
Lidia Ryś
Eliza Orman
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-68135-45-9
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Nić życia, utkana przez rodzanice w dniu narodzin,
wije się i kręci, aby wyznaczyć ścieżkę losu.
I
TOMIŁA
Niebo rozdarł głośny grzmot, a za chwilę blask pioruna oświetlił gęsty las i jasne światło wdarło się w korony powykręcanych brzóz. Wiatr, zanurzając się w listowiu, łapczywie chwytał za konary i szarpał nimi raz na prawo, raz na lewo, jakby chciał wyrwać drzewa z korzeniami. Jasność spływała w dół, wnikała w szorstką korę i drążyła głębokie tunele, aby zajrzeć w długie korytarze korników. Silny podmuch potrząsał zaciekle gałęziami, zrywał pojedyncze liście i podrywał je w powietrze, a następnie zabierał w daleką drogę i gnał wzdłuż wzburzonej rzeki. Ciężkie, ołowiane chmury leniwie sunęły i mrucząc głośno, ocierały się o siebie, przez co wprawiały ziemię w drżenie. Natomiast strugi deszczu spływały i tworzyły głębokie kałuże, wypełnione lepkim błotem.
Połyskliwe smugi pioruna rozszarpywały czerń nocy i malowały tajemniczą mapę, na której tle majaczyło domostwo. Liczne krople wdzierały się do środka starej chatki przez podgniłą strzechę, a krzyk nasycony bólem przenikał na zewnątrz, aby pognać samotnie w mrok. Błądząc po omacku, wił się między wystającymi korzeniami, głaskał nasączony wodą mech i owijał się wokół smukłych topoli. Rozochocony zabawą muskał szarą korę i trącał wysokie źdźbła trawy, które wprawione w ruch drżały. W końcu dotarł do dwóch sylwetek, które majaczyły w strugach deszczu. Otulone powłóczystymi płaszczami, wysunęły się z głębi lasu i skulone brodziły w kałużach, aby przemknąć przez nieosłonięte podwórze. Powstrzymywane silnymi podmuchami, walczyły o każdy kolejny krok, zmuszone do wyrywania stóp z błotnistej mazi. Wreszcie dotarły pod dach i z ulgą strąciły wodę z ubrań.
Drzwi rozwarły się raptownie z głośnym skrzypnięciem i silny powiew wiatru wdarł się do środka. Na obficie zmoczonym progu rozlały się duże kałuże wody i spłynęły po sosnowych deskach podłogi. Na widok przybyłych ludzi zza pieca buchającego ciepłem od płonącego drewna wychyliły się nieśmiało przelęknione dwie dziewczynki. Otarły zapłakane twarzyczki i wtuliły się w przemoczone ubranie wysokiego młodzieńca.
Bolemir pochylił się nad nimi, a zimne krople spłynęły z jasnych włosów wprost na główki sióstr. Następnie popłynęły po szczupłych policzkach i zmieszały się ze słonymi łzami. Młodzieniec, czule głaszcząc, szeptał zapewnienia, że wraz z końcem burzy o świcie wzejdzie słońce i osuszy mokrą ziemię. Dziewczynki, uspokojone jego opanowanym głosem, dojrzały z tyłu pogarbioną kobiecinę, która zdjęła przemoczoną pelerynę i ukazała twarz, wcześniej skrytą w cieniu kaptura. Zimny dreszcz przeszedł po plecach dziewczynek na widok pomarszczonego i suchego oblicza okolonego długimi pasmami siwych włosów.
Starucha, wsparta na sękatym kosturze, w dłoni ściskała mały tobołek wypełniony ziołami i różnymi specyfikami. Bacznym spojrzeniem omiotła kuchnię i z niezadowoleniem pokręciła nosem, gdy spostrzegła, że szafki są pozamykane. Tyle razy powtarzała, że ten ważny rytuał otwierał granicę między tym, co ludzkie a magiczne i pomagał bezpiecznie przyjść dziecku na świat, a rodzącej przynosi ulgę, zapewnia łatwy poród.
– Na co jeszcze czekacie?! – zawołała gniewnie i zaczęła wydawać polecenia Bolemirowi: – Otwórz kufry, uchyl drzwi szafy oraz wystaw szuflady. Prędko! A dziewczynkom nie zapomnij rozpleść warkoczy!
Chłopak skrzywił się i syknął ze złości na samego siebie. Jak mógł zapomnieć o tak ważnych czynnościach? Przecież był na tyle duży, iż pamiętał przygotowywania do narodzin młodszego rodzeństwa. Wiedział, że liczyło się rozwiązywanie wszystkich supłów, aby pomóc przyjść na świat dziecku. Słyszał, że rodząca lub dziewczęta w domu powinny mieć rozpuszczone włosy, aby noworodek nie urodził się z pępowiną okręconą wokół szyi. Bez słowa zabrał się za wykonywanie poleceń kobiety, gdyż czasu było coraz mniej. Kiedy otwierał skrzypiące drzwiczki szafki, krzyk rodzącej obiegł izbę, a siostry schowały się w kąt.
– Czemu nie reagujesz?! – Bolemir złapał staruchę za rękę i hardo zerknął na pomarszczoną twarz kobiety, ale pod chłodnym spojrzeniem kobiety jego głos złagodniał i zdołał już tylko wyszeptać: – Proszę, pomóż matce.
– Idź do sióstr – nakazała ostrym tonem, kiedy dostrzegła strach w oczach chłopaka.
Starucha nie była obojętna na cierpienie rodzącej, wyraźnie słyszała jej krzyki, lecz nie mogła jeszcze do niej pójść. Izba była nieprzygotowana, zbyt wiele złych duchów krążyło wokół chaty w tę burzową noc i wystarczyła chwila, aby jakiś demon zakradł się do środka. Naprędce zawiesiła w oknach wiązki z ziela macierzanki, żeby odstraszyć zły urok i zadbać o przychylność Matki Mokosz, opiekunki kobiet oraz dzieci. Następnie wzniosła krótką modlitwę do bogini, gdyż taka musiała wystarczyć w tym pośpiechu.
– Starucho! Ratuj matkę! – Przerażony Bolemir wpadł do kuchni wraz z bratem.
Rozdzierający krzyk dogonił grzmot i błysk pioruna wcisnął się przez szpary między zamkniętymi okiennicami, które łomotały złowrogo na wietrze. Starucha, nie zważając na szalejącą burzę, odepchnęła młodzieńców na bok i przedarła się do obskurnej izdebki, skrytej za zasłonką z poplamionego materiału. W półmroku dojrzała wychudzoną kobietę. Rodząca wiła się na posłaniu umoszczonym świeżą słomą, która wystawała spod lnianego prześcieradła. Jej pociągła, blada niczym płótno twarz pokryta była błyszczącą warstwą potu. Czarne włosy opadały w nieładzie na ramiona i przyklejały się do wilgotnego karku. Niegdyś biała koszula teraz była postrzępiona na brzegach i lekko pożółkła, a w wielu miejscach nosiła ślady starannego cerowania. Tomiła, bo tak było jej na imię, leżała skulona pod wełnianym kocem w kratę i ciężko oddychając, wyczekiwała z lękiem na kolejny bolesny skurcz. Duże, podkrążone, wręcz sine od wysiłku oczy błagalnie wpatrywały się w staruszkę. Nim zdołała wydusić ledwie słyszalne słowa przez spierzchnięte wargi, silny ból przeszył jej łono. Rozdarł je na kawałeczki. Ciepła krew spłynęła i oblepiła uda, a w odpowiedzi na głośny jęk dało się słyszeć cichy szloch przerażonych dziewczynek.
Starucha nakazała zagotować wody, a sama wyjęła z kieszeni fartucha ostry nóż i umieściła go pod łóżkiem, aby moc metalu przyspieszyła poród. Następnie przystąpiła do rodzącej. Pomacała brzuch przez cienką koszulę kościstymi, wykręconymi od reumatyzmu palcami i wyczuła główkę dziecka tuż pod żebrami. Zrobiła kwaśną miną i zaczęła mamrotać pod nosem, gdy stwierdziła, że niemowlę jest źle ułożone, a czasu zbyt mało, żeby zdołała obrócić płód. Wsadziła dłoń między nogi kobiety i pokręciła głową z niezadowoleniem. Było pełne rozwarcie i dobrze wiedziała, że kobieta zaraz zacznie przeć.
– Dziecko pcha się na świat – dodała, a strach zajrzał w bursztynowe oczy Tomiły. – Czemu tak późno po mnie posłaliście? – zwróciła się do najstarszego młodzieńca, chwyciła go mocno za ramię i odciągnęła na bok, aby rodząca nie słyszała ich głosów.
Bolemir dobrze pamiętał, jak matka przed trzema laty omal nie podzieliła losu nowo narodzonego syna i nie zmarła. Starucha już wtedy ostrzegała przed kolejnym porodem.
– Głupiec z twego ojca – syczała zielarka – skoro nie potrafi zapanować nad sobą. Ostrzegałam, że siódme dziecko ją zabije. – Słowa zawirowały w powietrzu i niczym lodowate ostrze przeszyły serce młodzieńca.
Przerażony chłopak mimowolnie zerknął na siostrzyczki, które tuliły się do siebie w kącie. „Przecież to jeszcze dzieci – pomyślał. – Wszebora niedawno skończyła dziesiątą wiosnę, młodsza o trzy lata Nawoja nieraz jeszcze wzywa mamę przez sen, a za dnia nie odstępuje jej na krok. Jak sobie poradzą? A my? – pomyślał o sobie i młodszym bracie. – Nosa nie wystawialiśmy poza Leszygród, a Zaginiony Świat jest tak duży”. Zląkł się własnych myśli. Przełknął ciężko gulę, która utkwiła w gardle.
– Błagam! – Złapał dłoń kobieciny i poczuł pod palcami pomarszczoną oraz cienką jak pergamin skórę. – Zrób wszystko, co w twej mocy, aby matkę wyrwać z objęć Śmiercichy, a obiecuję, że otrzymasz należną zapłatę.
– Tak jak ostatnio? – żachnęła się, gdy przywołała we wspomnieniach noc sprzed trzech wiosen. Spędziła wtedy wiele godzin przy rodzącej, żeby uratować jej życie, i nawet miedziaka nie otrzymała w podzięce. Pijany Wyszomir, gdy wrócił do domu, nie przejął się losem ostatniego dziecka, któremu bogowie poskąpili łaski życia, a rodzanice uwiły tak krótką nić, że nawet nie starczyła do wschodu słońca. Stwierdził, że skoro syn zmarł, nie ma potrzeby płacić, gdyż ona nie zna się na swoim fachu.
– Teraz tak nie będzie – obiecywał gorączkowo chłopak, lecz kobiecina zmarszczyła nos, machnęła tylko ręką i podeszła do leżącej na posłaniu Tomiły.
Westchnęła ciężko, w końcu przed wielu laty jako młoda wdowa po śmierci męża i syna została Staruchą i jej powinnością było pomagać ludziom w chorobie oraz cierpieniu. Złożyła uroczystą przysięgę przed Matką Mokosz w świątyni, biorąc na świadka wszystkowidzącego Świętowita, który czuwał nad mieszkańcami Leszygrodu. Obiecywała też Welesowi, panu podziemia, że będzie opiekować się żywymi do czasu, aż on sam nie przyjdzie po ich dusze i nie zabierze do Navii. Choć nie zaprzeczała, że zapłata znacznie potrafiła umilić życie, gdy mogła kupić jedzenie i najeść się do syta.
Na widok cierpienia Tomiły zapomniała o chytrym Wyszomirze i podsunęła jej pod usta małą fiolkę z gęstym płynem w odcieniu mleka.
– Uśmierzy ból – przekonywała rodzącą, która niechętnie wzięła wywar makowy i lekko się skrzywiła, gdy gorycz szybko rozpełzła się na języku.
Zaraz też silny skurcz dał o sobie znać i małe nóżki wysunęły się z łona.
– Matko! – Przywołany krzykiem Tomiły przybiegł młodszy o trzy wiosny od Bolemira chłopiec i z lękiem wymalowanym na pożółkłej twarzy stanął nieruchomo. Kosmyki mokrych włosów opadły mu na czoło i przysłoniły szeroko rozwarte oczy o barwie bursztynu, gdy kropelki łez spłynęły po piegowatych policzkach.
– Zabierz go stąd! – syknęła Starucha, a Bolemir posłusznie wypchnął Drogmira za zasłonkę. – I nie stój tak bezczynnie nad moją głową! – krzyknęła na najstarszego syna Tomiły i nakazała mu przyprowadzić ojca.
Zimny podmuch wiatru wdarł się do izby i wprawił w ruch starą zasłonkę, a towarzysząca mu nieprzyjemna wilgoć przeniknęła przez zgrzebną suknię staruszki i wywołała dreszcze na plecach. Drzwi z łoskotem zatrzasnęły się za młodzieńcem, który z ulgą wybiegł w strugi deszczu i zanurzył się w mrok. Popędził wzdłuż rwącego nurtu rzeki wprost do wsi.
W otoczeniu kilku chat stała karczma, z której przez zamknięte drzwi wydostawały się na zewnątrz głośne krzyki pijanych mężczyzn. Nietrudno było odnaleźć Wyszomira, gdyż każdy wieczór spędzał przy kuflu miodu i grze w kości, w której przegrywał ciężko zarobione monety.
– Po coś tu przyszedł?! – krzyknął na widok sylwetki syna skrytej pod wełnianą peleryną, ociekającą zimną wodą. – To nie miejsce dla takich chłopaczków jak ty! Jeszcze od maminego cycka się nie oderwałeś! – Zerknął na mężczyzn, którzy mu wtórowali w głośnym śmiechu. Zadowolony z siebie, rozparł się wygodnie na krześle i sięgnął po rozsypane na stole kości.
– Tato, wróć ze mną – przemówił nieśmiało Bolemir i starając się opanować drżenie głosu, przełknął z trudem ciężkie słowa, które dotarły do jego uszu.
Ojciec nigdy nie pogodził się ze stratą pierworodnego i nie był w stanie kochać żadnego z innych dzieci. Duże ilości wypitego alkoholu, którego nie umiał sobie odmówić, sprawiały, że budziła się w nim złość. W takich chwilach nie szczędził dzieciom oraz żonie przykrych słów.
– Matka rodzi – wyszeptał chłopak i widząc, że twarz ojca poczerwieniała, odsunął się spoza zasięgu jego ręki.
– To będzie co świętować, Wyszomirze! – zawołał jeden z towarzyszy i wzniósł kubek miodu. Nie poczekał, aż reszta uczyni to samo, tylko wychylił jego zawartość do dna.
– To po mnie wołasz? – żachnął się ojciec i pospiesznie dodał: – Staruchę sprowadźcie, jak matka nie daje rady sama urodzić. Utrapienie z tą babą! – Uderzył dłonią o udo poirytowany i nie patrząc na syna, zgarnął ze stołu kości. Potrząsnął nimi w dłoniach, następnie wyrzucił na blat i skrzywił się niewyraźnie. Szczęście mu nie sprzyjało dzisiejszego wieczoru. Przegrał już trzy srebrne monety, a kolejne dwie, co postawił, zapewne trafią do kieszeni tłustego karczmarza, który już zacierał dłonie z zadowolenia na tak dużą wygraną.
– Ojcze! – Chłopak nie ustępował. – Zielarka ma obawy, że mama może umrzeć.
Mężczyzna zerknął na syna i otrzeźwiał w jednej chwili. Błękitne oczy ukryte pod gęstymi brwiami pociemniały. Strach przed utratą żony pojawił się w źrenicach i odbił się na szarej twarzy.
– Panowie wybaczą. – Wstał gwałtownie, rzucił kości na stół i wyszedł na zewnątrz.
Przenikliwe zimno czekało tylko na okazję, gdyż od razu rzuciło się na rozgrzane ciało. Wyszomir zadrżał od przenikającej wilgoci, która szarpnęła za skórę. Szczelnie zaciągnął poły płaszcza, żeby ochronić się przed chłodem, i burcząc pod nosem, zawołał:
– Módl się do bogów, żebyś dobrze ocenił sytuację wraz ze Staruchą. Przez was zrezygnowałem z szansy na dużą wygraną! Jeśli się pomyliłeś, to wygarbuję ci tak skórę, że zapamiętasz na długo! – wykrzyczał niezadowolony, nim wskoczył na wóz i strzelił z bata, aby pognać konia.
Chłopak, kuląc się przed siarczystym deszczem, wzdrygnął się na te słowa i mocniej owinął się w przemoczony płaszcz z wełny. Przez resztę drogi Wyszomir już nie odezwał się ani słowem do Bolemira, który zmrużył oczy przed kroplami deszczu i naciągnął głębiej kaptur na głowę. Posłuchał słów ojca, i zaczął modlić się do bogini Mokosz, ale nie ze strachu przed jego gniewem. Prosił o łaskę zdrowia dla maleństwa oraz matki, która piętnaście wiosen temu jego samego urodziła. Był drugim dzieckiem Tomiły. Starszy brat zmarł krótko przed jego narodzinami. Miał zaledwie trzy wiosny, gdy pochwyciła go choroba. Bezlitośnie trawiła jego ciało wysoką gorączką i dusiła nieprzerwanym kaszlem przez kilka nocy. W końcu Śmiercicha wyrwała chłopca podstępem z objęć płaczącej matki i zabrała do Navii.
Gdy zajechali pod chatę, ojciec zeskoczył z kozła i przekrzykując głośne grzmoty, wyrwał syna z natłoku myśli.
– Odprowadź konia do stajni i wytrzyj go do sucha, żeby nie zachorował. Nie zapomnij nałożyć derki – wydał polecenia i wszedł do chaty.
Dziwna cisza uderzyła go od progu. Rozejrzał się i usłyszał ciche kwilenie. W kilku krokach doszedł do wnęki, lecz na chwilę zawahał się, nim rozchylił zasłonkę.
– Wyszomir? – rozbrzmiał cichy głos żony, której oczy zaiskrzyły się na widok męża.
Wsparta na poduszce leżała i delikatnie głaskała malutkie zawiniątko u boku. Mężczyzna skupił wzrok na bladej twarzy żony, która błyszczała w nikłym świetle ogarka. Dopiero teraz dojrzał, że lata ciężkiej pracy oraz liczne porody odbiły się cieniem na jej młodości, a miała zaledwie trzydzieści dziewięć wiosen. Odgonił myśli, gdy dostrzegł na posłaniu córki, które spokojnie spały w nogach matki i miarowo oddychały. Kobieta z trudem wyciągnęła drżącą z wysiłku dłoń do męża i domagała się, aby podszedł bliżej.
Niepewnie zrobił krok do przodu i spojrzał spod przemoczonej grzywki.
– Pokaż dziecko – rzucił niechętnie mężczyzna przez suche gardło.
Żona zerknęła z powątpiewaniem, ale ponaglające spojrzenie męża sprawiło, że posłusznie rozchyliła zawiniątko. Blade światło padło na okrągłą buzię z zaróżowionymi policzkami i ciche westchnięcie wypłynęło z uchylonych ust. Małe rączki, zwinięte w piąstki i ułożone kurczowo pod brodą, podpierały główkę pokrytą czarnymi włoskami długimi na trzy palce.
Wyszomir nachylił się, aby przyjrzeć się dziewczynce. Dziecko wyczuło nieprzyjemny zapach oparów alkoholu i krzywiąc się, lekko zmarszczyło nosek. W tej samej chwili fałdy delikatnych powiek uniosły się w górę i ujrzał bielmo, które przysłaniało oczy. Odskoczył w tył niczym rażony piorunem. Dwie długie zmarszczki przecięły czoło mężczyzny. Twarz pobladła i wytrzeszczył oczy.
– Na bogów! – Ochrypły krzyk Wyszomira wydarł się z gardła i zbudził wszystkich domowników pogrążonych w spokojnym śnie.
Przerażona córeczka poczerwieniała na buzi i zaniosła się spazmatycznym płaczem. Jej krzyk przedostawał się do uszu i drażnił je dotkliwie. Wyszomir, przezwyciężając szok, zmusił się do wydobycia słów i niezrozumiale wybełkotał:
– Coś… coś urodziła? To… zjawa nieczysta!
– Wystraszyłeś dziecko! Uspokój się! – upomniała go ostro Starucha.
– Urodziła odmieńca! – Ledwie stał na nogach, kiwając się na boki. Czuł, jak krew napływa mu do twarzy i szumi w uszach, a zesztywniałe palce, które zacisnął z całej siły, wbijały się w skórę. Naprężone mięśnie ramion i karku uwypukliły się pod cienką koszulą.
– Urodziła dziecko, które ty spłodziłeś! Mówiłam, że koniec tych porodów, ale ty nie potrafisz się powstrzymać! Takim jak ty powinno się obcinać przyrodzenie! – Starucha ugryzła się w język, lecz było już za późno, jak zwykle zbyt wiele powiedziała. Słowa popłynęły niczym wartki potok i z siłą wlały się do uszu Wyszomira. Widząc jego narastającą wściekłość, cofnęła się wsparta o kostur.
– Jak śmiesz mnie pouczać?! – Uniósł dłoń, lecz powstrzymała go ręka syna, ułożona na ramieniu. Strącił ją natychmiast, ale nie oderwał wzroku od zielarki. – Nie twoja sprawa, co robię z żoną w łóżku! Zajmij się swoimi sprawami, kobieto! – krzyczał pełen gniewu i pluł śliną dookoła, a podbródek trząsł mu się ze złości.
Starucha stała z kamienną twarzą i wysłuchiwała licznych obelg wpatrzona w rozognione oczy Wyszomira. Dostrzegła, jak tęczówki w kolorze jasnego nieba pociemniały. W milczeniu wyciągnęła rękę po zapłatę. Mężczyzna niechętnie wyjął z sakiewki trzy miedziaki i położył na dłoni. Palce kobiety zacisnęły się i prędko schowała monety pod chustę zawiązaną na piersi. To tak na wszelki wypadek, gdyby się rozmyślił i próbował odebrać lichą zapłatę.
– Wynoś się! – wycedził przez zaciśnięte zęby i ściągnął groźnie brwi.
Staruszka zarzuciła wilgotny płaszcz na ramiona i gotowa do drogi jeszcze raz zerknęła na Tomiłę. Kobieta z trudem uniosła powieki, aby zerknąć na nowo narodzone dziecię, które przystawione do piersi, rytmicznie ją ssało. Czarne włosy wijące się wokół twarzy wyraźnie podkreślały bladość zapadniętych policzków i ostre rysy kobiety. Spojrzała na Staruchę z oddali i spróbowała wyrazić słowa wdzięczności, które w żaden sposób nie chciały przejść przez wysuszone gardło. Przeciągnęła językiem po spękanych wargach prawie sinych od utraty krwi i wyszeptała:
– Niech Mokosz błogosławi ci za twoje dobro.
Zielarka skinęła głową i zwróciła się do młodzieńców stojących niedaleko paleniska z ponurymi minami:
– Opiekujcie się matką. Krwotok był duży i jest bardzo osłabiona. Ma pić zioła ode mnie przez najbliższe trzy dni. – Podała im mały woreczek wypełniony zielem krwawnika oraz pokrzywą.
Bolemir schwycił go i ścisnął zawartość, która cicho zaszeleściła pod palcami, a przyjemny aromat wydobył się na zewnątrz i połaskotał nozdrza. Pospiesznie obiecał, że dopilnuje wszystkiego. Czuł ciężar odpowiedzialności, który spoczął na jego barkach.
– Nie wolno jej pracować. – Uniosła w górę palec ostrzegawczo i dodała: – Przynajmniej przez najbliższy tydzień ma oszczędzać siły. – Gniewnie zerknęła na Wyszomira, który wytrzymał jej spojrzenie i odprowadził ją wzrokiem do drzwi. Kobieta przystanęła na progu i odwróciła się do Bolemira: – Siostrzyczce zawiąż tasiemkę nad kołyską, aby nikt uroku na nią nie rzucił. – Wyjęła z fartucha czerwony pasek materiału i podała chłopakowi. – Nie zapomnijcie trzeciego dnia zostawić żertwę dla rodzanic, aby utkały dziecku długą i mocną nić życia.
– Szkoda ich trudu, lepiej, żeby Weles zabrał je do Navii – burknął niezadowolony mężczyzna, gdyż nie zamierzał marnować dobrego miodu lub kołacza z makiem na zbędną ofiarę dla dziecka.
– Wyszomirze! Bój się bogów! W twoim sercu już nie ma krzty uczucia! – Starucha pobladła i splunęła przez ramię, aby odczynić urok rzucony przez zgorzkniałego ojca. Każdy wiedział, że nie należy wzywać pana zmarłych do żywych.
Ledwie kobieta zniknęła w mroku nocy, silny głos zazgrzytał w ciszy.
– Do niczego się nie nadajesz! – beształ Tomiłę, nie bacząc na dzieci. – Nie dość, że nie potrafisz syna urodzić, to jeszcze z twojego łona wypełza jakiś odmieniec.
– Nie! – Stanowczo pokręciła głową, wsparta na poduszce z pierza. – To nasza córeczka. Nasza malutka Łabudka. – Otoczyła ramionami noworodka, jakby chciała go uchronić przed skradającym się w mroku złem.
Mężczyzna prychnął głośno, a po twarzy przebiegł mu grymas niezadowolenia.
– Spójrz na jej oczy skryte pod bielmem! Co sąsiedzi powiedzą, gdy ją ujrzą?
– Nie ich sprawa – szepnęła i mocniej przytuliła do piersi zawiniątko z dzieckiem.
– A ty! – Zerknął spode łba na żonę. – Niepotrzebnie wzywałaś Staruchę, tylko wyłudziła pieniądze. Siódme dziecko to powinnaś już sama urodzić. Co to za problem? Teraz będziesz się tydzień wylegiwać niczym jakaś dama!
– Jutro już wstanę – wychrypiała z trudem.
– Ojcze, uspokój się, matka musi odpocząć. – Bolemir, opanowując drżenie głosu, przezwyciężył strach i stanął w jej obronie, choć kosztowało go to wiele odwagi. Syn znał dobrze wybuchowy charakter ojca, ale tylko w ten sposób mógł skupić jego uwagę na sobie, aby zapewnić wytchnienie matce.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić w mym domu! – Twarz Wyszomira oblał żar wściekłości.
Rozległ się głośny trzask i policzek chłopaka zapłonął czerwonym rumieńcem. Jego oczy zaszkliły się i głośno przełknął ślinę. Podbródek zadrżał. Bolemir zacisnął tak mocno zęby, że słychać było ich głośne zgrzytanie.
– Będziesz milczał, póki jesteś pod moim dachem! – krzyczał rozeźlony ojciec. – Przez ciebie straciłem szansę na wygraną! Teraz ten tłusty karczmarz śmieje mi się w twarz! Wyszedłem na tchórza i pantoflarza!
Fala gniewu zakończyła się kolejnym silnym uderzeniem. Bolemir aż zachwiał się na nogach, ale zdążył przytrzymać się niedaleko stojącego krzesła, żeby nie upaść. Przyłożył odruchowo dłoń do twarzy i poczuł, jak jest rozogniona. Między palcami spłynęły łzy, gdyż nie zdołał ich powstrzymać silnym mruganiem powiek. Zmierzwione i jeszcze mokre od deszczu włosy przysłoniły błękitne oczy, gdy opuścił głowę. Upokorzony, wbił wzrok w szerokie deski podłogi i przyglądał się wąskim szparom z taką intensywnością, jakby chciał coś tam ujrzeć.
– I tak nie przyniósłbyś do domu żadnych pieniędzy! Wszystko przegrywasz! – krzyknął, nie podnosząc głowy.
– Ty smarkaczu! Nie będziesz tak do mnie mówił! – wykrzyczał ojciec i chwytając syna za ucho, szarpnął z całej siły, aby wywlec go do kuchni.
Siostrzyczki przysłuchujące się awanturze, przestraszone uciekły z płaczem w bezpieczne miejsce. Skryte za piecem, ściskały się w ramionach i błagały Matkę Mokosz, żeby uchroniła brata przed karą.
– Wyszomirze – cichy głos Tomiły przedarł się przez krzyk rozwścieczonego męża – nie rób tego – poprosiła z przerażeniem, a wierzchem dłoni otarła mokre policzki. – To była ciężka noc dla nas wszystkich – tłumaczyła. Widząc, że jej najstarsze dziecko cierpi, czuła w sercu rozrywający ból. Chciała mu pomóc, ale była zbyt słaba, aby wstać i powstrzymać mężczyznę.
– Już ja go nauczę posłuszeństwa i szacunku! – Wyszomir chwycił całą garścią za włosy Bolemira i wyprowadził go.
Wiatr zdążył zelżeć, a deszcz siąpił niemrawo. Malutkie kropelki odbijały się od tafli głębokich kałuż i połyskiwały srebrnymi drobinkami. Chłopak wzniósł głowę i dostrzegł, jak czarny aksamit nieba jaśnieje nad lasem i maluje się purpurową łuną, która rozchodziła się długimi smugami na wschodzie. Tylko tyle zdołał dojrzeć, nim drzwi stodoły zatrzasnęły się za jego plecami, a ciężki skobel opadł i udaremnił wejście komukolwiek z zewnątrz.
Konie wystraszone nagłą obecnością ludzi cicho zarżały i niespokojnie przestąpiły z nogi na nogę. Nerwowo podnosząc łby w górę, potrząsnęły długimi grzywami. Głos wściekłego Wyszomira krążył wśród snopków siana i przedostawał się do uszu zwierząt, potęgując ich niepokój.
– Dam ci taką lekcję, że zapamiętasz na długo! – wykrzyczał Wyszomir ogarnięty wściekłością i opluł się spienioną śliną, która spłynęła mu po brodzie. Podwinął rękawy od koszuli aż do łokci i zacierając ręce, zdjął zawieszony na gwoździu szeroki pas. Złożył go na pół i uderzył w otwartą dłoń. Głośny trzask wypełnił ciszę. Zawibrował między ojcem a synem, następnie zatoczył niewidzialne kręgi i zasiał lęk.
– Wiesz, jaka jest zasada? – zniżył głos, świdrując chłopaka spojrzeniem spod ściągniętych brwi.
Bolemir ciężko przełknął ślinę przez suche gardło i poczuł, jak drobne włoski jeżą mu się na karku oraz ramionach. Zbyt dobrze wiedział, co go czeka, gdyż ojciec nieraz ich karał za przewinienia, a do tego nie szczędził razów. Znał smak bólu połączonego ze łzami, które wypełniały podpuchnięte oczy. W każdej szczelinie starej stodoły skrywał się dziecięcy płacz, a między długimi źdźbłami słomy pełzały ciche prośby o litość.
– Klękaj! – Mężczyzna spojrzał na syna przez zmrużone oczy i ścisnął mocniej w ręku skórzany pas.
Nogi chłopaka zadrżały ze strachu, a mięśnie pleców napięły się do granic wytrzymałości, gdy stał bez ruchu. Wsłuchiwał się w odgłos pulsującej krwi pod skórą, która krążyła w żyłach i wypełniała dudniące serce. Żeby nie myśleć o tym, co zaraz nastąpi, zacisnął palce dłoni tak mocno, że kłykcie aż pobielały. Dostrzegł, jak twarz ojca oblewają wypieki i zrozumiał, że rodzic traci cierpliwość. Zapowiadało to tylko surowszą karę.
– Na co czekasz?!
Młodzieniec przyciągnął spod ściany drewnianą ławę i postawił ją na środku pomieszczenia. Następnie ukląkł na klepisku i pochylił się do przodu. Dłonie oparł na szerokim rancie. Pod palcami od razu wyczuł żłobienia między twardymi słojami. Dobrze znał te ślady, niektóre z nich należały do brata, pozostałe były jego dziełem. Wbijając mocno krótkie paznokcie, był pewien, że dziś zostawi kolejne.
Rozległ się świst w powietrzu i pas uderzył w wypięte pośladki. Promieniujące ciepło przeszło w ból. Skóra skryta pod cienkim materiałem spodni nie była gotowa na kolejne dotkliwe smagnięcia i silnie zapiekła. Dreszcz spłynął po krzyżu w chwili, gdy kropelki potu wystąpiły na skroniach, a grymas cierpienia przemknął po twarzy. Ciężko złapał powietrze w płuca i powiódł palcem prawej ręki po śladach na drewnie, żeby skrupulatnie je policzyć. Następnie zapisał w myślach kształt każdego z nich.
Z początku nie chciał krzyczeć, aby nie dać satysfakcji ojcu z zadawanej kary, ale kolejne razy spadały z taką siłą jeden po drugim, że ból stał się nie do zniesienia. Pojedyncze jęki same wyrwały się z gardła. Pląsały wokół, wdzierały się do uszu i drażniły zwierzęta, które podenerwowane głośno rżały. Nagle uderzenia ustały i przez ciszę przedarł się stłumiony jęk oraz płacz, który wstrząsnął Bolemirem. Ciało miał mokre i oblane zimnym potem. Obita skóra paliła niczym rozrywana na strzępy, a uda drżały, i nie mógł utrzymać się na ławie. Palce ze wbitymi w drewno paznokciami zesztywniały i nie miał siły ich rozprostować.
– Nie myśl sobie, że to koniec! – zawołał zdyszany ojciec. Ciężki oddech zaświszczał w płucach i mężczyzna łapczywie schwytał powietrze przesiąknięte wonią potu, wilgocią oraz zapachem świeżej słomy.
Zazwyczaj kończył na dwunastu lub trzynastu razach, ale nie tym razem. Opierając się o drewnianą zagrodę, zrobił sobie tylko małą przerwę, aby trochę odsapnąć. Otarł spoconą twarz w zawinięty rękaw koszuli i odgarnął sklejone włosy z czoła. Wyciągnął z kieszeni zmierzwioną chusteczkę, aby przetrzeć wilgotny kark. Mokre plamy na plecach zdążyły zaznaczyć linię kręgosłupa i zagięcia pod pachami.
Po dłuższej chwili szloch młodzieńca znacznie ucichł i zdołał usłyszeć dobiegający z zewnątrz cichy głos siostrzyczki. To Nawoja dobijała się do drzwi i błagała ojca, żeby się zlitował. Wyszomir też ją wyraźnie słyszał. Była niczym sumienie, które stłamszone przez jego zgorzkniałe serce nie miało nad nim władzy. Chcąc zagłuszyć córkę, zacisnął palce na pasie i mocno zamachnął się dłonią. Trzask grubej skóry zmieszał się z krzykiem Bolemira, gdy ojciec zaczął bić dalej.
Po dwudziestu uderzeniach chłopak osunął się ze stołka. Palce rozluźniły się i puścił rant, a kolana ugięły się pod nim.
– Połóż się porządnie! – zawołał Wyszomir i ostrzegawczo smagnął syna po udach.
Chłopak zawył. Skręcił się z bólu i pospiesznie podciągnął się z wysiłkiem. W ostatnie pięć uderzeń ojciec włożył całą siłę. Aby nie myśleć o rozszarpującym bólu, Bolemir kurczowo zacisnął palce i zaczął błądzić myślami po zielonych łąkach Leszygrodu, krainie rozciągającej się wzdłuż brzegu Czerwonej Zatoki. Widział kłusujące stado koni z rozwianymi grzywami na wietrze i kopytami zanurzonymi w zburzonych falach. W oddali wyrastały kopce kurhanów, porośnięte białym kwieciem smagliczki, którego słodki zapach wypełniał nozdrza w słoneczny dzień.
– Mam nadzieję, że zapamiętasz na długo tę lekcję. – Ochrypły głos ojca wdarł się do uszu syna i brutalnie rozgonił przyjemny obraz.
Wyszomir, kiedy skończył wymierzanie kary, podszedł do belki i starannie odwiesił na zardzewiałym gwoździu skórzany pas. Następnie pochylił się nad pełną beczką i zanurzył dłonie, aby nabrać wody. Obmył spoconą twarz i kark, rozchlapując kropelki na boki. Przyjemne zimno ochłodziło zaczerwienione z wysiłku poliki, a łyk zwilżył zaschnięte gardło. Spojrzał z pogardą na pobitego syna i przypomniał sobie własne dzieciństwo, gdy ojciec nieraz go karał. Dopóki żyła matka, to zawsze go broniła, ale po jej śmierci nie było już nikogo, kto by się za nim wstawił i złagodził ból oraz wstyd. Wyszomir nie mógł znieść tak silnego podobieństwa między sobą a Bolemirem. Nie dość, że chłopak tak bardzo go przypominał wyglądem, to odziedziczył po nim niektóre cechy charakteru. Wykazywał się uporem oraz hardością podobną do tej, gdy on sam był młody. Mężczyzna tłumaczył sobie, że dzięki twardej ręce uchroni syna przed licznymi błędami. Uciszone sumienie sprawiło, że poczuł się senny. Nie zważając, że już prawie świta i zaraz będzie trzeba wydoić krowy, podniósł skobel i podążył do domu, aby położyć się spać.
Nawoja skryta za stodołą odczekała, aż odejdzie, i niepostrzeżenie wbiegła do środka. W półmroku szybko odszukała na sianie zwiniętego w kłębek brata.
– Bolemir! – Ciężko westchnęła na jego widok i przyklękła. – Dlaczego stawiasz się ojcu? – zaszlochała i odgarnęła długie kosmyki jasnych włosów z mokrego od potu czoła.
– Siostrzyczko, daj mi pić – jęknął, zmuszając się do ledwie widocznego uśmiechu.
Z bólem serca zerknęła w zaczerwienione oraz podpuchnięte oczy brata i szybko podała kubek z wodą. Chwycił go w drżącą dłoń i łapczywie zaczął pić. Przyjemny chłód zwilżył obdarte od jęku oraz krzyku gardło. Siostra wyjęła z rękawa białą chusteczkę. Zmoczyła róg i przemyła twarz Bolemira. Starła liczne krople zimnej wody, która spłynęła kącikami ust po brodzie i przyniosła przyjemne orzeźwienie.
– Jak się czuje matka? – zapytał i spojrzał zatroskanym wzrokiem na siostrę.
– Zasnęła.
– To dobrze – przemówił łagodnie i spróbował usiąść na miękkim sianie, lecz skrzywił się z bólu.
– Nic nie jest dobrze! Myślałam, że ojciec cię nigdy nie przestanie bić! – Krzykiem wyrzuciła z siebie obawę, która zagnieździła się w sercu. Błękitne oczy pociemniały od złości i wybuchła histerycznym płaczem.
– Już nie becz. Wcale tak bardzo nie bolało. – Delikatnie starł duże łzy z jej policzków rozdygotaną dłonią.
– Twoje krzyki świadczyły o czymś innym. – Oddychając szybko, Nawoja pociągnęła nosem i szturchnęła brata mocniej, niż zamierzała.
Zachwiał się i ciężko opadł na obite plecy. Grymas bólu natychmiast wykrzywił jego bladą twarz i głośno jęknął.
– Wybacz – pisnęła ze skruchą w głosie, gdy kogut głośno zapiał, aby oznajmić nadchodzący świt.
– Krzyczałem, aby ojciec miał satysfakcję, że mnie tak bardzo boli. – Oboje roześmiali się, a łzy niczym szklane perełki zamigotały w oczach dziewczynki i spłynęły po ciemnych rzęsach na okrągłe policzki.
Drzwi stodoły rozwarły się i wydały przeciągłe skrzypienie w chwili, gdy jasne światło słońca wlało się do środka i oświetliło dwójkę dzieci siedzących na sianie.
– Matko! – zakrzyknął Bolemir i wstał z trudem. Zaraz podszedł do Tomiły i chwycił ją pod ramię.
– Synku – przemówiła słabym głosem i głaszcząc go po twarzy, spojrzała z bólem serca na syna.
Nigdy nie przyznałaby na głos, ale był jej ukochanym dzieckiem. Tak bardzo przypominał Wyszomira za młodu, którego teraz momentami się lękała. Nie miała w sobie wystarczająco siły, aby przeciwstawić się mężowi, gdy wracał pijany i krzyczał na nią oraz dzieci.
– Matko, wróć do domu, przecież musisz odpoczywać. Jesteś za słaba – nalegał, próbując ją odprawić. – Wesprzyj się na moim ramieniu, odprowadzę cię.
– Nie – zaprotestowała i chwyciła go za rękę, aby zatrzymać. – Trzeba wydoić krowy. Ojciec zmęczony zasnął i nie możemy go budzić.
– Czym niby się zmęczył?! – krzyknął, ale zaraz umilkł, gdy matka gniewnie na niego spojrzała. Przygryzł drżącą z emocji wargę i łagodniej dodał: – Nawoja to zrobi, a ty połóż się do łóżka.
– Ja się boję krów – pisnęła dziewczynka i schowała się za stóg siana.
– Już dobrze się czuję. Praca pomaga na zmęczenie. – Słaby uśmiech zakwitł na wargach Tomiły i pogłaskała czule syna po policzku. Następnie wzięła ostrożnie dwa wiadra i powłócząc nogami, poszła do obory.
Bolemir, widząc jej bladą twarz i podkrążone oczy, wątpił w usłyszane słowa.
– Pójdziesz zaraz do mamy i jej pomożesz! – zwrócił się ostrym tonem do Nawoi, a gdy napotkał niechęć ze strony siostry, zaraz dodał: – Jak tego nie zrobisz, to cię ukarzę. – Zacisnął usta w wąską kreskę, wyglądał na rozgniewanego.
– Nie zrobisz tego! – krzyknęła, ale strach przeszedł po jej ciele nieprzyjemnym dreszczem. Mina brata była poważna i szybko pojęła, że nie żartuje.
– Chcesz się przekonać? – Powoli podszedł do gwoździa, na którym ojciec wieszał pasek i sięgnął do niego rozdygotaną dłonią.
Siostra pobladła i czym prędzej wybiegła z płaczem wprost do obory. Bolemir zerknął za nią przez otwarte drzwi i odetchnął z ulgą. Na szczęście posłuchała, gdyż nie wyobrażał sobie, że mógłby ją uderzyć. Prędzej serce by mu pękło. Ojciec też nigdy nie bił dziewczynek, więc nie znały bólu, jaki odczuwali chłopcy. Wystarczył im sam strach, gdy słyszały krzyk i płacz braci. Córki za przewinienia karała matka. Często kończyło się na krzyku, ale jak już mocno narozrabiały, to stały przez pół dnia w kącie lub nie otrzymywały placka ze słodką kruszonką, lecz nigdy ich nie uderzyła. Bolemir czasami żałował, że nie urodził się dziewczynką.
Westchnął i obolały podszedł do konia. Wyjął zgrzebło i zaczął starannie szczotkować zwierzę, które z zadowoleniem stało spokojnie, wdzięczne za okazaną troskę. Nagle do jego uszu dotarł przeraźliwy krzyk. Szybko rozpoznał, że to głos Wszebory. Ruszył pędem do wyjścia, nie zważając na ból rozchodzący się w pośladkach. Stanął w progu obory i dojrzał obie siostry pochylone nad leżącą na ziemi matką. Sukienkę z jasnego lnu miała poplamioną krwią, a twarz białą niczym płótno. Z boku stał Drogmir i kiwał się na boki z przerażenia, a w ramionach ściskał zawiniątko z malutką Łabudką.
– Odsuńcie się! – Bolemir poderwał w ramiona Tomiłę i ruszył do chaty.
– Co to za krzyki? – Ojciec leniwie ziewnął, przeciągnął się na łóżku i przeczesał dłonią włosy sterczące na wszystkie strony. Zaskoczony hałasem, spojrzał zaspanym wzrokiem na dzieci.
– Mama… – zająknęła się Wszebora, lecz nic innego nie potrafiła powiedzieć.
Wyszomir wyskoczył z łóżka na widok nieprzytomnej żony i pomógł ją ułożyć na posłaniu.
– Zaparz zioła od Staruchy – nakazał Bolemir najstarszej siostrze, która posłusznie ruszyła do paleniska.
Wyszomir, ściskając wątłą dłoń Tomiły, wyszeptał jej imię, lecz odpowiedź nie nadeszła. Ponowił zawołanie trochę głośniej, ale nawet nie drgnęła. Łzy same pociekły z oczu, gdy pogłaskał szorstką od pracy ręką blady i wychudzony policzek. Ogarnięty trwogą prosił przez zaciśnięte gardło, aby nie odchodziła.
– Wyszomirze… – Niewyraźny głos zamajaczył między zebranymi i mężczyzna spojrzał na żonę. – Opiekuj się dziećmi i bądź dla nich dobry.
– Na Welesa, nie możesz się żegnać. – Kręcił nerwowo głową, jakby to miało powstrzymać Śmiercichę, która skradała się w ciemnym kącie izdebki. – Jeszcze nie teraz. – Ukradkiem otarł twarz wierzchem ręki i zdławił w gardle cichy szloch.
– Wszeboro – zawezwała najstarszą córkę – troszcz się o Łabudkę, ona potrzebuje matki. – Dziewczynka przyklękła i wcisnęła zapłakaną twarz w ramię Tomiły. – Bolemirze? – Odszukała mętnym wzrokiem młodzieńca, który stał tuż przy zasłonce. – Zaopiekuj się rodzeństwem i bądź wsparciem dla ojca.
Chłopak kiwnął tylko głową, ale już tego nie zauważyła. Wzywając Drogmira, odwróciła się w drugą stronę i dostrzegła piegowatą buzię syna. Ocierał rękawem koszuli zaczerwienione od płaczu oczy i pociągał cicho nosem.
– Pomagaj bratu w opiece nad siostrami i w pracy w gospodarstwie. – Pogłaskała go czule, zanim zwróciła się do kolejnej córki. – Nawojo – wyciągnęła dłoń do dziewczynki i spojrzała na zapłakaną buzię – jesteś starszą siostrą Łabudki, od ciebie nauczy się wszystkiego… – Głos urwał się i Tomiła zamknęła oczy. Nie starczyło jej sił, aby pożegnać się z najmłodszym dzieckiem. Opuściła rodzinę pogrążoną w smutku i udała się do Navii, do synów, którzy już na nią czekali.
Szloch oraz rozpacz wypełniły małą izdebkę. Powietrze ciężkie od łez i rozpaczy zaciskało się wokół sylwetek dzieci. Odór Śmiercichy roztoczył słodki zapach, który wnikał do nozdrzy i wywoływał mdłości.
Wyszomir zerknął ostatni raz na martwą żonę i nachylił się, aby ucałować sine usta. Ociężale podniósł się z kolan i powiódł wzrokiem po zapłakanych twarzach, po czym wybiegł, trzaskając drzwiami. Chwilę później usłyszeli rżenie konia oraz terkoczące koła powozu. Odjechał i zostawił dzieci same z nieżywą matką.
– Musimy… – Bolemir zawahał się i potarł twarz dłonią. – Musimy ją pochować – dokończył z ciężkim sercem. Rodzeństwo wtuliło się w jego ramiona i zaniosło się głośnym płaczem. – Wraz z Drogmirem wykopiemy grób, a wy – zwrócił się do dziewcząt – przygotujcie mamę. – Skinął ręką na brata i podążyli w milczeniu na tyły chaty. – Dołączy do naszych obu braci. – Stanął pod płaczącą wierzbą i spojrzał na dwa kopczyki usypane z jasnych kamieni oraz małe bukieciki kwiatków przewiązanych błękitnymi wstążeczkami.
Dziewczęta posłusznie przygotowały Tomiłę. Umyły ją i ubrały w najlepszą sukienkę, jaką miała. Włosy starannie wyczesały i ułożyły w swobodnie opadające pukle. Nawoja uplotła śliczny wianek ze stokrotek i wraz z siostrą nałożyły go na skronie matki. Gdy dół był już wystarczająco głęboki, chłopcy powrócili do domu. Bolemir bez słowa wziął na ręce wątłą matkę i jedno za drugim w milczeniu podążyli na miejsce pochówku. Położyli ostrożnie kobietę i wrzucili wonne zioła. Każde z nich chwyciło po garści ziemi i roniąc łzy, pogrzebali ją na zawsze. Dziewczęta przygotowały też kilka bukiecików z polnych kwiatków, które ułożyły na usypanym kopcu z kamieni. Później usiedli w cieniu wierzby i zaczęli wspominać matkę. Drżące głosy dzieci niosły się z szelestem wiatru, który trącał długie witki.
Ciąg dalszy w wersji pełnej