32,00 zł
Wraz z Lauriem Lee podróżujemy w przeszłość, do czasów tuż po I wojnie światowej, do małej i ubogiej angielskiej wioski w Gloucestershire. To tam w gronie licznego rodzeństwa, pod opieką porzuconej przez męża matki, autor spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Wśród nieokiełznanej przyrody wioski Slad położonej w dolinie, odciętej od świata zewnętrznego, życie mieszkańców trwa od wieków niemal w niezmienionej formie. Autor niezwykle sugestywnie, plastycznie i z poczuciem humoru odtwarza zapomnianą już Anglię, swój raj na ziemi, który wojna i cywilizacja zniszczyły bezpowrotnie. Dzięki zapiskom powstała kronika tradycyjnego wiejskiego życia przyciągającego i zniewalającego swoim urokiem, pełnego zapachów, kolorów i dźwięków, któremu kres położyła nowoczesność.
Cydr z Rosie przyniósł Lauriemu Lee światową sławę. Książka sprzedała się w milionach egzemplarzy i doczekała się ekranizacji przez stację BBC.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 277
Zsadzono mnie z fury, gdy miałem trzy lata, i od tego poczucia oszołomienia oraz strachu zaczęło się moje życie w wiosce.
Czerwcowa trawa, w której stałem, była wyższa ode mnie, a ja chlipałem. Nigdy wcześniej nie znajdowałem się tak blisko trawy. Górowała nade mną i wokół mnie, a każde źdźbło było tatuowane przez słońce tygrysimi paskami. Ciemne, miały ostre jak nóż krawędzie, złowrogo się zieleniły i aż dygotały od koników polnych, które świergotały, cykały i frunęły w powietrzu niczym małpki.
Zagubiony, nie wiedziałem, w którą stronę się zwrócić. Od ziemi wionął tropikalny upał, cuchnący ostrymi zapachami korzeni i pajęczyn. Śnieżne chmury kwitnącego dzikiego bzu odgradzały niebo, przygniatając mnie i dusząc słodko-zawrotnymi oparami. Wysoko nad głową uwijały się oszalałe skowronki, krzycząc, jakby niebo darło się na kawałki.
Po raz pierwszy w życiu znalazłem się poza zasięgiem ludzkiego wzroku. Po raz pierwszy też byłem zupełnie sam w świecie, w którym niczego nie potrafiłem ani przewidzieć, ani sobie wyobrazić — w świecie ćwierkających ptaków, cuchnących roślin i owadów, które śmigały bez ostrzeżenia. Zgubiłem się i wcale nie oczekiwałem, że ktoś mnie odnajdzie. Odrzuciłem głowę i zawyłem, a wtedy słońce niczym jakiś łobuz chlasnęło mnie mocno w twarz. Z tej mary na jawie, podobnie jak z innych, zbudziło mnie pojawienie się sióstr. Gramoliły się po stromym stoku, przepychając się i krzycząc, aż wreszcie znalazły mnie w wysokiej trawie. Niczym tarcze zawisły pomiędzy mną a niebem twarze różowe, znane, pełne życia, wielkie i lśniące. Zawisły z uśmiechami i białymi zębami (gdzieniegdzie nadkruszonymi), moim wyciem wyczarowane niczym zjawy, które swoją gadaniną i afektacją odganiały strach precz. Nachyliły się nade mną — jedna, druga, trzecia — z ustami wysmarowanymi czerwonymi porzeczkami i z rękami ociekającymi ich sokiem.
— No już, już, wszystko w porządku, przestań wreszcie piszczeć. Chodź, zejdziemy do domu, a tam opchamy cię aż po uszy porzeczkami.
I Marjorie, najstarsza, uniosła mnie między swoje długie brązowe włosy, po czym w podskokach zbiegła drogą, dalej przez stromy ogródek pełen róż, potem zaś usadziła mnie na progu domu, który był nasz, chociaż nie mogłem w to uwierzyć.
Tego właśnie dnia przybyliśmy do wioski — ostatniego letniego dnia pierwszej wojny światowej. Domek stojący na półakrze ogrodu, który stromo prowadził w dół do jeziora, z dwoma piętrami, piwnicą oraz skarbem w ścianach, z pompą i jabłoniami, lilakiem oraz truskawkami, czarnymi ptakami w kominach, żabami w piwnicy, grzybami na suficie — a wszystko to za trzy szylingi sześć pensów tygodniowo. Nie wiem, gdzie wcześniej mieszkałem. Moje życie zaczęło się wraz z furą, która poniosła mnie po długim zboczu do wioski i cisnęła zagubionego w wysoką trawę. Przyjechałem owinięty we flagę Union Jack, aby chroniła mnie przed słońcem, a kiedy się z niej odwinąłem i wstałem, głośno popiskując pośród tej rozbrzęczanej dżungli na letnim brzegu, wtedy poczułem, że się rodzę. I był to początek życia dla całej naszej reszty. Całej ośmioosobowej rodziny.
Ale tego pierwszego dnia wszyscy byli zagubieni. Chaos nadpłynął w spakowanych meblach, a ja pełzałem po kuchennej posadzce wśród lasu obróconych w górę krześlanych nóg i kryształowych pól szkła. Wyrzuciło nas na zupełnie nowy ląd i zaczęliśmy się rozglądać w poszukiwaniu jego tajemnic i skarbów. Siostry spędziły jasny czas pierwszego dnia, ogałacając krzaki owocowe w ogrodzie. Porzeczki właśnie dojrzewały, kiście czerwonych, czarnych i żółtych jagódek wszędzie splątane z dzikimi różami. Tutaj było bogactwo, jakiego dziewczęta jeszcze nigdy nie znały, więc pokrzykując, śmigały od jednego krzaka do drugiego, sprawnie niczym wróble wyszukując owoce.
Także nasza matka uginała się pod ciężarem obowiązków, urzeczona bogatą dziczą ogrodu tak długo niepielęgnowanego. Przez cały dzień dreptała tam i z powrotem, zaczerwieniona i rozgadana, wkładając kwiaty do każdego dzbanka i naczynia, jakie znalazła na kuchennej podłodze. Kwiaty z ogrodu, stokrotki znad stawu, trybule, trawy, paprocie i liście — wszystko napływało w ramionach przez drzwi domku, aż wreszcie wydawało się, że jego ciemne wnętrze zostało bez reszty wzięte w posiadanie przez zewnętrzny świat: spokojny zielony staw poruszany złocistymi falami lata.
Siedziałem na podłodze, na tratwie wzniesionej nad tym bałaganem, i wyglądałem przez zielone okno pełne dojrzewającego ogrodu. Patrzyłem na długie, czarne pończochy dziewcząt uwijających się między krzakami i od czasu do czasu połyskujących bielą ciała. Ilekroć którakolwiek z nich wpadła do kuchni, wpychała do moich wielkich ust garście zgniecionych owoców i wybiegała. A im więcej dostawałem, tym bardziej domagałem się następnej garści. Było to jak karmienie tłustego pisklęcia kukułki.
Długi dzień krakał, ćwierkał i bzyczał. Nikt nie pracował, a do jedzenia były tylko porzeczki i chleb. Pełzałem pośród ornamentów na nieznanej podłodze: szklanych ryb, porcelanowych psów, pasterzy i pasterek, brązowych jeźdźców, znieruchomiałych zegarów, barometrów i fotografii brodatych mężczyzn. Mówiłem do każdego z nich po kolei, ponieważ były to świątynie i twarze z na wpół zapomnianej krainy. Kiedy jednak patrzyłem, jak słońce przesuwa się po ścianach, wyciągając tęcze z dzbanków ze rżniętego szkła w kącie, marzyłem o powrocie porządku.
A potem znienacka dzień się skończył i dom był umeblowany. Każdy grat, każda szklanka i fotografia były na swoim miejscu. Łóżka zostały posłane, zasłony zaciągnięte, słomiane maty rozłożone, a budynek stał się domem. Nie pamiętam, żebym widział, jak do tego doszło, ale nagle nieodparta tradycja domu — z jego zapachem, chaosem, kompletną spójnością — wynurzyły się, jak gdyby nigdy nie było inaczej. Rozmieszczenie mebli, ustanowienie domu przyszło jak wieczór pierwszego dnia. Z niełatwej samotności przedmiotów rozrzuconych po kuchennej podłodze wszystko pofrunęło na swoje miejsce, które już nigdy więcej nie było kwestionowane.
I odtąd zaczęliśmy rosnąć. Porządek domu zatrząsł się jeszcze wielokrotnie niczym w szklanej śnieżycy, także łóżka, krzesła — wszystkie z jednego pokoju do drugiego, gnane przez burzliwe energie matki i dziewcząt. Zawsze jednak rzeczy przegrupowywały się w obrębie strażnicy ścian, nic nie uciekało ani się nie zmieniało i tak pozostało przez dwadzieścia lat.
Dzisiaj mierzę ten pierwszy rok wzrastania poszerzającą się rozległością pól, które stawały się dla mnie widoczne, nowymi sztuczkami ubierania się i dawania sobie rady ze wszystkim, które stopniowo opanowywałem. Potrafiłem otworzyć kuchenne drzwi, zwijając się w kulkę, a potem wyskakując w górę i waląc w klamkę pięścią. Umiałem wspiąć się na wysokie łóżko, używając balustrady jako drabiny. Potrafiłem też gwizdać, chociaż nie opanowałem sztuki zawiązywania butów. Życie stało się ciągiem eksperymentów, które przynosiły ból albo nagrody spełnienia. Stało się tropieniem zaklęć i tajemnic domu, a czas zastygał złoty i nieruchomy, moje ciało zaś, zamiast skakać i się wspinać, przybierało sztywną drętwotę owada, jakby zastygało na całe godziny, ledwie tylko oddychając i ciągle obserwując. Obserwując, jak ziarenka pyłu padają w słonecznym pokoju, podążając za mrówką od jej kołyski do grobu i odgadując kod sęków na suficie w pokoju sypialnym. Sęki owe przemykały niczym Murzyni w półmroku świtu albo ukradkowo przeskakiwały z jednej deski na drugą, jednak w bezpardonowym świetle dnia nie były bardziej monstrualne niż archaiczne zakrzepliny w węglu.
Owe wzory na suficie sypialni były odrębnym światem, więc moje oczy nieustannie wędrowały w tym długim świetle pierwocin budzenia się, na które skazane jest każde dziecko. Były archipelagami w morzu krwistego lakieru, armiami grupującymi się i jednoczącymi przeciwko mnie, były alfabetem makabrycznego języka, pierwszą książką, jaką kiedykolwiek przeczytałem.
Promieniując z tego domu, z jego kruszącymi się ścianami, tąpnięciami i cieniami oraz wyobrażonymi lisami pod podłogą, poruszałem się po ścieżkach, które wydłużały się cal po calu wraz z moimi wzrastającymi codziennie siłami. W żołędziej łupinie mych zmysłów, sunąc z kamienia na kamień po bezdrożach podwórka, przebywałem niezmierzony ocean niczym jakiś dzikus z mórz południowych, który ma nadzieję, iż skacząc z wyspy na wyspę, przemierzy cały Pacyfik. Anteny oczu i nosa, a także szperające palce znajdowały nową kępę trawy, paproci, dżdżownicę, ptasią czaszkę, jamę bielejących ślimaków. Przez długie letnie wieki owych pierwszych dni poszerzyłem swój świat i utrwaliłem jego mapę w umyśle, jego bezpieczne przystanie, pustynie kurzu, kałuże, jego sterczyny brudu i powiewające flagi zarośli. Także kiedy wracałem, niezmiennie wysychało mi w gardle, gdyż w domu było kilka skrzętnie upchanych po kątach przeraźliwości: kości ptaka w klatce ze starych patyków, poczerniałe muchy w kątach, oślizgłe w swej martwocie zaschnięte strzępy wężów, a także zatłoczone, sparszywiałe, wrzeszczące w milczeniu miasto szkieletowych resztek po kocich przekąskach.
Raz dostrzeżone pozostałości te wkraczały w granice znanych lądów, przypominane z szumem w uszach i odwiedzane, gdy żołądek był dostatecznie silny. To pierwsze namacalne ofiary tej niszczycielskiej siły, która robiła swoje — wiedziałem, za dnia i nocą — aczkolwiek nigdy nie mogłem jej na tym przyłapać. Tak czy owak byłem wdzięczny za to, że te ofiary istniały. Nękały oczy, wczepiały się w sny, ale przykrawały dla mnie te zrazu nieskończone możliwości przerażenia. Dowodząc tego, że strach ma swoje granice, okiełznywały wyobraźnię.
Wyruszając od redy portu, którym były drzwi spiżarni, poznałem skały, rafy i bezpieczne przesmyki. Odkrywałem fizyczną piramidę domu, jego kondygnacje i labirynty, magiczne centra i zieloną, ochoczo kiełkującą wyspę ogrodu, nad którym stało domostwo. Matka i siostry pływały koło mnie niczym galeony, w ich roboczych sukniach, ja zaś uczyłem się zapachów i dźwięków, które ich śladem odkrywałem — jak przepływa oddech, woń lizolu, podśpiewywanie i pomrukiwanie, brzęk talerzy.
Jakżeż wspaniale wyglądały pod pełnymi żaglami te wysmukłe dziewczyny, gdy powiewały ich włosy i falowały bluzki, a białe maszty ramion były zakasane do pracy albo do prania. Jedna chwila, a już cię obcałowywały i poprawiały guziki albo też wyrzucały wysoko w górę niczym wijącą się w powietrzu rybę, aby z powrotem złapać ją nahaczykiwcisnąć w koronkowe pranie.
Spiżarnia była kopalnią wszystkich minerałów życia. To w niej odkryłem wodę — żywioł zupełnie odmienny od zielonego, cuchnącego błota, które unosiło się na powierzchni ogrodowej kadzi. Można było wypompowywać z ziemi niebieskie chluśnięcia, można było zawieszać się na rączce pompy, a woda tryskała, podobna do płynnego nieba. Wyrywała się, ciekła i połyskiwała na posadzce kuchni, pluskała w wiadrze albo ciążyła na ubraniu wilgocią. Można ją było pić, nabierać, spienić mydłem, holować przez nią chrząszcze i puszczać bańkami w powietrze. Można było do niej włożyć głowę i widzieć końce rączki wiadra, słyszeć, jak łomocze twój oddech, poruszać ustami niczym ryba i węszyć tkwiące w ziemi wapno. Substancja magiczna, możliwa do wykorzystania na wszelkie sposoby: dawała się zazdrośnie gromadzić lub lekkomyślnie rozrzucać, dawała się wlewać do dziur, a przecież niepodobna było jej spalić, złamać czy zniszczyć.
Komórka spiżarni była zarazem źródłem wody, gdyż tu stała stara pompa, ale nie brakowało też innych rzeczy wiążących się z wodą — poniedziałków usztywnionych krochmalem; baniek mydlanych, gotujących się, wybrzuszających i wyskakujących, pękających i szepczących, utęczowionych światłem i mrugających milionem okienek. Bańki, bańki, lotne wstańki, spływają po prześcieradłach i koszulach, odskakując od nich, a tu jeszcze zadyszana matka, zanurzająca czerwone ramiona w parującej wodzie niczym wiosła. A potem z gara wynurzała się bielizna nadziana na kij niczym ciasto, wraz z nią zaś splecione bańki albo też płachty skłębionego śniegu.
To tutaj odbywało się szorowanie podłóg, czyszczenie butów, mycie rąk i karków, czerwonych i białych warzyw. Wystarczy z rana wkroczyć do tego pomieszczenia i oto widzisz: cały ogród wyległ, ociekając kroplami na stół. Pokrojona marchewka niczym miedziane pensy, chrzan i cebula, ziemniaki wykąpane i obrane ze swoich błotnistych płaszczy, opukiwanie ciasnych strąków grochu, długich muszel z zielonymi perłami i wydłubywanie kleistych nasionek z ich włóknistych gniazdeczek.
Ukradkiem niczym drapieżnik człowiek przemykał jak szczur pomiędzy wszystkimi tymi korzeniami i liśćmi. Groszek turlał się pod językiem, świeży i zimny niczym rześka woda, zęby żuły zieloną skórkę jabłek, język smakował ostrą kwaskowatość i słodycz białego krochmalu rzepy. Ciosy rąk unurzanych w mące odganiały natręta. Płachty surowego ciasta, ugniecionego i ciepłego, przybierały postać mężczyzn i kobiet — głów i rąk niesolonego ciała, przyprawionego tylko snem o kanibalizmie.
Tutaj też przygotowywano duże posiłki, gary gulaszu dla nienasyconego głodu ośmiu osób. Wrzucało się do nich wszystko, co rosło na tych żyznych brzegach, przyprawiało mąką, podbarwiało kostkami bulionu, dodawało treściwości kilkoma gnatami baranimi. Mięsa, to prawda, niewiele wtedy było, czasami funt nagich żeber do obgotowania, od czasu do czasu królik podrzucony na progu przez usłużnego sąsiada. Mnóstwo jednak było zielonego jadła, soczewicy i chleba do wypełnienia żołądka. Codziennie do domu przynoszono od ośmiu do dziesięciu bochenków i nigdy nie zdążyły sczerstwieć. Rwaliśmy je na kawałki, kiedy skórka była jeszcze ciepła, a ich monotonię zakłócały znajdowane w środku przedmioty: sznurki, paznokcie, kawałki papieru, a raz nawet zdarzyła się mysz. Tak wyglądała wtedy piekarnicza beztroska. Soczewicę gotowało się w wielkim garze, w którym podgrzewało się także wodę na sobotnią kąpiel. Na piecyku, w którym palono drewnem, dało się nagrzać wody tylko na jedną kąpiel, zanurzaliśmy się więc wszyscy po kolei. Ponieważ byłem drugi pod względem młodości, moja woda była prawie najbrudniejsza — i konsekwencje tego przywileju towarzyszą mi po dziś dzień.
Kiedy pewnego ranka zbudziłem się w białej sypialni i otworzyłem oczy, niczego nie zobaczyłem. Wytrzeszczałem oczy, jak tylko mogłem, wypatrywałem, gdzie też podział się pokój, ale na moich mrugających powiekach kładła się tylko złocista poświata. Obmacałem ciało i znalazłem je na miejscu. Usłyszałem śpiew ptaków. Ale ze świata pozostało tylko migoczące złote światło. Czyżbym umarł?, zastanawiałem się. Byłbym w niebie? Cokolwiek się stało, nienawidziłem tego. Za późno zbudziłem się ze snu pełnego krokodyli i nie czułem się przygotowany na kolejny szok. Potem usłyszałem stąpanie dziewcząt na schodach.
— Ach, Marge! — zawołałem. — Nic nie widzę!
I zacząłem po swojemu wyć.
Odgłos bosych stóp na gołej podłodze, a potem chichot mojej siostry Marjorie.
— Tylko spójrzcie na niego — powiedziała. — Doth, skocz i przynieś jakąś szmatkę, znowu mu oczy zaropiały.
Chłodny skraj materiału przesunął mi się po twarzy, zalewając ją wodą, i powróciłem do świata. Łóżko i sufit, osłoneczniony kwadrat okna i dziewczęta ze śmiechem nachylające się nade mną.
— Kto to zrobił? — wrzasnąłem.
— Nikt, głuptasku. Oczy ci zatkało i tyle.
Już wcześniej przydarzał mi się ten słodki klej snu, ale jakoś zawsze o nim zapominałem. Dlatego groziłem siostrom, że zrobię im coś podobnego. W każdym razie zbudziłem się, mogłem patrzeć i byłem szczęśliwy. Wyjrzałem przez małe zielone okienko. Świat na zewnątrz był purpurowy i płonął. Jeszcze nigdy go takim nie widziałem.
— Doth — wykrztusiłem. — Co stało się z tymi drzewami?
Dorothy się ubierała. Wolno, rozespana, nachyliła się do okna, a światło przeszło przez jej koszulę nocną niczym przez sito.
— Nic się nie stało. — Wzruszyła ramionami.
— Wcale nie — zaperzyłem się. — Rozpadają się na kawałki.
Dorothy podrapała się po ciemnej głowie, szeroko ziewnęła, a spomiędzy jej włosów spłynęły białe piórka.
— Po prostu liście opadają. Mamy już jesień, zawsze opadają na jesień.
Jesień? W jesieni. To tam teraz byliśmy? Tam, gdzie liście zawsze opadają i zawsze jest ten zapach. Wyobraziłem sobie, że tak będzie się to już ciągnęło, bez żadnej zmiany, zawsze. Że te mokre leśne płomienie będą palić się i palić niczym krzew mojżeszowy, tak naturalnie należąc do tego nowo odkrytego kraju, jak wieczyste śniegi należą do biegunów. Ale czemu znaleźliśmy się w takim miejscu?
Marjorie, która zeszła, aby pomóc przy śniadaniu, nagle, potykając się, wróciła po schodach.
— Doth! — szepnęła, a wydawała się podniecona i przestraszona. — Doth… To znowu on. Ubierz Lolla i chodźcie na dół, szybko.
Zeszliśmy i znaleźliśmy go siedzącego przy kominku, uśmiechniętego, przemoczonego i zmarzniętego. Wspiąłem się do stołu śniadaniowego i wpatrywałem w obcego. Wydawał się nie tyle mężczyzną, ile chodzącą lesistością. Twarz miał rumianą, pomarszczoną i błyszczącą jak grzyb. Wszędzie były liście i gałązki: w zapiaszczonych włosach i na wygniecionym ubraniu. Jego buty przypominały ciemną maź, którą można znaleźć, kopiąc u korzeni drzewa. Mama dała mu płatki i chleb, a on obdarzył nas bladym uśmiechem.
— Ciężko musi być teraz w lesie — powiedziała matka.
— Mam trochę worków, psze-pani — odparł, nabierając łyżką płatki. — W nich nie jest tak mokro.
Wcale nie, wciągną go w siebie jak knot i więcej nie wypuszczą.
— Nie powinniście tak żyć — powiedziała matka. — Lepiej, żebyście wrócili do swojego domu.
— Nie — z uśmiechem odparł mężczyzna. — Nic to nie da. Naskoczą na mnie, zanim zdołam policzyć do trzech.
Matka ze smutkiem pokręciła głową, westchnęła i dołożyła mu płatków. My, chłopcy, uwielbialiśmy go za jego wygląd. Dziewczęta, większą uwagę zwracające na ubiór, nie bardzo wiedziały, jak go traktować. Nie był jednak włóczęgą, inaczej bowiem nie znalazłby się w naszej kuchni. Miał w kieszeni cztery błyszczące medale, które wyjmował, polerował i układał na stole niczym monety. Mówił inaczej niż wszyscy nasi znajomi. Po prawdzie nie rozumieliśmy wielu jego słów. Ale matka chyba go rozumiała, stawiała pytania, oglądała fotografie, które nosił w koszuli, wzdychała i kręciła głową. Mówił coś o bitwach i lataniu, co wszystkich nas urzekało.
Nie był miejscowy. Pojawił się na progu pewnego dnia wczesnym rankiem i poprosił o herbatę. Matka mu ją przyniosła i poczęstowała też śniadaniem. Na twarzy miał krew i wydawał się bardzo słaby. Teraz siedział w kuchni z gospodynią i mnóstwem dzieci, oczy jasno mu świeciły, a bokobrody się radowały. Powiedział nam, że śpi w lesie, co wydawało mi się bardzo dobrym pomysłem. Poza tym był żołnierzem, bo tak powiedziała mama.
Wiedziałem, że jest wojna. Byli na niej wszyscy moi stryjowie i wujowie. Od urodzenia miałem uszy pełne rozmów o niej. Czasami wspinałem się na wiklinowy fotel przy kominku, zamykałem oczy i widziałem brązowych mężczyzn poruszających się na polu bitewnym. Miałem dopiero trzy lata, widziałem jednak, jak ruszają się na oślep z wyciągniętymi rękami i umierają, ja zaś czułem się starszy od nich.
Ale ten człowiek nie wyglądał jak żołnierz. Nie miał pagonów, skórzanego pasa ani nasmarowanych woskiem baków jak moi wujowie. Miał brodę, a jego ubranie w kolorze khaki było porwane. Dziewczęta upierały się jednak, że jest żołnierzem, i powtarzały to, szepcząc niczym jakiś sekret. Kiedy zachodził na śniadanie, siadał zgarbiony przy kominku — parowała z niego wilgoć, pokrywały go liście i brud. Myślałem, jak to jest z tym jego spaniem w lesie. Wyobrażałem sobie, że śpi, potem idzie na bitwę, a potem wpada do nas na herbatę. On stanowił wojnę, wojna była wszędzie, chciałem więc spytać: „Jak to jest z wojną w tym naszym lesie?”.
Nigdy jednak nie powiedział. Siedział, popijał herbatę, siorbiąc i dysząc, ogień zaś tak wyciągał wilgoć z jego ubrania, jakby wychodził zeń duch. Ilekroć pochwycił nasz wzrok, uśmiechał się znad swej brody, a gdy brat Jack wymierzył do niego z łyżeczki i powiedział: „Jestem żonierzem”, tamten odrzekł łagodnie: „A jakże, synu, i kiedyś będziesz lepszy ode mnie”.
Gdy to powiedział, zdziwiłem się, co też stało się z wojną. Czy chodził w tych łachmanach, ponieważ był takim marnym żołnierzem? Czy tam w lesie przegrał wojnę?
Kiedy już więcej się nie zjawił, wiedziałem, że tak było. Dziewczęta mówiły, że policja zabrała go na wozie, a matka westchnęła i żałowała biedaka.
*
Nastała dziwna pogoda, zimna, głośna od szalejących wiatrów. Matka zniknęła, by odwiedzić ojca. Był to kawał drogi gdzieś hen, daleko, a ja nie pamiętam, kiedy wyjechała. Ale nagle w domu były tylko dziewczęta — tłukły się szczotkami i ścierkami do naczyń, pokrzykując, kłócąc się i na chybił trafił kładąc nas do łóżka. Dom i jedzenie miały nowy zapach, a potrawy były takie jak nieudolne sztuczki — zimne, surowe albo przypalone. Marjorie nie mogła złapać oddechu, tak się wszystkim zajmowała, miała dopiero czternaście lat i całą rodzinę na swej głowie. Skarpetki mi opadały i tak już zostawały. Długo zdarzało mi się chodzić nieumytym. Czarne liście zakradały się do domu i gromadziły w kątach. Padało, podłoga się pociła, a pranie zajęło wszystkie sznurki w kuchni, ze smutkiem rosząc wszystko kroplami.
Jednak jedliśmy, a dziewczęta, wyczerpane swoimi porażkami, z chichotem uwijały się jak w ukropie. Dni mijały jeden za drugim, w domu nagromadziło się tyle bałaganu, że nie wiedziałem, który pokój jest który. Robiłem, co chciałem, taplałem się na zewnątrz w błocie, aż stałem się czarny jak kret. Z nosa mi kapało i nikt się tym nie zajmował, tak jak i stopami.W kąt odstawiłem buty, pociąłem prześcieradła na onuce i jak żołnierz maszerowałem po trzęsawiskach liści. Nie chcąc przegapić szansy, wędrowałem daleko, jadłem wszystkie surowe rzeczy, jakie wpadły mi w ręce, kolorowe jagody, pąki, pędraki; każdego dnia chorowałem, ale z tej choroby byłem dumny.
Siostry przez cały czas krzątały się po domu, ganiały po schodach w górę i w dół, osaczane zewsząd przez deszcz, coraz brudniejszych chłopaków, prześcieradła z plamami po żelazku, dopalające się garnki i wygotowujące czajniki. Nasz bajkowy domek stał się domem wariatów, w którym dziewczęta były bezsilnymi ptakami ciskanymi przez wiatry chaosu. Doth chichotała bezsilnie, Phyl płakała nad warzywami, a Marjorie powtarzała pod koniec dnia: „Położyłabym się i umarła, gdyby tylko było gdzie się położyć”.
W ogóle mnie to nie zaskoczyło, kiedy usłyszałem, że świat się skończył: wszystko na to wskazywało. Niskie niebo z wirującymi czarnymi chmurami, las zawodzący dniami i nocami, wzbierające wielkie morza dźwięków. Pewnego wieczoru siedzieliśmy wokół kuchennego stołu, tłukąc orzechy najlepszym z mosiężnych świeczników, kiedy Marjorie wróciła z miasta. Cała lśniła od deszczu, obciążona chlebem i bułkami. Była także bardzo blada.
— Już po wojnie — powiedziała. — Skończyła się.
— Niemożliwe — odparła Dorothy.
— Mówili w sklepie — powiedziała Marjorie. — I rozdawali suszone śliwki.
Dała nam torebkę i natychmiast wszystkie zjedliśmy.
Dziewczęta zrobiły herbatę i rozmawiały o całej sprawie, a ja byłem pewien, że to koniec świata. Całe moje życie było wojną, wojna była światem. Nadszedł więc koniec świata. Nijak inaczej tego nie pojmowałem.
— Chodźmy, zobaczymy, co się dzieje — zaproponowała Doth.
— Wiesz, że nie możemy zostawić dzieciaków — powiedziała Marge.
Więc poszliśmy także my. Było ciemno, lśniące dachy wioski pobrzękiwały od śpiewów. Trzymając się za ręce, weszliśmy po stoku na ulicę. W jednym z ogrodów radośnie płonęło ognisko, jakaś kobieta, czerwona jak diablica, podskakiwała z dzbanem w ręku, ale nie śpiewała, tylko darła się przy tym wniebogłosy. Jak daleko spojrzeć wzdłuż ulicy, wszędzie paliły się ogniska. Jakiś mężczyzna podszedł, obcałował siostry i dalejże podskakiwać, aż wreszcie przy próbie piruetu na jednym palcu zwalił się w błoto i przebierając nogami niczym żaba, kumkał na cały głos.
Miałem dość, nigdy jeszcze nie widziałem kogoś takiego, mężczyzny w tak szaleńczo dobrym humorze. Poszliśmy jednak dalej; przy pubie zajrzeliśmy przez okno do środka. Bar jakby stanął w płomieniach, tyle się w nim paliło lamp. W mokrych szybach czerwonawi mężczyźni wydawali się pęcznieć i buchać ogniem. Dyszeli dymem, pili ogień ze złocistych garnców, a ja ze zgrozą wsłuchiwałem się w ten zgiełk. Teraz wszystko mogło się zdarzyć. No i się zdarzyło. Jeden z biesiadników wstał i zgniótł szklankę w rękach niczym orzech, by potem pokazywać wszystkim swoje rany. Dwaj inni w tanecznej figurze wytoczyli się za drzwi, ale zaraz zacząwszy przeklinać i szarpać się, siknęli przez murek i stoczyli się po zboczu.
Rozległ się okrzyk jakiejś kobiety, której nie widzieliśmy.
— Jimmy! Jimmy, no! Tego nie wytrzymasz! Zaraz zawołam pastora! Och, Jimmy!
— Popatrz tylko, co się dzieje — powiedziała Dorothy zaszokowana i rozradowana.
— Dzieciaki powinny być już w łóżku! — żachnęła się Marjorie.
— Poczekaj, jeszcze tylko chwilkę, nic nam to nie zaszkodzi.
Właśnie wtedy buchnął ogniem komin szkolny. Wysoko w noc trysnęła fontanna iskier, warcząc wściekle, rozbiegając się na wietrze, a potem z sykiem podskakując na drodze. Komin tymczasem zahuczał i trysnęły z niego takie płomienie, jakby wyrzucały całą zawartość budyneczku, a ja oczekiwałem, że polecą za nimi krzesła i stoły, rozpalone do czerwoności noże i widelce. Omszałe dachówki dymiły siarczaną sadzą, ze szczelin w kominie buchały czerwone języki. Patrzyliśmy urzeczeni, jak gdyby widok ten został zachowany na ten właśnie dzień, jakby dom przetrwał do tej chwili, aby przy okrzykach radości spłonąć wraz ze złem czasu.
Ależ wszyscy wydzierali się, ależ zataczali się i śpiewali, pijani piwem i widokiem ognia. No ale jak to miało być teraz, kiedy wojna się skończyła? Co będzie z moimi wujami, którzy w niej zamieszkiwali? Z tymi wielkimi, dalekimi mężczyznami, którzy zjawiali się u nas w domu znienacka, cuchnąc skórą i końmi? Co będzie z naszym ojcem, który nosił khaki jak wszyscy inni, ale khaki specjalne? Jego zdjęcie wisiało nad pianinem — smukły, wysoki, z wąsami oraz czapką z naszywką. Mylił mi się z kajzerem. Czy umrze teraz, kiedy wojna się skończyła?
Kiedy wpatrywaliśmy się w płonący budynek szkoły i czuli rozchodzący się po dolinie zapach spalenizny, wiedziałem, że dzieje się coś potwornego. W każdej chwili oczekiwałem teraz na jakiś spektakularny koniec mego własnego życia. Ach, koniec wojny i świata! Miałem mokro w butach, a matka gdzieś znikła. Nie oczekiwałem już następnego dnia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki