Córki Warszawy - Maria Frances - ebook + książka

Córki Warszawy ebook

Frances Maria

4,6
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jest rok 1942. W okupowanej przez Niemców Warszawie życie nie ma żadnej wartości. Nawet dzieci naznacza śmierć. Zwłaszcza te, którym przyszło znaleźć się za murami getta. Przeżyją nieliczne, o ile polski ruch oporu zdoła je przemycić na aryjską stronę. Zofia przyłącza się do Ireny Sendlerowej, by zdobywać lekarstwa i jedzenie dla najmłodszych ofiar tej okrutnej wojny. I zrobić, co tylko możliwe, by ukryć je w bezpiecznym miejscu.

Seattle współcześnie. Amerykanka Lizzie jest świadoma swoich polskich korzeni, lecz nie zna historii rodziny. Na strychu rodzinnego domu przypadkowo odkrywa zdjęcia z czasów wojny. Próbując dowiedzieć się więcej o osobach z fotografii, rozpoczyna prywatne śledztwo. Wyrusza do Warszawy, gdzie podąża śladami prababci Zofii. Okazuje się, że Zofia była działaczką ruchu oporu. Im więcej Lizzie dowiaduje się o czasach wojny i losach prababci, tym bardziej zmienia podejście do własnych problemów.

Autorka, Angielka mieszkająca w Niemczech, opowiada niezwykłą historię odważnych kobiet, które ruszyły bronić wszystkiego, co kochały przed faszystami siejącymi śmierć i terror na terenie żydowskiego getta. Choć nie miały szans, by przeżyć, nie chciały żyć bez wolności. Porywająca i chwytająca za serce historia dwóch niezwykłych kobiet, które dzielą pokolenia. Każda odnajduje odwagę w czasie, gdy brak nadziei. Powieść inspirowana losami Ireny Sendlerowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 363

Oceny
4,6 (42 oceny)
29
8
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczka60

Dobrze spędzony czas

aż trudno zrozumieć , że w tak okropnym czasie byli pomimo wszystko wspaniali ludzie którzy pomimo zła pomagali innym,pomimo że Zofia to postać fikcyjna to wiele ludzi takich właśnie było,np, Sendlerowa czy Korczak,dzięki takim ludziom widzimy , że mimo wszystko nie jesteśmy aż tak źli i dobro zwycięza,szkoda tylko , że nie poznajemy powojennych losów Oli
00
halabusz

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniali ludzie w tych nieludzkich czasach.Anioly żyją na ziemi!
00
mbmamba

Nie oderwiesz się od lektury

dawno nie czytałam tak wzruszającej historii każdej emocji polecam czystym sercem
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Nie­które rany na­le­ży zosta­wić w spo­koju, żeby się do­brze zago­iły." Lizzie dotknęła tragedia, która zburzyła jej spokój i zraniła boleśnie. Ukojenia szuka w rodzinnym domu, gdzie przypadkowo natrafia na stare zdjęcia z okresu wojny. Zaciekawiona stara się dowiedzieć czegoś więcej o osobach z fotografii. Chociaż zawsze była świadoma swoich polskich korzeni to niewiele wie na temat historii rodziny. Szczątkowe informacje prowadzą do Warszawy, w której przed laty mieszkała jej prababcia Zofia. Okazuje się, że w 1942 była aktywną działaczką ruchu oporu. Im więcej Lizzie dowiaduje się o czasach wojny i losach prababci, tym bardziej zmienia podejście do własnych problemów. Córki Warszawy to fikcja literacka inspirowana losami Ireny Sendlerowej oraz dokonaniami ruchu oporu, działającego w okresie drugiej wojny światowej. Dwie przeplatajace się ze sobą przestrzenie czasowe tworzą poruszający portret niezwykle odważnych kobiet, którym przyszło żyć w czasach, w których trudno o nadziej...
00
Crooleeck806

Dobrze spędzony czas

Dobrze opisane postacie i cała fabuła ale na koniec czuje niedosyt 🙃
00

Popularność




Od autorki

Od autorki

Choć Córki War­szawy są fik­cją lite­racką, inspi­ro­wały mnie doko­na­nia Żegoty, orga­ni­za­cji ruchu oporu dzia­ła­ją­cej w Pol­sce pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej, a szcze­gól­nie postać jed­nej z przy­wód­czyń – Ireny Sen­dle­ro­wej. Irena była kato­licką dzia­łaczką, pie­lę­gniarką i pra­cow­niczką opieki spo­łecz­nej, która ura­to­wała życie tysiącom żydow­skich dzieci. Uchro­niła je przed nie­chybną śmier­cią z rąk hitle­row­ców, szmu­glu­jąc z war­szaw­skiego getta. Pro­wa­dziła skru­pu­latne zapisy per­so­na­liów i pseu­do­ni­mów dzieci, a notatki zako­py­wała pod jabło­nią. W 1965 roku została uznana przez Izrael za Spra­wie­dliwą wśród Naro­dów Świata. Zmarła w roku 2008 i do końca swo­ich dni pro­te­sto­wała prze­ciw nazy­wa­niu jej boha­terką.

Irena Sen­dle­rowa jest jedyną „rze­czy­wi­stą” posta­cią powie­ści; wszyst­kie pozo­stałe są fik­cyjne, ale oddają boha­ter­skie dzia­ła­nia wielu pol­skich oby­wa­teli, któ­rzy nie chcieli stać z boku i bier­nie przy­glą­dać się ludo­bój­stwu lud­no­ści żydow­skiej.

Dla mnie pisa­nie powie­ści histo­rycz­nych wiąże się z ogromną odpo­wie­dzial­no­ścią, ponie­waż inspi­ruję się praw­dzi­wym życiem – rado­ściami, tra­ge­diami i wszyst­kim pomię­dzy. W ramach moich sze­roko zakro­jo­nych badań pod­czas pracy nad Cór­kami War­szawy poje­cha­łam do sto­licy Pol­ski i odwie­dzi­łam rejony war­szaw­skiego getta, okre­śla­nego przez jego więź­niów jako praw­dziwe „pie­kło na ziemi”, w któ­rym prze­trwa­nie było moż­liwe jedy­nie dzięki pomy­sło­wo­ści, pra­co­wi­to­ści, soli­dar­no­ści i – co może naj­waż­niej­sze – nadziei. Więk­sza część getta została znisz­czona pod koniec dru­giej wojny świa­to­wej, ale jego pozo­sta­ło­ści prze­trwały w wymow­nym i peł­nym sza­cunku kon­tek­ście. Warto je odwie­dzić.

Jed­nak dobra fik­cja histo­ryczna to znacz­nie wię­cej niż pro­ste opo­wia­da­nie o kon­kret­nym okre­sie. Nie wystar­czy tylko zadbać o praw­dzi­wość „fak­tów” – ram cza­so­wych, sce­ne­rii czy panu­ją­cej wów­czas mody. Fik­cja histo­ryczna powinna także uchwy­cić coś istot­nego z ludz­kiego życia i, jeśli zosta­nie stwo­rzona rze­tel­nie, zapew­nić wgląd w ówcze­sne realia, który okaże się ponad­cza­sowy. To, co moim zda­niem wyróż­nia tę opo­wieść, to zapie­ra­jąca dech w pier­siach odwaga takich osób jak Irena Sen­dle­rowa, pozor­nie zwy­kłych ludzi, któ­rzy ryzy­ko­wali życie swoje i swo­ich bli­skich, by powstać i wal­czyć z nie­ludz­kim reżi­mem oraz ide­olo­gią. Umiej­sco­wie­nie akcji książki w tym kon­kret­nym okre­sie histo­rii było ryzy­kow­nym przed­się­wzię­ciem, bo nie­trudno o błąd, i to bole­sny. Ale to jest też szansa na uczest­nic­two w dobrej misji, nakre­śle­nie wyjąt­ko­wej per­spek­tywy na teraź­niej­szość i przy­szłość. Spra­wie­nie, że zwroty takie jak „ni­gdy wię­cej” nabiorą real­nego, współ­cze­snego zna­cze­nia. Mam nadzieję, że god­nie i praw­dzi­wie przed­sta­wi­łam losy Ireny Sen­dle­ro­wej oraz jej kole­ża­nek i kole­gów z Żegoty.

Rozdział 1

1

SEAT­TLE, DZI­SIAJ

Liz­zie weszła do swo­jego daw­nego pokoju w rodzin­nym domu i ku jej zasko­cze­niu zna­jomy zapach wciąż się tam uno­sił – lakier do wło­sów i ten tro­chę słodki, owo­cowy aro­mat per­fum dla nasto­la­tek. Łóżko na­dal było przy­kryte pat­chwor­kową narzutą, uszytą kie­dyś przez bab­cię. Stało teraz przy­su­nięte do ściany, by zro­bić miej­sce dla stołu z maszyną do szy­cia, kawał­ków tka­nin i mane­kina kra­wiec­kiego.

Poczuła, że łzy znów napły­wają jej do oczu. Wzięła głę­boki oddech i wbiła paznok­cie w dło­nie, żeby poha­mo­wać płacz. Pła­kała non stop w dro­dze do domu rodzi­ców i była już tym cał­ko­wi­cie wyczer­pana.

Na zewnątrz wiatr trza­skał okien­ni­cami. Koniec czerwca, nad­cią­gała burza, a świa­tło było przy­ćmione i ziar­ni­ste. Pode­szła do prze­ciw­le­głej ściany i włą­czyła małą różową lampkę. No ale przy­naj­mniej nie jest zimno, pomy­ślała i od razu w jej gło­wie odbiły się echem pełne dobrych inten­cji słowa przy­ja­ciół – słowa pocie­chy, które sły­szała tyle razy w ciągu ostat­nich kilku lat.

„No ale wciąż jesteś młoda”.

„No ale na­dal możesz zajść w ciążę”.

„No ale przy­naj­mniej nie był jesz­cze w pełni ufor­mo­wany”.

Liz­zie nie chciała sły­szeć wię­cej komen­ta­rzy zaczy­na­ją­cych się od „no ale”. Pra­gnęła tylko, żeby ktoś wziął ją w ramiona i zro­zu­miał, że jej ból, jej żałoba są praw­dziwe. Pierw­szy raz, cztery lata temu, to raczej było bar­dzo nie­miłe zasko­cze­nie niż cokol­wiek inten­syw­niej­szego. Zda­rzyło się tuż przed magiczną gra­nicą dwu­na­stego tygo­dnia, gdy ryzyko poro­nie­nia jest naj­więk­sze. Ona i jej mąż Alex nikomu nic nie powie­dzieli. Pła­kała przez kilka dni, po czym pomy­ślała: Lepiej nie roz­dra­py­wać tej rany. Po czte­rech mie­sią­cach ponow­nie zaszła w ciążę. Ta trwała nieco dłu­żej – czter­na­ście tygo­dni. Wiel­kość brzo­skwini. Ludzie zaczęli wygła­szać te swoje „no ale” z przy­le­gło­ściami.

Numer trzy, figa, któ­re­goś dnia znik­nęła, zaraz po ustą­pie­niu poran­nych mdło­ści. Liz­zie otrzy­mała kilka ese­me­sów od przy­ja­ciół, wyrazy wspar­cia wysłane z bez­piecz­nego dystansu. Dowie­działa się, jak bar­dzo im przy­kro i jaka jest nie­sły­cha­nie dzielna.

A ta ostat­nia, ta, którą stra­ciła mie­siąc temu, była zale­d­wie wiel­ko­ści jagody. W gło­wie Liz­zie wyda­wała się jed­nak o wiele więk­sza i teraz Liz­zie z poczu­ciem winy zasta­na­wiała się, czy nie pokła­dała zbyt wiel­kich nadziei w tak małym życiu. Czy te wszyst­kie jej pra­gnie­nia i marze­nia nie były dla tego dziecka cię­ża­rem ponad siły?

Ludzie prze­stali komen­to­wać; nikt nie potra­fił zna­leźć wła­ści­wych słów.

Trzeba przy­znać i doce­nić, że Alex ni­gdy nie wysko­czył z żad­nym „no ale”. Jed­nak po jakimś cza­sie prze­stał ją przy­tu­lać. W końcu wyznał, że ma opory, by w ogóle się odzy­wać, bo nie chciałby chlap­nąć cze­goś nie­sto­sow­nego.

– Powiedz mi, co mam powie­dzieć, Liz­zie – popro­sił. – A ja to będę powta­rzał.

Ale o czym tu było mówić? O tym nie­zno­śnie cięż­kim żalu, co wbija się w serce i raz dopro­wa­dza cię do sza­lo­nej furii, a innym razem do otę­pie­nia ze smutku? Kiedy ona i Alex nie mogli już na sie­bie patrzeć, Liz­zie ucie­kła do domu rodzin­nego, zanim któ­reś z nich powie lub zrobi coś, co mogłoby nie­od­wra­cal­nie znisz­czyć ich zwią­zek.

I teraz znów była w pokoju, w któ­rym dora­stała. Spoj­rzała w stronę okna, przy­po­mi­na­jąc sobie, jak Alex wiele lat temu rzu­cał w nie małymi kamycz­kami, by wie­czo­rową porą dać jej znać, że przy­szedł i czeka. Poznali się w liceum jakieś dwa­dzie­ścia lat temu. Zako­chana para ze szkoły śred­niej – to banał, z któ­rego oboje się śmiali, ale miłość ich połą­czyła, gdy mieli po sie­dem­na­ście lat i od tam­tej pory nie­mal się nie roz­sta­wali. Jedyny dłuż­szy czas roz­łąki nastą­pił, gdy Alex poszedł na medy­cynę, a Liz­zie robiła licen­cjat z peda­go­giki. Pobrali się po skoń­cze­niu stu­diów przez Alexa i gdy tylko nieco okrze­pli w nowo zdo­by­tych zawo­dach, roz­po­częli inten­sywne sta­ra­nia o dziecko. Liz­zie prze­szła wtedy na pół etatu. Chciała mieć czworo dzieci, on dwoje, więc żar­to­wali, że w ramach kom­pro­misu będzie trójka. Byli mło­dzi i pełni entu­zja­zmu, a wszystko wyda­wało się takie pro­ste. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, z jak ogrom­nym cier­pie­niem będą się wią­zać próby reali­za­cji tego planu przez kolejne cztery lata.

Odwie­dzili wszyst­kich spe­cja­li­stów, wyko­nali wszyst­kie bada­nia, ale nikt nie był w sta­nie powie­dzieć im, co jest nie tak. „Odpręż się, zre­lak­suj” – radzili leka­rze. „Jedź na waka­cje, prze­stań o tym myśleć. Zaj­dziesz w ciążę, kiedy zaj­dziesz, i już”.

Ale ciało Liz­zie, jej głu­pie, bez­u­ży­teczne ciało, nie było w sta­nie dono­sić ciąży. Jestem porażką, myślała, jedną wielką porażką. Nawet w naj­trud­niej­szych momen­tach nie wini­łaby Alexa, gdyby zosta­wił ją dla kogoś, kto będzie w sta­nie dać mu upra­gnione dzieci. Ostat­nio pra­co­wał coraz dłu­żej i dłu­żej, cho­ciaż potrze­bo­wała go bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. I dla­tego zaczęła go trzy­mać tro­chę na dystans. Żeby mniej bolało, kiedy nie­uchron­nie ją opu­ści. Myślała, że wypła­kała już zapas łez na całe życie, ale nie, wciąż ich nie bra­ko­wało. Stała tam i łkała dalej. To było bez sensu. Ale nie dało się powstrzy­mać łez. Tkwiła uwię­ziona w swo­jej roz­pa­czy.

Otwo­rzyły się drzwi i weszła matka.

– Och, kocha­nie – pode­szła do Liz­zie i przy­tu­liła ją. – Och, kocha­nie – powtó­rzyła. – Wiesz, jak bar­dzo się cie­szymy, gdy przy­jeż­dżasz, ale nie mogę patrzeć, jak się zamar­twiasz. Serce mi pęka.

Odcze­kała chwilę, aż Liz­zie tro­chę się uspo­koi, po czym ujęła jej dłoń i deli­kat­nie ści­snęła.

– Pomo­żemy ci prze­trwać te waka­cje, dobrze? Kiedy znów zacznie się szkoła, poczu­jesz się dużo lepiej. Uwiel­biasz te swoje dzie­ciaki, prawda? Jestem pewna, że praca ode­rwie cię od czar­nych myśli.

– Nie wrócę – powie­działa cicho Liz­zie.

– To zna­czy, że co?

– Skła­dam wypo­wie­dze­nie. Ja… po pro­stu nie dam rady, mamo, prze­by­wać cią­gle wśród dzieci. Są takie słod­kie i uwiel­biam je, ale przez to świa­do­mość, że mogę ni­gdy nie mieć wła­snych, jest zbyt bole­sna.

– A Alex?

Liz­zie wes­tchnęła.

– Jestem zbyt zmę­czona, żeby o tym roz­ma­wiać, mamo. Może jutro.

Matka uśmiech­nęła się smutno i pogła­skała jeden z ciem­nych loków za uchem Liz­zie.

– Będziemy sobie z tym radzić dzień po dniu i każ­dego dnia będzie lepiej, zoba­czysz – powie­działa. – Możesz zostać, ile chcesz. Ale, jak widzisz, urzą­dzi­łam tu szwal­nię – kon­ty­nu­owała, omia­ta­jąc dło­nią małe wnę­trze. – Więc jeśli nie chcesz spać na moich wykro­jach i prób­kach tka­nin, trzeba będzie wynieść tro­chę rze­czy na strych, kocha­nie – to ostat­nie słowo matka wtrą­ciła po pol­sku. Kocha­nie.

Ten strych jest ład­niej­szy, niż wska­zuje na to nazwa, pomy­ślała Liz­zie kilka dni póź­niej, gdy weszła na górę i się roz­glą­dała. Żadna tam ciemna i zaku­rzona prze­strzeń pod kro­kwiami. Raczej przy­tulny kącik, w któ­rym ona i jej młod­sza sio­stra Han­nah sie­działy godzi­nami i bawiły się dom­kiem dla lalek, aż mama krzy­czała: „Jeśli nie zej­dzie­cie natych­miast na obiad, wyrzu­cam jedze­nie do śmieci!”.

Liz­zie przez dwa dni zabie­rała się do posprzą­ta­nia swo­jego zamie­nio­nego w szwal­nię pokoju, ale kiedy wczo­raj wie­czo­rem po raz kolejny bole­śnie ude­rzyła pal­cem stopy w stół z maszyną, zde­cy­do­wała, że nad­szedł czas zro­bić nieco miej­sca. Pokój na pod­da­szu był mały, miał oso­bliwy sko­śny sufit i spore okno, przez które teraz wpa­dało poranne świa­tło. Gdyby sta­nęła na pal­cach i wycią­gnęła szyję, ponad kasz­ta­now­cami mogłaby dostrzec Ocean Spo­kojny.

Gdy ona i Han­nah się wypro­wa­dziły, strych stał się maga­zy­nem rze­czy na co dzień nie­po­trzeb­nych, ale mają­cych dla rodzi­ców zbyt dużą war­tość sen­ty­men­talną, żeby je wyrzu­cić: rocz­ni­kowe księgi szkolne jej i Han­nah, fio­le­towe pom­pony che­er­le­aderki Liz­zie, stare albumy ze zdję­ciami, pod­nisz­czone ozdoby świą­teczne, śpioszki noszone naj­pierw przez nią, potem przez Han­nah. Ich pierw­sze dzie­cięce buciki…

Ona i Alex kupili dzie­cięce buciki naj­lep­szym przy­ja­cio­łom – Susie i Geof­fowi – kiedy uro­dziło się im pierw­sze dziecko. Na tydzień przed pierw­szym poro­nie­niem Liz­zie. Alex chciał też kupić drugą parę wyko­na­nych z mięk­kiego bia­łego zamszu, nie­moż­li­wie malut­kich buci­ków dla ich dziecka, ale Liz­zie się nie zgo­dziła. Kupo­wa­nie takich rze­czy przed poro­dem przy­nosi pecha. Jak widać, ta zabo­bonna ostroż­ność na nic się zdała.

Susie i Geof­fowi kilka lat póź­niej uro­dziło się dru­gie dziecko, wkrótce po trze­cim poro­nie­niu Liz­zie. Kiedy Liz­zie odwie­dziła przy­ja­ciółkę w szpi­talu, usły­szała od niej szczere wyrazy współ­czu­cia, ale Susie nie była w sta­nie ukryć zachwytu i szczę­ścia, jakie odczu­wała, tuląc w ramio­nach nowo naro­dzone dziecko. Liz­zie nie miała jej tego za złe, oczy­wi­ście że nie, ale tłu­mie­nie wła­snej udręki i gory­czy sta­wało się coraz bar­dziej wyczer­pu­jące. Doskwie­rało jej też nara­sta­jące poczu­cie izo­la­cji wśród coraz to licz­niej­szych zna­jo­mych, któ­rzy zakła­dali rodziny.

Potrzą­snęła głową, żeby odpę­dzić wspo­mnie­nia, i rozej­rzała się po małym, zagra­co­nym pokoju na pod­da­szu. Od czego zacząć? Obie­cała mamie, że stwo­rzy tutaj nowe miej­sce do szy­cia, znaj­dzie prze­strzeń na stół i wszel­kie inne szpar­gały. Na lewo od okna stało sześć kar­to­no­wych pudeł i stary skó­rzany kufer. Pod­nio­sła pierw­sze pudło. Było cięż­kie, ale teraz już prze­cież nie musiała uni­kać dźwi­ga­nia takich rze­czy. Nie musiała się też mar­twić wie­loma innymi spra­wami: regu­lar­nym przyj­mo­wa­niem wita­min dla kobiet w ciąży, rezy­gno­wa­niem z uko­cha­nego sushi, piciem rano bez­ko­fe­ino­wej kawy mimo cią­głego nie­wy­spa­nia i zmę­cze­nia. Dziś wie­czo­rem będzie też mogła wypić z mamą kie­li­szek – lub trzy – jakie­goś dobrego caber­net sau­vi­gnon.

Przy­gry­zła wargę, żeby powstrzy­mać łzy. Te luk­susy nie były żad­nym pocie­sze­niem.

Posta­wiła pudło obok drzwi, żeby było bli­żej, i zro­biła to samo z pozo­sta­łymi. Znajdą nowy dom w piw­nicy.

Zła­pała za uchwyt kufra, chciała go prze­su­nąć, ale ani drgnął. Spró­bo­wała jesz­cze raz, jęcząc z wysiłku. Nic z tego, był za ciężki. Będzie musiała go opróż­nić. Uklę­kła, otwo­rzyła zamki i unio­sła wieko. Maszyna do szy­cia Sin­ger, błysz­cząca, czarna ze zło­tymi zdo­bie­niami. Liz­zie wie­działa, gdzie jest pod­stawa maszyny. Tego modelu nie sprze­da­wano ze sto­li­kiem z żeliw­nymi nogami, tylko z nie­wielką maho­niową szafką, która peł­niła teraz funk­cję kre­densu w sypialni rodzi­ców.

W kufrze pod maszyną znaj­do­wało się całe mnó­stwo sta­rych, opra­wio­nych w skórę ksią­żek. Ency­klo­pe­dya pol­ska – dwa­dzie­ścia kilka tomów, mogła być coś warta, ale nie musiała. Liz­zie posta­no­wiła, że spró­buje namó­wić rodzi­ców, by zgo­dzili się wysta­wić ency­klo­pe­dię na eBayu czy też Cra­ig­sli­ście. Wyj­mo­wała książki po dwie naraz, kicha­jąc, gdy do jej noz­drzy docie­rał kurz, być może star­szy niż ona sama.

Wstała. Teraz powinna prze­su­nąć kufer z łatwo­ścią. Pochy­la­jąc się, by znów zła­pać za uchwyt, zwró­ciła uwagę na pewien detal. Co to było? Zło­żona kartka? Coś wbite mię­dzy tapi­cerkę a ściankę kufra. Deli­kat­nie to wyłu­skała. Koperta, pożół­kła i wyschnięta ze sta­ro­ści. Zacie­ka­wiona Liz­zie otwo­rzyła ją i wyjęła kilka foto­gra­fii. Świa­tło było zbyt słabe, żeby dobrze się im przyj­rzeć, więc pode­szła do okna i usia­dła na sta­rym wikli­no­wym fote­liku, który nie­po­ko­jąco zaskrzy­piał pod jej cię­ża­rem. To były tylko trzy zdję­cia z daw­nych cza­sów, czarno-białe i z ozdob­nie wycię­tymi kra­wę­dziami.

Pierw­sza foto­gra­fia przed­sta­wiała młodą kobietę z ciem­nymi wło­sami sple­cio­nymi w war­kocz schlud­nie upięty na gło­wie, sie­dzącą na ławce, oto­czoną czwórką dzieci. Jedno z nich, bar­dzo małe, sie­działo na jej kola­nach. Liz­zie zmru­żyła oczy, żeby lepiej dostrzec szcze­góły. Znała tę kobietę z innych zdjęć rodzin­nych. To była jej pra­bab­cia Zofia – Liz­zie przy­po­mniała sobie pol­skie słowo „pra­bab­cia”. Pięk­nie wyszła na tym zdję­ciu: gęste ciemne włosy, wydatne kości policz­kowe i deli­katne zmarszczki wokół śmie­ją­cych się oczu. Ale co to były za dzieci? Liz­zie obej­rzała rewers foto­gra­fii, ale nie zna­la­zła żad­nego opisu. Wie­działa, że jej pra­bab­cia miała jedną córkę – Magdę, bab­cię Liz­zie – ale nie znała zbyt dobrze histo­rii swo­jej rodziny. Miała tylko świa­do­mość, że już kilka poko­leń miesz­kało w Seat­tle.

Na dru­gim zdję­ciu znowu młoda Zofia, tym razem w gru­pie kobiet – część z nich star­sza, nie­które w zbli­żo­nym wieku. Może jej przy­ja­ciółki? Ale były w stro­jach pie­lę­gnia­rek, co Liz­zie uznała za dziwne, bo chyba by jej o tym powie­dziano, gdyby pra­bab­cia była pie­lę­gniarką. Zofia stała po lewej stro­nie grupy, uśmie­chała się nie­śmiało.

Na trze­ciej foto­gra­fii pra­bab­cia sie­działa obok innej kobiety, która trzy­mała na kola­nach małą dziew­czynkę. Zdję­cie zro­biono na zewnątrz, widać było z tyłu ceglany mur. Wyda­wało się, że zie­mia jest oszro­niona, ale świa­tło wyjąt­kowo jasne, wio­senne. Kobiety uśmie­chały się do obiek­tywu, lekko mru­żąc oczy od słońca. Uśmiech tej dru­giej wyda­wał się jed­nak wymu­szony. Była prze­raź­li­wie chuda, zda­niem Liz­zie wyglą­dała na chorą. Dziew­czynka dla odmiany zda­wała się bar­dzo żywotna. Miała około pię­ciu, sze­ściu lat. Śmie­jąc się, odchy­liła głowę do tyłu. Jej syl­wetka była tro­chę nie­ostra, można się więc domy­ślać, że dziecko się wyry­wało i pró­bo­wało zesko­czyć z kolan kobiety. Liz­zie odwró­ciła foto­gra­fię i wes­tchnęła zachwy­cona. Na odwro­cie wid­niał napis: „War­szawa 1942”, a pod nim nazwi­sko: „Szczę­sna”. Liz­zie wie­działa, że to ory­gi­nalna pol­ska pisow­nia nazwi­ska Che­sney, które nosiła jej pra­bab­cia. Wielu miesz­kań­ców Europy Wschod­niej zame­ry­ka­ni­zo­wało swoje nazwi­ska, kiedy przy­byli do Sta­nów. Poni­żej znaj­do­wało się jesz­cze inne: „Zie­liń­ska”. Liz­zie ni­gdy wcze­śniej go nie sły­szała, ale domy­śliła się, że nosiły je kobieta i dziew­czynka.

Wypro­sto­wała się i zmarsz­czyła brwi. Może trzeba było scho­wać te zdję­cia do jed­nego ze sta­rych albu­mów rodzin­nych, ale coś ją tknęło. Nie dawała jej spo­koju pierw­sza foto­gra­fia, ta z pra­bab­cią i dziećmi. Obej­rzała ją jesz­cze raz. Mię­dzy Zofią a dzie­cia­kami była widoczna natu­ralna zaży­łość, głę­boka i czuła więź. Coś wię­cej niż sym­pa­tia dla dzieci przy­ja­ciół. Przyj­rzała się Zofii dokład­niej. Tak, na chłopca sto­ją­cego przy jej ramie­niu pra­bab­cia spo­glą­dała bez wąt­pie­nia mat­czy­nym wzro­kiem. Maluch na jej kola­nach przy­tu­lony był do jej piersi, a jedna z dziew­czy­nek, która mogła mieć osiem, może dzie­więć lat, patrzyła na nią wiel­kimi peł­nymi uwiel­bie­nia oczami.

Czy to mogły być rodzone dzieci Zofii? A jeśli tak, dla­czego ni­gdy nie opo­wia­dano o nich Liz­zie? Zdzi­wiona wytarła ręce w dżinsy i ruszyła na dół.

– Mamo?! – zawo­łała, scho­dząc wąskimi scho­dami. – Dla­czego ni­gdy mi nie powie­dzia­łaś, że pra­bab­cia miała inne dzieci, nie tylko bab­cię Magdę?

Rozdział 2

2

WAR­SZAWA, WRZE­SIEŃ 1942

Zofia poszła wło­żyć teczkę do szafki z doku­men­tami i powoli zaczy­nała się cie­szyć, że tydzień pracy dobiega końca. Pochy­liła się. Gło­śno zabur­czało jej w brzu­chu, zawsty­dzona rozej­rzała się dookoła, spraw­dza­jąc, czy ktoś to usły­szał. W prze­ciw­le­głym zakątku dużego biura dwóch kole­gów wście­kle pisało na maszy­nach, a Alina – sie­dząca z Zofią biurko w biurko – spoj­rzała na nią i uśmiech­nęła się.

– Zgłod­nia­łaś? – zapy­tała, mru­ga­jąc poro­zu­mie­waw­czo.

Zofia prze­wró­ciła oczami.

– Nic nowego.

Pod­czas prze­rwy obia­do­wej zja­dła tylko kanapkę z mar­ga­ryną i już nie mogła się docze­kać domo­wych gołąb­ków z mie­loną wie­przo­winą, grzy­bami i cebulą. Jed­nak ostat­nio mama Zofii zaczęła doda­wać do far­szu wię­cej warzyw, bo mięso strasz­nie podro­żało. Ojciec był kalet­ni­kiem, miał mały warsz­tat, gdzie pro­du­ko­wał wyroby skó­rzane – paski, torby, port­fele, walizki. Spę­dzał w pracy mnó­stwo czasu, dawał z sie­bie wszystko, by utrzy­mać rodzinę, jed­nak wojna i oku­pa­cja w oczy­wi­sty spo­sób odci­skały piętno także na inte­re­sach drob­nych przed­się­bior­ców. Rodzina Zofii i tak radziła sobie cał­kiem nie­źle, wielu innym ludziom wio­dło się gorzej, ale jej młod­sza sio­stra Zuzanna uro­dziła się ze sła­bym ser­cem i kło­poty zdro­wotne z tym zwią­zane wciąż powra­cały. Nie­kiedy bra­ko­wało jej tchu, bywała bar­dzo blada i zbyt słaba, by wstać z łóżka. Wydatki na dok­tora i leki bar­dzo obcią­żały budżet rodziny. Nie dawało się już zwią­zać końca z koń­cem, bazu­jąc tylko na docho­dach ojca. Zofia w Wydziale Opieki Spo­łecz­nej i Zdro­wia Publicz­nego oczy­wi­ście nie zara­biała wiel­kich pie­nię­dzy, ale był to dochód stały i pewny. Dla­tego co rano szła do pracy z dumą i przy­jem­no­ścią.

Kiedy skoń­czyła sor­to­wać doku­menty, znów usia­dła za biur­kiem i pró­bo­wała się sku­pić na aktach leżą­cych przed nią, a nie na bur­cze­niu w brzu­chu. W pomiesz­cze­niu roz­legł się stu­kot maszyny do pisa­nia trze­ciej kobiety, z którą Zofia i Alina dzie­liły biuro. Elż­bieta była niby miła, ale raczej sztywna i zasad­ni­cza, nie wcho­dziła w przy­ja­ciel­skie rela­cje, zacho­wy­wała dystans.

Sie­dząca obok Zofii Alina zapa­liła papie­rosa. Twier­dziła, że pali, by zacho­wać smu­kłą syl­wetkę, ale było to wręcz zabawne tłu­ma­cze­nie, bio­rąc pod uwagę, że z natury była drobna i szczu­plutka. Zofia miała inną teo­rię, jej zda­niem dużo bar­dziej praw­do­po­dobną – kole­żanka paliła, żeby ogra­ni­czyć ape­tyt, bo teraz nie­do­bory jedze­nia dawały się coraz bar­dziej we znaki. Z tego powodu Zofia też pró­bo­wała zacząć palić, ale nic z tego nie wyszło – smak i zapach papie­ro­sów ją odrzu­cały.

– Jesz­cze tylko pół godziny, dziew­czyny! – zaszcze­bio­tała Alina. – Może potem…

Prze­rwały jej czy­jeś krzyki i trza­śnię­cie drzwiami na kory­ta­rzu. Zofia pod­nio­sła wzrok znad biurka. To pew­nie pan Wój­cik, kie­row­nik wydziału, który miał gabi­net po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Znów pod­nie­sione głosy i coś jakby odgłos krze­sła cią­gnię­tego przez kogoś po pod­ło­dze.

Alina uchy­liła drzwi i wyj­rzała na zewnątrz.

– To oni – powie­działa cicho. – Te prze­klęte Szwaby.

Elż­bieta odchrząk­nęła gło­śno, ale nic nie powie­działa. Z zewnątrz sły­chać było tupot butów i roz­kazy wyda­wane szcze­kli­wym tonem.

– Alino – szep­nęła Zofia. – Odsuń się od drzwi, bo cię zoba­czą!

Poglądy Aliny na temat nie­miec­kich oku­pan­tów były powszech­nie znane i Zofia nie­ustan­nie mar­twiła się, że któ­re­goś dnia kole­żanka powie zbyt gło­śno o słowo za dużo. Niemcy byli bar­dzo prze­wraż­li­wieni na swoim punk­cie i z byle powodu wpa­dali we wście­kłość. Wymie­rzali surowe kary cza­sem ot tak, dla kaprysu, bo mogli. Trzeba się było cie­szyć, jeśli koń­czyło się tylko na grzyw­nie czy kon­fi­ska­cie kar­tek żyw­no­ścio­wych.

Kilka tygo­dni temu Zofia przez przy­pa­dek otwo­rzyła teczkę z aktami sprawy, którą pro­wa­dziła Alina. Nie­mal natych­miast zauwa­żyła swój błąd, ale coś przy­kuło jej uwagę i zaczęła prze­glą­dać doku­menty. Doty­czyły rodziny Abra­mo­wi­czów, mał­żeń­stwa żydow­skiego miesz­ka­ją­cego w get­cie. Zofia ze zdzi­wie­niem odna­la­zła pewną istotną nie­pra­wi­dło­wość. Z aktów uro­dze­nia wyni­kało, że para miała troje dzieci – ośmio­let­niego Aarona, sze­ścio­let­nią Esterę i młod­szą o rok Friedę. Nato­miast w innych doku­men­tach, przy­go­to­wa­nych przez Alinę, była jesz­cze wzmianka o czwar­tym dziecku – trzy­let­nim Jona­ta­nie – co ozna­czało, że rodzina Abra­mo­wi­czów zyskała prawo do wyż­szego zasiłku.

Zofia pospiesz­nie odło­żyła akta na miej­sce, bo Alina wła­śnie wró­ciła do biura. Jed­nak od tego momentu dość regu­lar­nie zaglą­dała do innych spraw kole­żanki i znaj­do­wała podobne poprawki w sta­ty­sty­kach: odmła­dza­nie dzieci o rok lub dwa lata, doda­wa­nie lat ludziom star­szym, zani­ża­nie rze­czy­wi­stej powierzchni miesz­kal­nej… W efek­cie rodziny żydow­skie kwa­li­fi­ko­wano do otrzy­my­wa­nia wyż­szych świad­czeń. Cała ta sytu­acja spra­wiła, że Zofia poczuła się nie­kom­for­towo. Naprawdę lubiła Alinę, były bar­dziej przy­ja­ciół­kami niż kole­żan­kami z pracy. Regu­lar­nie się spo­ty­kały. W chłod­niej­sze mie­siące roku odwie­dzały się wie­czo­rami w domach, a wio­sną i latem wybie­rały się na spa­cery, urzą­dzały pik­niki. Alina pocho­dziła z dużej, zży­tej rodziny, miała sio­strę i trzech braci. Rodzeń­stwo uwiel­biało się wygłu­piać, robili sobie różne psi­kusy. Zofia darzyła ich wszyst­kich dużą sym­pa­tią.

Dla­tego nie miała naj­mniej­szego zamiaru dzie­lić się podej­rze­niami z kim­kol­wiek, a już na pewno nie z kie­row­ni­kiem wydziału, panem Wój­ci­kiem. Mia­łaby poczu­cie, że dopusz­cza się zdrady. Ale podob­nie mocno, jak nie­na­wi­dziła nie­miec­kiej oku­pa­cji, zaczęła się teraz mar­twić, że przy­ja­ciółka mogłaby wpaść w poważne kło­poty, gdyby jej poprawki zostały kie­dy­kol­wiek odkryte. Zofia uznała, że naj­le­piej będzie sie­dzieć cicho jak mysz pod mio­tłą i pocze­kać, aż ta prze­klęta wojna się skoń­czy.

Z kory­ta­rza nagle dotarło echo szyb­kich, zde­cy­do­wa­nych kro­ków i Alina pobie­gła z powro­tem do biurka. Drzwi się otwo­rzyły i wszedł pan Wój­cik, dysząc i sapiąc. Był wiel­kim, tęgim męż­czy­zną. Pew­nie skądś bie­rze dodat­kowe kartki na mięso, pomy­ślała Zofia.

Elż­bieta prze­stała pisać na maszy­nie, trzy kobiety spoj­rzały na szefa wycze­ku­jąco.

– Dro­gie panie – powie­dział, a z jego piersi wydo­był się gło­śny świst. – Mam pewne wie­ści. Wła­śnie odwie­dził mnie adiu­tant gene­ral­nego guber­na­tora.

Alina par­sk­nęła śmie­chem.

– Będę zobo­wią­zany, jeśli zachowa pani swoje opi­nie dla sie­bie, panno Dmow­ska – skar­cił ją Wój­cik. – Od dzi­siaj, zgod­nie z nowymi prze­pi­sami, nasz wydział nie będzie już udzie­lał pomocy Żydom. Ze skut­kiem natych­mia­sto­wym.

– Ale… – zaczęła Alina, wsta­jąc. – Ale oni nas potrze­bują! Był pan kie­dy­kol­wiek w get­cie, zwłasz­cza ostat­nio? Warunki są okropne. Wielu ludzi jest cho­rych, a ci, któ­rzy nie cho­rują, gło­dują. Nie można tak po pro­stu…

– Wystar­czy, panno Dmow­ska! – prze­rwał Wój­cik pod­nie­sio­nym gło­sem. – Pro­szę sia­dać! Jesz­cze nie skoń­czy­łem.

Alina stała jesz­cze przez kilka sekund, nie mogąc opa­no­wać drże­nia, ale w końcu usia­dła. Zaci­snęła mocno usta, a jej twarz przy­brała wyraz, któ­rego Zofia nie potra­fiła zin­ter­pre­to­wać.

– Odtąd z jadło­dajni mogą korzy­stać wyłącz­nie oby­wa­tele pol­scy. Zakłady zbio­ro­wego żywie­nia w obrę­bie murów dziel­nicy żydow­skiej zostaną zamknięte – kon­ty­nu­ował Wój­cik. – Zli­kwi­duje się eme­ry­tury i świad­cze­nia, w tym zasi­łek miesz­ka­niowy i na małe dzieci. Nad­zór epi­de­mio­lo­giczny powi­nien być jed­nak pro­wa­dzony bez zmian – skrzy­wił się. – Bio­rąc pod uwagę zacho­ro­wal­ność na tyfus wśród Żydów, decy­zję o odizo­lo­wa­niu dziel­nicy chyba należy uznać za słuszną.

Zofia sły­szała już bar­dzo wiele „roz­sąd­nych” uza­sad­nień zamknię­cia getta przez hitle­row­ców: głów­nie mówiono o zapo­bie­ga­niu roz­no­sze­niu przez Żydów tyfusu i innych cho­rób. Przy­gry­zła dolną wargę, by zata­mo­wać przy­pływ smutku. Ni­gdy nie była w get­cie, ale o fatal­nych warun­kach sły­szała od Aliny. Trudno się dzi­wić, że w takich oko­licz­no­ściach, przy braku moż­li­wo­ści utrzy­my­wa­nia higieny, sze­rzyły się tam cho­roby.

– Żeby było jasne – stwier­dził z naci­skiem Wój­cik. – Koniec z poma­ga­niem Żydom.

– Już się boję i lecę słu­chać Szko­pów – wymam­ro­tała Alina pod nosem, ale nie­wy­star­cza­jąco cicho.

Wój­cik zro­bił kilka kro­ków w jej stronę i pochy­lił się nad biur­kiem, ner­wowo poru­sza­jąc wąsami.

– Stą­pasz po kru­chym lodzie, młoda damo! – wark­nął. – Jeśli chcesz zło­żyć wypo­wie­dze­nie, cze­kam w gabi­ne­cie.

Oczy Aliny roz­bły­sły i przez nie­po­ko­jąco długą chwilę Zofia oba­wiała się, że zaraz usły­szy z ust przy­ja­ciółki coś, co przy­pie­czę­tuje jej natych­mia­stowe zwol­nie­nie dys­cy­pli­narne. Jed­nak w końcu Alina tylko prze­łknęła ślinę i wście­kle zgnio­tła papie­rosa w popiel­niczce.

Godzinę póź­niej szły obie, pro­wa­dząc rowery, ulicą Karol­kową. Chod­niki były pełne ludzi spie­szą­cych do domów, zmę­czo­nych po całym dniu pracy. Nad mia­stem wisiało ponure, ciem­no­szare niebo. Dokucz­li­wie chłodny wiatr wiał im w plecy. Był począ­tek wrze­śnia, ale nic nie zapo­wia­dało nadej­ścia zło­tej pol­skiej jesieni. Cią­gle tylko chmury i deszcz. Lato wyda­wało się bar­dzo odle­głym wspo­mnie­niem, a zima dopiero miała nadejść. Mimo wszystko dobrze było wresz­cie wyjść z dusz­nego biura.

Alina zapa­liła papie­rosa.

– Wiesz – powie­działa, wypusz­cza­jąc cienką strużkę nie­bie­skiego dymu. – Musia­łam się mocno powstrzy­my­wać, żeby nie podejść i nie ude­rzyć go w twarz.

– Kogo, Wój­cika?

Przy­ja­ciółka zaci­snęła dłoń w pięść i dźgnęła powie­trze przed sobą.

– Wła­śnie tak. Pro­sto w nos!

Ten ruch wyglą­dał komicz­nie, Zofia musiała się uśmiech­nąć.

Alina wes­tchnęła i znów ruszyły przed sie­bie.

– Wiem, to by nic nie dało – stwier­dziła. – Cho­ciaż w pełni na to zasłu­żył.

– Naprawdę myślisz, że go to nic nie obcho­dzi? – zapy­tała Zofia. – Wiesz, on pra­cuje w opiece spo­łecz­nej od tak dawna, że chyba musi czuć jakąś misję poma­ga­nia potrze­bu­ją­cym.

– Nie była­bym taka pewna – powie­działa Alina. – Jemu chyba cał­kiem pasuje kon­cep­cja trak­to­wa­nia Żydów jako pod­lu­dzi. Jasne, czło­wie­kowi w potrze­bie oddałby wła­sną koszulę. Ale tylko pod warun­kiem, że ten czło­wiek byłby Aryj­czy­kiem.

Zofia wró­ciła myślami do wypo­wie­dzi Wój­cika na temat Żydów roz­no­szą­cych tyfus. Nie on jeden w mie­ście był nie­przy­chylny pol­skim Żydom. Wielu sąsia­dów Zofii nie zadało sobie trudu, by ukryć radość, gdy Żydów wypę­dzano z ich domów do getta, zwłasz­cza że można było prze­jąć pozo­sta­wione przez nich duże miesz­ka­nia, nie­które w pełni ume­blo­wane. Nato­miast ojciec Zofii dwa lata temu odrzu­cił ofertę zakupu po zani­żo­nej cenie przed­się­bior­stwa żydow­skiego kon­ku­renta, gdy weszły w życie nowe prze­pisy zabra­nia­jące Żydom pro­wa­dze­nia dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej. Inni nie byli tak empa­tyczni i teraz jej ojca nie tylko wykań­czały niskie ceny narzu­cane przez kon­ku­ren­cję, ale też coraz bar­dziej zacięta walka o zdo­by­cie skór potrzeb­nych do pro­duk­cji. Więc tym bar­dziej Zofia była wdzięczna losowi, że mogła poma­gać w utrzy­ma­niu rodziny. To ona wpa­dła na pomysł, by po ukoń­cze­niu szkoły kształ­cić się na pra­cow­nika socjal­nego. Rodzice chcieli, by zna­la­zła męża, zało­żyła rodzinę i się ustat­ko­wała. Ale wybu­chła wojna, zachod­nia część kraju dostała się pod oku­pa­cję nie­miecką, a wschod­nią zajęli Sowieci. Nastały oko­licz­no­ści nad­zwy­czajne. W domu wybu­chało wiele kłótni na tle wyboru Zofii, ale ona odzie­dzi­czyła po ojcu dumę – a także upór – i w końcu posta­wiła na swoim, poko­nu­jąc opory rodzi­ców. Tak, wojna zmie­niła zasady gry.

Od ponad roku pra­co­wała w Wydziale Opieki i Zdro­wia w cen­trum War­szawy i poko­chała tę pracę, mimo że nie­mieccy oku­panci nie­ustan­nie wpro­wa­dzali nowe zasady i regu­la­cje, utrud­nia­jąc dzia­łal­ność wydziału na każ­dym kroku. Do jej głów­nych zadań nale­żało zała­twia­nie doku­men­tów z urzędu stanu cywil­nego, spraw­dza­nie, które rodziny potrze­bo­wały pomocy finan­so­wej i spo­łecz­nej. Miała zbyt mało doświad­cze­nia, by przy­dzie­lano jej wizyty domowe, ale żywiła nadzieję, że w przy­szłym roku to się zmieni. Praca z ludźmi, a nie papier­kowa robota – taki cel jej przy­świe­cał, gdy posta­no­wiła zostać pra­cow­ni­kiem socjal­nym.

Idąca obok niej Alina nie­ustan­nie pero­ro­wała:

– Naj­pierw zamknęli szkoły żydow­skie i zabro­nili Żydom korzy­stać z trans­portu publicz­nego. Potem żydow­scy praw­nicy i leka­rze stra­cili prawo do wyko­ny­wa­nia zawodu – zatrzy­mała się i spoj­rzała na Zofię, która też przy­sta­nęła. – Ni­gdy nie pozna­łaś Racheli, prawda?

Zofia pokrę­ciła prze­cząco głową.

– Pra­co­wała w wydziale od lat, wkła­da­jąc w to całe serce i duszę. Każ­dego ranka jako pierw­sza przy­cho­dziła do biura i wycho­dziła wie­czo­rem ostat­nia. Ludzie gar­nęli się do niej, chcieli mieć ją za swoją opie­kunkę, ponie­waż przed­kła­dała potrzeby innych nad wła­sne. Była naj­mil­szą osobą, jaką kie­dy­kol­wiek pozna­łam. A potem… – prze­rwała i rzu­ciła papie­rosa na zie­mię, roz­gnia­ta­jąc go butem. – Któ­re­goś ranka nie poja­wiła się w pracy, co było do niej nie­po­dobne, a póź­niej powie­dziano nam, że została zwol­niona. Bo jest Żydówką.

Zofia zmarsz­czyła brwi.

– Nie wie­dzia­łam o tym.

– Wój­cik przy­szedł na jej miej­sce. Nie mógł się docze­kać, aż zaj­mie jej gabi­net i będzie mógł przed­sta­wiać jej osią­gnię­cia jako swoje.

– Co się z nią stało?

Alina wzru­szyła ramio­nami, jej oczy posmut­niały, a potem poja­wiły się w nich gorycz i żal.

– Chyba musiała prze­nieść się do getta, jak cała reszta. Pró­bo­wa­łam ją odszu­kać, ale ślad po niej zagi­nął.

– Przy­kro mi – powie­działa cicho Zofia. Nie miała poję­cia, co jesz­cze może dodać.

– A wiesz, że zmu­szają Żydów do pracy za gro­sze w pol­skich fabry­kach?

– Tak, sły­sza­łam.

Zofia wie­działa o tym, bo kon­ku­renci jej ojca zatrud­niali męż­czyzn i kobiety z getta.

– Nie chcę mieć nic wspól­nego z nie­wol­ni­czą pracą – powie­dział kie­dyś z gory­czą, gdy ktoś zasu­ge­ro­wał, że jest to cał­kiem nie­zły inte­res.

– Urzą­dzają w get­cie łapanki – mówiła Alina. – Na chy­bił tra­fił zgar­niają ich z ulic. W zeszłym roku dla zabawy wyła­pali Żydówki, które ich zda­niem wyglą­dały zbyt ele­gancko, bo miały na ustach szminkę i nosiły ładne ubra­nia. Tygo­dniami kazali im zbie­rać ziem­niaki – ze zło­ścią wykrzy­wiła usta.

Szły dalej w mil­cze­niu. Na rogu ulicy Karol­ko­wej i Leszno grupa męż­czyzn – robot­ni­ków budow­la­nych, sądząc po zaku­rzo­nych tyn­kiem ubra­niach – stała i roz­ma­wiała, poda­jąc sobie z rąk do rąk butelkę zawie­ra­jącą bursz­ty­nowy płyn. Na oko krup­nik – tanią domową wódkę o smaku miodu. Męż­czyźni cmo­kali zna­cząco, gdy Zofia i Alina prze­cho­dziły obok nich, ale obie to zigno­ro­wały.

– Uro­dzi­łam się tu, w War­sza­wie – powie­działa w końcu Alina, podej­mu­jąc roz­mowę. – Ale już od jakie­goś czasu nie czuję się tu jak w domu. To tak, jakby… Och, nie wiem, jak to opi­sać. Na przy­kład ta ulica – wska­zała ręką przed sie­bie. – Kiedy byłam małą dziew­czynką, przy­cho­dzi­łam tu z mamą na zakupy. Widzisz tę fon­tannę? Pamię­tam naprawdę gorące lato, mogłam mieć jakieś sześć lat, a mama pozwo­liła mi zdjąć buty, wejść i tro­chę się pochla­pać. Bose nogi w zim­nej wodzie, ale było faj­nie! A tam – wska­zała pie­kar­nię po dru­giej stro­nie ulicy – kupo­wa­ły­śmy pączki z kon­fi­turą tru­skaw­kową. Pyszne! – uśmiech­nęła się na to wspo­mnie­nie. Potem jej twarz znów pociem­niała. – Ta ulica zawsze wią­zała się z weso­łymi wspo­mnie­niami. Ale teraz, gdy wiem, że pro­wa­dzi pro­sto do getta… Pła­kać mi się chce!

Zamru­gała, pró­bu­jąc prze­go­nić łzy wście­kłej bez­sil­no­ści. Zofia wie­działa, że Alina jest ener­giczną, pełną pasji kobietą, gotową prze­ciw­sta­wić się każ­dej nie­spra­wie­dli­wo­ści na swo­jej dro­dze, ale ten poziom roz­draż­nie­nia przy­ja­ciółki był czymś nowym. Czymś, przez co Zofia poczuła spory dys­kom­fort. Pró­bo­wała otrzą­snąć się z tego stanu. Prze­cież nic nie mogła na to wszystko pora­dzić, prawda? Niemcy prze­jęli wła­dzę, robili, co chcieli, i jeśli posta­no­wili unie­moż­li­wić ośrod­kom opieki spo­łecz­nej poma­ga­nie Żydom, Zofia była bez­silna. Pamię­tała, kiedy po raz pierw­szy zetknęła się twa­rzą w twarz z nazi­stow­ską bru­tal­no­ścią. To był jej drugi tydzień w wydziale. Grupa mun­du­ro­wych wtar­gnęła do biura bez uprze­dze­nia, wydzie­ra­jąc się: „Kon­trolle! Kon­trolle!”. Prze­wra­cali meble i wywa­lali doku­menty na pod­łogę. Przez trzy godziny Zofia i jej kole­dzy zmu­szeni byli stać twa­rzą do ściany, jak nie­grzeczne dzieci kar­cone w szkole. Jedna z sekre­ta­rek zemdlała, a żoł­nierz zacze­kał, aż odzy­ska przy­tom­ność, po czym ude­rzył ją mocno w twarz i kazał ponow­nie sta­nąć przy ścia­nie. To prze­ży­cie wstrzą­snęło Zofią do głębi.

Alina kon­ty­nu­owała:

– Nazi­ści twier­dzą, że zamknię­cie Żydów w get­cie ma na celu powstrzy­ma­nie roz­prze­strze­nia­nia się tyfusu, ale tak naprawdę stwo­rzyli ide­alne warunki do roz­woju epi­de­mii. A teraz unie­moż­li­wiają nam nie­sie­nie pomocy tym, któ­rzy naj­bar­dziej nas potrze­bują. To czy­ste zło!

Zofia zwol­niła kroku i moc­niej opa­tu­liła się koł­nie­rzem płasz­cza. Jej przy­ja­ciółka miała rację, to było czy­ste zło. I Alina przy­naj­mniej pró­bo­wała jakoś mu prze­ciw­dzia­łać.

– Wiem, że zmie­nia­łaś różne rze­czy w aktach, szcze­góły, które dzia­łały na korzyść two­ich pod­opiecz­nych – powie­działa cicho.

Iskra paniki prze­mknęła przez twarz Aliny.

– Nikomu nie powie­dzia­łam! – zapew­niła ją szybko Zofia. – Ni­gdy bym na cie­bie nie donio­sła. Dosko­nale rozu­miem, dla­czego to robisz. Ale to jest…

– Co?

– Prze­cież to strasz­nie nie­bez­pieczne. Co by było, gdyby ktoś się dowie­dział? Chyba lepiej pocze­kać, aż wojna się skoń­czy.

– I co wtedy? – w gło­sie przy­ja­ciółki znów zabrzmiała złość, ale Zofia wie­działa, że to nie na nią wście­kała się Alina, tylko na nie­zno­śnie trudną sytu­ację. – Sowieci i Niemcy zafun­do­wali nam kolejny roz­biór. Czy naprawdę myślisz, że po pro­stu zwrócą nam nasz kraj, kiedy ta cho­lerna wojna wresz­cie się skoń­czy, kie­dy­kol­wiek to się sta­nie?

Zofia się zaczer­wie­niła.

– Tak naprawdę ni­gdy… Ni­gdy o tym tak nie myśla­łam.

– A ja ow­szem – zako­mu­ni­ko­wała Alina. Kilka blond kosmy­ków wysu­nęło się z jej war­ko­czy i teraz sma­gały jej twarz na wie­trze. – Dla­tego zde­cy­do­wa­li­śmy, że jedy­nym spo­so­bem na zmianę naszej przy­szło­ści – zmianę losów Pol­ski – jest walka.

– My?

Alina znów przy­sta­nęła. Rozej­rzała się wokół i ści­szyła głos. Po chwili waha­nia powie­działa:

– Ja i Elż­bieta.

– Elż­bieta? – Zofia pra­wie się roze­śmiała. Zasad­ni­cza Elż­bieta? Ta, która ni­gdy nie prze­dłu­żała prze­rwy obia­do­wej ani o minutę, która każ­dego popo­łu­dnia sprzą­tała biurko przed wyj­ściem, któ­rej szwy poń­czoch były zawsze pro­ste jak pod linijkę?

Alina ski­nęła głową.

– I Szy­mon z urzędu stanu cywil­nego. Akty uro­dze­nia, zgonu i tym podobne. I inni. Ale te nowe nie­miec­kie prze­pisy to praw­dziwy cios. Trzeba będzie zna­leźć inny spo­sób na prze­kie­ro­wa­nie środ­ków dla rodzin żydow­skich – nagle wycią­gnęła rękę i chwy­ciła dłoń Zofii. – Musisz przy­siąc na życie swo­jej rodziny, że ni­gdy, przeni­gdy nikomu tego nie powtó­rzysz.

– Ni­gdy bym nie powtó­rzyła, ja… – Zofia prze­łknęła ślinę. – Będę mil­czała jak grób.

Minął je młody męż­czy­zna na rowe­rze, jego płaszcz łopo­tał na wie­trze. Zofia patrzyła, jak zni­kał za rogiem, w kie­runku wej­ścia do getta od ulicy Chłod­nej. Zasta­na­wiała się, ile z tego, co sły­szało się na mie­ście o get­cie, było prawdą. Począt­kowo nikt za bar­dzo nie wie­dział, jak wielu Żydów tam prze­nie­siono. Więk­szość ludzi, w tym Zofia, nie miała poję­cia, co się dzieje w środku. Od zawsze było wia­domo, że spo­łecz­ność żydow­ska trzyma się razem, wspiera się wza­jem­nie, no to może teraz po pro­stu będą mieli bli­sko do wła­snych szpi­tali, szkół i syna­gog. Od czasu, gdy getto zostało odgro­dzone murem, w tak naiwny i głupi spo­sób nie myślał już chyba nikt. Zaczęły krą­żyć straszne pogło­ski o opła­ka­nych warun­kach życia, bez­względ­nych i niczym nie­uza­sad­nio­nych pobi­ciach i aresz­to­wa­niach przez nie­miec­kich żoł­nie­rzy, o wyła­py­wa­niu z ulicy mło­dych Żydów do pracy przy­mu­so­wej.

Zofia chyba po pro­stu nie chciała w to wszystko uwie­rzyć. Wypie­rała myśl, że istoty ludz­kie są zdolne do takich okru­cieństw. Poza tym plo­tek i pogło­sek zawsze jest wię­cej w takich cza­sach jak teraz – w oko­licz­no­ściach, w któ­rych ofi­cjalny obieg wia­do­mo­ści kom­plet­nie wypa­czała cen­zura. Pocie­szała się też, że tak czy ina­czej nie jest bez­czynna, bo robi dobrą robotę w Wydziale Opieki i Zdro­wia. Ale w głębi duszy wie­działa, że oszu­kuje samą sie­bie. Pięć lat temu ukoń­czyła szkołę z dosko­na­łymi oce­nami, gotowa coś zmie­nić, ba, gotowa napra­wiać świat! Pięć lat to prze­cież nie­wiele, a jed­nak wyda­wało się, że minęło pół wieku. Wtedy Hitlera uwa­żano za paskud­nego, ale raczej nie­groź­nego czło­wieczka, który bar­dziej mógł obszcze­kać, niż ugryźć, Austria na­dal była suwe­ren­nym pań­stwem, a Niemcy i Sowieci nie podzie­lili jesz­cze Pol­ski mię­dzy sie­bie.

A potem nagle wszystko się roz­pa­dło. Bom­bar­do­wa­nia w pierw­szych dniach wojny, dłu­gie noce spę­dzone w zim­nych i wil­got­nych schro­nach, nędzne racje żyw­no­ściowe, rąba­nie mebli na opał. Ale to wszystko było niczym w porów­na­niu z tym, przez co prze­cho­dzili Żydzi, pomy­ślała teraz. Alina miała rację. Gdyby wszy­scy uczciwi ludzie sie­dzieli cicho, powie­dzieli sobie „Niech będzie, co ma być”, ogra­ni­czyli się jedy­nie do modli­twy i nadziei na lep­sze czasy, to jaka byłaby szansa, że cokol­wiek się zmieni? Żadna. Więk­szość Pola­ków była wie­rząca. Czy Jezus nie nauczał, że należy bro­nić i wspie­rać uci­ska­nych, wyklu­czo­nych, cho­rych i bied­nych? Sprze­ci­wiał się prze­cież wszel­kim for­mom nie­spra­wie­dli­wo­ści.

Spoj­rzała na Alinę.

– Chcę pomóc – wypa­liła, zaska­ku­jąc samą sie­bie.

Przy­ja­ciółka zro­biła oczy jak pięć zło­tych.

– Zosiu, ja… Ja nie ocze­kuję, że…

– Zde­cy­do­wa­łam. Chcę poma­gać. Masz rację, we wszyst­kim masz rację.

Wypo­wie­dze­nie tych słów na głos z jed­nej strony ode­brało jej dech, a z dru­giej – przy­nio­sło poczu­cie wyzwo­le­nia.

– Moim obo­wiąz­kiem jako Polki i chrze­ści­janki jest poma­gać, jak tylko mogę.

Alina znów ujęła jej dło­nie.

– Wiem, że chcesz dobrze, Zosiu, ale to, co robimy, jest nie­zwy­kle nie­bez­pieczne.

– Jestem skłonna pod­jąć to ryzyko.

Alina wzięła głę­boki oddech.

– Ale tu nie cho­dzi o man­dat czy nawet wię­zie­nie. Sły­sza­łaś o Ani Kowal­skiej? Może czy­ta­łaś o niej w gaze­cie?

Zofia poki­wała głową w mil­cze­niu. Nie tylko znała to nazwi­sko, Ania i ona nale­żały do tej samej para­fii, widy­wały się w kościele Świę­tego Kazi­mie­rza.

– No tak, wiem, w zeszłym tygo­dniu została stra­cona – szep­nęła Zofia. – Ska­zano ją za sabo­taż, za wysa­dza­nie linii kole­jo­wej pod Łodzią. Nie mogłam w to uwie­rzyć, gdy się dowie­dzia­łam. Zawsze była taka… Taka miła i deli­katna – głos Zofii drżał.

– No i słusz­nie, że nie mogłaś w to uwie­rzyć. Bo to nie była prawda. Cały pro­ces był sfin­go­wany, same wymy­sły – Alina prze­łknęła ślinę. – Ania nale­żała do naszej grupy. Szwaby ją nakryły na szmu­glo­wa­niu do getta ampu­łek ze szcze­pionką Weigla. Chciała zaszcze­pić dzieci prze­ciw tyfu­sowi.

Zofia wydała z sie­bie cichy jęk, po czym pospiesz­nie zro­biła znak krzyża i wyszep­tała krótką modli­twę.

– Powie­szono ją, bo pró­bo­wała rato­wać życie dzieci – powie­działa Alina ochry­płym gło­sem. Była bli­ska pła­czu.

Zofia poczuła, że jej dotych­cza­sowy zapał zaczyna słab­nąć. Powie­szona za rato­wa­nie cudzego życia? Czy Zofię stać na takie boha­ter­stwo?

– Co jesz­cze robi wasza grupa? – zapy­tała, wbi­ja­jąc paznok­cie w dło­nie, czym chciała powstrzy­mać nagłą chęć wyco­fa­nia się z pochop­nych dekla­ra­cji.

– Zała­twiamy fał­szywe doku­menty, poma­gamy w zmia­nie toż­sa­mo­ści Żydom, któ­rym udało się wydo­stać z getta. Poza tym dostar­czamy żyw­ność i leki oso­bom uwię­zio­nym za murami. To ważna praca – powie­działa z pasją. – Ważna i dobra.

Zamil­kła na chwilę, obok prze­je­chał wóz konny, sły­chać było pisk nie­na­oli­wio­nych kół i gło­śny stu­kot koń­skich kopyt na bruku.

– Posłu­chaj – pochy­liła się do przodu kon­spi­ra­cyj­nie. – Jeśli mówisz poważ­nie, mogę cię przed­sta­wić kilku oso­bom. Każda pomoc jest na wagę złota.

– Rozu­miem – powie­działa Zofia, czu­jąc ucisk w żołądku, jakby jechała na karu­zeli w weso­łym mia­steczku. Wzięła łap­czywy oddech. – Wcho­dzę w to. Chcę pomóc.

Alina przy­sta­nęła na chwilę i odwró­ciła wzrok, pocie­ra­jąc dło­nią o dłoń, żeby się roz­grzać. Zofia zasta­na­wiała się, czy w gło­wie przy­ja­ciółki nie poja­wiła się obawa, że ujaw­niła zbyt wiele.

Po prze­ciw­nej stro­nie ulicy kilku uczniów kopało puszkę. Pokrzy­ki­wali trium­fal­nie, gdy tylko udało im się tra­fić w jedną z ulicz­nych latarni gazo­wych.

– Ni­gdy bym cię nie zdra­dziła – zapew­niła w końcu Zofia, aby prze­rwać nie­zręczną ciszę. – Pro­szę, zaufaj mi.

Alina spoj­rzała jej pro­sto w oczy.

– Ufam – powie­działa poważ­nie. Potem jej twarz roz­ja­śniła się w uśmie­chu. – Tak, ufam ci.

Zofia ode­tchnęła z ulgą i gestem wska­zała chod­nik przed nimi na znak, że czas wra­cać do domu. Kiedy dotarły na plac Ban­kowy, poże­gnały się krót­kim uści­skiem.

– Musisz się z tym prze­spać – stwier­dziła Alina. – To, co robimy, jest bar­dzo nie­bez­pieczne i naprawdę powin­naś pod­jąć decy­zję nie pod wpły­wem emo­cji, ale na chłodno. Zasta­nów się dobrze i daj mi znać w ponie­dzia­łek. Jeśli zmie­nisz zda­nie, nie będę mieć do cie­bie cie­nia pre­ten­sji.

Zofia potrzą­snęła głową.

– Chcę pomóc. Jestem tego abso­lut­nie pewna.

Alina uśmiech­nęła się do niej sze­roko i poszła w swoją stronę. Zofia odpro­wa­dziła ją wzro­kiem, patrzyła, jak przy­ja­ciółka skręca w ulicę pro­wa­dzącą do jej domu. Poczuła dziwne połą­cze­nie pod­nie­ce­nia i stra­chu. W coś ty się wpa­ko­wała, dziew­czyno?

Rozdział 3

3

SEAT­TLE, DZI­SIAJ

Na zewnątrz roz­legł się nagły hałas – coś jakby prze­peł­nione żalem wycie jakie­goś noc­nego zwie­rzę­cia – i Liz­zie się ock­nęła. Pod­nio­sła głowę znad kom­pu­tera i wtedy poczuła ból w zesztyw­nia­łych ramio­nach. Nie­zgrab­nie pró­bo­wała to roz­ru­szać. Potem spraw­dziła godzinę na tele­fo­nie – pięć minut po pół­nocy. Za późno, żeby zadzwo­nić do Alexa, a poza tym nie miała mu nic do powie­dze­nia. Wysłała wcze­śniej wia­do­mość, ale nie odpo­wie­dział. Naj­wy­raź­niej też nie miał nic do powie­dze­nia. Prze­tarła oczy, pró­bu­jąc odgo­nić przy­kre myśli, że chyba stra­cili już siłę i ochotę na pocie­sza­nie się nawza­jem.

Przez okno na pod­da­szu Liz­zie spoj­rzała na czarne, nocne niebo usiane gwiaz­dami. Wypro­sto­wała ręce i prze­cią­gnęła się, aż coś jej strze­liło w kościach. Naprawdę powin­nam znowu zacząć ćwi­czyć jogę, pomy­ślała, a potem, z pew­nymi wyrzu­tami sumie­nia, uświa­do­miła sobie, że przez cały dzień nie myślała o poro­nie­niu. Czy to dobrze? Czy powinna się z tego cie­szyć? Wstała, by roz­pro­sto­wać nogi, i prze­szła przez pokój do okna, zauwa­ża­jąc swoje odbi­cie w szy­bie. Wyglą­dała na prze­stra­szoną, jej prze­tłusz­czone włosy opa­dały bez­ład­nie na ramiona. I dopiero gdy potwor­nie zabur­czało jej w brzu­chu, uświa­do­miła sobie, że od dawna nic nie jadła. Ostat­nio coś tam na lunch.

Wie­czo­rem matka bez­sku­tecz­nie wołała Liz­zie kilka razy i na pewno już tro­chę się o nią mar­twiła. Liz­zie prze­sia­dy­wała na stry­chu godzi­nami, pochło­nięta bada­niem prze­szło­ści pra­babci. Mama nie była w sta­nie powie­dzieć nic kon­kret­nego na temat tajem­ni­czych sta­rych zdjęć. Wie­działa tylko, że pra­babcia Zofia była w jakiś spo­sób zaan­ga­żo­wana w dzia­łal­ność pol­skiego ruchu oporu pod­czas wojny, ale stwier­dziła, że nie lubiła o tym roz­ma­wiać.

– Myślę, że to były bar­dzo trudne czasy – powie­działa matka wcze­śniej, pod­czas lun­chu. – Twoja pra­bab­cia nie chciała roz­dra­py­wać sta­rych ran. Pew­nie oba­wiała się, że to nie przy­nie­sie nic dobrego. I wiesz – poło­żyła dłoń na ręce Liz­zie – może miała ważne powody, by zosta­wić prze­szłość w prze­szło­ści.

Liz­zie wydała jakiś neu­tralny zna­cze­niowo dźwięk i pozwo­liła matce zmie­nić temat. Ale gdy opo­wie­działa już wszystko o zbli­ża­ją­cych się obcho­dach 4 lipca, pod­czas któ­rych całą oko­licę ogar­nie czer­wono-biało-nie­bie­skie sza­leń­stwo gril­lo­wa­nia i fajer­wer­ków, Liz­zie poczuła, że cie­ka­wość nie odpusz­cza i wierci jej dziurę w brzu­chu. Nie było innego wyj­ścia – skoro swę­dzi, to trzeba podra­pać. Zatem zaraz po lun­chu wró­ciła na strych i wzno­wiła poszu­ki­wa­nia. Prze­szłość odgry­wała teraz dla niej rolę odskoczni od całego smutku, jaki odczu­wała w teraź­niej­szo­ści.

Zaczęła od pro­stego wyszu­ki­wa­nia w inter­ne­cie infor­ma­cji o Pol­sce pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej, a następ­nie kon­kret­nie o War­sza­wie, rodzin­nym mie­ście pra­babci. W pierw­szej kolej­no­ści wyska­ki­wały linki doty­czące znisz­cze­nia sto­licy pod koniec wojny i te na temat getta. Liz­zie prze­scrol­lo­wała wiele nie­po­ko­ją­cych zdjęć: biedni ludzie w róż­nym wieku odziani w łach­many, wychu­dzone dzieci żebrzące na chod­ni­kach, ludzie sprze­da­jący resztki dobytku na pro­wi­zo­rycz­nych tar­go­wi­skach… Zaci­snęła powieki i zamknęła kolejną zakładkę. Czy­ta­nie o okrop­no­ściach, krzyw­dach, jakie nazi­ści wyrzą­dzili Żydom, i oglą­da­nie zdjęć praw­dzi­wych ofiar zawsze ją roz­stra­jało i wykań­czało psy­chicz­nie.

Na chwilę zamknęła oczy, żeby te obrazy roz­pro­szyły się i znik­nęły. Następ­nie wpi­sała w wyszu­ki­warkę „pol­ski ruch oporu IIWŚ” i prze­czy­tała kilka arty­ku­łów o Armii Kra­jo­wej, Gwar­dii i Armii Ludo­wej oraz Pol­skiej Par­tii Socja­li­stycz­nej – sil­nych orga­ni­za­cjach z roz­bu­do­wa­nymi struk­tu­rami. Wal­czyły zbroj­nie z oku­pan­tem, ale też pomo­gły tysiącom pol­skich Żydów, któ­rzy po ucieczce z getta ukry­wali się po aryj­skiej stro­nie. Ruch oporu dawał im żyw­ność, opiekę medyczną, pie­nią­dze i fał­szywe toż­sa­mo­ści. Lek­tura była fascy­nu­jąca, ale nie przy­nio­sła infor­ma­cji na temat zaan­ga­żo­wa­nia pra­babci, więc Liz­zie wpi­sała: „Zofia Szczę­sna”. Po chwili wes­tchnęła roz­cza­ro­wana, bo poszu­ki­wa­nia nie przy­nio­sły żad­nych rezul­ta­tów.

Musiała je jakoś zawę­zić. Pomy­ślała o zdję­ciu Zofii z dziećmi, wpi­sała „pol­ski ruch oporu + dzieci” i natra­fiła na infor­ma­cje o orga­ni­za­cji pro­wa­dzo­nej przez Irenę Sen­dle­rową. Ta kobieta w cza­sie wojny była jedną z naj­bar­dziej zna­nych dzia­ła­czek spo­łecz­nych. Liz­zie klik­nęła w inny link i znów na nią tra­fiła: Irena Sen­dle­rowa, uznana przez insty­tut Yad Vashem za jedną ze Spra­wie­dli­wych wśród Naro­dów Świata za ura­to­wa­nie życia nie­zli­czo­nym żydow­skim dzie­ciom. Sen­dle­rowa prze­my­cała dzieci z getta, po czym umiesz­czała je w rodzi­nach zastęp­czych i klasz­to­rach, wiele z nich w Domu Dziecka Zgro­ma­dze­nia Sióstr Fran­cisz­ka­nek Rodziny Maryi w War­sza­wie.

Liz­zie pie­kły już oczy ze zmę­cze­nia. Może na tę noc wystar­czy. Już miała wyłą­czyć lap­topa, gdy nagle zmie­niła zda­nie i szybko wstu­kała w Google’a: „zdję­cia Ireny Sen­dle­ro­wej”. Nie zna­la­zła zbyt wielu foto­gra­fii – więk­szość przed­sta­wiała star­szą siwo­włosą panią o przy­ja­znej okrą­głej twa­rzy. Ale Liz­zie wytrwale prze­wi­jała dalej i jej wzrok wresz­cie padł na stare czarno-białe zdję­cie. Przyj­rzała się bli­żej i wcią­gnęła powie­trze zasko­czona. Czy to moż­liwe?

Prze­wer­to­wała stosy papie­rów i nota­tek leżą­cych przed nią na małym biurku, zna­la­zła drugą foto­gra­fię, tę przed­sta­wia­jącą jej pra­bab­cię i grupę kobiet. Przy­ło­żyła zdję­cie do ekranu… I tak, to była ta sama kobieta! Zatem jej pra­bab­cia rze­czy­wi­ście znała ważną przy­wód­czy­nię ruchu oporu. Liz­zie wró­ciła myślami do tego, co powie­działa jej matka pod­czas lun­chu, że Zofia nie lubiła roz­ma­wiać o prze­ży­ciach z cza­sów wojny. Ale dla­czego? Z pew­no­ścią ci bojow­nicy ruchu oporu byli nad­ludzko odważni. Liz­zie nie mogła sobie wyobra­zić ogromu stra­chu i nie­bez­pie­czeń­stwa, z któ­rymi ci ludzie musieli się mie­rzyć każ­dego dnia. Dla­czego więc nie być z tego dumną? Po co trzy­mać to w tajem­nicy przed wła­sną rodziną?

Liz­zie prze­tarła oczy i wyłą­czyła kom­pu­ter. Może powinna posłu­chać rady matki i zosta­wić prze­szłość w prze­szło­ści. Ale jed­no­cze­śnie czuła, jak nara­sta w niej cie­ka­wość. Poza tym dobrze było dla odmiany nie sku­piać się na sobie. Zapa­dła natych­mia­stowa i osta­teczna decy­zja: Liz­zie spę­dzi lato, zbie­ra­jąc infor­ma­cje o pra­babci.

Rozdział 4

4

WAR­SZAWA, WRZE­SIEŃ 1942

– Wyglą­dasz okrop­nie, kocha­nie. Kolejna nie­prze­spana noc?

Matka Zofii nało­żyła do miski por­cję wod­ni­stej kaszy manny. Zofia spoj­rzała na paciaję z nie­chę­cią.

– Nie jestem głodna, mamo.

Matka wypro­sto­wała się i cmok­nęła z lekką iry­ta­cją.

– Nie wydzi­wiaj. Musisz jeść. Też wola­ła­bym podać ci coś bar­dziej pożyw­nego. Ale wczo­raj u rzeź­nika znów zabra­kło wie­przo­winy, a już świeże jajka to nie wiem kiedy zoba­czę!

Wes­tchnęła gło­śno i prze­że­gnała się.

Naprze­ciwko Zofii, przy kuchen­nym stole, jej ojciec Ludwik czy­tał gazetę, a u jego boku sie­działa młod­sza sio­stra Zuzanna. Tego ranka była bar­dzo blada, cho­ciaż zaja­dała kaszę mannę z ape­ty­tem nie­pa­su­ją­cym do jej drob­nej budowy.

Wła­śnie skoń­czyła pięt­na­ście lat, ale wyglą­dała bar­dziej na dwu­na­sto­latkę.

– Iza­belo – powie­dział Ludwik, nie pod­no­sząc wzroku znad gazety. – Prze­stań się mar­twić. Grunt, że mamy co jeść i nic się nam nie sta­nie, jeśli przez jakiś czas będziemy jeść wię­cej warzyw, a mniej mięsa.

– Czy jest jesz­cze kawa? – zapy­tała Zofia. Czuła się potwor­nie zmę­czona. Mało spała przez ostat­nie dwie noce, wciąż odtwa­rza­jąc w myślach roz­mowę, którą odbyła z Aliną. Co ją pod­ku­siło, żeby zade­kla­ro­wać chęć pomocy? Hitle­rowcy bez­li­to­śnie i bru­tal­nie tłu­mili wszel­kie formy oporu, więc gdyby się zaan­ga­żo­wała i ją zła­pali, ryzy­ko­wa­łaby życie nie tylko wła­sne, ale także rodziny. W naj­lep­szym przy­padku firma jej ojca zosta­łaby zamknięta i nie byłoby ich stać na lecze­nie Zuzanny. W naj­gor­szym… Zofia przy­gry­zła wargę. Wolała o tym nie myśleć.

– Tylko erzac, kawa z cyko­rii – oznaj­mił ojciec, krzy­wiąc się. – To jest tak gorz­kie, że trzeba dodać pięć łyże­czek cukru, żeby nada­wało się do picia. Ale twoja mama nie pozwala mi tak sło­dzić.

– No jasne, daj znać, jak ci spadną z nieba kartki na cukier – odpo­wie­działa ostro mama Zofii. – Wtedy będziesz mógł sypać te swoje pięć łyże­czek.

Ludwik par­sk­nął cicho.

– Pro­szę, nie kłóć­cie się – powie­działa Zuzanna, patrząc to na matkę, to na ojca.

Iza­bela zaśmiała się dobro­tli­wie.

– Nie kłó­cimy się, prawda, kocha­nie? – pochy­liła się do przodu i poca­ło­wała męża w czu­bek głowy, po czym Ludwik chwy­cił żonę w talii i przy­cią­gnął na kolana.

– Kłó­cić się? Z tą piękną kobietą? – zapy­tał. – Ni­gdy!

Iza­bela pisnęła, gdy poła­sko­tał ją w bok, a Zuzanna zaczęła chi­cho­tać.

– Teraz ja, tato! – popro­siła, deli­kat­nie odsu­wa­jąc matkę i sia­da­jąc na kola­nach ojca.

Była dziec­kiem nie­spo­dzianką, uro­dzo­nym, gdy Ludwik i Iza­bela mieli już około czter­dziestki, a Zofia osiem lat. Wszy­scy ją uwiel­biali, nazy­wano ją Żabką, bo jak była malutka, to tak śmiesz­nie ruszała nóż­kami. Wadę serca zdia­gno­zo­wano, gdy miała nie­spełna rok. Rodzice poszli z nią do leka­rza, zanie­po­ko­jeni, że nie przy­biera na wadze i wolno rośnie. Dok­to­rzy orze­kli, że Zuzanna nie prze­żyje wię­cej niż dzie­sięć lat, ale teraz miała już pięt­na­ście. Zofia podej­rze­wała, że zapal­czywy, zadziorny cha­rak­te­rek sio­stry i skłon­ność do psot wpły­wały na to, że nie pod­da­wała się cho­ro­bie. Na­dal jed­nak musiała regu­lar­nie się badać, a lecze­nie serca było kosz­towne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki