Wyższe sfery pod redakcją Katarzyny Bulicz-Kasprzak. Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook

Wyższe sfery pod redakcją Katarzyny Bulicz-Kasprzak. Między ustami a brzegiem pucharu ebook

Maria Rodziewiczówna

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autorka powieści obyczajowych tłumaczy na język współczesny klasykę obyczajową dwudziestolecia międzywojennego. Świetne historie takich autorek, jak Rodziewiczówna czy Mniszkówna, ale pisane językiem, jakim mówimy dzisiaj, to ukłon w stronę doskonałej polskiej literatury, która ma szanse znowu stać się przebojem.

Historia niezwykłej przemiany zdemoralizowanego bogatego Niemca z polskimi korzeniami, obracającego się w towarzystwie takich jak on bawidamków, gardzącego wszystkim co polskie, w dbałego, czułego, szczerego i słownego mężczyznę, polskiego patriotę. Metamorfoza następuje pod wpływem uczucia do polskiej szlachcianki oraz szorstkiej miłości babki, która jako pierwsza w krótkim życiu wnuka zaczęła czegoś od niego wymagać i wskazała mu jego braki oraz popełniane błędy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 287

Oceny
4,7 (34 oceny)
27
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SylwiaP89

Z braku laku…

nie dałam rady dotrwać do końca. chyba nie moje klimaty.
00
burgundowezycie

Dobrze spędzony czas

„Między ustami a brzegiem pucharu”, autorstwa Marii Rodziewiczówny, to powieść, która przenosi nas do czasów dwudziestolecia międzywojennego, pełnego zmian społecznych i burzliwych wydarzeń. Autorka opowiada nam w niej historię niezwykłej przemiany hrabiego Wentzla, bogatego Niemca z polskim korzeniami ze strony matki, który z zdemoralizowanego bywalca salonów staje się prawdziwym patriotą i szlachetnym mężczyzną. Dzieje się to wszystko dzięki miłości do dumnej i pięknej szlachcianki Anny Chrząstowskiej oraz dzięki surowym słowom i wymaganiom, które stawia mu jego babcia, hrabina Zofia. Powieść ta została przełożona z języka, którym posługiwała się autorka na język współczesny przez Kasię Bulicz-Kasprzyk, która wiernie tłumaczy na język współczesny klasykę obyczajową, z pełnym szacunkiem dla oryginalnego tekstu. Książka dzięki temu staje się ukłonem w stronę doskonałej polskiej klasyki literatury oraz dzięki uwspółcześnieniu ma szansę ponownie stać się bestsellerem 🌹. „Między ustam...
01
RadekSte

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania.
01
Natusiek87

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam każdemu.
01

Popularność




Szanowni Czytelnicy!

Sza­nowni Czy­tel­nicy!

Książka, którą trzy­ma­cie w rękach, jest wyjąt­kowa. Z kilku powo­dów.

Po pierw­sze, ze względu na autorkę. Maria Rodzie­wi­czówna to jedna z naj­po­pu­lar­niej­szych pol­skich pisa­rek. Powie­ści jej autor­stwa zazwy­czaj miały po kilka, a te naj­po­pu­lar­niej­sze nawet po kil­ka­na­ście wydań, w bar­dzo wyso­kich nakła­dach. Dzięki tłu­ma­cze­niom na angiel­ski, cze­ski czy litew­ski sława autorki się­gała daleko poza Pol­skę.

Po dru­gie, ze względu na powieść. Mię­dzy ustami a brze­giem pucharu to jeden z naj­bar­dziej zna­nych utwo­rów Rodzie­wi­czówny. To piękny romans i wzru­sza­jąca opo­wieść o prze­mia­nie, jaka doko­nuje się w boha­te­rze pod wpły­wem praw­dzi­wej miło­ści.

Po trze­cie, tekst, który za chwilę prze­czy­ta­cie, został pod­dany nie tyle grun­tow­nej redak­cji, ile wła­ści­wie tłu­ma­cze­niu z języka, któ­rym posłu­gi­wała się autorka, na współ­cze­sną pol­sz­czy­znę.

Spora zmiana, ale to wciąż ta sama powieść i zapewne tak wła­śnie by brzmiała, gdyby została napi­sana dziś, a nie przed stu trzy­dzie­stu laty. Dzięki temu zabie­gowi dzi­siejsi czy­tel­nicy mogą z przy­jem­no­ścią śmiać się i wzru­szać przy lek­tu­rze jed­nego z naj­po­pu­lar­niej­szych pol­skich roman­sów.

To pierw­sza książka odświe­żona z peł­nym sza­cun­kiem dla ory­gi­nal­nego tek­stu, ale mam nadzieję, że nie ostat­nia.

Życzę Wam, dro­dzy Czy­tel­nicy, miłej lek­tury.

Kasia Bulicz-Kasprzak

Spis postaci

Spis postaci

Hra­bia Wen­t­zel (Wacław) Croy-Dülmen – nie­miecki ary­sto­krata, bywa­lec naj­lep­szych ber­liń­skich salo­nów

Hra­bina Aurora Caro­lath – kochanka Wen­t­zla, żona admi­rała

Baron Wil­helm Wer­theim – znany ber­liń­ski awan­tur­nik

Urban – zaufany lokaj Wen­t­zla

Dora von Eschen­bach – ciotka i opie­kunka Wen­t­zla

Major Koop – opie­kun Wen­t­zla, przy­ja­ciel jego zmar­łego ojca

Emi­lia Koop – córka majora, jedy­naczka

Baron Michel von Schöneich zwany Papryką – przy­ja­ciel Wen­t­zla

Książę Her­bert von Ekchardt – przy­ja­ciel Wen­t­zla

Dok­tor Voss – lekarz rodziny Croy-Dülmen

Fry­de­ryk Sper­ling – praw­nik hra­biego

Lili Sper­ling – żona praw­nika; uczyła Wen­t­zla pol­skiego

Wacław Ostrow­ski – dzia­dek Wen­t­zla, zmarł na udar mózgu w Ber­li­nie

Tekla Ostrow­ska – babka Wen­t­zla, wła­ści­cielka Mariam­pola

Jadwiga Ostrow­ska, hra­bina Croy-Dülmen – matka Wen­t­zla; zmarła przy poro­dzie

Jan Chrząst­kow­ski – wła­ści­ciel Olszanki, pod­opieczny Ostrow­skich

Jadwiga Chrząst­kow­ska – sio­stra Jana, wycho­wanka pani Tekli

Jerzy Chrząst­kow­ski – brat Jana i Jadwigi; zgi­nął pod Fro­eschwil­ler

Cesia Cho­żar­ska – uko­chana, póź­niej żona Jana Chrząst­kow­skiego

Ste­fan Cho­żar­ski – brat Cesi

Adam Głę­bocki – wła­ści­ciel Strugi, ban­krut, narze­czony panny Jadwigi Chrząst­kow­skiej

Hra­bina Miel­żyń­ska – zamożna wdowa z sąsiedz­twa Mariam­pola

Rozdział I

I

Ber­lin spał.

Zga­sły świa­tła w skle­pach, w teatrach, w apar­ta­men­tach boga­czy, w miesz­ka­niach bie­da­ków. Migo­tały tylko pło­myczki gazo­wych latarni i świe­ciły jesz­cze okna aptek, pod­rzęd­nych restau­ra­cji i klu­bów, w któ­rych hazar­dzi­ści tra­cili majątki.

Spały też piękne pałace usa­do­wione przy ele­ganc­kiej alei Pod Lipami. Drze­mały karia­tydy wspie­ra­jące bal­kony, roz­my­wały się w mroku zarysy kunsz­tow­nie zdo­bio­nych okien i drzwi. Od czasu do czasu roz­le­gał się tur­kot kół spóź­nio­nego powozu albo kroki wra­ca­ją­cego pośpiesz­nie z zabawy prze­chod­nia. Jed­nak z minuty na minutę ruch na tej naj­bar­dziej pre­sti­żo­wej, naj­bo­gat­szej ulicy usta­wał. Ber­lin spał.

Czu­wano jesz­cze tylko w pałacu hra­biny Aurory Caro­lath. Dwa okna na pierw­szym pię­trze rzu­cały stłu­mioną przez cięż­kie firanki poświatę. Za tymi oknami w pry­wat­nym, wyzło­co­nym jak bom­bo­nierka budu­arze pani domu nie myślano o odpo­czynku. Młoda, cudow­nie piękna kobieta odziana w koron­kowy negliż sie­działa na oto­ma­nie, od nie­chce­nia roz­pla­ta­jąc zło­ci­ste war­ko­cze.

U jej stóp na ele­ganc­kim tabo­re­ciku roz­siadł się wygod­nie młody przy­stojny męż­czy­zna. Wsparł głowę na kola­nach kobiety i przy­pa­try­wał się zło­tym falom wło­sów, które co kilka chwil muskały mu twarz. Pół­gło­sem nucił Lore­lei, znaną pio­senkę o zwod­ni­czej nim­fie z Renu kuszą­cej mary­na­rzy.

Gdyby tych dwoje ujrzał malarz, zachwy­ciłby się i od razu zła­pał za pędzel. Ona – smu­kła i ślicz­nie zbu­do­wana, o twa­rzy z har­mo­nij­nymi rysami, jak u sta­ro­żyt­nych posą­gów, jed­nak zalot­nej, z pięk­nie wykro­jo­nymi kora­lo­wymi ustami i zie­lo­nymi oczami, które mru­żyła tajem­ni­czo. On ciem­no­włosy, wysoki i umię­śniony, wpa­try­wał się w kobietę wyra­zi­stymi, ciem­no­sza­fi­ro­wymi oczami. W ich spoj­rze­niu był i ogień pożą­da­nia, i sło­dycz uwiel­bie­nia.

Młody męż­czy­zna miał w sobie ger­mań­ski pier­wia­stek siły i zde­cy­do­wa­nia, jed­nak można też było dostrzec, nie wia­domo skąd pocho­dzące, deli­kat­ność, wraż­li­wość, zuchwa­łość i weso­łość. Patrzył na świat z mie­sza­niną pożą­da­nia i cyni­zmu, swa­woli i prze­sytu, cha­rak­te­ry­zu­jącą czło­wieka bar­dzo szczę­śli­wego, bar­dzo boga­tego i bar­dzo roz­piesz­czo­nego przez życie.

– Ode­sła­łeś konie, Wen­t­zel? – zapy­tała Aurora.

– Natu­ral­nie.

– Za to cię lubię.

– Za co? – Chwy­cił zło­ci­sty lok i zaczął się nim bawić.

– Za to, że się mną nie afi­szu­jesz.

Młody czło­wiek się zaśmiał.

– Nie uznaję tego za pochwałę. Afi­szują się tylko bła­zny i par­we­niu­sze. Czy mnie zali­czasz do jed­nej z tych kate­go­rii?

– Ejże, mój boha­te­rze! Zda­rza się to i tobie!

– Może być. Tylko wtedy, gdy kogoś nie cenię lub nie kocham.

– Więc niby mnie cenisz i kochasz?

– Tak, cie­bie jedy­nie, teraz i zawsze!

Zamy­śliła się.

– Jed­nak nie poświę­cił­byś dla mnie tysiąca tych rela­cji, w któ­rych kobiet nie cenisz i nie kochasz?

– Nie, jutrzenko. Ani jed­nej!

– Fe! To nie­grzeczne – powie­działa niby żar­tem.

– Fe! Jesteś zazdro­sna! – odrzekł wesoło, cału­jąc jej smu­kłą dłoń.

– Wiesz, sta­now­czo zry­wam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.

– A ja? Czy nie jestem jed­nym z wielu? I z całą cier­pli­wo­ścią, na jaką mnie stać, zno­szę roz­ma­ite twoje rela­cje.

– Ty szka­radna istoto! – Zmierz­wiła mu włosy. – Podaj choć jedną.

– Dzie­sięć, Auroro! Po pierw­sze: twój mąż…

– Ech! Admi­rał to amfi­bia, raz na lądzie, raz na wodzie. Nie widzie­li­śmy się dwa lata. Gdyby nie por­tret w salo­nie, to na ulicy bym go nie poznała.

– Po dru­gie: książę Her­bert.

– Non­sens! Roz­ma­wia­li­śmy raz czy dwa, może ciut flir­to­wa­li­śmy, to wszystko.

– Po trze­cie: ten kuzy­nek z Harzu!

– Musia­łeś dzi­siaj wypić za dużo przy kola­cji, bo bre­dzisz – rzu­ciła nadą­sana. Potem nagle prze­chy­liła się ku niemu i sku­biąc zalot­nie jego kędzie­rzawą czu­prynę, spy­tała przy­mil­nie: – Ale ty mnie kochasz, szka­rad­niku? Nie rzu­cił­byś dla nikogo?

– Dla nikogo, ni­gdy, Auroro – odparł bez namy­słu.

– Słowo hra­biego Croy-Dülmen?

– Słowo two­jego Wen­t­zla.

– Poca­łuj mnie zatem.

Cało­wał długo jej kora­lowe usta, a choć skoń­czył poca­łu­nek, nie wypu­ścił jej z namięt­nego uści­sku.

Przy­tu­leni do sie­bie, szep­tali stłu­mio­nymi gło­sami.

– Wiesz – mówiła Aurora – czemu dziś jestem taka nie­spo­kojna? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zasta­wiają na cie­bie sieci, spi­skują, intry­gują. Ach, czemu jesteś taki bogaty i taki piękny? Jesteś kawa­le­rem do wzię­cia, któ­rego chcą wszy­scy.

– Cie­kawy jestem, czy­bym tu sie­dział, gdyby mnie los stwo­rzył kula­wym, zezo­wa­tym, rudym czy­ści­cie­lem ulicz­nych latarni?

A po chwili zapy­tał zacie­ka­wiony:

– Któż to mnie pożąda?

– Wszyst­kie panny, wdowy, roz­wódki i mężatki. Wszy­scy ich ojco­wie, opie­ku­no­wie, matki, ciotki, kuzynki. Imię ich: Legion!

– To straszne. Włosy mi się zje­żyły ze zgrozy.

– I to tyle?

– Tyle. – Obo­jęt­nie wzru­szył ramio­nami.

Kobieta okrę­ciła swe złote włosy wokół jego głowy i szyi, a zaci­ska­jąc te cza­ro­dziej­skie jedwa­bi­ste pęta, cało­wała i szep­tała:

– Och, a ja cię tak kocham, ubó­stwiam, nie dam nikomu, ni­gdy!

Ten czło­wiek miał prawo być dumny i próżny i nic dziw­nego, że nad­miar szczę­ścia zepsuł go cał­ko­wi­cie.

Zegar w sąsied­nim pokoju wybił godzinę drugą.

Meta­liczny dźwięk zbu­dził kochan­ków, któ­rzy, nie wie­dzieć kiedy, zasnęli przy­tu­leni. Hra­bina drgnęła prze­ra­żona. Wen­t­zel z tru­dem pod­niósł się z oto­many.

– Będziesz mi zło­rze­czyła, moja jutrzenko! Naba­wisz się złej cery i migreny, a jutro bal u ksią­żąt Hol­hen­lohe! Dobra­noc!

Uści­snął ją raz jesz­cze, uca­ło­wał rękę i wyszedł dobrze sobie zna­nym bocz­nym przej­ściem. W bra­mie zapa­lił cygaro, pod­niósł koł­nierz palta, bo chłód go owio­nął, i z rękami w kie­sze­niach ruszył ku domowi. Nie miał daleko.

Jed­nak wcale nie chciało mu się spać. Dla­tego zamiast iść pro­sto do pałacu, skrę­cił w boczną uliczkę i szedł bez celu, ot tak, żeby rozpro­stować nogi. Może chciał odpę­dzić dziwny nie­po­kój, który go ogar­nął, gdy wycho­dził od Aurory. Znów nucił pół­gło­sem Lore­lei.

Nagle, kil­ka­na­ście kro­ków przed sobą, ujrzał dwie posta­cie – kobiecą i męską. Dało się sły­szeć głosy: jeden nie­cier­pliwy, a drugi natrętny. Kobieta przy­śpie­szyła kroku, widocz­nie szu­kała obrony w ucieczce. Jed­nak męż­czy­zna nie ustę­po­wał.

– Daj buzi, panie­neczko! – Hra­bia roz­po­znał głos swego zna­jo­mego, sław­nego awan­tur­nika i opoja, barona Wer­the­ima. – Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! W nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciek­niesz! Po woli czy po nie­woli!

Choć był wyraź­nie pod­chmie­lony, to wystar­czyło kilka dłu­gich kro­ków i dopę­dził ucie­ka­jącą. Zła­pał ją za ramię. Kobieta szarp­nęła się gwał­tow­nie, a dostrze­gł­szy hra­biego, rzu­ciła się ku niemu.

– Pro­szę mnie odpro­wa­dzić do domu! – popro­siła zdy­szana, wsu­wa­jąc rękę pod jego ramię.

Napast­nik pod­biegł do nich i zna­lazł się oko w oko z hra­bią. Zdu­miony zastygł w pół kroku.

– To ty, Wen­t­zel. No, nie prze­szka­dzaj. Albo pomóż mi dać radę tej zbłą­ka­nej tur­kawce. Widzia­łeś, ładna.

– Tę panią ja, mój drogi, odpro­wa­dzę do domu, bo o to pro­siła. Ode­gra­łeś swoją rolę, idź za kulisy i nale­ży­cie ode­śpij chmiel.

– A to co znowu? – żach­nął się tam­ten. – Idź swoją drogą. Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się posta­rać! Teraz, panie eks­ka­pi­ta­nie, marsz do koszar!

I zro­bił krok, wycią­ga­jąc rękę do kobiety. Jed­nak hra­bia zasło­nił ją sobą. Po zmarsz­czo­nych brwiach widać było, że jest zde­ner­wo­wany.

– No, dosyć tego! Prze­gra­łeś bitwę, baro­nie, bierz się do odwrotu – powie­dział pod­nie­sio­nym gło­sem. – Ze mną sobie nie pozwa­laj, bo możesz poża­ło­wać. Ta dama jest i zosta­nie pod moją opieką, dopóki zechce. Jeśli się to panu nie podoba, możemy roz­mó­wić się jutro w moim miesz­ka­niu. Precz!

– Roz­mó­wimy się na szpady, panie hra­bio Croy-Dülmen! – krzyk­nął tam­ten.

– A choćby na szpilki. Jak się panu podoba – odparł swo­bod­nie Wen­t­zel. – Teraz żegnam.

Spo­koj­nie minęli napast­nika. Baron, który został pięć kro­ków za nimi, wło­żył ręce w kie­sze­nie i roze­śmiał się lek­ce­wa­żąco.

– Wyszło szy­dło z worka, mety­sie! War­chol­ska krew twych przod­ków po kądzieli nie ginie. Ja, praw­dziwy Nie­miec, burd nie lubię. Ustę­puję pola.

Piękną twarz hra­biego oblał gorący rumie­niec. Odsu­nął rękę kobiety, sko­czył jak na sprę­ży­nie i już stał przed baro­nem.

– Powtórz, błaź­nie! – krzyk­nął zdła­wio­nym z wście­kło­ści gło­sem.

– Powtó­rzę – odparł tam­ten zuchwale. – Jesteś mie­szań­cem. Wiesz o tym dobrze. Zresztą nie ja pierw­szy ci to mówię.

– I nie pierw­szy odpo­wiesz za obe­lgę. Przod­ko­wie moi wal­czyli pod dowódz­twem cesa­rza Bar­ba­rossy, a byli tak rdzen­nie Ger­ma­nami, jak góry Szwar­cwaldu i Sprewy. Każdy z nich słu­żył kra­jowi ser­cem, rękami, głową, mie­niem, wszyst­kim. – Głos mu świ­stał przez zaci­śnięte zęby. – Mam krew mie­szaną. Ha! Za to ci jutro twoją czy­stą wyto­czę, jakem Pru­sak!

Wziął za ramię prze­ciw­nika i potrzą­snął nim. Prze­wyż­szał tam­tego o głowę, a uścisk miał żela­zny.

– Ruszaj pan swoją drogą, bo nie ręczę za sie­bie. Mogę zapo­mnieć, że obaj jeste­śmy szla­chet­nie uro­dzeni.

Wyraz twa­rzy hra­biego i ton, któ­rym mówił, spra­wiły, że baron oprzy­tom­niał. Odsu­nął się na bok i ruszył ku wylo­towi bocz­nej ulicy.

Hra­bia, uchy­la­jąc kape­lu­sza, zwró­cił się do damy:

– Pani daruje zwłokę. Służę. – Roz­draż­nie­nie drgało mu jesz­cze w gło­sie, a twarz, zwy­kle nie­fra­so­bliwa i uśmiech­nięta, zacho­wała wyraz dzi­kiej zacię­to­ści i led­wie hamo­wa­nego gniewu.

W trak­cie tej sceny kobieta stała nie­opo­dal. Słu­chała uważ­nie i z widoczną przy­kro­ścią. Brwi miała ścią­gnięte, a jej deli­katna twarz to bla­dła, to czer­wie­niała od emo­cji. Wiel­kie piwne oczy patrzyły ostro na hra­biego. Wid­niały w nich gniew i odraza. Nie­cier­pli­wie zagry­zła usta, a gdy podał jej ramię, odsu­nęła się na bok i w mil­cze­niu ruszyła naprzód.

Hra­bia czuł się w obo­wiązku zagaić roz­mowę.

– Co za mgła – rzekł już swo­bod­niej, rów­na­jąc się z nią. – I ani jed­nej dorożki. Nie śmiem pro­po­no­wać, byśmy zawró­cili do mojego pałacu. Służba przy­go­to­wa­łaby karetę w pięć minut.

– O, dzię­kuję. Mgła mi nie prze­szka­dza. Gdyby nie to przy­kre spo­tka­nie, nie pro­si­ła­bym o pomoc. Moja droga zaraz się koń­czy!

Mówiła po fran­cu­sku bar­dzo popraw­nie, więc i on zaczął w tym języku:

– Może mi pani pozwoli nieść pakie­cik – rzekł, wycią­ga­jąc rękę po bute­leczkę, którą trzy­mała.

– Dzię­kuję. To lekar­stwo z tru­dem zdo­byte. Poniosę sama – odparła.

– Pani ma kogoś cho­rego?

Kiw­nęła tylko głową.

Obser­wo­wał ją spod oka. Była istot­nie ude­rza­jąco piękna – pięk­no­ścią poważną, kla­syczną, naka­zu­jącą sza­cu­nek i względy. Trzeba było być bar­dzo pija­nym lub zuchwa­łym, by ją zacze­pić jak pierw­szą lep­szą. Głos miała głę­boki, tro­chę smutny, rysy spo­kojne i chłodne. Zamy­ślone i głę­bokie oczy oko­lone były dłu­gimi, gęstymi rzę­sami. Usta dumne, małe, spra­wiały wra­że­nie takich, które nie­zbyt czę­sto się uśmie­chają.

Była tak nie­po­spo­lita, że zwró­ci­łaby uwagę w naj­gęst­szym tłu­mie. A gdy na nią patrzy­łeś, czu­łeś gwał­towną chęć zbu­dze­nia życia w tych poważ­nych rysach, roz­ja­śnie­nia śmie­chem ust cię­tych, roz­świe­ce­nia bla­skiem mrocz­nych źre­nic.

Uśmiech­nięta, wesoła, pory­wa­łaby swoim cza­rem.

Hra­bia był znawcą kobiet i pod­ry­wa­czem z natury. Wspo­mnie­nie barona zbla­dło już w jego pamięci, dla­tego posta­no­wił spró­bo­wać zaba­wić się jak tam­ten, tyle że w o wiele sub­tel­niej­szy spo­sób. Zwłasz­cza że był dużo młod­szy i przy­stoj­niej­szy od barona.

– Pani jest cudzo­ziemką? – spy­tał.

– Ow­szem.

– Sądząc z tonu, nie lubi pani Niem­ców.

– Jak mało czego na świe­cie – odparła szcze­rze.

– Pani ma do tego jakieś powody? Jeste­śmy prze­cież pierw­szym naro­dem w Euro­pie.

– Nie wąt­pię. Pod wzglę­dem zaro­zu­mia­ło­ści.

– O nie, pani. Sza­nu­jemy się tylko. Chęć przo­do­wa­nia i duma są godłem siły, ener­gii i rozumu. Wiel­kość swoją cenimy, bośmy ją ciężko zdo­by­wali.

– Tak, pan ją ceni nie­sły­cha­nie. Sły­sza­łam to przed chwilą.

– I pani by nie znio­sła, gdyby zarzu­cono jej pocho­dze­nie żydow­skie na przy­kład.

– Jeżeli pana mama była Żydówką, powi­nien pan Żydów sza­no­wać przez wzgląd na nią.

– Tu się z panią nie zga­dzam. Gdyby matka nasza była stra­ga­niarką, nie czu­li­by­śmy obo­wiązku zachwy­cać się prze­kup­kami. Nie przy­spa­rza nam też chwały takie pocho­dze­nie. Moja matka była Polką z Pozna­nia. Ojciec popeł­nił meza­lians, przez który ja poku­tuję. Jest to plama na tar­czy her­bo­wej Croy-Dülmen. Pola­ków nie cier­pię. Żad­nych sto­sun­ków z nimi nie mia­łem i mieć nie będę, a jed­nak prze­zwi­sko „mie­sza­niec” przy­warło do mnie, choć już trzech śmiał­ków ponio­sło za to karę, a jutro odpo­wie czwarty! – mówił z zapal­czy­wo­ścią. Słowa pły­nęły gniewne, burz­liwe, pełne wzgardy i lek­ce­wa­że­nia.

Przej­mu­jące spoj­rze­nie kobiety zatrzy­mało się na chwilę na twa­rzy hra­biego. Brwi miała wciąż ścią­gnięte, a z całej jej postawy ema­no­wała smutna powaga.

– Czło­wiek, który się wsty­dzi swego pocho­dze­nia, jest albo nik­czemny, albo słaby – rzu­ciła przez zęby.

– Pani jest bar­dzo surowa dla mnie, nie­zna­jo­mego.

– By­naj­mniej, znam pana. Ma pan pałac Pod Lipami, dobra nad Renem, kapi­tały w banku. Posiada pan nadto sta­rego opie­kuna, majora Koopa, ciotkę Dorę von Eschen­bach. Nie wspo­mi­na­jąc o wielu, wielu ser­cach sen­ty­men­tal­nych Nie­mek, które ma pan na wła­sność. Jest pan próż­nia­kiem, hulaką i pyszał­kiem, sły­nie z urody, salo­no­wych manier, wiel­kiej odwagi i dys­kre­cji. Czy wła­ści­wie odma­lo­wa­łam pań­ski por­tret?

– Raczej kary­ka­turę – zaśmiał się swo­bod­nie. – Sława moja musi daleko się­gać, jeśli dosię­gła aż obcych, za gra­ni­cami Prus. Pani jest Fran­cuzką?

– Jestem z Rze­czy­po­spo­li­tej San Marino – odparła z lek­kim uśmie­chem.

– Jeżeli damy w owej repu­blice są do pani podobne, to ubo­le­wam nad dolą tam­tej­szych oby­wa­teli. Bie­dacy muszą być jak słynny rycerz Bay­ard, bez trwogi i bez skazy.

– Bay­ard wcale nie uwa­żał się za bie­daka, o ile pamię­tam z histo­rii, a nasi oby­wa­tele, chwała Bogu, nie są w niczym do Pru­sa­ków podobni. Mamy dla nich należne względy.

– Lodo­wate, jak sądzę.

– Kto co lubi. Nasze mężatki nie przyj­mują pani­czów w budu­arach. Nasze panny nie noszą serc na dłoni i na ustach. Nasze matrony nie kup­czą urodą swych córek! Jeste­śmy jed­nak kochane sto­kroć sil­niej niż wasze Fräulein i Mes­da­mes.

– Syzy­fową pracą musi być zdo­by­cie jakie­go­kol­wiek z tych serc, tak dobrze ukry­tych.

– Nasi męż­czyźni do tego przy­wy­kli.

– Gra­tu­luję, choć nie zazdrosz­czę. Z zasady nie lubię trud­nych rze­czy.

– Wszak panu mówi­łam, żeś próż­niak. Toteż serca nasze nie dla pru­skich parob­ków i nawet nie dla ryce­rzy Bar­ba­rossy! My i wy… to dwa bie­guny!

Sta­nęła nagle i zwró­ciła się do niego.

– Oto i koniec pana poświę­ceń, a mojej wędrówki. Dzię­kuję za grzecz­ność i obronę.

– Czy w San Marino nie płacą za usługę? – spy­tał z uśmie­chem.

– Ow­szem, jeśli wyma­ga­nia słuszne. Dam panu tyle, ile posłań­cowi za kurs.

– To za wiele! Nie cho­dzi tu o kurs, ale o życie moje, które jutro narażę za panią.

– Za mnie? – zaśmiała się iro­nicz­nie. – Sprzeczkę o kobietę zapi­li­by­ście jutro szam­pa­nem. Pan będzie wal­czył za swój honor pru­ski, nie­cier­piący skazy meza­liansu z Polką czy Żydówką. Za to… ja nie płacę.

– Szam­pa­nem nie łago­dzę sprze­czek, a poje­dynki będę miał dwa. Otóż za ten pierw­szy pani powinna zapła­cić, a raczej dać coś od sie­bie, żebym wie­dział, o co się biję.

– Na przy­kład co?

– Ach, dro­biazg! Pamiątkę. Jeden poca­łu­nek!

Cof­nęła się o krok, zaru­mie­niła jak maki polne i rzu­ca­jąc mu spoj­rze­nie obra­żo­nej kró­lewny, odparła z nie­sły­chaną dumą:

– Na ten dro­biazg nie star­czy­łoby panu milio­nów. U nas nie sprze­daje się poca­łun­ków. Daje się je za darmo albo nie daje wcale!

– A co trzeba zro­bić, by jeden dostać?

– Trzeba być oby­wa­te­lem Rze­czy­po­spo­li­tej San Marino i szla­chet­nym czło­wie­kiem.

– Więc dla mnie droga zamknięta?

– I ow­szem! Gdy pan przyj­mie jako obrazę, jeśli cię kto nazwie Pru­sa­kiem, wów­czas przed takim poje­dyn­kiem ja panu zapłacę!

Hra­bia ukło­nił się głę­boko.

– Pani raczy żar­to­wać. Ha, trudno! Mia­łem w swym życiu wiele nie­do­rzecz­nych poje­dyn­ków, przy­bę­dzie jesz­cze jeden. To mi jest pocie­chą, że będę się bił za kobietę bar­dzo piękną, bar­dzo wykształ­coną i… bar­dzo nie­do­stępną.

– Za kom­ple­ment dzię­kuję i żegnam – rze­kła chłodno.

– Nato­miast ja dzię­kuję za kilka moral­nych nauk. I do zoba­cze­nia, bo posta­ram się jesz­cze panią spo­tkać.

– Jeśli mnie pan odszuka, w co wąt­pię. Do San Marino bar­dzo daleko, a pan próż­niak.

– Mogę się zało­żyć, że panią znajdę, choćby na anty­po­dach. Umiem być wytrwały, a co posta­no­wię, tego dotrzy­mam.

– Zakład przyj­muję. Żal mi darem­nej pana fatygi, ale tro­chę upo­ko­rze­nia tej pań­skiej zaro­zu­mia­ło­ści wyj­dzie panu na zdro­wie. Zatem do widze­nia.

Jak cień prze­mknęła obok niego i znik­nęła w bra­mie.

Hra­bia rozej­rzał się, zano­to­wał nazwę ulicy i numer domu, po czym zawró­cił.

– Cie­ka­wym, czy zoba­czę dom dzi­siej­szej nocy i czy dopalę cygaro? Cudna dziew­czyna. Hmm, Aurora lepiej zbu­do­wana, Lidia spryt­niej­sza, a jed­nak ta coś w sobie ma. Jej przod­ko­wie naj­pew­niej pocho­dzą z Alza­cji lub Lota­ryn­gii. Nie ma co, naro­bi­li­śmy sobie tam przy­ja­ciół… aż miło, jak nas lubią – rzu­cił iro­nicz­nie. – Żeby z taką mieć romans! Byłoby to coś nowego i nie­po­spo­li­tego. Jutro będę wie­dział, kim jest. Wspa­niała dziew­czyna. Jak mi się spać chce! – ziew­nął.

Przy­śpie­szył kroku. Po chwili jego oczom uka­zał się czarny kon­tur pałacu Croy-Dülmen. Hra­bia minął główną bramę i za rogiem budynku przy­sta­nął przed nie­po­zorną furtką. Dobył klucz z kie­szeni. Ten obró­cił się lekko – czę­sto był w uży­ciu – drzwi otwo­rzyły się bez sze­le­stu i wpu­ściły pana na drogę oświe­tloną gazo­wymi lam­pami, wysłaną dywa­nami. Wzdłuż ścian kwi­tły cie­plar­niane rośliny, umiesz­czone w niszach posągi nimf i bachan­tek uśmie­chały się do gospo­da­rza.

Przy wej­ściu na krze­śle drze­mał młody lokaj. Na jego pozba­wio­nej zaro­stu twa­rzy malo­wały się znu­że­nie i nie­po­kój. Był uoso­bie­niem służ­bi­sto­ści goto­wej na wszystko i wytrwa­łej na sta­no­wi­sku. Gdy zorien­to­wał się, że drzwi zostały otwarte, wstał i, wypro­sto­wany jak struna, cze­kał, by zamknąć za swym panem tajem­ni­czą furtkę. Potem bez słowa ruszył za hra­bią.

Z gale­rią łączyło się prawe skrzy­dło pałacu, miesz­czące kawa­ler­skie pokoje Croy-Dülmena. We fron­to­wej czę­ści gma­chu znaj­do­wały się repre­zen­ta­cyjne salony i apar­ta­menty ciotki Dory. Lewe skrzy­dło zaj­mo­wała służba.

Dopiero w swym gabi­ne­cie hra­bia się zatrzy­mał, prze­cią­gnął i z wyraź­nym znu­że­niem opadł na fotel.

– Szklankę jerezu, Urba­nie! Aaaa…

Nim skoń­czył ziew­nię­cie, roz­kaz był speł­niony. Wypił wino, otarł wąsy i nie­zbyt chęt­nie się­gnął po stos listów cze­ka­ją­cych na sto­liku.

– Że też tym ludziom ni­gdy nie zabrak­nie pomy­słów i atra­mentu! – mru­czał nie­życz­li­wie. – Prawda, że te wszyst­kie miłe ode­zwy śpie­wają dwa psalmy: pie­nię­dzy i miło­ści. Aaaa… Her­bert prze­grał w karty. Lidia chce bry­lan­to­wych kol­czy­ków. Głu­pie istoty. Urba­nie, daj mi tu papier i pióro.

Mimo gru­bych zie­lo­nych zasłon do gabi­netu wdzie­rał się brzask. Hra­bia wyglą­dał na okrop­nie zmę­czo­nego. Nagry­zmo­lił pośpiesz­nie dwa bile­ciki, zaadre­so­wał i ski­nie­niem przy­wo­łał lokaja.

– Listy te ode­ślesz zaraz. Spa­lisz wszyst­kie, oprócz tego jed­nego. Przy­go­tuj pisto­lety i szpadę. Będę się bił. Ale mil­czeć o tym! Nie budź mnie pod żad­nym pozo­rem, choćby się paliło. No chyba że ci pano­wie przyjdą. Nikogo poza tym nie przyj­mo­wać, zwłasz­cza kobiet. Rozu­miesz?

Lokaj skło­nił się w mil­cze­niu. Odzy­wał się tylko w nad­zwy­czaj­nych sytu­acjach.

Hra­bia led­wie się roze­brał, już spał. Ule­ciały mu z myśli piękne panie, nie­miecki honor, poje­dynki. Odpo­czynku tego nie oddałby za naj­bar­dziej namiętny uścisk hra­biny Aurory.

Rozdział II

II

Hra­bia Wen­t­zel Croy-Dülmen od dzie­ciń­stwa był panem swej woli i czy­nów. Wpraw­dzie ojciec wyzna­czył mu opie­kuna – swego sta­rego towa­rzy­sza broni i sąsiada, majora Koopa, i opie­kunkę – ciotkę Dorę. Jed­nak była to opieka pożal się Boże, a fakt, że mają­tek nie prze­padł, wyni­kał z ogromu bogac­twa rodziny. To zaś, że wyro­stek nie zmar­no­wał się zupeł­nie, nale­żało uznać za cud opatrz­no­ści nie­bie­skiej.

Major Koop i ciotka Dora spo­ty­kali się cza­sami, opo­wia­dali sobie o naj­okrop­niej­szych wybry­kach wycho­wanka, wzno­sili oczy i ręce ku niebu, wzdy­chali, radzili i roz­jeż­dżali się do swych zajęć: major do dóbr nad Renem, ciotka do modłów i ofiar naboż­nych. Ze spo­tkań tych i pod­ję­tych na nich posta­no­wień nic nie wyni­kało, bo Wen­t­zel dbał o opie­ku­nów tyle, co o popiół z cygara. Dzięki swemu pocho­dze­niu i sytu­acji mająt­ko­wej mógł obra­cać się wśród ary­sto­kra­cji, kole­go­wać z synami przed­sta­wi­cieli naj­wyż­szych rodów, bywać w naj­lep­szych domach, gościć w naj­słyn­niej­szych salo­nach. Ponie­waż mło­dzie­niec piękny był jak Apollo, kobiety szybko go zepsuły. I to zepsuły do gruntu. Hra­bia nie był ni­gdy dziec­kiem, a mło­dym duszą może led­wie parę mie­sięcy. Dzięki olbrzy­mim zdol­no­ściom cudem ukoń­czył szkołę i uni­wer­sy­tet. Wstą­pił do woj­ska, z wojny fran­cu­skiej przy­wiózł żela­zny krzyż i parę blizn. W ran­dze kapi­tana zakoń­czył czynną służbę.

Cze­go­kol­wiek się tknął, szybko go nudziło. Nie robił kariery, nie miał celu w życiu, nie rozu­miał potrzeby pracy.

Był hulaką wiel­kiego for­matu, jed­nak pod maską grzecz­nego i miłego króla salo­nów krył się cynik bez żad­nych zasad. Nie­sza­nu­jący nikogo i niczego, lek­ce­wa­żący cały świat, dumny ze swo­jej cha­ry­zmy i magne­tycz­nego uroku.

Nale­żał do kilku klu­bów dla dżen­tel­me­nów, miał tylu przy­ja­ciół, ilu było mło­dych męż­czyzn w sto­licy. Kochały go wszyst­kie kobiety.

Był w zupeł­no­ści zado­wo­lony ze swo­jego losu.

Nazy­wał majora Koopa i ciotkę Dorę nudną mik­sturą. Ow­szem, słu­chał ich rad i per­swa­zji, ale tak jak się słu­cha brzę­cze­nia owa­dów pod­czas poobied­niej drzemki. Uwagę majora odwra­cał pyta­niami o wino, owce i gospo­dar­stwo nad Renem. Ciotce przy­no­sił cukierki i pła­cił bez liku na misje jezu­ic­kie, jed­nak sta­ruszkę było trud­niej uła­go­dzić. Żyjąc w sto­licy, sły­szała wię­cej niż major, widziała mnó­stwo podej­rza­nych osób i sto­sun­ków, a sza­no­wane damy z ary­sto­kra­cji szep­tały wprost do jej uszu wszyst­kie plotki obie­ga­jące Ber­lin, a doty­czące bra­tanka.

W poboż­nej duszy sta­rej panny wzbie­rała zgroza. Ciotka Dora patrzyła na Wen­t­zla jak na loka­tora pie­kieł, jego miesz­ka­nie obcho­dziła z daleka niby Sodomę, w jego inten­cji pościła w piątki, modliła się żar­li­wie, skła­dała ofiary – wszystko bez­sku­tecz­nie.

Hra­bia nie miałby ni­gdy spo­koju w domu, gdyby nie to, że ciotka, przy całym zgor­sze­niu, miała sła­bość do swego „chło­paka”, jak go zawsze nazy­wała.

Gdy go nie widziała, była silna i zde­cy­do­wana, gdy sta­wał przed jej oczami, top­niała, gniew nikł. Piękny panicz rów­nież ją obez­wład­niał swym uro­kiem.

Zresztą Croy-Dülmen w swym hulasz­czym życiu mało miał czasu i ochoty na ukła­da­nie rela­cji z ciotką. Jego poja­wie­nie się we fron­to­wej czę­ści domu nale­żało do przy­pad­ków nad­zwy­czaj­nych, wita­nych z zachwy­tem, wspo­mi­na­nych bar­dzo długo. Swą obec­no­ścią wyświad­czał star­szej pani uprzej­mość.

Zatem gdy poja­wił się lokaj i oznaj­mił, że hra­bia pyta, czy ciotka zgo­dzi się na wspólne picie kawy, pora­nek stał się dla panny Dory rado­sny. Zakrząt­nęła się żywo, by ugo­ścić bra­tanka. Zapę­dziła do pracy całą służbę. Z eks­cy­ta­cji nie mogła dobrać ciast i prze­ką­sek.

Nie podej­rze­wała nawet, że jej „chło­paka” zbu­dzili tak wcze­śnie dwaj sekun­danci z warun­kami poje­dynku. Nie prze­czu­wała, że Urban przy­go­to­wuje broń, a Wen­t­zel, po odej­ściu kole­gów, gwiż­dżąc woj­skową pobudkę, pod­pi­suje ważne doku­menty, zabez­pie­cza­jąc w ten spo­sób ostat­nie ziem­skie sprawy, a wpro­sze­nie się na kawę wynika z poczu­cia obo­wiązku, by poże­gnać opie­kunkę.

Tuż przed wyj­ściem ze swo­jego gabi­netu, hra­bia zawo­łał lokaja.

– Idź na Frie­drich­strasse numer 5, koło skweru. Weź listę loka­to­rów, zapy­taj stróża o młodą damę, która dzi­siej­szej nocy wycho­dziła na mia­sto. Rozu­miesz? Przy oka­zji każ zaprząc konie, a list ten oddaj hra­biemu Miche­lowi Schöneichowi. Jeżeli kto się zjawi, powia­dom mnie. Zro­zu­miano?

– Oczy­wi­ście, jaśnie wiel­możny panie hra­bio.

Wen­t­zel się ubrał i poszedł do ciotki. Ponie­waż usta­lono, że poje­dy­nek odbę­dzie się w porze poobied­niej w lasku kilka sta­cji od sto­licy, czasu było zale­d­wie na śnia­da­nie i parę wizyt.

Ciotka Dora przy­jęła jaw­no­grzesz­nika w ulu­bio­nym salo­niku. Czule uca­ło­wała go w czoło i posa­dziła przy zasta­wio­nym stole.

Hra­bia poło­żył przed nią list.

– Przez pomyłkę zna­lazł się u mnie. Poznaję pismo majora. Ta czę­sta kore­spon­den­cja, cio­ciu, wydaje się mocno podej­rzana! – rzekł ze śmie­chem.

– Żar­tuj zdrów! Pisu­jemy o tobie, chło­paku! Jedz, zamiast mówić głup­stwa. Bar­dzo się cie­szę z two­jej wizyty – wyznała z czu­łym uśmie­chem.

– Co to cio­cia haftuje tak zawzię­cie? Oczy można popsuć taką dłu­ba­niną.

– Panu Bogu na chwałę, to stuła na twój ślub, chło­paku.

– Po cóż ten pośpiech gorącz­kowy? Zbu­twieje cioci robota. Szkoda!

Panna Dora von Eschen­bach popra­wiła oku­lary na swym spi­cza­stym nosie i wes­tchnęła żało­śnie.

Wen­t­zel popił ten srogi wyrok na stułę łykiem kawy i się zaśmiał.

– To wes­tchnie­nie, cio­ciu, było brze­mienne kry­tyką i potę­pie­niem. Czego cio­cia pra­gnie? Towa­rzy­stwa jakiejś głu­piut­kiej jak gąska księż­niczki w roli mojej żony? Niech cio­cia sobie zaprosi tuzin dam próż­nia­czek do kom­pa­nii. A może cio­cia lubi dzieci? Możemy z misji spro­wa­dzić parę chiń­skich bacho­rów. Obej­dzie się to wszystko bez współ­udziału mej osoby!

– Wen­t­zel, Wen­t­zel! Żar­tu­jesz ze świę­tych rze­czy. Każdy porządny czło­wiek musi się oże­nić!

– Każdy porządny czło­wiek powi­nien uni­kać poufa­ło­ści z kobie­tami! Nie­praw­daż, cio­ciu?

– No, tak, to prawda… są pewne grze­chy…

– Z tego wyni­ka­jące – dokoń­czył za nią. – Sły­sza­łem coś o tym. Otóż ja nie chcę mieć grzesz­nych sto­sun­ków. Nie chcę się sta­rać, oświad­czać, bo to, widzi cio­cia, dopro­wa­dza do uści­sku dłoni, do namięt­nych spoj­rzeń, do poca­łun­ków. Tak więc ja się boję żenić, bo to takie nie­mo­ralne! – Mówiąc to, zro­bił mistyczno-zgor­szoną minę.

Ciotka Dora pokrę­ciła głową.

– Ach! Boże! – wes­tchnęła znowu.

– Zamiast wzdy­chać, pro­szę zaj­rzeć do listu majora. O żeniaczce nie warto myśleć, bo ja się poje­dyn­kuję za parę godzin i może być… Cio­teczka rozu­mie? Kaput.

– Co ty?! Jezu­sie, Mario! Znowu?! Co mie­siąc się bijesz. Ach, ja nie­szczę­śliwa! Co to będzie, co to będzie!

– Nic nie będzie! Po cóż, cio­teczko, wzy­wać imie­nia boskiego nada­remno? Prze­cież nie jestem bara­nem idą­cym na rzeź. Czy mogę zapa­lić papie­rosa?

Nic mogła odpo­wie­dzieć, bo zano­siła się pła­czem.

– Takie jeste­ście wy, kobiety! I cio­cia chce, żebym jesz­cze drugą spro­wa­dził do duetu. Jedna pła­ka­łaby po bra­tanku, druga po mężu. Ładny to byłby kon­cert. – Hra­bia poki­wał głową. Mówił poważ­nym tonem, ale widać było, że jest bar­dzo roz­ba­wiony.

Sta­ruszka roz­gnie­wała się z żalu.

– Tak, tak, kobiety! Gadaj to komu innemu. Masz mnie za tak naiwną! Wiem wszystko! Może to nie z powodu jed­nej z nich nara­żać będziesz życie? Czemu ich nie topią i nie palą, nie pięt­nują żela­zem? Sodoma i Gomora! Gdzie są gromy nie­bie­skie? Czemu nie spa­dają na głowy tych grzesz­nic?

– Jedna cio­cia wystar­czy­łaby za całą hisz­pań­ską inkwi­zy­cję. Aż mnie dreszcz prze­szedł.

Hra­bia śmiał się z całego serca, ale panna Dora puściła już wodze swej bole­ści i obu­rze­nia.

– Zgi­niesz przez nie, jeśli się nie opa­mię­tasz, nie oże­nisz, nie będziesz domu pil­no­wał. Okrop­ność! Zabiją cię, mój chło­paku.

– Cio­cia ma mnie za nie­po­spo­li­tego gamo­nia. Prze­cież ja ani myślę ginąć z jakie­goś bła­hego powodu. Skoro jed­nak cio­cia mnie kry­ty­kuje, to zmy­kam. Sądzi­łem, że znajdę pochwałę i zachętę, a tu łzy! Fe, droga cio­teczko, to w bar­dzo złym guście.

Wstał i pochy­lił się nad jej dło­nią.

– Pro­szę mi wyba­czyć i się roz­ch­mu­rzyć. Nie biję się z powodu grzesz­nicy, ale dla­tego, że Wil­helm Wer­theim nazwał mnie mety­sem i pol­skim war­cho­łem! Za to okre­śle­nie roz­pła­tam go jak szczu­paka, daję słowo honoru! Niech cio­cia zapyta kapi­tana Assen­berga, jak się fech­tuję! Ten poje­dy­nek będzie dla mnie igraszką.

Sta­ruszka otarła łzy i spoj­rzała mu w oczy.

– Gdy twój ojciec, świeć, Panie, nad jego duszą, powziął ten sza­lony pro­jekt ożenku, na klęcz­kach go bła­ga­łam, by zanie­chał. Nic nie pomo­gło. Ocza­ro­wała go ta Pol­ska. Kraj to na wpół dziki, czy­nią tam gusła, rzu­cają uroki, piją jakieś zioła. Sły­sza­łam o tym od poważ­nych ludzi. Czarna magia i sza­tań­skie sprawki. Dia­beł opę­tał bied­nego Ralfa. Prze­czu­wa­łam nie­szczę­ście i speł­niło się. Teraz ty, biedny chłop­cze, poku­tu­jesz. Ach, te prze­brzy­dłe Polki! Major Koop zawsze mi powta­rza: „Wen­t­zlowi nikt nie ufa, boją się sprze­nie­wie­rze­nia i odstęp­stwa. Dla­tego nie wzy­wają go na żadną posadę, obser­wują i cze­kają”. Ach, żebyś się oże­nił z córką księ­cia Haralda, nie­uf­ność by zni­kła. – Tym spo­so­bem cio­cia Dora, jak zając po dłu­gim klu­cze­niu, wró­ciła do punktu, z któ­rego wyszła.

– Nie boję się pol­skich cza­rów – odparł hra­bia, marsz­cząc brwi. – Nie pójdę śla­dem ojca. A jeśli cho­dzi o posadę, gdy mi przyj­dzie ochota, nie ja, ale rząd będzie mnie pro­sił, bym ją zechciał przy­jąć. O to cio­cia może być spo­kojna.

– Więc poje­dy­nek nie­odwo­łalny? – szep­nęła.

– Żaden z nas nie jest tchó­rzem.

W tej chwili otwo­rzyły się drzwi salonu i uka­zała się w nich posępna twarz Urbana.

– Konie zaprzę­żone – oznaj­mił spo­koj­nie.

– Co, już jedziesz? Ach, Boże, jakież to straszne! Załóż święty meda­lik, tak żeby był na piersi. Cały dzień będę się modliła za cie­bie, mój chło­paku.

– Dzię­kuję! Nic mi nie będzie. Dziś wie­czo­rem przyjdę do cioci na her­batę. Do widze­nia!

Ledwo zamknął za sobą drzwi, a już śmiał się jak sza­lony.

– Wolę poże­gna­nie z Aurorą. Ta to dopiero da mi meda­lik – par­sk­nął. Potem zbiegł szybko na dół, zatrzy­mał się i krótko spy­tał lokaja:

– Wia­domo już?

Urban sta­nął na bacz­ność.

– Kamie­nica jest prze­chod­nia, drzwi pro­wa­dzą też na Bran­de­strasse. Stróż spał całą noc, nikogo nie widział. Oto spis loka­to­rów.

– Do dia­ska! Co wię­cej?

– Baron Schöneich czeka na pana hra­biego.

– Weź szpadę i ruszaj na dwo­rzec. Kup bilety na sta­cję Kirschmühl i cze­kaj na mnie.

Urban ski­nął głową i odszedł.

Baron Schöneich, kolega i przy­ja­ciel Wen­t­zla, przy­był, dość zdzi­wiony nagłym wezwa­niem.

– Pew­nie się bijesz? – zawo­łał na wstę­pie.

– Jak­byś zgadł.

– O co?

– O moją piętę achil­le­sową czy, jak wolisz, pol­ską.

– Z kim?

– Z Wil­hel­mem.

– Głup­stwo! Will pew­nie był pijany, a ty, wia­domo, szu­kasz wra­żeń. Cze­muś mnie nie wziął na sekun­danta? Czuję się ura­żony.

– Z cie­bie czło­wiek poważny i dyplo­mata, zaraz wziął­byś się do godze­nia nas. A ja nie szu­kam zgody. Zresztą taki poje­dy­nek to tylko roz­rywka. Jak­bym się zmie­rzył na sza­ble z szafą.

Schöneich pokrę­cił głową.

– Poje­dynki zda­rzają ci się zbyt czę­sto. Jesteś strasz­nie draż­liwy, Wen­t­zel. Na twoim miej­scu, dla zatka­nia gęby natrę­tom, poszedł­bym do par­la­mentu i każ­dego dnia wygła­szał prze­mowę prze­ciw Pola­kom. Masz dar pory­wa­ją­cej mowy.

– Ba, przy śpie­wie, winie i kobie­tach, ale nie w waszym sej­mie. Brr! Co tam za nudy!

– Ha, to urządź kru­cjatę na Poznań.

– Do licha z two­imi pomy­słami. Powiedz choć raz coś roz­sąd­nego.

– Wstąp do służby.

– Jakiej na przy­kład?

– Do dyplo­ma­cji. Jesteś do tego stwo­rzony.

– Skąd takie prze­ko­na­nie? – zaśmiał się hra­bia.

– Wyznam, że to nie moje spo­strze­że­nie, lecz Her­berta. Wczo­raj była mowa o amba­sa­do­rach u mini­stra Rich­tera. Stary tak powiada: „Poseł powi­nien grać zawsze rolę kochanka. Kto się zna na uwo­dze­niu i miło­ści, ten będzie dosko­na­łym amba­sa­do­rem”. A na to Her­bert: „Poślijcie do Fran­cji Wen­t­zla Croy–Dülmena, nie będzie stra­chu o Alza­cję i miliardy! On wam Galię w ślub­nym wianku przy­pro­wa­dzi do stóp! A dacie mu za to, zamiast pen­sji i orderu, bukie­cik pięk­nych pary­ża­nek”. Śmiano się z tego cały wie­czór.

– Her­bert chęt­nie pozbyłby się mnie z Ber­lina.

– Tam zaraz z Ber­lina – rzu­cił baron roz­ba­wiony. – Tylko z jed­nego pałacu. Bie­da­czy­sko schnie z zawi­ści.

Hra­bia wzru­szył ramio­nami.

– Jemu zawsze podoba się cudze. Póki niczyje, mil­czy. Gdy zdo­bę­dzie, rwie włosy z głowy i sza­leje. Z taką tak­tyką nie zaje­dzie daleko. On mnie amba­sa­do­rem, a ja jego zro­bił­bym zarządcą austra­lij­skich kolo­nii. Niech łupi ludo­żer­ców.

Spoj­rzał na zega­rek i poru­szył się nie­spo­koj­nie.

– Otóż, Michel, chcia­łem cię pro­sić, abyś na wypa­dek kata­strofy spa­lił papiery z tego biurka co do jed­nego, bo widzisz…

– Widzę raczej – baron wszedł hra­biemu w słowo – że chcesz się mnie szybko pozbyć. Do czorta! Te pamiątki nie zginą ani ty, bądź spo­kojny. Krę­cisz się jak fryga – zauwa­żył.

– Boję się spóź­nić na poje­dy­nek.

– Na taki poje­dy­nek bez świad­ków. No, no, amba­sa­do­rze, ruszaj, ruszaj! Przyjdę wie­czo­rem powi­tać cię jako zwy­cięzcę. Bywaj zdrów!

Po chwili sławne na cały Ber­lin piękne konie hra­biego stały przed bramą pałacu hra­biny Aurory. Gdy cio­teczka Dora odpra­wiała koronkę, piękna kochanka hra­biego mówiła wzbu­rzona:

– Jeżeli ten bła­zen cię choć dra­śnie, to ja mu zro­bię coś okrop­nego! Ja… ja…

– Zabro­nisz mu poka­zy­wać się w twoim domu – pod­chwy­cił hra­bia.

– Zabro­nię! – potwier­dziła ener­gicz­nie, jakby mówiła: poćwiar­tuję go żyw­cem.

Szy­der­czy gry­mas prze­szedł po twa­rzy Wen­t­zla.

– Za to, mój skar­bie, będę ci dozgon­nie wdzięczny – rzekł z prze­ję­ciem.

Dopiero w dro­dze do Kirschmühl pozwo­lił sobie w myśli na kry­tyczną uwagę:

Cie­ka­wym, co by Lidia zro­biła okrop­nego Wil­hel­mowi, gdyby mnie zadra­snął. Pew­nie poka­za­łaby mu język. Krótka jest pamięć o poko­na­nych. Zwłasz­cza kobieca. Trzeba im impo­no­wać albo nie ist­nieć! Impo­nujmy!

Poje­dy­nek nie prze­biegł tak, jak hra­bia sobie wyobra­żał. Obu prze­ciw­ni­ków odwie­ziono do domów ran­nych. Baron miał prze­bite ramię i roz­cięty szpet­nie prawy bok. Wen­t­zel dostał cię­cie przez głowę. Mimo rany bił się jesz­cze, lecz krew zale­wała mu oczy. Nie spo­strzegł nawet, że baron zemdlał. Ponie­waż hra­bia wciąż stał na nogach, obwo­łano go zwy­cięzcą. Nędzny to był triumf. Rana głowy była głę­boka, sza­bla roz­cięła skórę do kości od czubka głowy aż po czoło.

Schöneich zastał przy­ja­ciela w szpo­nach trzech chi­rur­gów. Kłó­cili się po łaci­nie.

– Zosta­nie szrama – oświad­czył jeden.

– Nie, jeśli zasto­suje się zimne okłady – powie­dział drugi.

Tu pacjent wmie­szał się do roz­mowy.

– Zosta­nie albo nie zosta­nie. To się zoba­czy na końcu. Tym­cza­sem zrób­cie jaki­kol­wiek począ­tek, pano­wie.

– Roz­sądna opi­nia – potwier­dził naj­star­szy medyk, przy­ja­ciel domu hra­biego, zabie­ra­jąc się do roboty.

Schöneich uśmiech­nął się do boha­tera.

– Przy­sze­dłem palić owe doku­menty – rzekł wesoło. – Czy ci nie wstyd dać się napięt­no­wać?

– To wina mojego mistrza szer­mierki. Nie nauczył mnie waż­nego pchnię­cia, osioł.

– Przy twoim zaan­ga­żo­wa­niu z cza­sem sam się wszyst­kiego nauczysz, bo czę­sto prak­ty­ku­jesz. Paskudna rana, będziesz miał pamiątkę na całe życie.

– Nie, jeśli zasto­suje się zimną wodę – wtrą­cił medyk.

Sta­remu dok­to­rowi Vos­sowi z iry­ta­cji drgnęła ręka. Wen­t­zel skrzy­wił się z bólu.

– Czego się gapisz! – krzyk­nął na Urbana. – Idź i uspo­kój panią we fron­to­wym domu.

– Jaką panią? – zagad­nął, uda­jąc naiw­nego, Schöneich.

Cio­cia Dora spę­dziła dzień na pła­czu i modli­twie. Gdy kareta wró­ciła z dworca i zatrzy­mała się przy wej­ściu do lewego skrzy­dła, a do niej nikt nie przy­cho­dził, prze­mo­gła wstręt, jaki czuła do tej czę­ści domu, i zbie­gła sama po nowiny. Wszyst­kie drzwi stały otwo­rem, a służba bie­gała mię­dzy poko­jami. Dotarła nie­po­strze­że­nie aż do sypialni i ujrzała swego chło­paka w pokrwa­wio­nej koszuli, nad nim trzech rzeź­ni­ków i Urbana bla­dego jak ściana. Tylko Schöneich, roz­party w fotelu, kiwał się tu i tam, gwiż­dżąc – a sam ranny dow­cip­ko­wał po swo­jemu.

Sta­ruszka już miała wejść, już pod­nio­sła nogę, gdy ją przy­kuł do pod­łogi żar­to­bliwy głos barona.

– Dok­to­rze, zace­ruj­cie gładko, żeby piękne kobiece usta nie ura­żały się o szramę.

Cio­cia Dora zakryła uszy dłońmi i ucie­kła z tego pie­kła. W takiej chwili takie żarty! Co za czasy, co za mło­dzież!

Po chwili zja­wił się u niej Urban, uspo­koił i prze­ka­zał zapro­sze­nie hra­biego, ale Dora nie zde­cy­do­wała się na powtórne odwie­dziny. Jedna próba wystar­czyła.

Stary dok­tor miał rację. Pomimo okła­dów z zim­nej wody szrama została. Szpe­ciła czoło wyraźną bruzdą, swój nie­miecki honor Wen­t­zel opła­cił ubyt­kiem urody. Może to wspo­mnie­nie pięk­nych oczu nie­zna­jo­mej dziew­czyny odjęło mu zręcz­ność i siłę? Tak czy owak miał pamiątkę po tam­tej nocy. Myślał o tym, gdy – wresz­cie wyle­czony – stroił się pew­nego wie­czoru do teatru.

Wła­śnie zja­wił się dok­tor Voss. Nie wie­dzieć, jakie licho go przy­nio­sło, by zepsuć hra­biemu humor. Na doda­tek lekarz, jakby nie miał o czym mówić, zaczął kry­ty­ko­wać lek­ko­myślne postę­po­wa­nie pacjenta. Efekt był łatwy do prze­wi­dze­nia, kłót­nia wisiała w powie­trzu.

Voss potarł górną wargę, co robił zawsze, gdy zamie­rzał wygło­sić ważne zda­nie.

– Pan hra­bia jest nie­cier­pliwy, nie­roz­sądny i nie­lo­giczny… – rzekł fleg­ma­tycz­nie. – Typowy Sło­wia­nin.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki