Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 1942. W okupowanej przez Niemców Warszawie życie nie ma żadnej wartości. Nawet dzieci naznacza śmierć. Zwłaszcza te, którym przyszło znaleźć się za murami getta. Przeżyją nieliczne, o ile polski ruch oporu zdoła je przemycić na aryjską stronę. Zofia przyłącza się do Ireny Sendlerowej, by zdobywać lekarstwa i jedzenie dla najmłodszych ofiar tej okrutnej wojny. I zrobić, co tylko możliwe, by ukryć je w bezpiecznym miejscu.
Seattle współcześnie. Amerykanka Lizzie jest świadoma swoich polskich korzeni, lecz nie zna historii rodziny. Na strychu rodzinnego domu przypadkowo odkrywa zdjęcia z czasów wojny. Próbując dowiedzieć się więcej o osobach z fotografii, rozpoczyna prywatne śledztwo. Wyrusza do Warszawy, gdzie podąża śladami prababci Zofii. Okazuje się, że Zofia była działaczką ruchu oporu. Im więcej Lizzie dowiaduje się o czasach wojny i losach prababci, tym bardziej zmienia podejście do własnych problemów.
Autorka, Angielka mieszkająca w Niemczech, opowiada niezwykłą historię odważnych kobiet, które ruszyły bronić wszystkiego, co kochały przed faszystami siejącymi śmierć i terror na terenie żydowskiego getta. Choć nie miały szans, by przeżyć, nie chciały żyć bez wolności. Porywająca i chwytająca za serce historia dwóch niezwykłych kobiet, które dzielą pokolenia. Każda odnajduje odwagę w czasie, gdy brak nadziei. Powieść inspirowana losami Ireny Sendlerowej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Od autorki
Choć Córki Warszawy są fikcją literacką, inspirowały mnie dokonania Żegoty, organizacji ruchu oporu działającej w Polsce podczas drugiej wojny światowej, a szczególnie postać jednej z przywódczyń – Ireny Sendlerowej. Irena była katolicką działaczką, pielęgniarką i pracowniczką opieki społecznej, która uratowała życie tysiącom żydowskich dzieci. Uchroniła je przed niechybną śmiercią z rąk hitlerowców, szmuglując z warszawskiego getta. Prowadziła skrupulatne zapisy personaliów i pseudonimów dzieci, a notatki zakopywała pod jabłonią. W 1965 roku została uznana przez Izrael za Sprawiedliwą wśród Narodów Świata. Zmarła w roku 2008 i do końca swoich dni protestowała przeciw nazywaniu jej bohaterką.
Irena Sendlerowa jest jedyną „rzeczywistą” postacią powieści; wszystkie pozostałe są fikcyjne, ale oddają bohaterskie działania wielu polskich obywateli, którzy nie chcieli stać z boku i biernie przyglądać się ludobójstwu ludności żydowskiej.
Dla mnie pisanie powieści historycznych wiąże się z ogromną odpowiedzialnością, ponieważ inspiruję się prawdziwym życiem – radościami, tragediami i wszystkim pomiędzy. W ramach moich szeroko zakrojonych badań podczas pracy nad Córkami Warszawy pojechałam do stolicy Polski i odwiedziłam rejony warszawskiego getta, określanego przez jego więźniów jako prawdziwe „piekło na ziemi”, w którym przetrwanie było możliwe jedynie dzięki pomysłowości, pracowitości, solidarności i – co może najważniejsze – nadziei. Większa część getta została zniszczona pod koniec drugiej wojny światowej, ale jego pozostałości przetrwały w wymownym i pełnym szacunku kontekście. Warto je odwiedzić.
Jednak dobra fikcja historyczna to znacznie więcej niż proste opowiadanie o konkretnym okresie. Nie wystarczy tylko zadbać o prawdziwość „faktów” – ram czasowych, scenerii czy panującej wówczas mody. Fikcja historyczna powinna także uchwycić coś istotnego z ludzkiego życia i, jeśli zostanie stworzona rzetelnie, zapewnić wgląd w ówczesne realia, który okaże się ponadczasowy. To, co moim zdaniem wyróżnia tę opowieść, to zapierająca dech w piersiach odwaga takich osób jak Irena Sendlerowa, pozornie zwykłych ludzi, którzy ryzykowali życie swoje i swoich bliskich, by powstać i walczyć z nieludzkim reżimem oraz ideologią. Umiejscowienie akcji książki w tym konkretnym okresie historii było ryzykownym przedsięwzięciem, bo nietrudno o błąd, i to bolesny. Ale to jest też szansa na uczestnictwo w dobrej misji, nakreślenie wyjątkowej perspektywy na teraźniejszość i przyszłość. Sprawienie, że zwroty takie jak „nigdy więcej” nabiorą realnego, współczesnego znaczenia. Mam nadzieję, że godnie i prawdziwie przedstawiłam losy Ireny Sendlerowej oraz jej koleżanek i kolegów z Żegoty.
1
SEATTLE, DZISIAJ
Lizzie weszła do swojego dawnego pokoju w rodzinnym domu i ku jej zaskoczeniu znajomy zapach wciąż się tam unosił – lakier do włosów i ten trochę słodki, owocowy aromat perfum dla nastolatek. Łóżko nadal było przykryte patchworkową narzutą, uszytą kiedyś przez babcię. Stało teraz przysunięte do ściany, by zrobić miejsce dla stołu z maszyną do szycia, kawałków tkanin i manekina krawieckiego.
Poczuła, że łzy znów napływają jej do oczu. Wzięła głęboki oddech i wbiła paznokcie w dłonie, żeby pohamować płacz. Płakała non stop w drodze do domu rodziców i była już tym całkowicie wyczerpana.
Na zewnątrz wiatr trzaskał okiennicami. Koniec czerwca, nadciągała burza, a światło było przyćmione i ziarniste. Podeszła do przeciwległej ściany i włączyła małą różową lampkę. No ale przynajmniej nie jest zimno, pomyślała i od razu w jej głowie odbiły się echem pełne dobrych intencji słowa przyjaciół – słowa pociechy, które słyszała tyle razy w ciągu ostatnich kilku lat.
„No ale wciąż jesteś młoda”.
„No ale nadal możesz zajść w ciążę”.
„No ale przynajmniej nie był jeszcze w pełni uformowany”.
Lizzie nie chciała słyszeć więcej komentarzy zaczynających się od „no ale”. Pragnęła tylko, żeby ktoś wziął ją w ramiona i zrozumiał, że jej ból, jej żałoba są prawdziwe. Pierwszy raz, cztery lata temu, to raczej było bardzo niemiłe zaskoczenie niż cokolwiek intensywniejszego. Zdarzyło się tuż przed magiczną granicą dwunastego tygodnia, gdy ryzyko poronienia jest największe. Ona i jej mąż Alex nikomu nic nie powiedzieli. Płakała przez kilka dni, po czym pomyślała: Lepiej nie rozdrapywać tej rany. Po czterech miesiącach ponownie zaszła w ciążę. Ta trwała nieco dłużej – czternaście tygodni. Wielkość brzoskwini. Ludzie zaczęli wygłaszać te swoje „no ale” z przyległościami.
Numer trzy, figa, któregoś dnia zniknęła, zaraz po ustąpieniu porannych mdłości. Lizzie otrzymała kilka esemesów od przyjaciół, wyrazy wsparcia wysłane z bezpiecznego dystansu. Dowiedziała się, jak bardzo im przykro i jaka jest niesłychanie dzielna.
A ta ostatnia, ta, którą straciła miesiąc temu, była zaledwie wielkości jagody. W głowie Lizzie wydawała się jednak o wiele większa i teraz Lizzie z poczuciem winy zastanawiała się, czy nie pokładała zbyt wielkich nadziei w tak małym życiu. Czy te wszystkie jej pragnienia i marzenia nie były dla tego dziecka ciężarem ponad siły?
Ludzie przestali komentować; nikt nie potrafił znaleźć właściwych słów.
Trzeba przyznać i docenić, że Alex nigdy nie wyskoczył z żadnym „no ale”. Jednak po jakimś czasie przestał ją przytulać. W końcu wyznał, że ma opory, by w ogóle się odzywać, bo nie chciałby chlapnąć czegoś niestosownego.
– Powiedz mi, co mam powiedzieć, Lizzie – poprosił. – A ja to będę powtarzał.
Ale o czym tu było mówić? O tym nieznośnie ciężkim żalu, co wbija się w serce i raz doprowadza cię do szalonej furii, a innym razem do otępienia ze smutku? Kiedy ona i Alex nie mogli już na siebie patrzeć, Lizzie uciekła do domu rodzinnego, zanim któreś z nich powie lub zrobi coś, co mogłoby nieodwracalnie zniszczyć ich związek.
I teraz znów była w pokoju, w którym dorastała. Spojrzała w stronę okna, przypominając sobie, jak Alex wiele lat temu rzucał w nie małymi kamyczkami, by wieczorową porą dać jej znać, że przyszedł i czeka. Poznali się w liceum jakieś dwadzieścia lat temu. Zakochana para ze szkoły średniej – to banał, z którego oboje się śmiali, ale miłość ich połączyła, gdy mieli po siedemnaście lat i od tamtej pory niemal się nie rozstawali. Jedyny dłuższy czas rozłąki nastąpił, gdy Alex poszedł na medycynę, a Lizzie robiła licencjat z pedagogiki. Pobrali się po skończeniu studiów przez Alexa i gdy tylko nieco okrzepli w nowo zdobytych zawodach, rozpoczęli intensywne starania o dziecko. Lizzie przeszła wtedy na pół etatu. Chciała mieć czworo dzieci, on dwoje, więc żartowali, że w ramach kompromisu będzie trójka. Byli młodzi i pełni entuzjazmu, a wszystko wydawało się takie proste. Nigdy nie przypuszczała, z jak ogromnym cierpieniem będą się wiązać próby realizacji tego planu przez kolejne cztery lata.
Odwiedzili wszystkich specjalistów, wykonali wszystkie badania, ale nikt nie był w stanie powiedzieć im, co jest nie tak. „Odpręż się, zrelaksuj” – radzili lekarze. „Jedź na wakacje, przestań o tym myśleć. Zajdziesz w ciążę, kiedy zajdziesz, i już”.
Ale ciało Lizzie, jej głupie, bezużyteczne ciało, nie było w stanie donosić ciąży. Jestem porażką, myślała, jedną wielką porażką. Nawet w najtrudniejszych momentach nie winiłaby Alexa, gdyby zostawił ją dla kogoś, kto będzie w stanie dać mu upragnione dzieci. Ostatnio pracował coraz dłużej i dłużej, chociaż potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek. I dlatego zaczęła go trzymać trochę na dystans. Żeby mniej bolało, kiedy nieuchronnie ją opuści. Myślała, że wypłakała już zapas łez na całe życie, ale nie, wciąż ich nie brakowało. Stała tam i łkała dalej. To było bez sensu. Ale nie dało się powstrzymać łez. Tkwiła uwięziona w swojej rozpaczy.
Otworzyły się drzwi i weszła matka.
– Och, kochanie – podeszła do Lizzie i przytuliła ją. – Och, kochanie – powtórzyła. – Wiesz, jak bardzo się cieszymy, gdy przyjeżdżasz, ale nie mogę patrzeć, jak się zamartwiasz. Serce mi pęka.
Odczekała chwilę, aż Lizzie trochę się uspokoi, po czym ujęła jej dłoń i delikatnie ścisnęła.
– Pomożemy ci przetrwać te wakacje, dobrze? Kiedy znów zacznie się szkoła, poczujesz się dużo lepiej. Uwielbiasz te swoje dzieciaki, prawda? Jestem pewna, że praca oderwie cię od czarnych myśli.
– Nie wrócę – powiedziała cicho Lizzie.
– To znaczy, że co?
– Składam wypowiedzenie. Ja… po prostu nie dam rady, mamo, przebywać ciągle wśród dzieci. Są takie słodkie i uwielbiam je, ale przez to świadomość, że mogę nigdy nie mieć własnych, jest zbyt bolesna.
– A Alex?
Lizzie westchnęła.
– Jestem zbyt zmęczona, żeby o tym rozmawiać, mamo. Może jutro.
Matka uśmiechnęła się smutno i pogłaskała jeden z ciemnych loków za uchem Lizzie.
– Będziemy sobie z tym radzić dzień po dniu i każdego dnia będzie lepiej, zobaczysz – powiedziała. – Możesz zostać, ile chcesz. Ale, jak widzisz, urządziłam tu szwalnię – kontynuowała, omiatając dłonią małe wnętrze. – Więc jeśli nie chcesz spać na moich wykrojach i próbkach tkanin, trzeba będzie wynieść trochę rzeczy na strych, kochanie – to ostatnie słowo matka wtrąciła po polsku. Kochanie.
Ten strych jest ładniejszy, niż wskazuje na to nazwa, pomyślała Lizzie kilka dni później, gdy weszła na górę i się rozglądała. Żadna tam ciemna i zakurzona przestrzeń pod krokwiami. Raczej przytulny kącik, w którym ona i jej młodsza siostra Hannah siedziały godzinami i bawiły się domkiem dla lalek, aż mama krzyczała: „Jeśli nie zejdziecie natychmiast na obiad, wyrzucam jedzenie do śmieci!”.
Lizzie przez dwa dni zabierała się do posprzątania swojego zamienionego w szwalnię pokoju, ale kiedy wczoraj wieczorem po raz kolejny boleśnie uderzyła palcem stopy w stół z maszyną, zdecydowała, że nadszedł czas zrobić nieco miejsca. Pokój na poddaszu był mały, miał osobliwy skośny sufit i spore okno, przez które teraz wpadało poranne światło. Gdyby stanęła na palcach i wyciągnęła szyję, ponad kasztanowcami mogłaby dostrzec Ocean Spokojny.
Gdy ona i Hannah się wyprowadziły, strych stał się magazynem rzeczy na co dzień niepotrzebnych, ale mających dla rodziców zbyt dużą wartość sentymentalną, żeby je wyrzucić: rocznikowe księgi szkolne jej i Hannah, fioletowe pompony cheerleaderki Lizzie, stare albumy ze zdjęciami, podniszczone ozdoby świąteczne, śpioszki noszone najpierw przez nią, potem przez Hannah. Ich pierwsze dziecięce buciki…
Ona i Alex kupili dziecięce buciki najlepszym przyjaciołom – Susie i Geoffowi – kiedy urodziło się im pierwsze dziecko. Na tydzień przed pierwszym poronieniem Lizzie. Alex chciał też kupić drugą parę wykonanych z miękkiego białego zamszu, niemożliwie malutkich bucików dla ich dziecka, ale Lizzie się nie zgodziła. Kupowanie takich rzeczy przed porodem przynosi pecha. Jak widać, ta zabobonna ostrożność na nic się zdała.
Susie i Geoffowi kilka lat później urodziło się drugie dziecko, wkrótce po trzecim poronieniu Lizzie. Kiedy Lizzie odwiedziła przyjaciółkę w szpitalu, usłyszała od niej szczere wyrazy współczucia, ale Susie nie była w stanie ukryć zachwytu i szczęścia, jakie odczuwała, tuląc w ramionach nowo narodzone dziecko. Lizzie nie miała jej tego za złe, oczywiście że nie, ale tłumienie własnej udręki i goryczy stawało się coraz bardziej wyczerpujące. Doskwierało jej też narastające poczucie izolacji wśród coraz to liczniejszych znajomych, którzy zakładali rodziny.
Potrząsnęła głową, żeby odpędzić wspomnienia, i rozejrzała się po małym, zagraconym pokoju na poddaszu. Od czego zacząć? Obiecała mamie, że stworzy tutaj nowe miejsce do szycia, znajdzie przestrzeń na stół i wszelkie inne szpargały. Na lewo od okna stało sześć kartonowych pudeł i stary skórzany kufer. Podniosła pierwsze pudło. Było ciężkie, ale teraz już przecież nie musiała unikać dźwigania takich rzeczy. Nie musiała się też martwić wieloma innymi sprawami: regularnym przyjmowaniem witamin dla kobiet w ciąży, rezygnowaniem z ukochanego sushi, piciem rano bezkofeinowej kawy mimo ciągłego niewyspania i zmęczenia. Dziś wieczorem będzie też mogła wypić z mamą kieliszek – lub trzy – jakiegoś dobrego cabernet sauvignon.
Przygryzła wargę, żeby powstrzymać łzy. Te luksusy nie były żadnym pocieszeniem.
Postawiła pudło obok drzwi, żeby było bliżej, i zrobiła to samo z pozostałymi. Znajdą nowy dom w piwnicy.
Złapała za uchwyt kufra, chciała go przesunąć, ale ani drgnął. Spróbowała jeszcze raz, jęcząc z wysiłku. Nic z tego, był za ciężki. Będzie musiała go opróżnić. Uklękła, otworzyła zamki i uniosła wieko. Maszyna do szycia Singer, błyszcząca, czarna ze złotymi zdobieniami. Lizzie wiedziała, gdzie jest podstawa maszyny. Tego modelu nie sprzedawano ze stolikiem z żeliwnymi nogami, tylko z niewielką mahoniową szafką, która pełniła teraz funkcję kredensu w sypialni rodziców.
W kufrze pod maszyną znajdowało się całe mnóstwo starych, oprawionych w skórę książek. Encyklopedya polska – dwadzieścia kilka tomów, mogła być coś warta, ale nie musiała. Lizzie postanowiła, że spróbuje namówić rodziców, by zgodzili się wystawić encyklopedię na eBayu czy też Craigsliście. Wyjmowała książki po dwie naraz, kichając, gdy do jej nozdrzy docierał kurz, być może starszy niż ona sama.
Wstała. Teraz powinna przesunąć kufer z łatwością. Pochylając się, by znów złapać za uchwyt, zwróciła uwagę na pewien detal. Co to było? Złożona kartka? Coś wbite między tapicerkę a ściankę kufra. Delikatnie to wyłuskała. Koperta, pożółkła i wyschnięta ze starości. Zaciekawiona Lizzie otworzyła ją i wyjęła kilka fotografii. Światło było zbyt słabe, żeby dobrze się im przyjrzeć, więc podeszła do okna i usiadła na starym wiklinowym foteliku, który niepokojąco zaskrzypiał pod jej ciężarem. To były tylko trzy zdjęcia z dawnych czasów, czarno-białe i z ozdobnie wyciętymi krawędziami.
Pierwsza fotografia przedstawiała młodą kobietę z ciemnymi włosami splecionymi w warkocz schludnie upięty na głowie, siedzącą na ławce, otoczoną czwórką dzieci. Jedno z nich, bardzo małe, siedziało na jej kolanach. Lizzie zmrużyła oczy, żeby lepiej dostrzec szczegóły. Znała tę kobietę z innych zdjęć rodzinnych. To była jej prababcia Zofia – Lizzie przypomniała sobie polskie słowo „prababcia”. Pięknie wyszła na tym zdjęciu: gęste ciemne włosy, wydatne kości policzkowe i delikatne zmarszczki wokół śmiejących się oczu. Ale co to były za dzieci? Lizzie obejrzała rewers fotografii, ale nie znalazła żadnego opisu. Wiedziała, że jej prababcia miała jedną córkę – Magdę, babcię Lizzie – ale nie znała zbyt dobrze historii swojej rodziny. Miała tylko świadomość, że już kilka pokoleń mieszkało w Seattle.
Na drugim zdjęciu znowu młoda Zofia, tym razem w grupie kobiet – część z nich starsza, niektóre w zbliżonym wieku. Może jej przyjaciółki? Ale były w strojach pielęgniarek, co Lizzie uznała za dziwne, bo chyba by jej o tym powiedziano, gdyby prababcia była pielęgniarką. Zofia stała po lewej stronie grupy, uśmiechała się nieśmiało.
Na trzeciej fotografii prababcia siedziała obok innej kobiety, która trzymała na kolanach małą dziewczynkę. Zdjęcie zrobiono na zewnątrz, widać było z tyłu ceglany mur. Wydawało się, że ziemia jest oszroniona, ale światło wyjątkowo jasne, wiosenne. Kobiety uśmiechały się do obiektywu, lekko mrużąc oczy od słońca. Uśmiech tej drugiej wydawał się jednak wymuszony. Była przeraźliwie chuda, zdaniem Lizzie wyglądała na chorą. Dziewczynka dla odmiany zdawała się bardzo żywotna. Miała około pięciu, sześciu lat. Śmiejąc się, odchyliła głowę do tyłu. Jej sylwetka była trochę nieostra, można się więc domyślać, że dziecko się wyrywało i próbowało zeskoczyć z kolan kobiety. Lizzie odwróciła fotografię i westchnęła zachwycona. Na odwrocie widniał napis: „Warszawa 1942”, a pod nim nazwisko: „Szczęsna”. Lizzie wiedziała, że to oryginalna polska pisownia nazwiska Chesney, które nosiła jej prababcia. Wielu mieszkańców Europy Wschodniej zamerykanizowało swoje nazwiska, kiedy przybyli do Stanów. Poniżej znajdowało się jeszcze inne: „Zielińska”. Lizzie nigdy wcześniej go nie słyszała, ale domyśliła się, że nosiły je kobieta i dziewczynka.
Wyprostowała się i zmarszczyła brwi. Może trzeba było schować te zdjęcia do jednego ze starych albumów rodzinnych, ale coś ją tknęło. Nie dawała jej spokoju pierwsza fotografia, ta z prababcią i dziećmi. Obejrzała ją jeszcze raz. Między Zofią a dzieciakami była widoczna naturalna zażyłość, głęboka i czuła więź. Coś więcej niż sympatia dla dzieci przyjaciół. Przyjrzała się Zofii dokładniej. Tak, na chłopca stojącego przy jej ramieniu prababcia spoglądała bez wątpienia matczynym wzrokiem. Maluch na jej kolanach przytulony był do jej piersi, a jedna z dziewczynek, która mogła mieć osiem, może dziewięć lat, patrzyła na nią wielkimi pełnymi uwielbienia oczami.
Czy to mogły być rodzone dzieci Zofii? A jeśli tak, dlaczego nigdy nie opowiadano o nich Lizzie? Zdziwiona wytarła ręce w dżinsy i ruszyła na dół.
– Mamo?! – zawołała, schodząc wąskimi schodami. – Dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś, że prababcia miała inne dzieci, nie tylko babcię Magdę?
2
WARSZAWA, WRZESIEŃ 1942
Zofia poszła włożyć teczkę do szafki z dokumentami i powoli zaczynała się cieszyć, że tydzień pracy dobiega końca. Pochyliła się. Głośno zaburczało jej w brzuchu, zawstydzona rozejrzała się dookoła, sprawdzając, czy ktoś to usłyszał. W przeciwległym zakątku dużego biura dwóch kolegów wściekle pisało na maszynach, a Alina – siedząca z Zofią biurko w biurko – spojrzała na nią i uśmiechnęła się.
– Zgłodniałaś? – zapytała, mrugając porozumiewawczo.
Zofia przewróciła oczami.
– Nic nowego.
Podczas przerwy obiadowej zjadła tylko kanapkę z margaryną i już nie mogła się doczekać domowych gołąbków z mieloną wieprzowiną, grzybami i cebulą. Jednak ostatnio mama Zofii zaczęła dodawać do farszu więcej warzyw, bo mięso strasznie podrożało. Ojciec był kaletnikiem, miał mały warsztat, gdzie produkował wyroby skórzane – paski, torby, portfele, walizki. Spędzał w pracy mnóstwo czasu, dawał z siebie wszystko, by utrzymać rodzinę, jednak wojna i okupacja w oczywisty sposób odciskały piętno także na interesach drobnych przedsiębiorców. Rodzina Zofii i tak radziła sobie całkiem nieźle, wielu innym ludziom wiodło się gorzej, ale jej młodsza siostra Zuzanna urodziła się ze słabym sercem i kłopoty zdrowotne z tym związane wciąż powracały. Niekiedy brakowało jej tchu, bywała bardzo blada i zbyt słaba, by wstać z łóżka. Wydatki na doktora i leki bardzo obciążały budżet rodziny. Nie dawało się już związać końca z końcem, bazując tylko na dochodach ojca. Zofia w Wydziale Opieki Społecznej i Zdrowia Publicznego oczywiście nie zarabiała wielkich pieniędzy, ale był to dochód stały i pewny. Dlatego co rano szła do pracy z dumą i przyjemnością.
Kiedy skończyła sortować dokumenty, znów usiadła za biurkiem i próbowała się skupić na aktach leżących przed nią, a nie na burczeniu w brzuchu. W pomieszczeniu rozległ się stukot maszyny do pisania trzeciej kobiety, z którą Zofia i Alina dzieliły biuro. Elżbieta była niby miła, ale raczej sztywna i zasadnicza, nie wchodziła w przyjacielskie relacje, zachowywała dystans.
Siedząca obok Zofii Alina zapaliła papierosa. Twierdziła, że pali, by zachować smukłą sylwetkę, ale było to wręcz zabawne tłumaczenie, biorąc pod uwagę, że z natury była drobna i szczuplutka. Zofia miała inną teorię, jej zdaniem dużo bardziej prawdopodobną – koleżanka paliła, żeby ograniczyć apetyt, bo teraz niedobory jedzenia dawały się coraz bardziej we znaki. Z tego powodu Zofia też próbowała zacząć palić, ale nic z tego nie wyszło – smak i zapach papierosów ją odrzucały.
– Jeszcze tylko pół godziny, dziewczyny! – zaszczebiotała Alina. – Może potem…
Przerwały jej czyjeś krzyki i trzaśnięcie drzwiami na korytarzu. Zofia podniosła wzrok znad biurka. To pewnie pan Wójcik, kierownik wydziału, który miał gabinet po drugiej stronie korytarza. Znów podniesione głosy i coś jakby odgłos krzesła ciągniętego przez kogoś po podłodze.
Alina uchyliła drzwi i wyjrzała na zewnątrz.
– To oni – powiedziała cicho. – Te przeklęte Szwaby.
Elżbieta odchrząknęła głośno, ale nic nie powiedziała. Z zewnątrz słychać było tupot butów i rozkazy wydawane szczekliwym tonem.
– Alino – szepnęła Zofia. – Odsuń się od drzwi, bo cię zobaczą!
Poglądy Aliny na temat niemieckich okupantów były powszechnie znane i Zofia nieustannie martwiła się, że któregoś dnia koleżanka powie zbyt głośno o słowo za dużo. Niemcy byli bardzo przewrażliwieni na swoim punkcie i z byle powodu wpadali we wściekłość. Wymierzali surowe kary czasem ot tak, dla kaprysu, bo mogli. Trzeba się było cieszyć, jeśli kończyło się tylko na grzywnie czy konfiskacie kartek żywnościowych.
Kilka tygodni temu Zofia przez przypadek otworzyła teczkę z aktami sprawy, którą prowadziła Alina. Niemal natychmiast zauważyła swój błąd, ale coś przykuło jej uwagę i zaczęła przeglądać dokumenty. Dotyczyły rodziny Abramowiczów, małżeństwa żydowskiego mieszkającego w getcie. Zofia ze zdziwieniem odnalazła pewną istotną nieprawidłowość. Z aktów urodzenia wynikało, że para miała troje dzieci – ośmioletniego Aarona, sześcioletnią Esterę i młodszą o rok Friedę. Natomiast w innych dokumentach, przygotowanych przez Alinę, była jeszcze wzmianka o czwartym dziecku – trzyletnim Jonatanie – co oznaczało, że rodzina Abramowiczów zyskała prawo do wyższego zasiłku.
Zofia pospiesznie odłożyła akta na miejsce, bo Alina właśnie wróciła do biura. Jednak od tego momentu dość regularnie zaglądała do innych spraw koleżanki i znajdowała podobne poprawki w statystykach: odmładzanie dzieci o rok lub dwa lata, dodawanie lat ludziom starszym, zaniżanie rzeczywistej powierzchni mieszkalnej… W efekcie rodziny żydowskie kwalifikowano do otrzymywania wyższych świadczeń. Cała ta sytuacja sprawiła, że Zofia poczuła się niekomfortowo. Naprawdę lubiła Alinę, były bardziej przyjaciółkami niż koleżankami z pracy. Regularnie się spotykały. W chłodniejsze miesiące roku odwiedzały się wieczorami w domach, a wiosną i latem wybierały się na spacery, urządzały pikniki. Alina pochodziła z dużej, zżytej rodziny, miała siostrę i trzech braci. Rodzeństwo uwielbiało się wygłupiać, robili sobie różne psikusy. Zofia darzyła ich wszystkich dużą sympatią.
Dlatego nie miała najmniejszego zamiaru dzielić się podejrzeniami z kimkolwiek, a już na pewno nie z kierownikiem wydziału, panem Wójcikiem. Miałaby poczucie, że dopuszcza się zdrady. Ale podobnie mocno, jak nienawidziła niemieckiej okupacji, zaczęła się teraz martwić, że przyjaciółka mogłaby wpaść w poważne kłopoty, gdyby jej poprawki zostały kiedykolwiek odkryte. Zofia uznała, że najlepiej będzie siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i poczekać, aż ta przeklęta wojna się skończy.
Z korytarza nagle dotarło echo szybkich, zdecydowanych kroków i Alina pobiegła z powrotem do biurka. Drzwi się otworzyły i wszedł pan Wójcik, dysząc i sapiąc. Był wielkim, tęgim mężczyzną. Pewnie skądś bierze dodatkowe kartki na mięso, pomyślała Zofia.
Elżbieta przestała pisać na maszynie, trzy kobiety spojrzały na szefa wyczekująco.
– Drogie panie – powiedział, a z jego piersi wydobył się głośny świst. – Mam pewne wieści. Właśnie odwiedził mnie adiutant generalnego gubernatora.
Alina parsknęła śmiechem.
– Będę zobowiązany, jeśli zachowa pani swoje opinie dla siebie, panno Dmowska – skarcił ją Wójcik. – Od dzisiaj, zgodnie z nowymi przepisami, nasz wydział nie będzie już udzielał pomocy Żydom. Ze skutkiem natychmiastowym.
– Ale… – zaczęła Alina, wstając. – Ale oni nas potrzebują! Był pan kiedykolwiek w getcie, zwłaszcza ostatnio? Warunki są okropne. Wielu ludzi jest chorych, a ci, którzy nie chorują, głodują. Nie można tak po prostu…
– Wystarczy, panno Dmowska! – przerwał Wójcik podniesionym głosem. – Proszę siadać! Jeszcze nie skończyłem.
Alina stała jeszcze przez kilka sekund, nie mogąc opanować drżenia, ale w końcu usiadła. Zacisnęła mocno usta, a jej twarz przybrała wyraz, którego Zofia nie potrafiła zinterpretować.
– Odtąd z jadłodajni mogą korzystać wyłącznie obywatele polscy. Zakłady zbiorowego żywienia w obrębie murów dzielnicy żydowskiej zostaną zamknięte – kontynuował Wójcik. – Zlikwiduje się emerytury i świadczenia, w tym zasiłek mieszkaniowy i na małe dzieci. Nadzór epidemiologiczny powinien być jednak prowadzony bez zmian – skrzywił się. – Biorąc pod uwagę zachorowalność na tyfus wśród Żydów, decyzję o odizolowaniu dzielnicy chyba należy uznać za słuszną.
Zofia słyszała już bardzo wiele „rozsądnych” uzasadnień zamknięcia getta przez hitlerowców: głównie mówiono o zapobieganiu roznoszeniu przez Żydów tyfusu i innych chorób. Przygryzła dolną wargę, by zatamować przypływ smutku. Nigdy nie była w getcie, ale o fatalnych warunkach słyszała od Aliny. Trudno się dziwić, że w takich okolicznościach, przy braku możliwości utrzymywania higieny, szerzyły się tam choroby.
– Żeby było jasne – stwierdził z naciskiem Wójcik. – Koniec z pomaganiem Żydom.
– Już się boję i lecę słuchać Szkopów – wymamrotała Alina pod nosem, ale niewystarczająco cicho.
Wójcik zrobił kilka kroków w jej stronę i pochylił się nad biurkiem, nerwowo poruszając wąsami.
– Stąpasz po kruchym lodzie, młoda damo! – warknął. – Jeśli chcesz złożyć wypowiedzenie, czekam w gabinecie.
Oczy Aliny rozbłysły i przez niepokojąco długą chwilę Zofia obawiała się, że zaraz usłyszy z ust przyjaciółki coś, co przypieczętuje jej natychmiastowe zwolnienie dyscyplinarne. Jednak w końcu Alina tylko przełknęła ślinę i wściekle zgniotła papierosa w popielniczce.
Godzinę później szły obie, prowadząc rowery, ulicą Karolkową. Chodniki były pełne ludzi spieszących do domów, zmęczonych po całym dniu pracy. Nad miastem wisiało ponure, ciemnoszare niebo. Dokuczliwie chłodny wiatr wiał im w plecy. Był początek września, ale nic nie zapowiadało nadejścia złotej polskiej jesieni. Ciągle tylko chmury i deszcz. Lato wydawało się bardzo odległym wspomnieniem, a zima dopiero miała nadejść. Mimo wszystko dobrze było wreszcie wyjść z dusznego biura.
Alina zapaliła papierosa.
– Wiesz – powiedziała, wypuszczając cienką strużkę niebieskiego dymu. – Musiałam się mocno powstrzymywać, żeby nie podejść i nie uderzyć go w twarz.
– Kogo, Wójcika?
Przyjaciółka zacisnęła dłoń w pięść i dźgnęła powietrze przed sobą.
– Właśnie tak. Prosto w nos!
Ten ruch wyglądał komicznie, Zofia musiała się uśmiechnąć.
Alina westchnęła i znów ruszyły przed siebie.
– Wiem, to by nic nie dało – stwierdziła. – Chociaż w pełni na to zasłużył.
– Naprawdę myślisz, że go to nic nie obchodzi? – zapytała Zofia. – Wiesz, on pracuje w opiece społecznej od tak dawna, że chyba musi czuć jakąś misję pomagania potrzebującym.
– Nie byłabym taka pewna – powiedziała Alina. – Jemu chyba całkiem pasuje koncepcja traktowania Żydów jako podludzi. Jasne, człowiekowi w potrzebie oddałby własną koszulę. Ale tylko pod warunkiem, że ten człowiek byłby Aryjczykiem.
Zofia wróciła myślami do wypowiedzi Wójcika na temat Żydów roznoszących tyfus. Nie on jeden w mieście był nieprzychylny polskim Żydom. Wielu sąsiadów Zofii nie zadało sobie trudu, by ukryć radość, gdy Żydów wypędzano z ich domów do getta, zwłaszcza że można było przejąć pozostawione przez nich duże mieszkania, niektóre w pełni umeblowane. Natomiast ojciec Zofii dwa lata temu odrzucił ofertę zakupu po zaniżonej cenie przedsiębiorstwa żydowskiego konkurenta, gdy weszły w życie nowe przepisy zabraniające Żydom prowadzenia działalności gospodarczej. Inni nie byli tak empatyczni i teraz jej ojca nie tylko wykańczały niskie ceny narzucane przez konkurencję, ale też coraz bardziej zacięta walka o zdobycie skór potrzebnych do produkcji. Więc tym bardziej Zofia była wdzięczna losowi, że mogła pomagać w utrzymaniu rodziny. To ona wpadła na pomysł, by po ukończeniu szkoły kształcić się na pracownika socjalnego. Rodzice chcieli, by znalazła męża, założyła rodzinę i się ustatkowała. Ale wybuchła wojna, zachodnia część kraju dostała się pod okupację niemiecką, a wschodnią zajęli Sowieci. Nastały okoliczności nadzwyczajne. W domu wybuchało wiele kłótni na tle wyboru Zofii, ale ona odziedziczyła po ojcu dumę – a także upór – i w końcu postawiła na swoim, pokonując opory rodziców. Tak, wojna zmieniła zasady gry.
Od ponad roku pracowała w Wydziale Opieki i Zdrowia w centrum Warszawy i pokochała tę pracę, mimo że niemieccy okupanci nieustannie wprowadzali nowe zasady i regulacje, utrudniając działalność wydziału na każdym kroku. Do jej głównych zadań należało załatwianie dokumentów z urzędu stanu cywilnego, sprawdzanie, które rodziny potrzebowały pomocy finansowej i społecznej. Miała zbyt mało doświadczenia, by przydzielano jej wizyty domowe, ale żywiła nadzieję, że w przyszłym roku to się zmieni. Praca z ludźmi, a nie papierkowa robota – taki cel jej przyświecał, gdy postanowiła zostać pracownikiem socjalnym.
Idąca obok niej Alina nieustannie perorowała:
– Najpierw zamknęli szkoły żydowskie i zabronili Żydom korzystać z transportu publicznego. Potem żydowscy prawnicy i lekarze stracili prawo do wykonywania zawodu – zatrzymała się i spojrzała na Zofię, która też przystanęła. – Nigdy nie poznałaś Racheli, prawda?
Zofia pokręciła przecząco głową.
– Pracowała w wydziale od lat, wkładając w to całe serce i duszę. Każdego ranka jako pierwsza przychodziła do biura i wychodziła wieczorem ostatnia. Ludzie garnęli się do niej, chcieli mieć ją za swoją opiekunkę, ponieważ przedkładała potrzeby innych nad własne. Była najmilszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam. A potem… – przerwała i rzuciła papierosa na ziemię, rozgniatając go butem. – Któregoś ranka nie pojawiła się w pracy, co było do niej niepodobne, a później powiedziano nam, że została zwolniona. Bo jest Żydówką.
Zofia zmarszczyła brwi.
– Nie wiedziałam o tym.
– Wójcik przyszedł na jej miejsce. Nie mógł się doczekać, aż zajmie jej gabinet i będzie mógł przedstawiać jej osiągnięcia jako swoje.
– Co się z nią stało?
Alina wzruszyła ramionami, jej oczy posmutniały, a potem pojawiły się w nich gorycz i żal.
– Chyba musiała przenieść się do getta, jak cała reszta. Próbowałam ją odszukać, ale ślad po niej zaginął.
– Przykro mi – powiedziała cicho Zofia. Nie miała pojęcia, co jeszcze może dodać.
– A wiesz, że zmuszają Żydów do pracy za grosze w polskich fabrykach?
– Tak, słyszałam.
Zofia wiedziała o tym, bo konkurenci jej ojca zatrudniali mężczyzn i kobiety z getta.
– Nie chcę mieć nic wspólnego z niewolniczą pracą – powiedział kiedyś z goryczą, gdy ktoś zasugerował, że jest to całkiem niezły interes.
– Urządzają w getcie łapanki – mówiła Alina. – Na chybił trafił zgarniają ich z ulic. W zeszłym roku dla zabawy wyłapali Żydówki, które ich zdaniem wyglądały zbyt elegancko, bo miały na ustach szminkę i nosiły ładne ubrania. Tygodniami kazali im zbierać ziemniaki – ze złością wykrzywiła usta.
Szły dalej w milczeniu. Na rogu ulicy Karolkowej i Leszno grupa mężczyzn – robotników budowlanych, sądząc po zakurzonych tynkiem ubraniach – stała i rozmawiała, podając sobie z rąk do rąk butelkę zawierającą bursztynowy płyn. Na oko krupnik – tanią domową wódkę o smaku miodu. Mężczyźni cmokali znacząco, gdy Zofia i Alina przechodziły obok nich, ale obie to zignorowały.
– Urodziłam się tu, w Warszawie – powiedziała w końcu Alina, podejmując rozmowę. – Ale już od jakiegoś czasu nie czuję się tu jak w domu. To tak, jakby… Och, nie wiem, jak to opisać. Na przykład ta ulica – wskazała ręką przed siebie. – Kiedy byłam małą dziewczynką, przychodziłam tu z mamą na zakupy. Widzisz tę fontannę? Pamiętam naprawdę gorące lato, mogłam mieć jakieś sześć lat, a mama pozwoliła mi zdjąć buty, wejść i trochę się pochlapać. Bose nogi w zimnej wodzie, ale było fajnie! A tam – wskazała piekarnię po drugiej stronie ulicy – kupowałyśmy pączki z konfiturą truskawkową. Pyszne! – uśmiechnęła się na to wspomnienie. Potem jej twarz znów pociemniała. – Ta ulica zawsze wiązała się z wesołymi wspomnieniami. Ale teraz, gdy wiem, że prowadzi prosto do getta… Płakać mi się chce!
Zamrugała, próbując przegonić łzy wściekłej bezsilności. Zofia wiedziała, że Alina jest energiczną, pełną pasji kobietą, gotową przeciwstawić się każdej niesprawiedliwości na swojej drodze, ale ten poziom rozdrażnienia przyjaciółki był czymś nowym. Czymś, przez co Zofia poczuła spory dyskomfort. Próbowała otrząsnąć się z tego stanu. Przecież nic nie mogła na to wszystko poradzić, prawda? Niemcy przejęli władzę, robili, co chcieli, i jeśli postanowili uniemożliwić ośrodkom opieki społecznej pomaganie Żydom, Zofia była bezsilna. Pamiętała, kiedy po raz pierwszy zetknęła się twarzą w twarz z nazistowską brutalnością. To był jej drugi tydzień w wydziale. Grupa mundurowych wtargnęła do biura bez uprzedzenia, wydzierając się: „Kontrolle! Kontrolle!”. Przewracali meble i wywalali dokumenty na podłogę. Przez trzy godziny Zofia i jej koledzy zmuszeni byli stać twarzą do ściany, jak niegrzeczne dzieci karcone w szkole. Jedna z sekretarek zemdlała, a żołnierz zaczekał, aż odzyska przytomność, po czym uderzył ją mocno w twarz i kazał ponownie stanąć przy ścianie. To przeżycie wstrząsnęło Zofią do głębi.
Alina kontynuowała:
– Naziści twierdzą, że zamknięcie Żydów w getcie ma na celu powstrzymanie rozprzestrzeniania się tyfusu, ale tak naprawdę stworzyli idealne warunki do rozwoju epidemii. A teraz uniemożliwiają nam niesienie pomocy tym, którzy najbardziej nas potrzebują. To czyste zło!
Zofia zwolniła kroku i mocniej opatuliła się kołnierzem płaszcza. Jej przyjaciółka miała rację, to było czyste zło. I Alina przynajmniej próbowała jakoś mu przeciwdziałać.
– Wiem, że zmieniałaś różne rzeczy w aktach, szczegóły, które działały na korzyść twoich podopiecznych – powiedziała cicho.
Iskra paniki przemknęła przez twarz Aliny.
– Nikomu nie powiedziałam! – zapewniła ją szybko Zofia. – Nigdy bym na ciebie nie doniosła. Doskonale rozumiem, dlaczego to robisz. Ale to jest…
– Co?
– Przecież to strasznie niebezpieczne. Co by było, gdyby ktoś się dowiedział? Chyba lepiej poczekać, aż wojna się skończy.
– I co wtedy? – w głosie przyjaciółki znów zabrzmiała złość, ale Zofia wiedziała, że to nie na nią wściekała się Alina, tylko na nieznośnie trudną sytuację. – Sowieci i Niemcy zafundowali nam kolejny rozbiór. Czy naprawdę myślisz, że po prostu zwrócą nam nasz kraj, kiedy ta cholerna wojna wreszcie się skończy, kiedykolwiek to się stanie?
Zofia się zaczerwieniła.
– Tak naprawdę nigdy… Nigdy o tym tak nie myślałam.
– A ja owszem – zakomunikowała Alina. Kilka blond kosmyków wysunęło się z jej warkoczy i teraz smagały jej twarz na wietrze. – Dlatego zdecydowaliśmy, że jedynym sposobem na zmianę naszej przyszłości – zmianę losów Polski – jest walka.
– My?
Alina znów przystanęła. Rozejrzała się wokół i ściszyła głos. Po chwili wahania powiedziała:
– Ja i Elżbieta.
– Elżbieta? – Zofia prawie się roześmiała. Zasadnicza Elżbieta? Ta, która nigdy nie przedłużała przerwy obiadowej ani o minutę, która każdego popołudnia sprzątała biurko przed wyjściem, której szwy pończoch były zawsze proste jak pod linijkę?
Alina skinęła głową.
– I Szymon z urzędu stanu cywilnego. Akty urodzenia, zgonu i tym podobne. I inni. Ale te nowe niemieckie przepisy to prawdziwy cios. Trzeba będzie znaleźć inny sposób na przekierowanie środków dla rodzin żydowskich – nagle wyciągnęła rękę i chwyciła dłoń Zofii. – Musisz przysiąc na życie swojej rodziny, że nigdy, przenigdy nikomu tego nie powtórzysz.
– Nigdy bym nie powtórzyła, ja… – Zofia przełknęła ślinę. – Będę milczała jak grób.
Minął je młody mężczyzna na rowerze, jego płaszcz łopotał na wietrze. Zofia patrzyła, jak znikał za rogiem, w kierunku wejścia do getta od ulicy Chłodnej. Zastanawiała się, ile z tego, co słyszało się na mieście o getcie, było prawdą. Początkowo nikt za bardzo nie wiedział, jak wielu Żydów tam przeniesiono. Większość ludzi, w tym Zofia, nie miała pojęcia, co się dzieje w środku. Od zawsze było wiadomo, że społeczność żydowska trzyma się razem, wspiera się wzajemnie, no to może teraz po prostu będą mieli blisko do własnych szpitali, szkół i synagog. Od czasu, gdy getto zostało odgrodzone murem, w tak naiwny i głupi sposób nie myślał już chyba nikt. Zaczęły krążyć straszne pogłoski o opłakanych warunkach życia, bezwzględnych i niczym nieuzasadnionych pobiciach i aresztowaniach przez niemieckich żołnierzy, o wyłapywaniu z ulicy młodych Żydów do pracy przymusowej.
Zofia chyba po prostu nie chciała w to wszystko uwierzyć. Wypierała myśl, że istoty ludzkie są zdolne do takich okrucieństw. Poza tym plotek i pogłosek zawsze jest więcej w takich czasach jak teraz – w okolicznościach, w których oficjalny obieg wiadomości kompletnie wypaczała cenzura. Pocieszała się też, że tak czy inaczej nie jest bezczynna, bo robi dobrą robotę w Wydziale Opieki i Zdrowia. Ale w głębi duszy wiedziała, że oszukuje samą siebie. Pięć lat temu ukończyła szkołę z doskonałymi ocenami, gotowa coś zmienić, ba, gotowa naprawiać świat! Pięć lat to przecież niewiele, a jednak wydawało się, że minęło pół wieku. Wtedy Hitlera uważano za paskudnego, ale raczej niegroźnego człowieczka, który bardziej mógł obszczekać, niż ugryźć, Austria nadal była suwerennym państwem, a Niemcy i Sowieci nie podzielili jeszcze Polski między siebie.
A potem nagle wszystko się rozpadło. Bombardowania w pierwszych dniach wojny, długie noce spędzone w zimnych i wilgotnych schronach, nędzne racje żywnościowe, rąbanie mebli na opał. Ale to wszystko było niczym w porównaniu z tym, przez co przechodzili Żydzi, pomyślała teraz. Alina miała rację. Gdyby wszyscy uczciwi ludzie siedzieli cicho, powiedzieli sobie „Niech będzie, co ma być”, ograniczyli się jedynie do modlitwy i nadziei na lepsze czasy, to jaka byłaby szansa, że cokolwiek się zmieni? Żadna. Większość Polaków była wierząca. Czy Jezus nie nauczał, że należy bronić i wspierać uciskanych, wykluczonych, chorych i biednych? Sprzeciwiał się przecież wszelkim formom niesprawiedliwości.
Spojrzała na Alinę.
– Chcę pomóc – wypaliła, zaskakując samą siebie.
Przyjaciółka zrobiła oczy jak pięć złotych.
– Zosiu, ja… Ja nie oczekuję, że…
– Zdecydowałam. Chcę pomagać. Masz rację, we wszystkim masz rację.
Wypowiedzenie tych słów na głos z jednej strony odebrało jej dech, a z drugiej – przyniosło poczucie wyzwolenia.
– Moim obowiązkiem jako Polki i chrześcijanki jest pomagać, jak tylko mogę.
Alina znów ujęła jej dłonie.
– Wiem, że chcesz dobrze, Zosiu, ale to, co robimy, jest niezwykle niebezpieczne.
– Jestem skłonna podjąć to ryzyko.
Alina wzięła głęboki oddech.
– Ale tu nie chodzi o mandat czy nawet więzienie. Słyszałaś o Ani Kowalskiej? Może czytałaś o niej w gazecie?
Zofia pokiwała głową w milczeniu. Nie tylko znała to nazwisko, Ania i ona należały do tej samej parafii, widywały się w kościele Świętego Kazimierza.
– No tak, wiem, w zeszłym tygodniu została stracona – szepnęła Zofia. – Skazano ją za sabotaż, za wysadzanie linii kolejowej pod Łodzią. Nie mogłam w to uwierzyć, gdy się dowiedziałam. Zawsze była taka… Taka miła i delikatna – głos Zofii drżał.
– No i słusznie, że nie mogłaś w to uwierzyć. Bo to nie była prawda. Cały proces był sfingowany, same wymysły – Alina przełknęła ślinę. – Ania należała do naszej grupy. Szwaby ją nakryły na szmuglowaniu do getta ampułek ze szczepionką Weigla. Chciała zaszczepić dzieci przeciw tyfusowi.
Zofia wydała z siebie cichy jęk, po czym pospiesznie zrobiła znak krzyża i wyszeptała krótką modlitwę.
– Powieszono ją, bo próbowała ratować życie dzieci – powiedziała Alina ochrypłym głosem. Była bliska płaczu.
Zofia poczuła, że jej dotychczasowy zapał zaczyna słabnąć. Powieszona za ratowanie cudzego życia? Czy Zofię stać na takie bohaterstwo?
– Co jeszcze robi wasza grupa? – zapytała, wbijając paznokcie w dłonie, czym chciała powstrzymać nagłą chęć wycofania się z pochopnych deklaracji.
– Załatwiamy fałszywe dokumenty, pomagamy w zmianie tożsamości Żydom, którym udało się wydostać z getta. Poza tym dostarczamy żywność i leki osobom uwięzionym za murami. To ważna praca – powiedziała z pasją. – Ważna i dobra.
Zamilkła na chwilę, obok przejechał wóz konny, słychać było pisk nienaoliwionych kół i głośny stukot końskich kopyt na bruku.
– Posłuchaj – pochyliła się do przodu konspiracyjnie. – Jeśli mówisz poważnie, mogę cię przedstawić kilku osobom. Każda pomoc jest na wagę złota.
– Rozumiem – powiedziała Zofia, czując ucisk w żołądku, jakby jechała na karuzeli w wesołym miasteczku. Wzięła łapczywy oddech. – Wchodzę w to. Chcę pomóc.
Alina przystanęła na chwilę i odwróciła wzrok, pocierając dłonią o dłoń, żeby się rozgrzać. Zofia zastanawiała się, czy w głowie przyjaciółki nie pojawiła się obawa, że ujawniła zbyt wiele.
Po przeciwnej stronie ulicy kilku uczniów kopało puszkę. Pokrzykiwali triumfalnie, gdy tylko udało im się trafić w jedną z ulicznych latarni gazowych.
– Nigdy bym cię nie zdradziła – zapewniła w końcu Zofia, aby przerwać niezręczną ciszę. – Proszę, zaufaj mi.
Alina spojrzała jej prosto w oczy.
– Ufam – powiedziała poważnie. Potem jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu. – Tak, ufam ci.
Zofia odetchnęła z ulgą i gestem wskazała chodnik przed nimi na znak, że czas wracać do domu. Kiedy dotarły na plac Bankowy, pożegnały się krótkim uściskiem.
– Musisz się z tym przespać – stwierdziła Alina. – To, co robimy, jest bardzo niebezpieczne i naprawdę powinnaś podjąć decyzję nie pod wpływem emocji, ale na chłodno. Zastanów się dobrze i daj mi znać w poniedziałek. Jeśli zmienisz zdanie, nie będę mieć do ciebie cienia pretensji.
Zofia potrząsnęła głową.
– Chcę pomóc. Jestem tego absolutnie pewna.
Alina uśmiechnęła się do niej szeroko i poszła w swoją stronę. Zofia odprowadziła ją wzrokiem, patrzyła, jak przyjaciółka skręca w ulicę prowadzącą do jej domu. Poczuła dziwne połączenie podniecenia i strachu. W coś ty się wpakowała, dziewczyno?
3
SEATTLE, DZISIAJ
Na zewnątrz rozległ się nagły hałas – coś jakby przepełnione żalem wycie jakiegoś nocnego zwierzęcia – i Lizzie się ocknęła. Podniosła głowę znad komputera i wtedy poczuła ból w zesztywniałych ramionach. Niezgrabnie próbowała to rozruszać. Potem sprawdziła godzinę na telefonie – pięć minut po północy. Za późno, żeby zadzwonić do Alexa, a poza tym nie miała mu nic do powiedzenia. Wysłała wcześniej wiadomość, ale nie odpowiedział. Najwyraźniej też nie miał nic do powiedzenia. Przetarła oczy, próbując odgonić przykre myśli, że chyba stracili już siłę i ochotę na pocieszanie się nawzajem.
Przez okno na poddaszu Lizzie spojrzała na czarne, nocne niebo usiane gwiazdami. Wyprostowała ręce i przeciągnęła się, aż coś jej strzeliło w kościach. Naprawdę powinnam znowu zacząć ćwiczyć jogę, pomyślała, a potem, z pewnymi wyrzutami sumienia, uświadomiła sobie, że przez cały dzień nie myślała o poronieniu. Czy to dobrze? Czy powinna się z tego cieszyć? Wstała, by rozprostować nogi, i przeszła przez pokój do okna, zauważając swoje odbicie w szybie. Wyglądała na przestraszoną, jej przetłuszczone włosy opadały bezładnie na ramiona. I dopiero gdy potwornie zaburczało jej w brzuchu, uświadomiła sobie, że od dawna nic nie jadła. Ostatnio coś tam na lunch.
Wieczorem matka bezskutecznie wołała Lizzie kilka razy i na pewno już trochę się o nią martwiła. Lizzie przesiadywała na strychu godzinami, pochłonięta badaniem przeszłości prababci. Mama nie była w stanie powiedzieć nic konkretnego na temat tajemniczych starych zdjęć. Wiedziała tylko, że prababcia Zofia była w jakiś sposób zaangażowana w działalność polskiego ruchu oporu podczas wojny, ale stwierdziła, że nie lubiła o tym rozmawiać.
– Myślę, że to były bardzo trudne czasy – powiedziała matka wcześniej, podczas lunchu. – Twoja prababcia nie chciała rozdrapywać starych ran. Pewnie obawiała się, że to nie przyniesie nic dobrego. I wiesz – położyła dłoń na ręce Lizzie – może miała ważne powody, by zostawić przeszłość w przeszłości.
Lizzie wydała jakiś neutralny znaczeniowo dźwięk i pozwoliła matce zmienić temat. Ale gdy opowiedziała już wszystko o zbliżających się obchodach 4 lipca, podczas których całą okolicę ogarnie czerwono-biało-niebieskie szaleństwo grillowania i fajerwerków, Lizzie poczuła, że ciekawość nie odpuszcza i wierci jej dziurę w brzuchu. Nie było innego wyjścia – skoro swędzi, to trzeba podrapać. Zatem zaraz po lunchu wróciła na strych i wznowiła poszukiwania. Przeszłość odgrywała teraz dla niej rolę odskoczni od całego smutku, jaki odczuwała w teraźniejszości.
Zaczęła od prostego wyszukiwania w internecie informacji o Polsce podczas drugiej wojny światowej, a następnie konkretnie o Warszawie, rodzinnym mieście prababci. W pierwszej kolejności wyskakiwały linki dotyczące zniszczenia stolicy pod koniec wojny i te na temat getta. Lizzie przescrollowała wiele niepokojących zdjęć: biedni ludzie w różnym wieku odziani w łachmany, wychudzone dzieci żebrzące na chodnikach, ludzie sprzedający resztki dobytku na prowizorycznych targowiskach… Zacisnęła powieki i zamknęła kolejną zakładkę. Czytanie o okropnościach, krzywdach, jakie naziści wyrządzili Żydom, i oglądanie zdjęć prawdziwych ofiar zawsze ją rozstrajało i wykańczało psychicznie.
Na chwilę zamknęła oczy, żeby te obrazy rozproszyły się i zniknęły. Następnie wpisała w wyszukiwarkę „polski ruch oporu IIWŚ” i przeczytała kilka artykułów o Armii Krajowej, Gwardii i Armii Ludowej oraz Polskiej Partii Socjalistycznej – silnych organizacjach z rozbudowanymi strukturami. Walczyły zbrojnie z okupantem, ale też pomogły tysiącom polskich Żydów, którzy po ucieczce z getta ukrywali się po aryjskiej stronie. Ruch oporu dawał im żywność, opiekę medyczną, pieniądze i fałszywe tożsamości. Lektura była fascynująca, ale nie przyniosła informacji na temat zaangażowania prababci, więc Lizzie wpisała: „Zofia Szczęsna”. Po chwili westchnęła rozczarowana, bo poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów.
Musiała je jakoś zawęzić. Pomyślała o zdjęciu Zofii z dziećmi, wpisała „polski ruch oporu + dzieci” i natrafiła na informacje o organizacji prowadzonej przez Irenę Sendlerową. Ta kobieta w czasie wojny była jedną z najbardziej znanych działaczek społecznych. Lizzie kliknęła w inny link i znów na nią trafiła: Irena Sendlerowa, uznana przez instytut Yad Vashem za jedną ze Sprawiedliwych wśród Narodów Świata za uratowanie życia niezliczonym żydowskim dzieciom. Sendlerowa przemycała dzieci z getta, po czym umieszczała je w rodzinach zastępczych i klasztorach, wiele z nich w Domu Dziecka Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi w Warszawie.
Lizzie piekły już oczy ze zmęczenia. Może na tę noc wystarczy. Już miała wyłączyć laptopa, gdy nagle zmieniła zdanie i szybko wstukała w Google’a: „zdjęcia Ireny Sendlerowej”. Nie znalazła zbyt wielu fotografii – większość przedstawiała starszą siwowłosą panią o przyjaznej okrągłej twarzy. Ale Lizzie wytrwale przewijała dalej i jej wzrok wreszcie padł na stare czarno-białe zdjęcie. Przyjrzała się bliżej i wciągnęła powietrze zaskoczona. Czy to możliwe?
Przewertowała stosy papierów i notatek leżących przed nią na małym biurku, znalazła drugą fotografię, tę przedstawiającą jej prababcię i grupę kobiet. Przyłożyła zdjęcie do ekranu… I tak, to była ta sama kobieta! Zatem jej prababcia rzeczywiście znała ważną przywódczynię ruchu oporu. Lizzie wróciła myślami do tego, co powiedziała jej matka podczas lunchu, że Zofia nie lubiła rozmawiać o przeżyciach z czasów wojny. Ale dlaczego? Z pewnością ci bojownicy ruchu oporu byli nadludzko odważni. Lizzie nie mogła sobie wyobrazić ogromu strachu i niebezpieczeństwa, z którymi ci ludzie musieli się mierzyć każdego dnia. Dlaczego więc nie być z tego dumną? Po co trzymać to w tajemnicy przed własną rodziną?
Lizzie przetarła oczy i wyłączyła komputer. Może powinna posłuchać rady matki i zostawić przeszłość w przeszłości. Ale jednocześnie czuła, jak narasta w niej ciekawość. Poza tym dobrze było dla odmiany nie skupiać się na sobie. Zapadła natychmiastowa i ostateczna decyzja: Lizzie spędzi lato, zbierając informacje o prababci.
4
WARSZAWA, WRZESIEŃ 1942
– Wyglądasz okropnie, kochanie. Kolejna nieprzespana noc?
Matka Zofii nałożyła do miski porcję wodnistej kaszy manny. Zofia spojrzała na paciaję z niechęcią.
– Nie jestem głodna, mamo.
Matka wyprostowała się i cmoknęła z lekką irytacją.
– Nie wydziwiaj. Musisz jeść. Też wolałabym podać ci coś bardziej pożywnego. Ale wczoraj u rzeźnika znów zabrakło wieprzowiny, a już świeże jajka to nie wiem kiedy zobaczę!
Westchnęła głośno i przeżegnała się.
Naprzeciwko Zofii, przy kuchennym stole, jej ojciec Ludwik czytał gazetę, a u jego boku siedziała młodsza siostra Zuzanna. Tego ranka była bardzo blada, chociaż zajadała kaszę mannę z apetytem niepasującym do jej drobnej budowy.
Właśnie skończyła piętnaście lat, ale wyglądała bardziej na dwunastolatkę.
– Izabelo – powiedział Ludwik, nie podnosząc wzroku znad gazety. – Przestań się martwić. Grunt, że mamy co jeść i nic się nam nie stanie, jeśli przez jakiś czas będziemy jeść więcej warzyw, a mniej mięsa.
– Czy jest jeszcze kawa? – zapytała Zofia. Czuła się potwornie zmęczona. Mało spała przez ostatnie dwie noce, wciąż odtwarzając w myślach rozmowę, którą odbyła z Aliną. Co ją podkusiło, żeby zadeklarować chęć pomocy? Hitlerowcy bezlitośnie i brutalnie tłumili wszelkie formy oporu, więc gdyby się zaangażowała i ją złapali, ryzykowałaby życie nie tylko własne, ale także rodziny. W najlepszym przypadku firma jej ojca zostałaby zamknięta i nie byłoby ich stać na leczenie Zuzanny. W najgorszym… Zofia przygryzła wargę. Wolała o tym nie myśleć.
– Tylko erzac, kawa z cykorii – oznajmił ojciec, krzywiąc się. – To jest tak gorzkie, że trzeba dodać pięć łyżeczek cukru, żeby nadawało się do picia. Ale twoja mama nie pozwala mi tak słodzić.
– No jasne, daj znać, jak ci spadną z nieba kartki na cukier – odpowiedziała ostro mama Zofii. – Wtedy będziesz mógł sypać te swoje pięć łyżeczek.
Ludwik parsknął cicho.
– Proszę, nie kłóćcie się – powiedziała Zuzanna, patrząc to na matkę, to na ojca.
Izabela zaśmiała się dobrotliwie.
– Nie kłócimy się, prawda, kochanie? – pochyliła się do przodu i pocałowała męża w czubek głowy, po czym Ludwik chwycił żonę w talii i przyciągnął na kolana.
– Kłócić się? Z tą piękną kobietą? – zapytał. – Nigdy!
Izabela pisnęła, gdy połaskotał ją w bok, a Zuzanna zaczęła chichotać.
– Teraz ja, tato! – poprosiła, delikatnie odsuwając matkę i siadając na kolanach ojca.
Była dzieckiem niespodzianką, urodzonym, gdy Ludwik i Izabela mieli już około czterdziestki, a Zofia osiem lat. Wszyscy ją uwielbiali, nazywano ją Żabką, bo jak była malutka, to tak śmiesznie ruszała nóżkami. Wadę serca zdiagnozowano, gdy miała niespełna rok. Rodzice poszli z nią do lekarza, zaniepokojeni, że nie przybiera na wadze i wolno rośnie. Doktorzy orzekli, że Zuzanna nie przeżyje więcej niż dziesięć lat, ale teraz miała już piętnaście. Zofia podejrzewała, że zapalczywy, zadziorny charakterek siostry i skłonność do psot wpływały na to, że nie poddawała się chorobie. Nadal jednak musiała regularnie się badać, a leczenie serca było kosztowne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki