Czahary - Maria Rodziewiczówna - ebook

Czahary ebook

Maria Rodziewiczówna

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja tej popularnej powieści rozgrywa się w końcu XIX wieku na Kresach. Tytułowe Czahary to majątek stanowiący część spadku, o który spierają się dzieci starego Janickiego. Dwaj zaborczy bracia nie chcą wziąć pod uwagę tego, co należy się trzeciemu, Wacławowi, uznanemu za zaginionego. Ich siostra Kasia upiera się jednak przy sprawiedliwym podziale dóbr. Tylko ona wie, że Wacław żyje...

Opowieść o triumfie szlachetności, prawości i kobiecej odwadze na tle wspaniałych, kresowych krajobrazów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 304

Oceny
4,6 (78 ocen)
53
19
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaKoper

Nie oderwiesz się od lektury

W mojej ocenie najlepsza książka Rodziewiczówny. Barwne postacie (szczególnie Kasjan), ciekawe zwroty akcji, wiele złotych myśli. Miłość do ziemi, przyjaźń, pochwała pracy i cichości... Ta książka dodaje sił do wypełniania codziennych obowiązków: małej codziennej miłości.
00
czytaczAN

Dobrze spędzony czas

Klimaty jak w Dewajtisie.
00
BabaDziwo

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać, owszem. Warto również, pisząc streszczenie książki, nie mylić imienia głównej bohaterki. To była Zośka, żadnej Kasi w tej książce nie ma 😉
00
edmund01

Nie oderwiesz się od lektury

Super,warto przeczytać,i rozrywka,i nauka i sentyment do tego co kiedyś... ni
00

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Czahary
Warszawa 2015
Rozdział I
Dzwony kościelne grały żałobnie. Powietrze pełne było ich skarg – przenikały do wnętrza domów, głuszyły szmery. Przechodzień każdy ku dzwonnicy oczy podnosił, a potem zwracał je na karawan, przed farą stojący, i przystawał zwiększając ciżbę gapiów.

Ulica zatłoczona była tłumem ciekawych i długim szeregiem zaprzęgów obywatelskich – grzebano kogoś znacznego.

Z gęstych, siwych chmur począł sypać śnieg.

– No, panowie, może już pora na eksportację – zawołał pan Jan Zarudzki wchodząc do pokoju hotelowego, gdzie czterech przybyłych na pogrzeb obywateli grało w winta.

Nikt na razie nie odpowiedział, bo rozgrywano partię, dopiero gdy skończyli, któryś zapisując mruknął:

– Dzwonią na egzekwie, jeszcze czas, skończymy robra. Spójrz no, czy konie pod kościołem.

– Stoją. Nie wiecie, czyje to kasztany?

– Czwórka w szorach? Czyjeż by? Motolda!

– Eee! To i sam Luter grzebie Janickiego! Wielka parada. Nie wiecie? Sam jest czy z żoną?

– Sam. Od początku siedzi jako przysięgły w sądzie okręgowym. Bez atu.

Rozmowa się urwała. Zarudzki podszedł do okna i na plac patrzył. Dzwony wciąż grały.

Zajazd pełen był gości pogrzebowych, więc po chwili ktoś znowu wszedł.

– Panowie! Chodźmy. Musimy się przecie w kościele pokazać. Wszyscy już poszli.

– To idź, kiedy ci tak pilno! – burknął jeden z graczy, który wpadł bez trzech na małego szlema.

– Zaraz skończymy! Nie przeszkadzajcie! Nowo przybyły zbliżył się do Zarudzkiego.

– Dziekan może długo i grubo śpiewać. Bierze pięćset rubli za pogrzeb.

– Oni by dali tysiąc z radości, że się wreszcie do fortuny dorwą. Męczył bo ich stary. Teraz Karolek pewnie Sterdyńską dostanie.

– No, a Lucjan interesa oczyści. Ciekawym, czy się podzielą, czy Karolek Lucjana spłaci. Kapitałów stary nie miał, ale i długów żadnych. Zawsze dla dwóch suto będzie.

– No, siostrom dać muszą spłatę.

– Co tam siostry! Ale co z Wacławem będzie?

– Co ma być. Pewnie dawno przepadł i nie żyje.

– Zobaczysz, że zmartwychwstanie do spadku.

– Eee! Nie będzie się śmiał pokazać.

– No, no! A zresztą – Zośka im jakąś sztukę utnie.

– Zośka! Ta weźmie spłatę i drapnie w świat. Dość miała niewoli ze starym.

– Że nieznośny był, to prawda... Aleć o Zośkę stara się podobno Owerło. Stary Janicki kijem go wygonić obiecał, tak o córkę był zazdrosny – teraz może się pobiorą.

– No, panowie, idziemy! Nie wiecie, stypa będzie?

– U dziekana obiad po pogrzebie. Karolek wczoraj wieczorem wszystkich prosił.

– Dobrą mają starkę, jeszcze po chorążym.

Wyszli wszyscy na ganek, przez plac do kościoła, oglądając konie i ekwipaże.

Przystanęli koło czwórki Motolda i któryś rzekł półgłosem:

– Kareta tysiąc rubli, a niedawne czasy – Motoldowi żaden Żyd by tysiąca grosza nie pożyczył. Bestia ma szczęście.

– Szczęście? Toć na to szczęście dużo perkalików natkał. Niech no mu żona kipnie, znowu będzie piechotą chodził i z Łasicka z kijem w świat ruszy; sukcesora ani słychu.

Roześmieli się na jakąś szeptem dopowiedzianą uwagę Zarudzkiego i weszli do kościoła.

Nad tłumem katafalk królował, msza dobiegała końca, przepchali się przez tłum gawiedzi do pierwszych ławek i tam zaczęli się rozglądać, kto jest ze znajomych, witać się w milczeniu, obserwować zachowanie się rodziny, ilość świateł, trumnę, przybranie kościoła.

Zjazd obywatelski był liczny, nikogo nie brakło. Nieboszczyk był długie lata marszałkiem powiatu, rodzina dawno osiadła w okolicy, szeroko spokrewniona, a przy tym pogrzeb wypadł w czasie kadencji sądu okręgowego i dorocznego jarmarku, i przed świętami Bożego Narodzenia, gdzie z najdalszych kątów powiatu gospodynie ściągały z powodów spiżarnianych do miasta.

W pierwszej ławce było czworo dzieci zmarłego: dwóch synów, jeden zupełnie łysy, drugi przystojny blondyn, obydwaj z krepą na rękawach i twarzami urzędowo, przyzwoicie strapionymi. Kobiety miały na twarzach krepowe welony, więc rysów trudno było rozpoznać. Tym się różniły, że jedna płakała, druga klęczała sztywno, bez ruchu. Za nimi siedział szwagier Janickiego, Wilszyc, z żoną i dwie siostry zmarłego, potem rodzina dalsza.

Celem wielu spojrzeń był Motold.

Tłum ten cały go znał, bo potentatem był powiatu – miał w tym tłumie wrogów i zawistnych, i pochlebców, i krytyków, i oszczerców, nie miał może tylko ani jednego przyjaciela. Stał wśród całej grupy obywateli i niczym się od nich wybitnie nie różnił. Był średniego wzrostu, wyglądał na lat czterdzieści, włosy już szpakowate, rysy dość pospolite, trzymał się pochyło, niepozorny był i widocznie obojętny na ciekawość ludzką lub myślą gdzie indziej – nie pozował.

Ksiądz odśpiewał grobowe Requiescat i zmieniał ornat na kapę, ruch się uczynił wokoło katafalku, panowie podeszli bliżej, jedna z córek wybuchła spazmatycznym płaczem, młodszy syn dawał jakieś rozkazy służbie, rozszedł się zapach kadzidła, wszyscy powstali.

Zaczęto usuwać kwiaty i świece, obnażać katafalk, wszyscy patrzyli na trumnę jakby na coś żywego, świętego – zdejmowano ją powoli, ostrożnie, dla łachmana ziemskiego mając większy wzgląd jak dla ducha, którego już szarpano krytyką lub lekceważeniem. Wzięli ją na barki synowie, kilku jeszcze młodych ludzi, wśród nich zauważono Owerłę. Zauważono też, że trumna była za skromna, że młodsza córka okazywała skandaliczny brak serca i żalu. A wtem kondukt ruszył, uczynił się tłok i każdy już tylko uważał, by go nie uduszono w ciasnej kruchcie i żeby być najbliżej trumny.

Śnieg padał coraz gęściej – włożono trumnę na karawan i na piechotę ruszyła szczupła garstka, a i ta coraz malała. Gdy kondukt wyszedł za miasto, już tylko czworo najbliższych było za trumną – i długi szereg zaprzęgów. Wszyscy klęli w duchu, ale spełniali światowy obowiązek.

Na cmentarzu wśród zadymki i wichru ksiądz spiesznie ceremonii dokończył i gdy murarze zaczęli katakumbę zamurowywać, wszyscy rzucili się do odwrotu. Młodszy syn pozostał z jedną z córek, starsi odjechali, by przyjąć gości na probostwie.

Po chwili śnieg zatarł ślady, dzwony umilkły, murarze skończyli robotę, ostatni zaprzęg odjechał – żywi wrócili do życia, Janicki został na stałej już siedzibie i w zupełnym spokoju. Już nawet nie mówiono o nim po zajazdach tego wieczora – mówiono o stypie i o dzieciach. Stypę chwalono – smaczna była i suta, ale tych, którzy ją wydali, szarpano niemiłosiernie.

Nikt z powodu zadymki i winta nie spieszył do domu, tylko Motold o zmroku odjechał – na stypie pomimo zaproszeń obu Janickich nie był, wymówiwszy się grzecznie, lecz stanowczo chorobą żony i ważnymi w domu sprawami.

Stary Wilszyc z żoną poszedł wieczorem do dworku Spendowskiego, jurysty, który sprawy majątkowe i sądowe całego powiatu załatwiał, był doradcą, przyjacielem i plenipotentem obywatelskim, i tam we dwóch – starzy i czujący może już także bliski kres – poczęli nieboszczyka wspominać i o Janickich długo i szeroko rozprawiać. Spendowska z Wilszycową opowiadały sobie miastowe i wiejskie kłopoty ze służbą – mężczyźni przypominali lata młode, szkolne koleżeństwo z Janickim, potem wyrzekać zaczęli na młode pokolenie.

– Czy zostawił chociażby testament? – spytał Wilszyc. – Bo ostatnimi laty tak zdziwaczał, że już i do mnie nienawiść czuł, i ledwie jakie słowo bąknął. Wacław go dobił.

– Hm, zapewne, nieprzyjemna była sprawa – zamruczał Spendowski. – Jednakże niczym nie jest dowiedzione, że Wacław te weksle pofałszował.

– Toć się przyznał.

– Przyznał się, ale na co i gdzie wydał te pięć tysięcy rubli – śledziłem... i niczegom nie odkrył.

– Zabrał ze sobą. To jasne.

– Nie może być. Weksle Kahan trzymał dwa lata, zanim podał do sądu. Żeby Wacław pieniądze miał, toby zapłacił, gdy mu je ojciec w twarz cisnął i przeklął. Ja przy tym byłem i Wacława znałem dobrze. Wie pan, co powiem – on z nich najlepszy, on i Zośka.

– Panie Florianie, a wam co się dzieje! Nie chwalę ja tamtych ani rachuję na nich, ale zawszeć bez skandalu żyją! A ten hańby naniósł, a ta wariatka – jak ją przez ambasadę, jako małoletnią, ojciec sprowadził z Paryża, to mały wstyd był? Co wyrośnie z dziewczyny, która mając lat siedemnaście ucieka z domu w świat na awantury? No, odsiedziała ona za to dobrą pokutę z ojcem i miała za swoje. Mówili oni co panu, jak się podzielić myślą?

– Mówiliśmy wczoraj wieczorem. Byli tu obydwa i zgodnie wszystko zdecydowali. Pan Karol, jako najmłodszy, przy Woronnem zostaje; pan Lucjan bierze sto tysięcy spłaty, na co sprzedadzą las i wezmą pożyczkę bankową.

– No, a siostry?

– Oni rachują dać pani Bronisławie dziesięć tysięcy, respective rentę od tej sumy pięcioprocentową, rocznie pięćset rubli, a pannę Zofię do zamęścia pan Karol utrzymuje i takiż posag ma jej wypłacić.

– Hm, Karolkowi bardzo ciężko będzie. No, ale Sterdyńska ma podobno czterdzieści tysięcy posagu.

– Ma. Ja ręczę, gotówką na stół.

– Ha, no, byle ją dostał, to wyboruje. A jakże, siostry się zgadzają?

– Nie było o tym mowy, więc musieli się już porozumieć. Mają być wszyscy jutro u mnie dla napisania projektu działu.

– A wiem, bo i mnie prosili na świadka. Nie można im nic zarzucać, politycznie i rozsądnie poczynają, kiedy i los sióstr chcą zabezpieczyć.

W tej chwili ktoś począł gwałtownie do dworku kołatać. Spendowski, zdziwiony, ruszył do sieni i po chwili rozległ się znany Wilszycowi głos Karola Janickiego.

– Przepraszam szanownego pana za najście o tak późnej porze, ale stała się rzecz tak niesłychana, że musiałem dziś jeszcze o ratunek i radę prosić. Zośka odmawia podpisania działu, no, ale chyba musi być prawo, żeby ją do tego zmusić albo obejść się bez jej zgody.

– Ja przeczuwałam, że ona im nawarzy piwa – szepnęła Wilszycowa do Spendowskiej.

– Co ty mówisz? Odmawia? Jak to? Dlaczego? Janicki, zasapany, rozdrażniony, przywitał panie i jąkając się z alteracji wielkiej, mówił:

– Jak to? Dlaczego? Czy wuj jej nie zna? Żeby nam na złość zrobić, żeby nas zgubić. Ona nas nie cierpi, bośmy na jej wariacje się oburzali i strzegli. Ale to nie może być, żeby ona, córka, mogła nam przeszkodzić.

Spendowski milczał, a na ostatnie, do siebie zwrócone zdanie, powoli odpowiedział:

– Dział może być prawomocny przy zgodzie wszystkich członków rodziny. Należy wpłynąć na pannę Zofię, wyrozumieć jej chęci, bez jej podpisu nic uczynić nie możemy. Zapewne powiedziała panom, dlaczego zgody swej odmawia.

– A powiedziała. O! ona widocznie dawno plan ma gotów. Żąda wydzielenia swej czternastej części ziemi, a siódmej w ruchomościach, i żąda wydzielenia schedy Wacława.

– Wacława? – zawołali wszyscy zdumieni.

– Tak. Widocznie poza plecami ojca utrzymywała z nim stosunki potajemnie i mówi, że ma jego prawne pełnomocnictwo do działania w jego imieniu.

Zapanowało grobowe milczenie. Nareszcie Wilszyc ręce ze zgrozą wzniósł do góry.

– Awantura! – jęknął.

– Oto jest rezultat wszystkich emancypacji i wolności dawanej pannom! – wybuchnęła Wilszycowa. – Sumienia i wstydu nie ma taka dziewczyna. Całą rodzinę gubi! Nic nie uszanuje, nawet ojcowskiej świeżej mogiły. Zgroza!

– Będzie dużo ambarasu i mitręgi. To może potrwać lat parę, a ile będzie kosztów i pisaniny! – mruknął Spendowski.

– To musi się lada dzień skończyć. Lucjan ma terminowe spłaty. Rozszarpią go Żydzi. A ja! Co powiem Sterdyńskim! Albo ja wiem, co ja mam, gdzie żonę przywiozę, za co się wyekwipuję. Toć w Woronnem ruina, ojciec od dziesięciu lat wszystko zaniedbał, mnie grosza nie dawał, mam także długi, musiałem z czegoś żyć przecie. A gdzie się podziewały dochody, to jedna Zośka wie, ojca opanowała, gdy zniedołężniał, niby on rządził z fotelu, a jej wszędzie było pełno, bezład nie do opisania i chaos w gospodarstwie. Tysiące teraz pochłonie zaprowadzenie ładu, a przecie dochody były, a w biurku ojca znaleźliśmy tysiąc kilkaset rubli – to pogrzeb pochłonie.

– Panna Zofia nie zatai, jeśli o kapitałach coś wie – rzekł Spendowski.

– Pytałem, odpowiedziała, że księgi ojciec sam prowadził, żebym je przejrzał. A wie wuj, że ona nawet do Woronnego wracać nie chce. Powiedziała, że tu w miasteczku zamieszka i po wydzieleniu jej czternastki tam osiędzie.

– Gdzie będzie mieszkać? Z czego się utrzymywać? – jęknął Wilszyc.

– Już znalazła drugą wariatkę. Tę wściekłą Bajkowską. U mej wynajęła już pokój.

– Jezus Maria! W traktierze będzie siedzieć. To już skończenie świata! – zawołała Wilszycowa.

– Na to nie można pozwolić – rzekł Wilszyc – ja się z nią jutro rozmówię, ona musi się opamiętać, ja jej przedstawię, czym to grozi, ja jej zapowiem, że wszyscy ją odstąpimy, na nikogo niech nie rachuje. Ona się zlęknie opinii publicznej i zerwania z rodziną. Jeszcze nie desperuj, Karolu – uchodzimy ją. Zresztą przez wzgląd na Owerłę, na skandal nie odważy się. Gadać w gniewie łatwo, ale po rozwadze się umityguje. Ja ci powiem, że najgorsza jest scheda Wacława. Jeśli naprawdę on żyje, musicie go wydzielić. To nie czternastka siostrzana, to dziedzic wam równy.

– Ojciec powtarzał do ostatniej chwili: „Mam dwóch synów, tamten swoje wziął, nie znam go i nic jego tu nie ma”.

– To jest fakt moralny, to żaden dokument – rzekł Spendowski. – Woronne pójdzie na trzy działy. O, bardzo się interes gmatwa. Nasz pierwszy projekt zupełnie trzeba zmienić, żaden punkt nie zostanie.

– Więc ja zginąłem! – jęknął Karol płaczu bliski. – Pozostaje mi chyba w łeb sobie palnąć. Lucjana z dzierżawy wyrzucą – na dziady zejdziemy wszyscy. Panie Florianie, w najlepszym razie, kiedy może być dział zatwierdzony?

– Przy ogólnej zgodzie – do pół roku formalności się przeciągną.

– Więc i sprzedaż lasu, i pożyczka bankowa nie może być pierwej?

– Nie! – odparł prawnik stanowczo i dodał po namyśle: – tylko mógłby pan otrzymać prywatną pożyczkę, opartą na sprzedaży lasu, ale nic nie można zrobić i dostać, dopóki dokument dzielczy nie będzie przez was wszystkich rejentalnie podpisany...

– Wuju! – porwał się Janicki – rozmówcie się dziś jeszcze z Zośką, uspokójcie Lucjana – ratujcie nas. Konie moje stoją. Jedźmy!

– Jedź, Michale! – rzekła Wilszycowa.

– No, to ruszajmy razem, już późno! A może by i pan, panie Florianie, z nami, to zaraz będziemy wiedzieli, co jutro poczynać. Ja jestem pewny, że dziewczyna się opamięta, a im istotnie pilno kończyć.

Spendowski się zgodził. Do zajazdu, gdzie mieszkali Janiccy, niedaleko było. Lucjan z żoną zajmował jeden numer, Karol drugi – obie córki mieszkały osobno, w końcu korytarza. Wstąpili do Lucjanów, zastali ich oboje zupełnie przybitych. Istotnie położenie ich było fatalne, Lucjan za posag żony wziął przed siedmiu laty dużą dzierżawę. On był próżny i leniwy, ona miejska panna, znająca wieś tylko z opisu i letnich mieszkań. Poznali się w karnawale, pokochali na zabój – i po Wielkanocy pobrali. Stary Janicki sprzeciwiał się małżeństwu i nic synowi dać nie chciał. Więc Lucjan na kredyt wziął dzierżawę, na kredyt urządził dom, potem posagiem żony długi spłacił i znowu się zapożyczył.

Narzekał na złe lata, na nieurodzaje, na klęski, a w rezultacie prócz tego narzekania – niewiele co robił. Rodzina się powiększała, było dzieci czworo, oczekiwano piątego. Pani z eleganckiej panny zmieniła się w zwiędłą, cherlającą, zaniedbaną w stroju babę. Snuła się po domu z kąta w kąt, znudzona, apatyczna, bezmyślna, zawsze na wpół tylko ubrana i rozczochrana.

Stary Janicki raz ich odwiedził – nazwał ją „flądrą” i więcej już nie był w ich domu.

Z całej rodziny Lucjan i starsza siostra, Bronisława, byli flegmatyczni i łagodni, zgadzali się zwykle biernie z losem, nie spierali się z ojcem, nie walczyli z dolą, nie myśleli o przyszłości, nie mieli żadnego zdania i charakteru, nawet do złego nie mieli chęci ani energii. Płakali przy śmierci ojca, najmniej chciwi byli spadku – a teraz Lucjan nie sarkał ani się miotał, ale siedział osowiały nad żoną – i czekał, co Karol obmyśli, a Spendowski postanowi. Najchętniej by się spać położył, ale nie wypadało.

– No, Lucjanie, pójdziemy do Zośki – rzekł energicznie Wilszyc. Przyprowadzimy ją tutaj i będzie zgoda.

– Myśli wuj? Dałby to Pan Bóg, ale już ją Karol dwie godziny namawiał, i nie chce.

Wstał z westchnieniem i wyszli wszyscy. Karol ze Spendowskim zostali po drodze, by czekać na rezultat poselstwa, a oni zapukali do pokoju sióstr.

– Kto tam?

– My z Lucjanem! Otwórz no, musimy się z tobą widzieć.

– Bronka już śpi.

– Niech śpi. Krzyczeć nie będziemy.

Po chwili jakby wahania rozległy się kroki, klucz zgrzytnął – weszli.

Przed nimi stała dziewczyna w czerni, średniego wzrostu, szczupła, o twarzy suchej i ściągłej, bystro i jasno przed siebie patrząca. Nie udawała, że nie wie, z czym przychodzą, ani wyglądała trwożna przed walką. Podała im krzesła i sama usiadła i czekała złożywszy ręce na piersiach.

– Co ci się, Zośko, stało? – rzekł Wilszyc. – Odmawiasz swego podpisu na dziale, niezgodę i kwasy wnosisz do rodziny – w dzień pogrzebu ojca, czy to się godzi?

– Żadnych spraw w dzień pogrzebu bym nie wszczynała. Lucjan wie, kto zaczął tę kwestię.

– Karol zaczął, to prawda, ale widzisz, wejdź w nasze położenie. Ja mam palące długi – on chce się o Sterdyńską upewnić.

– Ja także radam prędzej mieć zapewniony los – i niczego nie żądam więcej, niż mi się z prawa należy. Jestem podlejszego gatunku spadkobiercą, dostaję czternastą część. Dajcie mi ją, a zaraz, co chcecie, podpiszę.

– No, przecie Karol daje ci tyleż, co Bronce, dziesięć tysięcy rubli.

– Po pierwsze, daje mi tylko utrzymanie do wyjścia za mąż, czyli że jeśli za mąż nie pójdę, będę do śmierci na jego łasce i opiece – a ja łaski nie potrzebuję, a opiekować się sobą potrafię i sama. A po drugie, co znaczy ta suma dziesięć tysięcy? Kto ją zdecydował i na jakiej zasadzie? Może mi za wiele raczą dać, ja chcę tylko mojej czternastej części.

– Jakże to? Ile ją rachujesz?

– Pięćset trzydzieści pięć morgów ziemi z Woronnego.

– Ziemi?! I tyle! Oszalałaś. Któż będzie kroić majątek na kawałki dla córek. A synom co zostanie? Toby po kilkunastu latach ani jedno rodowe gniazdo nie zostało – wszystko pójdzie w obce ręce...

– Moje ręce nie obce.

– Bajesz banialuki. Jest tradycja i obowiązek nad prawem nawet. Córki biorą posag, a ziemię rozdrabiać grzech. Zresztą, po co ci ziemia – nie chcesz być na łasce Karola, no, to ja wpłynę na ich decyzję i wypłacą ci twą część gotówką jak Bronce.

– Niech się wuj nie trudzi, ja inaczej jak w ziemi swej części nie chcę.

– Ależ, Zosiu, miejże wzgląd na mnie i moją rodzinę. Karol cię rozdrażnił i obraził, ale za co ja mam ginąć? – rzekł Lucjan.

– Ty, czy tak, czy nie, zginiesz! – odparła twardo. – Zresztą chcesz dojść prędzej do spadku, czyń jak ja. Żądaj także swej części w naturze. Na twój dział wypada 2143 morgi.

– Skądże to! Jak rachujesz? – spytał.

– Woronne ma obszaru 7500 morgów, z tego potrąciwszy nasze dwie czternastki 1070 morgów, pozostaje na każdego z was trzech po 2143 morgi. Według najniższej ceny po 50 rubli morga twoja scheda warta 106 700 rb., nie licząc inwentarzy i ruchomości.

– Karol więc mnie nie skrzywdził. Wolę wziąć sto tysięcy gotówką, a fortuny nie rozdrabiać.

– Lepiej rozdrabiać, niż długami obciążać. Ale wy wolicie być wielkimi panami. Spytaj tylko Karola, czy po oddzieleniu części Wacława da ci za twoją sto tysięcy. On tylko jednego brata chciał spłacić, a o drugim zapomniał.

– To prawda, o Wacławie nie było mowy – zamruczał Lucjan, argumentem tym zaniepokojony.

– Słuchaj no, Zośka – rzekł poważnie Wilszyc – tu nie czas na fantazje i kaprysy kobiece. Tu się toczy kwestia poważna, chodzi o los nas wszystkich, o przyszłość całej rodziny, o opinię ludzką, o honor nazwiska. To, czego pragniesz, jest niesłychane i tego nie dostaniesz. Oni ci tego dać nie mogą, bo obydwa zginą, a przecie ruiny ich na swe sumienie brać nie zechcesz ani narazisz siebie na potępienie całej rodziny i zerwanie z nami wszelkich węzłów, gdy oddasz sprawę tę waszą prywatną na sądową drogę. Na to ani pozwalamy, ani ci tego darujemy. Zostaniesz w tej walce sama – zastanów się tedy, czym ci to grozi, i opamiętaj się, póki czas.

Zośka, słuchając, podniosła oczy na wuja i nie spuściła już wzroku. Oczy jej z siwych stały się prawie czarne, a ciemne brwi zbiegły się nad czołem; nozdrza rozdymały się i cała twarz się zmieniła. Nie przerwała jednak, dosłuchała, milczała chwilę – wreszcie ruszyła ramionami, i dziwnie się roześmiała.

– A kiedyż to ja, wuju, nie byłam sama, kiedyż to doświadczałam sympatii, opieki i serca rodziny? Przed siedmiu laty Lucjan i Karol gonili za mną aż do Paryża i jak zbiegłą kryminalistkę odwieźli do domu z rozkazu ojca. Nie chciałam wtedy ziemi ni działu w majątku, chciałam tylko człowieczej wolności, do tej chwili miałabym fach i stanowisko – i nie wzięłabym nic z Woronnego. Tamto nazywano piętnem hańby, wstydem, skandalem, nie pozwolono mi iść wybraną drogą, złamano mnie, małoletnią, przemocą rodziny. Musiałam się poddać, wybrać inną drogę, inny cel. Po siedmiu latach, gdy żądam tego, co mi się z prawa należy, znowu ma to być piętnem hańby, wstydem, skandalem. No, ale tym razem ani małoletnia, ani władzy rodziny już nad sobą nie uznaję; gdy ojciec umarł, już się żadnym groźbom nie poddam. Chodzi wam o to, bym została zerem, rezydentką u brata, może mnie kto raczy za żonę wziąć – albo przy Bronce w Warszawie mam osiąść i żyć z procentu od owych dziesięciu tysięcy, rzuconych mi wspaniałomyślnie przez Karola, lub umierać z głodu, gdy mi ich nie przyśle. No, nie wuju, wobec takiej perspektywy zostanę sarna, ale na gruncie, wrosnę w ziemię i dział mi dać muszą, choć nie chcą. Oni walczą o dobrobyt, ja tylko o byt będę, ale nie ustąpię i nie zastraszycie mnie już teraz skandalem.

Wilszyc zaczerwieniony porwał się z miejsca.

– To twoje ostatnie słowo i stała wola?

– Tak, wuju. Powstała i ona także.

– Zatem pamiętaj, że nie masz rodziny.

– Wiem o tym.

– Rachuj tylko na siebie. My wszyscy będziemy zawsze po stronie braci twoich i potrafimy ich obronić przed twoim egoizmem i chciwością.

– Brońcie, jam na to przygotowana.

– Nie chcę cię nazwać, jak tego jesteś warta. Ukarze cię Pan Bóg i własne sumienie kiedyś, gdy będzie za późno. My się ciebie wyrzekamy, chodź, Lucjanie – słowa więcej rzec do niej nie godzi się.

Zośka usunęła się im z drogi, słowa nie rzekła; gdy drzwi się za nimi zamknęły, popatrzyła w tę stronę, ruszyła ramionami i pogardliwie się uśmiechnęła. Wtedy zza parawanu ozwał się szept:

– Jezus Maria, coś ty zrobiła!

– Śpij, nie twój kłopot. Ciebie nie wyklęli.

– Ale przez twój upór i ja nic nie dostanę – żałosny głos dalej szeptał.

– Dlaczego? Bądź spokojna. Jutro powiedz Karolowi, że żądasz natychmiast twoich dziesięciu tysięcy i zaraz go pokwitujesz ze wszelkich pretensji do spadku albo stajesz po mojej strome – to ci do wieczora wypłaci.

– Dlaczego? Ty myślisz, że oni się ciebie boją?

– Dlatego, że wasza część prawna warta około 30 tysięcy, Zarobi na tobie grubo.

– Jakaś ty chciwa i interesowna, Zośka. Co się z ciebie przez te kilka lat zrobiło!

– Żyłam z ludźmi, więc jestem zła. Gdy znowu sama zostanę w tej pustce, którą mi wydzielą, poprawię się. Teraz mi ino dziób i szpony potrzebne. Nie myślę, że się mnie boją, ani tego potrzebuję. Muszą mi dać, czego żądam, i ani sumienie, ani Pan Bóg mnie za to karać nie będzie, o to jestem spokojna, i idę spać, czego i tobie życzę.

Zaczęła się rozbierać, zdmuchnęła lampę, zapanowało milczenie, po chwili zza parawanu znowu się ozwał szept.

– Zośka, jakże ty mi radzisz? Bo ja nie wiem, Lucjan naprawdę zginie, opowiadali mi wszystko szczegółowo, oni wiszą na włosku.

– Ty ich na tym włosku powiesiłaś?

– Nie o to chodzi, ale jakże ich gubić! Brat rodzony.

– A twój Władek i Marylka czyi rodzeni? Po co się mnie radzisz? Powiedziałam ci raz, jak myślę, potem tamci cię przekonali, jutro, jak cię zbuntują, zerwiesz i ty ze mną wszelkie stosunki, więc po co mam się darmo fatygować? Tyś do walki niestworzona, płyń z falą. To ci tylko obiecuję, że jak ta fala wyrzuci cię jako rozbitka na piasek, mój dom – twój dom i twoich pędraków. A nie uczynię tego, żeś mi siostra, ale żeś kobieta i słaba. A teraz śpij!

Ale Bronka nie chciała spać, poczęła płakać. Zośka udawała zrazu, że tego nie słyszy, wreszcie zawołała:

– Czego ty beczysz? Czego ty chcesz? Mówże, słucham.

– Taka sama jestem, taka nieszczęśliwa sierota. Ani pomocy, ani rady, ani oparcia. Taka sierota – powtarzała Bronka wśród łkań. – Żeby jeden przyjaciel, jedna dusza życzliwa. Wszyscy mnie odstąpili, nikt nad moją niedolą nie ma litości.

– Bronka, słuchaj no, kogo ty obwiniasz? Prawda, tobą kierować trzeba, ale czyś ty się kiedy kierować dała? Nie masz siły ani woli, a masz upór. Podłe twe położenie, nie przeczę, ale po coś je sobie urządziła. Czy ci nie wstyd teraz lamentować! Gdy się Krukowski zaczął wokoło ciebie kręcić, nie perswadowali ci wszyscy, ze blagier, że próżniak, ze nic nie posiada i że suchotnik? Uparłaś się... – poszłaś za mąż. Potrzebne ci to było?

– On mnie tak kochał, tak prosił!

– To dopiero racja!

– Ty nie rozumiesz tego. Ty nie masz serca.

– Takiego, żebym je komu dawała, dlatego że prosił, to nie, dzięki Bogu. No, i na tobie dowód, ze nie warto. Dużo ci przyniosło małżeństwo?

– Żeby Leon żył, miałabym obrońcę i opiekę. Zośka aż porwała się i usiadła na łóżku.

– Bój się Boga, Bronka, czyś ty pamięć straciła? Jakim – że on ci był obrońcą i opiekunem? Żyliście ze sobą trzy lata, miałaś dwoje dzieci, utrzymywał was ojciec, bo on cherlał i sam potrzebował ciągłej opieki. Byłam u was parę razy i wiem, jak nieznośnym był w pożyciu, ty się zalewałaś łzami i przeklinałaś los, on cię traktował jak kupioną na targu niewolnicę, a teraz raptem żałujesz go i ubóstwiasz. To szczęście, że te sumy, które ojciec wam dawał, zapisane tylko jego ręką w prywatnym notatniku i w moim posiadaniu, bo żeby stały w rachunkach i Karol je znalazł, toby ci grosza ze spuścizny ojcowskiej nie dał. Streszczając czyny tego twego opiekuna i obrońcy, pozostaje jako ich rezultat dwoje dzieci, bo zresztą zmarnował twoje pieniądze, twoje zdrowie, zatruł ci kilka najpiękniejszych lat życia – i tyle! To mi dopiero bohater, masz nad kim kwilić!

– Zośka, grzech jest o umarłych źle mówić.

– Grzech jest tak żyć, by po sobie żadnej albo złą pamięć zostawić, o tym niech żywi pamiętają. Jesteś matką, musisz w sobie wyrobić charakter i wolę, by móc dzieci wychować. Dobrowolnie nabrałaś na głowę obowiązków, teraz je dźwigać musisz, a nie lamentować; Leona nie wskrzesisz, ojcem i matką musisz być dzieciom – to pamiętaj.

– Cóż ja pocznę, nieszczęśliwa! Nie mogę, nie godzi się wbrew całej rodziny iść. Ty nie dbasz o opinię, ja muszę przez wzgląd na moje wdowieństwo i sieroty. Oni mnie nie skrzywdzą, oni mają dobre serce, wuj Wilszyc nie dopuści. To by grzech był ciężki.

Zośka położyła się do snu i rzekła:

– Kupże im wszystkim po jednym egzemplarzu katechizmu, podkreśl odnośne do ciebie grzechy czerwonym ołówkiem i zdaj swe losy w ich ręce. To ostatnie moje słowo w tej kwestii, a teraz daj mi spać, bo jutro czeka mnie ciężki dzień.

Rozdział II
Wśród stosu listów wydobytych z pocztowej torby Motold zauważył jeden żałobny, pisany prostym, czystym pismem, zupełnie sobie nie znanym. Otworzył, spojrzał na podpis i chwilę na to imię i nazwisko patrzał, jakby sobie przypominał, potem zaczął czytać.

„Szanowny Panie!

Po śmierci ojca naszego wynikły w rodzinie nieporozumienia, niedające rozstrzygnąć w prywatnym kółku kwestii majątkowego działu. Zgodziliśmy się tedy powierzyć tę kwestię obywatelom i prosić ich o łaskawe zajęcie się ocenieniem pozostałej po ojcu fortuny i wydzieleniem z takowej pojedynczych sched. Bracia moi i siostra wybrali ze swej strony na sędziego pana Sterdyńskiego, który obywatelską tę usługę zgodził się spełnić. Ja, w imieniu swoim własnym i brata trzeciego, Wacława, udaję się do Szanownego Pana z prośbą o przyjęcie naszych pretensji pod swoją opiekę, a jeśli Szanowny Pan nam nie odmówi, cokolwiek zdecyduje i ile nam wydzieli, z wdzięcznością wyrok przyjmiemy i święcie spełnimy.

Wszelkie potrzebne dokumenty i informacje złożę, gdzie i kiedy Szanowny Pan raczy zażądać.

Zofia Janicka”

Motold list odczytał i zapatrzony weń, myślał długą chwilę, potem arkusz papieru wziął i odpisał:

„Szanowna Pani!

Byłem przyjacielem Wacława i dziękuję, że mi Pani powierza jego i swoją sprawę; zajmę się nią jak własną. W następną niedzielę będę w mieście i zgłoszę się do Pani o potrzebne wskazówki i dokumenty. Zapewne posiada Pani pełnomocnictwo Wacława do działania w jego imieniu – to jest konieczne.

O wszelkich szczegółach porozumiemy się za widzeniem, a teraz proszę przyjąć zapewnienie mego poważania i gotowości do usług.

Konstanty Motold”

Zaadresował list do miasta i sięgnął po następną kopertę, już pochłonięty mnóstwem swych prac i obowiązków – tylko w notatniku nakreślił: 15 marzec, dział Janickich – i więcej o tym nie wspominał.

Gdy w sobotę po południu przyjechał do miasteczka, kazał natychmiast służącemu zwiedzić zajazdy i spytać, w którym mieszka panna Zofia Janicka. Lokaj wrócił z niczym i dopiero faktor Żyd objaśnił, że „panientka” z Woronnego już od dawna mieszka u „traktierki” Bajkowskiej i „sądzi się” z „panem Lolkiem”, jak popularnie nazywano Karola Janickiego.

O Bajkowskiej wiedział Motold, bo sprawę jej z rodziną męża sądził swego czasu, przed pięciu laty – i wymęczył dla niej wówczas parę tysięcy rubli, za które kobieta na złość owym krewnym założyła w miasteczku pod bokiem pyszałków rodzaj restauracji i cukierni, w której ostentacyjnie usługiwała sama i niepowściągliwa w mowie i zawziętości, wygadywała na swych krzywdzicieli niestworzone rzeczy. Doszło do tego, że Bajkowscy bali się w miasteczku pokazać, a całe obywatelstwo tę ich domową wojnę z „babą” miało za temat do żartów i drwin.

Wysłuchawszy relacji faktora, Motold o więcej nie pytał i poszedł do restauracji. W sali nie było nikogo z obywateli, klientela miejska tylko liczna. Jednakże Bajkowska, królująca za bufetem w głębi, od razu go w tłumie spostrzegła i natychmiast przydreptała, strojąc swą choleryczna, twarz w uśmiech, który miał być ostatnim słowem radości, a był grymasem.

– Pan pozwoli do gabinetu. Taki gość! Gdzieżby pan z ludźmi jadał! Proszę, proszę. Józef, srebro dla pana i porcelanę korecką i niech kucharz nie podaje obiadu beze mnie!

Zaprowadziła go do sąsiedniego pokoiku, dopilnowała sama nakrycia stołu a spytała, co by na obiad sobie życzył.

– Cośkolwiek, byle prędko, bo chciałbym się widzieć z panną Janicką, która tu u pani mieszka.

– A mieszka u mnie. Odnajęła salkę na górze. To ja jej doradziłam prosić pana o opiekę. Ja ją tu przyślę, co ma się pan fatygować na salkę – schody jak drabina i nie bardzo tam ciepło. Ona tu przyjdzie...

– Nie, pani, ja tam pójdę – rzekł krótko i stanowczo, że Bajkowska już więcej nie protestowała i zniknęła prędko, zapewne by wejście na salkę jako tako uporządkować.

Rzeczywiście, gdy Motold, zjadłszy obiad, kazał się posługaczowi z restauracji tam zaprowadzić, spotkał po drodze dziewczynę z miotłą i poznał owoc jej pracy po tumanach kurzu na stromych schodkach, którymi jak po drabinie wydostał się na strych, zawieszony skostniałą od mrozu bielizną i wśród niej znalazł uliczkę, a na jej końcu drzwi oklejone papierem, do których zapukał.

Otworzyła mu Zośka, czekała nań już uprzedzona, ukłonili się sobie, podała mu rękę i spojrzeli na siebie przelotnie. I była sekunda milczenia, może za długa na światowość Motolda i dziewczyny śmiałość.

Ona pierwsza przemówiła.

– Dziękuję, ze pan nie odmówił mej prośbie.

– Cóż znowu? Pani wątpić nie mogła! – odparł siląc się na uprzejmy uśmiech. – Jesteśmy przecie dawni znajomi i przyjaciele.

– Tak to dawno było, że może to bajki – uśmiechnęła się i ona.

– Siedem lat z górą. Rozeszły się nasze losy i drogi tak dalece, że będę panią pytał przede wszystkim, co porabia Wacław i jak mu się powodzi.

– Żyje... daleko stąd... we Włoszech, a powodzi się jak drzewu, którego wierzchołek złamano, jeśli nie uschnie, to w krzak marny się rozpełznie przy ziemi.

Motold chciał jeszcze o coś spytać, ale się rozmyślił, obejrzał się po klatce, w której się znajdowali. Cztery ściany, oklejone starymi gazetami, okno pokryte szronem, żelazny piecyk, łóżko, stolik, dwa krzesła, w kącie kuferek, to było wszystko. Temperatura mało wyższa nad zero, chociaż piecyk rozpalony był do czerwoności.

– Pani tu stale mieszka? – spytał.

– Tak. Od dwóch tygodni, gdyśmy postanowili oddać sprawę działów w ręce i na sąd panów, wyjechałam z Woronnego, bo to już nie mój dom, i zanim sobie własne gniazdo uścielę, tu będę. Zimno, ale do wiosny idzie, będzie cieplej. Dobrze mi pomimo wszystkiego. Uczę córkę pani Bajkowskiej za wikt i schronienie.

– Nie chciała pani prosić o gościnność krewnych?

– Nie chciałam i nie mogłam, bo wszyscy ze mną zerwali stosunki. Sama jestem. Czy pan sądzi, że ten dział długo się będzie wlec?

– A ileż pani rachuje, jak długo?

– Rok. Do tegom przygotowana, a jeśli dwa lata, to będę czekać dwa. Im pilniej kończyć niż mnie. Ja nie mam nic, oni mają długi. Ja mam za sobą słuszność – oni tylko swoje chęci.

– Niechże mnie pani zapozna ze sprawą i ze swymi żądaniami. Czy posiada pani potrzebne dokumenty, plany, plenipotencję Wacława?...

– Wszystkom przygotowała. Oryginały planów zostały w Woronnem – ja tu mam kopię, którą zeszłego roku ojciec sporządził i gdzie nasze pięć części sam własnoręcznie pooznaczał. Testamentu nie zostawił, ale ta jego wola jest zupełnie z prawem zgodna, jak pan sam się przekona.

Rozłożyła na stole wielki jak płachta plan, który Motold począł uważnie oglądać, czytać nazwy, notować obszar. Ona mu wyjaśniała szczegóły.

– Woronne, jak pan widzi, jest to stylowy, poleski majątek – dużo wody, błota, wydm, sosnowego boru, wszystko rozrzucone w tysiącach niw, ostrowów, przegrodzone rzekami, rozciągnięte w fantastyczną figurę, wśród łąk chłopskich i nawet kilku sąsiednich dóbr. Składa je właściwie trzy folwarki: dominium Woronne, Ługi i Peretop – które ojciec przeznaczył dla braci – i dwa wodne młyny w uroczyskach Wydmuchy i Czahary. Miały one stanowić działy mojej siostry i mój. Otóż ja żądam Ługów dla Wacława i Czahar dla siebie. Resztą niech oni się dzielą wedle swej woli i ochoty.

Oczy Motolda szły po planie w miarę jej słów i spoczęły na tych dwóch punktach.

Wokoło nazwy: Ługi, była zieloność łąk błotnych, Czahary stały nad rzeką, punkcik na wydmie oznaczał młyn, wokoło znaki łozą pokrytych topieli za rzeką – i kęs olchowych zarośli.

– Bierze pani dwa sąsiednie działy. Proszę mi pomóc w cyfrach przede wszystkim. Ma pani inwentarze do planów?

– Mam. Ługi mają obszaru 2000 morgów. Czahary 512 – całe Woronne 7537 morgów.

Motold przejrzał inwentarz, na arkuszu papieru podkreślił notatki, cyfry, potem, patrząc na plan, chwilę myślał i rzekł:

– Czyli pani żąda działu ziemi dla siebie i Wacława? Cyfry są sprawiedliwe: jedna trzecia całości należy do syna, jedna czternasta do córki. Chce pani te dwie schedy mieć graniczące ze sobą, aby nimi w masie rządzić. Czy na Woronnem są jakie długi ojca pani?

Żadnych. Bracia mają długi.

– To do tej sprawy nie należy. Jest może bankowa pożyczka?

– Nie ma.

– Czy ma pani spis ruchomości i żywych inwentarzy? Należą także do działu.

– Mam wszystkie ekonomiczne raporty z grudnia.

– Dołączy mi je pani do dokumentów. A plenipotencja Wacława jakiej daty?

– Ze stycznia. Podała mu arkusz.

– Był tutaj? – zdziwił się.

– Tutaj nie – w guberni. Przyjechał na moje wezwanie – zabawił dwa dni. Widzieliśmy się – porozumieli.

– Wróci do kraju?

– Wróci kiedyś... może nieprędko jeszcze, ale wróci – odparła patrząc zamyślona w okno.

– Może mi pani dać jego adres?

– Spytam go; jeśli pozwoli, przyślę panu – rzekła po chwili wahania.

– Dziękuję. Teraz pozostaje mi tylko spytać panią, dlaczego rodzina nie zgadza się na pani żądanie. Czy te dwie wybrane przez panią schedy są wartościowo więcej warte niż reszta majątku?

– Nie. Są mniej warte niż Woronne samo – nie mają prawie ornych gruntów, a błotne łąki tam są najbardziej dzikie i zapuszczone łozą. Zresztą ani Karol, ani Lucjan nigdy tam nie byli; oni nie znają – nie mają pojęcia, gdzie i jaka jest ich własna ziemia, ani jej lubią, ani o nią dbają. Jeden i drugi uważa ją za towar, za który można dostać pieniądze. Rolnicy nie są z powołania. Chcą się bawić i używać. Bawią się ciągle, w konie, w karty, w małżeństwo, w miłość, w polowanie, w tańce zimą, w majówki latem, teraz mają się bawić w gospodarstwo. Po śmierci ojca chcieli się też bawić w interesa działu i rozdysponowali między sobą, że Karol zostanie przy całości Woronnego, Lucjanowi da sto tysięcy spłaty, nam siostrom po dziesięć tysięcy – Wacława zupełnie z gry wykreślili – Więc gdym zaprotestowała i zażądała nie jakiejś fikcyjnej sumy, ale części w naturze, potracili głowy, podnieśli na mnie gniew całej rodziny i są teraz bezradni, ale wściekli, bo bawić się wedle swej woli nie mogą, na zabawkę czekać muszą.

– A pani stanowczo spłaty w gotówce nie chce?

– Byłaby to dla nich ruina. Dług na takim poleskim majątku, to kamień u szyi, szczególnie dla takiego lekkomyślnego, rozpróżniaczonego panicza, jak Karol. On jest z rasy obywateli, która musi zginąć, bo umie tylko panować i reprezentować. On nie ma pojęcia już nie tylko, co jest pracować, ale nawet, co jest administrować. Na samym Woronnem bez długów – jeśli się bogato ożeni – może się z biedą utrzymać, na Woronnem z długami niezawodnie zginie. Zresztą ani Wacław, ani ja pieniędzy nie chcemy ani potrzebujemy. Mamy prawo żądać ziemi, nieprawdaż?

– Niezawodnie. A zna pani te Czahary?

– Znam ja każdą piędź Woronnego, znam. Jest w tych Czaharach wodny młyn, pływak, dwie niwy na zalewnym ługu, jedna na piasku i szmat sianożęci. Trzyma to wszystko w dzierżawie Żyd i płaci pięćset rubli rocznie. Dojechać tam nie można, tylko dopłynąć.

– Więc pani będzie miała z tego tyleż dochodu, co z owych proponowanych dziesięciu tysięcy rubli?

– Co będę miała, to już moja przyszłość, ale tak jak teraz jest, nie żądam więcej! – odparła.

Motold wciąż notował i nie podnosząc głowy, spytał:

– A Ługi?

– Ługi mają folwark i ogromne wypasy. Ojciec tam trzymał stado. Jest tam obecnie siedemdziesiąt koni. Amatorowie dzierżawcy proponowali za całość cztery tysiące rubli rocznie – mieli wypasać stada wołów latem.

– A lasu w Woronnem nie ma?

– Owszem, jest w Peretopie, który dla Lucjana przeznaczał. Woronne ma gorzelnię, awuls, Wydmuch ma także młyn i folwarczek, za który płacą siedemset rubli. Ale siostra moja nie chce ziemi, już się zgodziła z Karolem na spłatę.

Spojrzała na plan i po chwili rzekła smutno:

– Pójdzie wszystko na marne, ino mój kęs zostanie i Wacławowi nie dam zmarnować. Ano, cóz robić – dobrze, że choć to się uchowa, będą mieli kiedyś rozbitki schronienie.

– Czarno pani widzi przyszłość!

– Siedem lat patrzę na nich. Poznać można! Ludzie, którzy wiecznie liczą na coś lub na kogoś, czegoś czekają – nie postępują.

– Są położenia, gdy samoistnie ocalić się nie można – rzekł. – Czy pani i tych skazuje na potępienie i zagładę?

Spojrzeli na siebie. Ona zawahała się, wreszcie rzekła:

– Ci tak drogo zapłacili za ludzką pomoc, że ich trzeba żałować.

– I przykład z nich brać, by podobnie nie czynić – zakończył jakimś twardym tonem, powstając i zbierając do teki papiery.

– Na dziś dosyć zmęczyłem panią, ale to się jeszcze nieraz powtórzy. Czahary zapewne posiądzie pani, a wtedy zapewne dzierżawę podwyższy i w świat stąd umknie – w szeroki świat.

– Nie, już nie pójdę. Tamto minęło. Obcięli mi dawno skrzydła. W tych moich Czaharach życie zbędę – w jarzmie, przy ziemi.

– Sama pani tam osiądzie?

– Uchowaj Boże... z kim – wzdrygnęła się. – A daj Boże... z czymś – i uśmiechnęła się tak jasno, że aż się zmieniła, jakby w słońcu stała. I wyrwało się jej z serca, mimo woli: – Oj, żeby już prędzej tam być! – I wnet stłumiła wybuch. – Ale się doczekam, choćby lata czekać.

– Postaram się skończyć do świętego Jana – rzekł życzliwie. – Prawne formalności mogą się przeciągnąć, ale byle oni dział podpisali, już pani na swoim osiąść będzie mogła. Jutro mamy się zjechać z panem Sterdyńskim, wyrozumiem ich myśli i zamiary i stanowczo już pani doniosę, kiedy pani z tej klatki się wyzwoli.

– Dziki duch we mnie, klatka mnie nie upadla ani sił odbiera. Wiem, że się doczekam wszystkiego, com sobie za cel założyła życia. Dziękuję panu, pierwszy raz w życiu prosiłam o pomoc i pan mi nie odmówił.

– Niechże mi pani obieca, że nikogo innego w potrzebie nie wezwie – tylko mnie.

– Nie, panie, teraz na mnie kolej wypłaty. Teraz jeśli pan będzie potrzebował druha – to mnie wezwie. Ja, gdy sama zostanę – na swej ziemi, jak Anteusz będę silna. Będę czekać – umiem czekać – żeby się panu odwdzięczyć. I lwy czasem myszy potrzebują. Będę czekać!

Uśmiechnęła się to mówiąc i podała mu rękę, i uścisnęła silnie jego prawicę. On słowa więcej nie rzekł i wyszedł.

Po chwili do izdebki wsunęła się uczennica Zośki, Emilka Suchońska, córka Bajkowskiej z pierwszego małżeństwa, dziewczyna osiemnastoletnia, o ile piegowata, o tyle próżna – o ile ruda, o tyle głupia. Z matką była w bezustannej wojnie, bo wychowana w domu ojczyma, czuła się zupełnie wykolejona obecnym stanowiskiem, wstydziła się „upadku”, jak nazywała restaurację, i jeśli zgodziła się brać lekcje u Zośki, to tylko dlatego, że dogadzało to jej próżności, że panna Janicka jest u nich „guwernantką”. Zresztą, ograniczona zupełnie, nie czuła do wiedzy ani zapału, ani potrzeby i po paru lekcjach Zośka poznała, że jałowy ten grunt próżna praca chcieć uprawić. Zresztą Emilka kategorycznie oświadczyła, że ma narzeczonego, więc już żadnej nauki nie potrzebuje, tylko chciałaby „przypomnieć sobie” literaturę, bo jej narzeczony, pan Wilbik, „inżenier przy kanale”, bardzo lubi „wiersze”. Uczyła się tedy wierszy i słuchała ziewając wykładu Zośki o klasykach.

Czasami Zośka miała wyrzuty sumienia, że wyzyskuje Bajkowską, ale gdy spojrzała po klitce, gdzie z zimna nie mogła usnąć, a resztek restauracyjnych nie była w stanie Przełknąć, skrupuły cichły i słuchała obojętnie deklamacji Emilki. Zresztą poprzednio w tej klitce mieszkały gęsi, które Bajkowska tuczyła dla swych gości, więc Zośka w dalszym ciągu tuczyła wierszami drób domowy dla pana Wilbika i czuła, że nic więcej ludziom tym nie potrzeba. Zasiadła tedy Emilka do lekcji, zaczęła „wydawać” Czarny szal, „kawałek” swego wyboru, utykając co parę słów, a Zośka cierpliwie sto razy ją poprawiała i dopowiadała lub tłumaczyła, aż wreszcie Emilka dobrnęła do końca i poprosiła o nowy „kawałek”, tylko żeby był „romansowy”.

Z proponowanych przez Zośkę wybrała po długim namyśle i wahaniu Świteziankę i poczęła ją odczytywać.

Wilbik może się domyśli, co to jest, Mickiewicz pewnie by nie poznał – pomyślała Zośka po bezowocnej lekcji deklamacji.

Na zakończenie lekcji, by uniknąć wykładu literatury, Emilka zaczęła rozmowę.

– To ten prawdziwy pan Motold był u pani? Ja myślałam licho wie co o nim – a on sobie taki, jak każdy. Nawet brzydki już i siwy. Kudy jemu do inszych kawalerów.

– On też nie kawaler.

– Ja wiem, ale tyle o nim gadają. Myślałam, że taki piękny, okazały, a to nawet wcale na wielkiego pana nie wygląda. Mama tak nad nim skacze, że aż mnie za nią wstyd było. Pewnie się z niej naśmiał! Mówiła mi Żołnowska, kasjerowa z Łasicka, że jego oni strasznie się boją – nie wiedzieć czego. Ukłoniłam mu się – jak przez sień szedł – tak zaraz się odkłonił. Długo u pani siedział – dobrze, że żonaty!

I roześmiała się.

– Dlaczego „dobrze”? – spytała spokojnie Zośka.

– No, bo z kawalerem to by było nieprzyzwoicie – chichotała Emilka.

Zośka popatrzała na nią i rzekła:

– Jeść mi się chce. Pójdę na dół, może prędzej coś dostanę. Zostanie tu pani?

– Niech Pan Bóg broni. A tobym zmarzła. Już i tak ręce mi „spierzchły”. Pójdę do apteki po różaną maść czy co? A może pani do nas dziś na wieczór przyjdzie? Będą goście, pan Wilbik przyniesie skrzypce, i jest jeden urzędnik dumy, co ślicznie małoruskie pieśni śpiewa. Pani tez pewnie śpiewa?

– Ja przede wszystkim jestem w żałobie.

– Ach! prawda. Szkoda, że pani przyjść nie może, bo u nas bywają porządni panowie i tak bywa wesoło, ze raz to aż „kwartalny” zaszedł dowiedzieć się, co to za hałas.

Śmiała się i Zośka patrząc na nią, śmiała się także, tylko wcale inaczej – i tak zeszły na dół, do prywatnego mieszkania Bajkowskiej, na spóźniony obiad. Zasiadła do niego Zośka, rada ciepłu, pokrzepiona widzeniem z Motoldem, że jej aż się śpiewać chciało z dobrej nadziei i otuchy – gdy wtem wpadła Bajkowska, poprzedzając jakąś kuso ubraną damę, i zawołała od proga:

– Ot, i jest panna Janicka. Proszę panią. Miłego gościa prowadzę. Zaraz jeść każę podać. Proszę, proszę, niech panie tu się bawią. – Emilka, zastąp mnie przy bufecie, ja idę do kuchni, przywieźli tuszę na pekelflejsz?

I wyleciała, a Zośka popatrzyła na nowo przybyłą, zdziwiona, potem wahająca, i dopiero po głosie poznała.

– To ty, Stefa? Skądże cię bogi niosą?

Ucałowały się i nowo przybyła poczęła mówić prędko.

– A toś mnie ledwo poznała. Musiałam dopiero zeszkapieć. Tyś się nie zmieniła. Ten sam zuch. To dopiero kawał drogi tu do ciebie, a Bronka cieszyła, że blisko.

– Aha, to cię Bronka wysłała – roześmiała się Zośka.

– Wcale nie Bronka – zaprzeczyła energicznie. – Jestem wysłanniczką naszego komitetu. Ale to dużo do mówienia. Teraz muszę spocząć i posilić mdłe ciało, bom wprost z kolei tu zajechała. Ty tu mieszkasz? Podobno procesujesz się z rodziną?

– Bronka ci wszystko opowiedziała, więc po co mamy tą sprawą czas zajmować, kiedy tyle jest tematów ciekawszych? Ja tu mieszkam, ale ugościć cię nie mogę, bo zmarzniesz w mych apartamentach. Zjemy obiad i rozlokujemy się w hotelu. Okrutnie się cieszę, że cię widzę. Siedem lat mamy sobie do opowiedzenia. Cóż z resztą naszej paczki się dzieje? Pamiętasz – tych ślubnych sióstr siedem, cośmy wtedy w Łazienkach tak uroczyście przysięgały braterstwo!

– Ano, wiesz, że Ludka, Anielka i Józia za mąż wyszły zaraz, tejże zimy.

– Wiem, pisałaś mi. A Mania i Stasia?

– Mania bakałarzuje gdzieś na Ukrainie i przestała pisać od półtora roku. Pewnie też za mąż wyszła i to szczęście, bo była w wiecznej z losem niezgodzie i narzekała bezustannie. Stasia jest ze mną, bardzo z nią niedobrze. Bo i zdrowia nie ma, i złamaną się czuje na duchu. Straciła matkę, brat się ożenił, miała narzeczonego, który z nią zerwał dowiedziawszy się, że utrzymywały się z emerytury matki, a funduszu innego nie posiada. Przygarnęłam ją, dałam zajęcie, jest kasjerką, ale lękam się, że skończy w zakładzie dla nerwowych.

– No i my dwie, to siedem! – rzekła Zośka i mówiąc to wyprostowała się i spojrzała przed siebie, w jakąś dal, sobie tylko wiadomą, w której coś pięknego musiała widzieć, bo się jasno uśmiechnęła.

– Teraz rozumiem, dlaczego do mnie pisać przestały – rzekła wreszcie po chwili milczenia.

– Nie można ich potępiać. Ciężkie jest życie samotnej kobiety – westchnęła Stefa. – Ty tego nie rozumiesz: miałaś dom, rodzinę, byt zapewniony, nie znasz jeszcze walki z życiem, bez żadnej pomocy i oparcia.

– No, a Józia i Anielka zadowolone z losu? W Warszawie mieszkają?

– Józia zrobiła doskonałą partię. Jej mąż jest wysokim urzędnikiem na kolei. Roztyła, mają dwoje dzieci, żyją bardzo dostatnio, nic nie robi, stroi się, dużo bywają i przyjmują. Tylko narzeka, że ją wszystko nudzi. Anielka, przeciwnie, poszła z miłości za ślicznego chłopca, studenta – teraz jest już adwokatem, ale próżniak i birbant. Bieda u nich taka, że na chodzi do biura, a w domu teściowa dzieci niańczy – jest tego już czworo. Jednakże nie narzeka – kochają się pomimo wszystko.

– Ciekawam, czy te dzieci będą bardzo im wdzięczne za to kochanie! No, a ty co porabiasz?

– Jakoś sobie daję radę z ciężką biedą. Byłam dame de compagnie u hrabiny Natalii, teraz jestem przełożoną nad jej szwalnią, no, i mam posadę w naszym komitecie.

– W jakimże naszym komitecie?

– Ano – w Komitecie Siostrzanej Pomocy Pracujących Kobiet. To wstyd, że o nim nie wiesz i dotąd nie należysz. Mam ze sobą statut i wszystko ci opowiem. Przecie po to tu przyjechałam, żeby cię zwerbować. Nie zapomniałam o tobie, choć ledwie raz na rok dajesz znak życia.

– I to nie. Już od trzech lat nie pisałam.

– I najbezczelniej do takiej zdrady się przyznajesz? A nasze przysięgi?

– Poszły za mąż! – roześmiała się Zośka. – Nie wiesz? Tamte zmieniły los – i ja także.

– Ale bajesz! Nie wolno żartować z takich rzeczy. Musiałaś rodzinie ustąpić, ale jakem od Bronki posłyszała, żeś nareszcie swobodna, już mam dla ciebie pracę i stanowisko. Chodźmy do hotelu, opowiem ci wszystko.

Zośka skoczyła na salkę, ubrała się i poszły we dwie do zajazdu. Na korytarzu spotkały Motolda ze Sterdyńskim i gdy się ukłonił, Stefa rzekła:

– Tak mi ten pan kogoś przypomina.

Zośka nic nie odpowiedziała i Stefa wnet zapomniała wrażenia. Rozgościły się w numerze – podano samowar i Stefa jęła żywo rozprawiać:

– Otóż widzisz, rzecz jest taka. Nasz komitet ma zamiar założyć tak zwany dom kobiecy. Będzie to coś w rodzaju klubu, miejsca zebrań dla wszystkich pracujących kobiet, gdzie by znalazły i zabawę, i posiłek, i sale czytelni – i nawet mieszkanie tanie i porządne. Będzie tam zarazem biuro informacyjne co do pracy, będą popularne wykłady, będzie porada lekarska – każda pracująca kobieta za niewielką roczną wkładkę może korzystać ze wszystkich tych udogodnień i opieki. Nieprawda, że to myśl potężna – instytucja wysoce humanitarna, a nie myśl, żeby to był tylko projekt, mrzonka. Mamy już na to część kapitału, poparcie poważnej grupy osób wpływowych i możnych i cyfrę członków pokaźną. A zobacz no listę komitetu – jakie firmy!

Wydobyła z kuferka sporo papierów i rozłożyła na stole. Zośka, słuchając, poczęła je przeglądać i odczytywać. Ani słowem nie przerwała swady dawnej koleżanki – słuchała i czytała. A gdy tamta, wyczerpana mówieniem, sięgnęła po herbatę, rzekła:

– Cel piękny i użyteczny, szczęść wam Boże. Ja się zaraz na członka zapisuję i roczną wkładkę płacę. Potem, gdy sama więcej mieć będę, jednorazową większą kwotę złożę.

– Ho, ho, nie o to nam chodzi. My tu na ciebie rachujemy, że będziesz w tym domu zarządzającą. Hrabina Natalia już wie o tobie, mówiono o tobie na sesji i polecono mi ciebie przywieźć. Będziesz miała mieszkanie, utrzymanie i tysiąc rubli rocznej pensji. Co? Marzyłaś ty o czym podobnym?

– Owszem, marzyłam kiedyś.

– Naturalnie, kandydatek jest mnóstwo i dużo było sporów i protestów, ale ja wszystko zwalczyłam. Ostatecznie wygrałam walną bitwę i hrabina Natalia mnie poparła. Zaręczyłam za ciebie, bom pewna, że nikt nie jest odpowiedniejszy na to stanowisko. Jesteś energiczna, młoda, zdrowa, zdolna, zresztą ja tam będę z tobą i we dwie damy radę.

– Dziękuję ci, Stefa, serdecznie dziękuję. Aleście – jak mówią Niemcy – robiły rachunek bez gospodarza. Ja już na żadną służbę nie pójdę. Mam inny cel, inną ideę, inną drogę.

– Co! Idziesz i ty za mąż! Zakochałaś się?

– No, co do miłości, to jaki bym ja człowiek była, żebym nie kochała. Ale za mąż nie idę.

– Więc co?

– Nic, tu zostanę.

– Jak to, „tu”?

– Tu – na swojej ziemi – sama ze sobą.

– Zośka, więc i ty zdradzasz nasze przysięgi?

– Mogłabym ci rzec, że nie pierwsza, ale się bronić nie myślę. Pierwsza zrywam naszą przysięgę. Widzisz, siedem lat od tego upłynęło. Siedem lat myślałam, czytałam, dojrzewałam obserwowałam siebie i ludzi. Wy tam żyjecie w bezustannym ruchu i wirze miejskim. Macie inny punkt widzenia, inaczej czujecie, gorączkowo żyjecie, no i widzicie tylko miasto, jego nędzę, potrzeby, jego sprawy. Świat wasz wielki, nie przeczę, wielki i szeroki, z milionów się składa i dla milionów jest w nim pracy. Ale poza nim są jeszcze inne zadania. Otóż ja w inny świat weszłam – siedem lat w nim żyłam i jemu przysięgłam służyć. Szerszy wasz zakres i zadania, świetniejsza idea i żebym teraz miała lat siedemnaście – wiek, w którym się wierzy, że ziemię z posad poruszy – to – bym za tobą poszła. Alem już ostygła refleksją i mierzę już „zamiar wedle sił”. Nie liczcie na mnie – zostanę już tylko sama ze swą ideą – i ze sobą – bom tak zdziczała i nawykła do samotnej pracy i walki, że w kolektywnym czynie nie zdolnam już działać.

– Zośka, gadajże, co ty za cel tu masz, co za przyszłość? Bronka desperuje, że chcesz dostać jakąś pustkę z majątku i tam się żywcem zakopać w tej ziemi. Bój się Boga, czyż to dla ciebie droga i życie, czy ci się godzi tak zmarnować?

Zośka podparła się łokciami na stole i uśmiechając się, dała tamtej gadać, a potem rzekła spokojnie:

– Powiedz mi, Stefa, jak myślisz, czy Bronka może wydać sąd o mnie, czy ona może wiedzieć, co ja myślę, czym jestem! A po drugie, ja ci powiem, że ziemia nie jest tylko grobem. Wprawdzie nieboszczyków w nią kładą, ale oprócz cmentarzy ma na sobie rzeczne nurty i zbożowe łany, wsie i dwory, błota i piaski, ma dużo więcej niż wasze ulice i domy – dumę ludzką. Nie mów więc ty i nie decyduj o czymś, czego nie znasz – i nie wierz Bronce. Ja doskonale rozumiem, dlaczego tu jesteś i po co; może lepiej rozumiem niż ty sama. Ta twoja hrabina Natalia ma siostrę za wujem Lucjanowej, a ten wuj pożyczył Lucjanowi grubą sumę. To tedy jedna zakulisowa protekcja, żeby mnie stąd wyrwać. Kosztować to będzie tysiąc rubli – jednoroczna moja pensja w tym waszym domu. Po roku albo mnie usuną, albo sama rzucę, bo to nie dla mnie jest zajęcie. I zostanę znowu na rozdrożu, a raczej na fali ludzkiego morza. Bronkę nastroiła rodzina, a wszyscy ciebie użyli za narzędzie, aby mnie stąd wywabić. Ej, nie – było mnie przed siedmiu laty nie pętać, z drogi nie zwracać, celu nie odbierać. Teraz jużem człowiek i żadna pokusa mnie nie poruszy. Daj tedy pokój, Stefa, mów o sobie, o naszych znajomych, ale mnie nie staraj się pociągnąć za sobą. To już pieśń, która dolatuje mnie słabym echem wspomnienia, to już nie pobudka mojego sztandaru – mam inny.

– Jakiż? – rzekła Stefa, widocznie urażona.

– Przyjedź do mnie, gdy będę u siebie – przyjedź w tym roku i przyjedź za lat dziesięć. Zobaczysz go i poznasz, i zrozumiesz.

Stefa ruszyła ramionami.

– Moja droga, nie trzeba lat dziesięciu, by zrozumieć. Zostajesz, bo cię coś i ktoś tu trzyma. Gdy będziesz miała majątek, wyjdziesz za mąż i będziesz typową wiejską gospodynią. Wiem od Bronki, że masz konkurenta, a sama nie przeczysz, że kochasz. Nietrudno tedy odgadnąć twój cel i ideał.

– Myślisz? No, to i dobrze! – zaśmiała jię Zośka. – Ano zrobię, jak tamte cztery. Co mam być lepsza czy gorsza. Stefa, nie marszcz się i nie burcz! Cóż znowu, mamy się kłócić i zęby sobie pokazywać – po co? Ty będziesz lepszą ode mnie administratorką waszej instytucji – ja się nie zmarnuję i wierz mi, nawet dla mojej rodziny lepiej będzie, gdy tu zostanę – oni kiedyś sami to uznają, choć mnie teraz mają za wroga. No, Stefa, powiadaj mi, co na waszym świecie się dzieje. Wybaczyłaś zdradę tamtym – nie wolno ci mnie potępiać.

– Ty co innego – mruknęła Stefa. – Mam na tobie śmiertelny zawód. Takam tu zajechała rada i siebie pewna, i widzę, że się zmarnujesz.

– Nie możesz odłączyć ziemi od pojęcia grobu, tak jak ja już teraz nie mogę wyrozumieć miasta inaczej jak więzienia – pod śledczym nadzorem bliźnich. No, cóż porabia Bronka?

– Założyła sklep z kapeluszami na Lesznie.

– To już jedenasty proceder od czasu wyjścia za mąż. Bodajby się lepiej udał niż poprzednie. Zlituj się, Stefa, zaglądaj do niej często i kieruj, bo jak na tym interesie straci, to już nędza lub ludzkie miłosierdzie przed nią, bo to ostatni grosz, jaki z domu dostała.

– Ale to spory grosz. Dziesięć tysięcy gotówką.

– Dla mnie to mało i nie chciałam wziąć.

– A teraz nic nie masz? Z czego żyjesz?

– Z niczego. Tutaj to możliwe, w mieście niepodobna; dlatego Bronce trudniej było czekać niż mnie. Potem, jak już dojdę do swojego, a ona straci, nie dam jej zginąć. Byle jej wystarczyło na lat parę.

– A nie przypuszczasz, że ty możesz swoje stracić? – uśmiechnęła się trochę złośliwie Stefa.

– Ja nie mogę stracić, bo nie mam na kogo ani na co rachować. A po wtóre, ziemia to nie pieniądz ani sklep z kapeluszami. To jest słusznie nazwany – grunt.

– I nie straszno ci tak zostać samej, bez żadnej opieki i pomocy?

– Co to jest strach? Nie wiem. Ale wiem, że mi z tym dobrze będzie.

– Ale co ty tam robić będziesz? Jak żyć? Dla takiego życia czy warto było kończyć gimnazjum ze złotym medalem? Ach, Zośka, co się z ciebie zrobiło? Jeślim marzyła, że wracać będę z twoją odmową...

– Ty, to mniejsza! Ale oni dopiero się skrzywią, gdy się o tym nieudanym poselstwie dowiedzą.

– Więc to prawda, że się procesujesz z rodziną?

– Wcale nie. Tylko obywatele nas dzielą.

– Więc przecie ktoś ciebie broni? Kto taki?

– Pan Motold.

– Może ten inżynier, co to kiedyś bywał u Siedleckich? Pamiętasz? Potem się ożenił, czytałam w „Kurierze”, z milionową Noltenówną; brat jej bywa u hrabiny Natalii, łakoma partia, łapią go panie i panny, że aż obrzydliwie patrzeć. To ten Motold z tych stron?

– Toć spotkałyśmy go tu, wchodząc.

– Zdawało mi się, że ktoś znajomy, ale okropnie się zestarzał. Bardzo inteligentny był człowiek. Bywa on u was?

– Nie. On wzywany jest wszędzie do posług obywatelskich. Ma wielkie zachowanie w okolicy, powaga i wybitna jednostka.

– Bogaty zapewne. Zrobił świetną partię.

– Podobno. Nie znamy się prawie. Widziałam go dzisiaj z powodu owego działu.

– Powiedz mi, a jakże się stąd jedzie do Lucjanów? Obiecałam ich odwiedzić, więc skorzystam z okazji i wstąpię wracając.

– Nie kłopocz się o marszrutę. Oni tu sami po ciebie przyjadą, żądni wieści o twym poselstwie. Do czary mych nieprawości doleją też sporo jadu swych serc rozżalonych. A że ty i bez tego masz żal do mnie za odmowę, więc cię dziś pożegnam. Oni tu wieczorem wszyscy się zjadą, na rozpoczęcie sprawy działu – do jutra zbuntują ciebie, że albo wyjedziesz bez pożegnania ze mną, albo pożegnasz tak, jak bym nie chciała z tobą się rozstać. Więc się dziś uściśniemy po dawnemu, po koleżeńsku, i o jedno cię proszę. Poczekaj z wyrokiem na mnie lat parę. Dobrze?

– Dobrze, bo odjadę pomimo wszystko z nadzieją, że się opamiętasz i że jeszcze będziemy razem pracować.

Zośka już nic na to nie odpowiedziała i ucałowały się serdecznie, a chwilę potem wracała do Bajkowskiej – szamocąc się z wichurą i zadymką – sama. Na ulicach pusto było, zmrok zapadał – wtem skręcając z rynku posłyszała, że ją ktoś dogania. Obejrzała się, poznała Owerłę – sekundę się zawahała, ale że był już obok niej, pozdrowiła go spokojnie. Młody człowiek ucałował podaną sobie rękę i szli obok siebie chwilę bez słowa. Wreszcie on przemówił:

– Tak dawno nie widziałem już pani. Byłem wczoraj w Woronnem i dopierom się dowiedział o wszystkim – i zaraz tu przyjechałem.

– Że też matka puściła pana – rzekła uśmiechając się Zośka.

– Mamie nic nie mówiłem. O niczym nie wie.

– Chyba – rzuciła ironicznie.

– Chciałem przede wszystkim z panią się widzieć i rozmówić, żeby wiedzieć, jak rzeczy stoją.

– Rzeczy stoją prawem ciężkości i atrakcji.

– Pani zawsze ze mnie żartuje. Ale ja na serio mówię, muszę znać prawdę, aby wiedzieć, jak postąpić.

– No, to niech pan z tym zwróci się do matki. Inaczej, jak ona każe, pan przecie nie postąpi.

– Ależ, kiedy słowo honoru daję, że mama nic nie wie.

– O czym?

– O tym, co się z panią stało.

– Bo i ja nie wiem, żeby się co ze mną stało. Jak pan widzi, jestem zdrowa i cała.

– Ale pani wyjechała już zupełnie z Woronnego, mówił mi Karol.

– Jak pan widzi.

– I nikogo pani przy sobie nie ma?

– Nikogo, ani mamki, ani bony.

– Ach, panno Zofio, pani zawsze żartuje, a ja chodzę i żyję jak w obłędzie od chwili, gdym się o wszystkim dowiedział.

– I mamy się nie poradził, co czynić, bo w przeciwnym razie nie szukałby mnie pan. No, ale zresztą, żeby tę sprawę raz zakończyć i pana obłęd, oznajmiam, że prawdą jest, żem z rodziną zerwała, z Woronnego się na zawsze wyniosła, że mieszam sama jedna w traktierni Bajkowskiej, że dział nasz zdano na sąd obywatelski z racji mojego protestu i że po skończeniu tej sprawy osiądę sama na wyznaczonej mnie ziemi.

– Ach, panno Zofio. Czy się godziło tak robić? A cóż z nami teraz będzie?

– Z nami? Niby z panem i ze mną? Ano, nic.

– Pani wie, jak bardzo panią kocham!

– Słyszałam o tym od pana. Cóż ja na to poradzę, chyba jedno: że kochaj się pan co prędzej w innej. Podobno wyśmienity sposób!

– Pani i w takiej nawet chwili żartuje.

– Ano, prawda, że pora ohydna! No, to odłóż pan to do maja.

– Ja żyłem tylko nadzieją, że pani da się ubłagać.

– Panie Gustawie, czym kiedykolwiek łudziła pana? Wdzięczną panu jestem za uczucie, wiem, że nawet wbrew woli swej matki bywał pan u nas i stawał w mojej obronie przed ludzką obmową. Dziękuję panu, ale poza życzliwością i przyjaźnią nic panu dać nie mogę i oszukiwać pana nie będę. Byłabym złą żoną – nie mówmy już o tej kwestii.

– Bo pani mnie ani trochę nie kocha – stęknął.

– Gorzej, bo kocham innego! I wyznaję to panu dzisiaj, aby się pan nie łudził, że się dam namówić, przekonać.

Owerło popatrzył na nią zdumiony, przerażony, a potem się roześmiał.

– Albo to prawda! Pani tak umyślnie mówi, żeby się ode mnie odczepić! – rzekł tryumfująco. – Ja wiem, kto u państwa bywał, to ja bym już i wiedział, kim pani zajęta. Chybaż nie Dmuchowski. Niech pani nie żartuje. Pani ma mnie za głupca, ale ja na wszystko uważam, takem sobie zaprzysiągł, że taki panią zdobędę. Ja wiem, że pani nikogo nie kocha, na nikogo nie patrzy, o nikogo nie dba. Myśli pani, że mnie nie ciągną do innych – oho – mama mnie pędza do Wyszyńskich i do Sterdyńskich, a ja nic, z panią tobym żył i umierał, z panią tobym nawet...

– Mamy się nie bał! – podchwyciła ze śmiechem.

Zbiła go tym śmiechem z tropu i przerwała zapał, popatrzał na nią urażony.

– Pani zawsze tak – mruknął.

– Zawsze!... Niech pan się niczego więcej nie spodziewa, bo ja właśnie matki pana bardzo się boję. Zresztą jeśli ona Wyszyńską wybrała, to się zupełnie z nią zgadzam Panna Julia wymarzona dla niej synowa, a dla pana żona. Na serio dobrze wam będzie ze sobą.

– Zegnam panią – ukłonił się Owerło i zawrócił już obrażony śmiertelnie.

Nawet się nie obejrzała ani zwolniła kroku. Szła dalej borykając się z wichurą, myślą bardzo daleka.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.