Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka powieści obyczajowych tłumaczy na język współczesny klasykę obyczajową dwudziestolecia międzywojennego. Świetne historie takich autorek, jak Rodziewiczówna czy Mniszkówna, ale pisane językiem, jakim mówimy dzisiaj, to ukłon w stronę doskonałej polskiej literatury, która ma szanse znowu stać się przebojem.
Historia niezwykłej przemiany zdemoralizowanego bogatego Niemca z polskimi korzeniami, obracającego się w towarzystwie takich jak on bawidamków, gardzącego wszystkim co polskie, w dbałego, czułego, szczerego i słownego mężczyznę, polskiego patriotę. Metamorfoza następuje pod wpływem uczucia do polskiej szlachcianki oraz szorstkiej miłości babki, która jako pierwsza w krótkim życiu wnuka zaczęła czegoś od niego wymagać i wskazała mu jego braki oraz popełniane błędy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Szanowni Czytelnicy!
Książka, którą trzymacie w rękach, jest wyjątkowa. Z kilku powodów.
Po pierwsze, ze względu na autorkę. Maria Rodziewiczówna to jedna z najpopularniejszych polskich pisarek. Powieści jej autorstwa zazwyczaj miały po kilka, a te najpopularniejsze nawet po kilkanaście wydań, w bardzo wysokich nakładach. Dzięki tłumaczeniom na angielski, czeski czy litewski sława autorki sięgała daleko poza Polskę.
Po drugie, ze względu na powieść. Między ustami a brzegiem pucharu to jeden z najbardziej znanych utworów Rodziewiczówny. To piękny romans i wzruszająca opowieść o przemianie, jaka dokonuje się w bohaterze pod wpływem prawdziwej miłości.
Po trzecie, tekst, który za chwilę przeczytacie, został poddany nie tyle gruntownej redakcji, ile właściwie tłumaczeniu z języka, którym posługiwała się autorka, na współczesną polszczyznę.
Spora zmiana, ale to wciąż ta sama powieść i zapewne tak właśnie by brzmiała, gdyby została napisana dziś, a nie przed stu trzydziestu laty. Dzięki temu zabiegowi dzisiejsi czytelnicy mogą z przyjemnością śmiać się i wzruszać przy lekturze jednego z najpopularniejszych polskich romansów.
To pierwsza książka odświeżona z pełnym szacunkiem dla oryginalnego tekstu, ale mam nadzieję, że nie ostatnia.
Życzę Wam, drodzy Czytelnicy, miłej lektury.
Kasia Bulicz-Kasprzak
Spis postaci
Hrabia Wentzel (Wacław) Croy-Dülmen – niemiecki arystokrata, bywalec najlepszych berlińskich salonów
Hrabina Aurora Carolath – kochanka Wentzla, żona admirała
Baron Wilhelm Wertheim – znany berliński awanturnik
Urban – zaufany lokaj Wentzla
Dora von Eschenbach – ciotka i opiekunka Wentzla
Major Koop – opiekun Wentzla, przyjaciel jego zmarłego ojca
Emilia Koop – córka majora, jedynaczka
Baron Michel von Schöneich zwany Papryką – przyjaciel Wentzla
Książę Herbert von Ekchardt – przyjaciel Wentzla
Doktor Voss – lekarz rodziny Croy-Dülmen
Fryderyk Sperling – prawnik hrabiego
Lili Sperling – żona prawnika; uczyła Wentzla polskiego
Wacław Ostrowski – dziadek Wentzla, zmarł na udar mózgu w Berlinie
Tekla Ostrowska – babka Wentzla, właścicielka Mariampola
Jadwiga Ostrowska, hrabina Croy-Dülmen – matka Wentzla; zmarła przy porodzie
Jan Chrząstkowski – właściciel Olszanki, podopieczny Ostrowskich
Jadwiga Chrząstkowska – siostra Jana, wychowanka pani Tekli
Jerzy Chrząstkowski – brat Jana i Jadwigi; zginął pod Froeschwiller
Cesia Chożarska – ukochana, później żona Jana Chrząstkowskiego
Stefan Chożarski – brat Cesi
Adam Głębocki – właściciel Strugi, bankrut, narzeczony panny Jadwigi Chrząstkowskiej
Hrabina Mielżyńska – zamożna wdowa z sąsiedztwa Mariampola
I
Berlin spał.
Zgasły światła w sklepach, w teatrach, w apartamentach bogaczy, w mieszkaniach biedaków. Migotały tylko płomyczki gazowych latarni i świeciły jeszcze okna aptek, podrzędnych restauracji i klubów, w których hazardziści tracili majątki.
Spały też piękne pałace usadowione przy eleganckiej alei Pod Lipami. Drzemały kariatydy wspierające balkony, rozmywały się w mroku zarysy kunsztownie zdobionych okien i drzwi. Od czasu do czasu rozlegał się turkot kół spóźnionego powozu albo kroki wracającego pośpiesznie z zabawy przechodnia. Jednak z minuty na minutę ruch na tej najbardziej prestiżowej, najbogatszej ulicy ustawał. Berlin spał.
Czuwano jeszcze tylko w pałacu hrabiny Aurory Carolath. Dwa okna na pierwszym piętrze rzucały stłumioną przez ciężkie firanki poświatę. Za tymi oknami w prywatnym, wyzłoconym jak bombonierka buduarze pani domu nie myślano o odpoczynku. Młoda, cudownie piękna kobieta odziana w koronkowy negliż siedziała na otomanie, od niechcenia rozplatając złociste warkocze.
U jej stóp na eleganckim taboreciku rozsiadł się wygodnie młody przystojny mężczyzna. Wsparł głowę na kolanach kobiety i przypatrywał się złotym falom włosów, które co kilka chwil muskały mu twarz. Półgłosem nucił Lorelei, znaną piosenkę o zwodniczej nimfie z Renu kuszącej marynarzy.
Gdyby tych dwoje ujrzał malarz, zachwyciłby się i od razu złapał za pędzel. Ona – smukła i ślicznie zbudowana, o twarzy z harmonijnymi rysami, jak u starożytnych posągów, jednak zalotnej, z pięknie wykrojonymi koralowymi ustami i zielonymi oczami, które mrużyła tajemniczo. On ciemnowłosy, wysoki i umięśniony, wpatrywał się w kobietę wyrazistymi, ciemnoszafirowymi oczami. W ich spojrzeniu był i ogień pożądania, i słodycz uwielbienia.
Młody mężczyzna miał w sobie germański pierwiastek siły i zdecydowania, jednak można też było dostrzec, nie wiadomo skąd pochodzące, delikatność, wrażliwość, zuchwałość i wesołość. Patrzył na świat z mieszaniną pożądania i cynizmu, swawoli i przesytu, charakteryzującą człowieka bardzo szczęśliwego, bardzo bogatego i bardzo rozpieszczonego przez życie.
– Odesłałeś konie, Wentzel? – zapytała Aurora.
– Naturalnie.
– Za to cię lubię.
– Za co? – Chwycił złocisty lok i zaczął się nim bawić.
– Za to, że się mną nie afiszujesz.
Młody człowiek się zaśmiał.
– Nie uznaję tego za pochwałę. Afiszują się tylko błazny i parweniusze. Czy mnie zaliczasz do jednej z tych kategorii?
– Ejże, mój bohaterze! Zdarza się to i tobie!
– Może być. Tylko wtedy, gdy kogoś nie cenię lub nie kocham.
– Więc niby mnie cenisz i kochasz?
– Tak, ciebie jedynie, teraz i zawsze!
Zamyśliła się.
– Jednak nie poświęciłbyś dla mnie tysiąca tych relacji, w których kobiet nie cenisz i nie kochasz?
– Nie, jutrzenko. Ani jednej!
– Fe! To niegrzeczne – powiedziała niby żartem.
– Fe! Jesteś zazdrosna! – odrzekł wesoło, całując jej smukłą dłoń.
– Wiesz, stanowczo zrywam z tobą! Nie chcę być jedną z wielu.
– A ja? Czy nie jestem jednym z wielu? I z całą cierpliwością, na jaką mnie stać, znoszę rozmaite twoje relacje.
– Ty szkaradna istoto! – Zmierzwiła mu włosy. – Podaj choć jedną.
– Dziesięć, Auroro! Po pierwsze: twój mąż…
– Ech! Admirał to amfibia, raz na lądzie, raz na wodzie. Nie widzieliśmy się dwa lata. Gdyby nie portret w salonie, to na ulicy bym go nie poznała.
– Po drugie: książę Herbert.
– Nonsens! Rozmawialiśmy raz czy dwa, może ciut flirtowaliśmy, to wszystko.
– Po trzecie: ten kuzynek z Harzu!
– Musiałeś dzisiaj wypić za dużo przy kolacji, bo bredzisz – rzuciła nadąsana. Potem nagle przechyliła się ku niemu i skubiąc zalotnie jego kędzierzawą czuprynę, spytała przymilnie: – Ale ty mnie kochasz, szkaradniku? Nie rzuciłbyś dla nikogo?
– Dla nikogo, nigdy, Auroro – odparł bez namysłu.
– Słowo hrabiego Croy-Dülmen?
– Słowo twojego Wentzla.
– Pocałuj mnie zatem.
Całował długo jej koralowe usta, a choć skończył pocałunek, nie wypuścił jej z namiętnego uścisku.
Przytuleni do siebie, szeptali stłumionymi głosami.
– Wiesz – mówiła Aurora – czemu dziś jestem taka niespokojna? Cały świat cię swata, żeni na gwałt! Zastawiają na ciebie sieci, spiskują, intrygują. Ach, czemu jesteś taki bogaty i taki piękny? Jesteś kawalerem do wzięcia, którego chcą wszyscy.
– Ciekawy jestem, czybym tu siedział, gdyby mnie los stworzył kulawym, zezowatym, rudym czyścicielem ulicznych latarni?
A po chwili zapytał zaciekawiony:
– Któż to mnie pożąda?
– Wszystkie panny, wdowy, rozwódki i mężatki. Wszyscy ich ojcowie, opiekunowie, matki, ciotki, kuzynki. Imię ich: Legion!
– To straszne. Włosy mi się zjeżyły ze zgrozy.
– I to tyle?
– Tyle. – Obojętnie wzruszył ramionami.
Kobieta okręciła swe złote włosy wokół jego głowy i szyi, a zaciskając te czarodziejskie jedwabiste pęta, całowała i szeptała:
– Och, a ja cię tak kocham, ubóstwiam, nie dam nikomu, nigdy!
Ten człowiek miał prawo być dumny i próżny i nic dziwnego, że nadmiar szczęścia zepsuł go całkowicie.
Zegar w sąsiednim pokoju wybił godzinę drugą.
Metaliczny dźwięk zbudził kochanków, którzy, nie wiedzieć kiedy, zasnęli przytuleni. Hrabina drgnęła przerażona. Wentzel z trudem podniósł się z otomany.
– Będziesz mi złorzeczyła, moja jutrzenko! Nabawisz się złej cery i migreny, a jutro bal u książąt Holhenlohe! Dobranoc!
Uścisnął ją raz jeszcze, ucałował rękę i wyszedł dobrze sobie znanym bocznym przejściem. W bramie zapalił cygaro, podniósł kołnierz palta, bo chłód go owionął, i z rękami w kieszeniach ruszył ku domowi. Nie miał daleko.
Jednak wcale nie chciało mu się spać. Dlatego zamiast iść prosto do pałacu, skręcił w boczną uliczkę i szedł bez celu, ot tak, żeby rozprostować nogi. Może chciał odpędzić dziwny niepokój, który go ogarnął, gdy wychodził od Aurory. Znów nucił półgłosem Lorelei.
Nagle, kilkanaście kroków przed sobą, ujrzał dwie postacie – kobiecą i męską. Dało się słyszeć głosy: jeden niecierpliwy, a drugi natrętny. Kobieta przyśpieszyła kroku, widocznie szukała obrony w ucieczce. Jednak mężczyzna nie ustępował.
– Daj buzi, panieneczko! – Hrabia rozpoznał głos swego znajomego, sławnego awanturnika i opoja, barona Wertheima. – Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! W nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciekniesz! Po woli czy po niewoli!
Choć był wyraźnie podchmielony, to wystarczyło kilka długich kroków i dopędził uciekającą. Złapał ją za ramię. Kobieta szarpnęła się gwałtownie, a dostrzegłszy hrabiego, rzuciła się ku niemu.
– Proszę mnie odprowadzić do domu! – poprosiła zdyszana, wsuwając rękę pod jego ramię.
Napastnik podbiegł do nich i znalazł się oko w oko z hrabią. Zdumiony zastygł w pół kroku.
– To ty, Wentzel. No, nie przeszkadzaj. Albo pomóż mi dać radę tej zbłąkanej turkawce. Widziałeś, ładna.
– Tę panią ja, mój drogi, odprowadzę do domu, bo o to prosiła. Odegrałeś swoją rolę, idź za kulisy i należycie odeśpij chmiel.
– A to co znowu? – żachnął się tamten. – Idź swoją drogą. Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się postarać! Teraz, panie ekskapitanie, marsz do koszar!
I zrobił krok, wyciągając rękę do kobiety. Jednak hrabia zasłonił ją sobą. Po zmarszczonych brwiach widać było, że jest zdenerwowany.
– No, dosyć tego! Przegrałeś bitwę, baronie, bierz się do odwrotu – powiedział podniesionym głosem. – Ze mną sobie nie pozwalaj, bo możesz pożałować. Ta dama jest i zostanie pod moją opieką, dopóki zechce. Jeśli się to panu nie podoba, możemy rozmówić się jutro w moim mieszkaniu. Precz!
– Rozmówimy się na szpady, panie hrabio Croy-Dülmen! – krzyknął tamten.
– A choćby na szpilki. Jak się panu podoba – odparł swobodnie Wentzel. – Teraz żegnam.
Spokojnie minęli napastnika. Baron, który został pięć kroków za nimi, włożył ręce w kieszenie i roześmiał się lekceważąco.
– Wyszło szydło z worka, metysie! Warcholska krew twych przodków po kądzieli nie ginie. Ja, prawdziwy Niemiec, burd nie lubię. Ustępuję pola.
Piękną twarz hrabiego oblał gorący rumieniec. Odsunął rękę kobiety, skoczył jak na sprężynie i już stał przed baronem.
– Powtórz, błaźnie! – krzyknął zdławionym z wściekłości głosem.
– Powtórzę – odparł tamten zuchwale. – Jesteś mieszańcem. Wiesz o tym dobrze. Zresztą nie ja pierwszy ci to mówię.
– I nie pierwszy odpowiesz za obelgę. Przodkowie moi walczyli pod dowództwem cesarza Barbarossy, a byli tak rdzennie Germanami, jak góry Szwarcwaldu i Sprewy. Każdy z nich służył krajowi sercem, rękami, głową, mieniem, wszystkim. – Głos mu świstał przez zaciśnięte zęby. – Mam krew mieszaną. Ha! Za to ci jutro twoją czystą wytoczę, jakem Prusak!
Wziął za ramię przeciwnika i potrząsnął nim. Przewyższał tamtego o głowę, a uścisk miał żelazny.
– Ruszaj pan swoją drogą, bo nie ręczę za siebie. Mogę zapomnieć, że obaj jesteśmy szlachetnie urodzeni.
Wyraz twarzy hrabiego i ton, którym mówił, sprawiły, że baron oprzytomniał. Odsunął się na bok i ruszył ku wylotowi bocznej ulicy.
Hrabia, uchylając kapelusza, zwrócił się do damy:
– Pani daruje zwłokę. Służę. – Rozdrażnienie drgało mu jeszcze w głosie, a twarz, zwykle niefrasobliwa i uśmiechnięta, zachowała wyraz dzikiej zaciętości i ledwie hamowanego gniewu.
W trakcie tej sceny kobieta stała nieopodal. Słuchała uważnie i z widoczną przykrością. Brwi miała ściągnięte, a jej delikatna twarz to bladła, to czerwieniała od emocji. Wielkie piwne oczy patrzyły ostro na hrabiego. Widniały w nich gniew i odraza. Niecierpliwie zagryzła usta, a gdy podał jej ramię, odsunęła się na bok i w milczeniu ruszyła naprzód.
Hrabia czuł się w obowiązku zagaić rozmowę.
– Co za mgła – rzekł już swobodniej, równając się z nią. – I ani jednej dorożki. Nie śmiem proponować, byśmy zawrócili do mojego pałacu. Służba przygotowałaby karetę w pięć minut.
– O, dziękuję. Mgła mi nie przeszkadza. Gdyby nie to przykre spotkanie, nie prosiłabym o pomoc. Moja droga zaraz się kończy!
Mówiła po francusku bardzo poprawnie, więc i on zaczął w tym języku:
– Może mi pani pozwoli nieść pakiecik – rzekł, wyciągając rękę po buteleczkę, którą trzymała.
– Dziękuję. To lekarstwo z trudem zdobyte. Poniosę sama – odparła.
– Pani ma kogoś chorego?
Kiwnęła tylko głową.
Obserwował ją spod oka. Była istotnie uderzająco piękna – pięknością poważną, klasyczną, nakazującą szacunek i względy. Trzeba było być bardzo pijanym lub zuchwałym, by ją zaczepić jak pierwszą lepszą. Głos miała głęboki, trochę smutny, rysy spokojne i chłodne. Zamyślone i głębokie oczy okolone były długimi, gęstymi rzęsami. Usta dumne, małe, sprawiały wrażenie takich, które niezbyt często się uśmiechają.
Była tak niepospolita, że zwróciłaby uwagę w najgęstszym tłumie. A gdy na nią patrzyłeś, czułeś gwałtowną chęć zbudzenia życia w tych poważnych rysach, rozjaśnienia śmiechem ust ciętych, rozświecenia blaskiem mrocznych źrenic.
Uśmiechnięta, wesoła, porywałaby swoim czarem.
Hrabia był znawcą kobiet i podrywaczem z natury. Wspomnienie barona zbladło już w jego pamięci, dlatego postanowił spróbować zabawić się jak tamten, tyle że w o wiele subtelniejszy sposób. Zwłaszcza że był dużo młodszy i przystojniejszy od barona.
– Pani jest cudzoziemką? – spytał.
– Owszem.
– Sądząc z tonu, nie lubi pani Niemców.
– Jak mało czego na świecie – odparła szczerze.
– Pani ma do tego jakieś powody? Jesteśmy przecież pierwszym narodem w Europie.
– Nie wątpię. Pod względem zarozumiałości.
– O nie, pani. Szanujemy się tylko. Chęć przodowania i duma są godłem siły, energii i rozumu. Wielkość swoją cenimy, bośmy ją ciężko zdobywali.
– Tak, pan ją ceni niesłychanie. Słyszałam to przed chwilą.
– I pani by nie zniosła, gdyby zarzucono jej pochodzenie żydowskie na przykład.
– Jeżeli pana mama była Żydówką, powinien pan Żydów szanować przez wzgląd na nią.
– Tu się z panią nie zgadzam. Gdyby matka nasza była straganiarką, nie czulibyśmy obowiązku zachwycać się przekupkami. Nie przysparza nam też chwały takie pochodzenie. Moja matka była Polką z Poznania. Ojciec popełnił mezalians, przez który ja pokutuję. Jest to plama na tarczy herbowej Croy-Dülmen. Polaków nie cierpię. Żadnych stosunków z nimi nie miałem i mieć nie będę, a jednak przezwisko „mieszaniec” przywarło do mnie, choć już trzech śmiałków poniosło za to karę, a jutro odpowie czwarty! – mówił z zapalczywością. Słowa płynęły gniewne, burzliwe, pełne wzgardy i lekceważenia.
Przejmujące spojrzenie kobiety zatrzymało się na chwilę na twarzy hrabiego. Brwi miała wciąż ściągnięte, a z całej jej postawy emanowała smutna powaga.
– Człowiek, który się wstydzi swego pochodzenia, jest albo nikczemny, albo słaby – rzuciła przez zęby.
– Pani jest bardzo surowa dla mnie, nieznajomego.
– Bynajmniej, znam pana. Ma pan pałac Pod Lipami, dobra nad Renem, kapitały w banku. Posiada pan nadto starego opiekuna, majora Koopa, ciotkę Dorę von Eschenbach. Nie wspominając o wielu, wielu sercach sentymentalnych Niemek, które ma pan na własność. Jest pan próżniakiem, hulaką i pyszałkiem, słynie z urody, salonowych manier, wielkiej odwagi i dyskrecji. Czy właściwie odmalowałam pański portret?
– Raczej karykaturę – zaśmiał się swobodnie. – Sława moja musi daleko sięgać, jeśli dosięgła aż obcych, za granicami Prus. Pani jest Francuzką?
– Jestem z Rzeczypospolitej San Marino – odparła z lekkim uśmiechem.
– Jeżeli damy w owej republice są do pani podobne, to ubolewam nad dolą tamtejszych obywateli. Biedacy muszą być jak słynny rycerz Bayard, bez trwogi i bez skazy.
– Bayard wcale nie uważał się za biedaka, o ile pamiętam z historii, a nasi obywatele, chwała Bogu, nie są w niczym do Prusaków podobni. Mamy dla nich należne względy.
– Lodowate, jak sądzę.
– Kto co lubi. Nasze mężatki nie przyjmują paniczów w buduarach. Nasze panny nie noszą serc na dłoni i na ustach. Nasze matrony nie kupczą urodą swych córek! Jesteśmy jednak kochane stokroć silniej niż wasze Fräulein i Mesdames.
– Syzyfową pracą musi być zdobycie jakiegokolwiek z tych serc, tak dobrze ukrytych.
– Nasi mężczyźni do tego przywykli.
– Gratuluję, choć nie zazdroszczę. Z zasady nie lubię trudnych rzeczy.
– Wszak panu mówiłam, żeś próżniak. Toteż serca nasze nie dla pruskich parobków i nawet nie dla rycerzy Barbarossy! My i wy… to dwa bieguny!
Stanęła nagle i zwróciła się do niego.
– Oto i koniec pana poświęceń, a mojej wędrówki. Dziękuję za grzeczność i obronę.
– Czy w San Marino nie płacą za usługę? – spytał z uśmiechem.
– Owszem, jeśli wymagania słuszne. Dam panu tyle, ile posłańcowi za kurs.
– To za wiele! Nie chodzi tu o kurs, ale o życie moje, które jutro narażę za panią.
– Za mnie? – zaśmiała się ironicznie. – Sprzeczkę o kobietę zapilibyście jutro szampanem. Pan będzie walczył za swój honor pruski, niecierpiący skazy mezaliansu z Polką czy Żydówką. Za to… ja nie płacę.
– Szampanem nie łagodzę sprzeczek, a pojedynki będę miał dwa. Otóż za ten pierwszy pani powinna zapłacić, a raczej dać coś od siebie, żebym wiedział, o co się biję.
– Na przykład co?
– Ach, drobiazg! Pamiątkę. Jeden pocałunek!
Cofnęła się o krok, zarumieniła jak maki polne i rzucając mu spojrzenie obrażonej królewny, odparła z niesłychaną dumą:
– Na ten drobiazg nie starczyłoby panu milionów. U nas nie sprzedaje się pocałunków. Daje się je za darmo albo nie daje wcale!
– A co trzeba zrobić, by jeden dostać?
– Trzeba być obywatelem Rzeczypospolitej San Marino i szlachetnym człowiekiem.
– Więc dla mnie droga zamknięta?
– I owszem! Gdy pan przyjmie jako obrazę, jeśli cię kto nazwie Prusakiem, wówczas przed takim pojedynkiem ja panu zapłacę!
Hrabia ukłonił się głęboko.
– Pani raczy żartować. Ha, trudno! Miałem w swym życiu wiele niedorzecznych pojedynków, przybędzie jeszcze jeden. To mi jest pociechą, że będę się bił za kobietę bardzo piękną, bardzo wykształconą i… bardzo niedostępną.
– Za komplement dziękuję i żegnam – rzekła chłodno.
– Natomiast ja dziękuję za kilka moralnych nauk. I do zobaczenia, bo postaram się jeszcze panią spotkać.
– Jeśli mnie pan odszuka, w co wątpię. Do San Marino bardzo daleko, a pan próżniak.
– Mogę się założyć, że panią znajdę, choćby na antypodach. Umiem być wytrwały, a co postanowię, tego dotrzymam.
– Zakład przyjmuję. Żal mi daremnej pana fatygi, ale trochę upokorzenia tej pańskiej zarozumiałości wyjdzie panu na zdrowie. Zatem do widzenia.
Jak cień przemknęła obok niego i zniknęła w bramie.
Hrabia rozejrzał się, zanotował nazwę ulicy i numer domu, po czym zawrócił.
– Ciekawym, czy zobaczę dom dzisiejszej nocy i czy dopalę cygaro? Cudna dziewczyna. Hmm, Aurora lepiej zbudowana, Lidia sprytniejsza, a jednak ta coś w sobie ma. Jej przodkowie najpewniej pochodzą z Alzacji lub Lotaryngii. Nie ma co, narobiliśmy sobie tam przyjaciół… aż miło, jak nas lubią – rzucił ironicznie. – Żeby z taką mieć romans! Byłoby to coś nowego i niepospolitego. Jutro będę wiedział, kim jest. Wspaniała dziewczyna. Jak mi się spać chce! – ziewnął.
Przyśpieszył kroku. Po chwili jego oczom ukazał się czarny kontur pałacu Croy-Dülmen. Hrabia minął główną bramę i za rogiem budynku przystanął przed niepozorną furtką. Dobył klucz z kieszeni. Ten obrócił się lekko – często był w użyciu – drzwi otworzyły się bez szelestu i wpuściły pana na drogę oświetloną gazowymi lampami, wysłaną dywanami. Wzdłuż ścian kwitły cieplarniane rośliny, umieszczone w niszach posągi nimf i bachantek uśmiechały się do gospodarza.
Przy wejściu na krześle drzemał młody lokaj. Na jego pozbawionej zarostu twarzy malowały się znużenie i niepokój. Był uosobieniem służbistości gotowej na wszystko i wytrwałej na stanowisku. Gdy zorientował się, że drzwi zostały otwarte, wstał i, wyprostowany jak struna, czekał, by zamknąć za swym panem tajemniczą furtkę. Potem bez słowa ruszył za hrabią.
Z galerią łączyło się prawe skrzydło pałacu, mieszczące kawalerskie pokoje Croy-Dülmena. We frontowej części gmachu znajdowały się reprezentacyjne salony i apartamenty ciotki Dory. Lewe skrzydło zajmowała służba.
Dopiero w swym gabinecie hrabia się zatrzymał, przeciągnął i z wyraźnym znużeniem opadł na fotel.
– Szklankę jerezu, Urbanie! Aaaa…
Nim skończył ziewnięcie, rozkaz był spełniony. Wypił wino, otarł wąsy i niezbyt chętnie sięgnął po stos listów czekających na stoliku.
– Że też tym ludziom nigdy nie zabraknie pomysłów i atramentu! – mruczał nieżyczliwie. – Prawda, że te wszystkie miłe odezwy śpiewają dwa psalmy: pieniędzy i miłości. Aaaa… Herbert przegrał w karty. Lidia chce brylantowych kolczyków. Głupie istoty. Urbanie, daj mi tu papier i pióro.
Mimo grubych zielonych zasłon do gabinetu wdzierał się brzask. Hrabia wyglądał na okropnie zmęczonego. Nagryzmolił pośpiesznie dwa bileciki, zaadresował i skinieniem przywołał lokaja.
– Listy te odeślesz zaraz. Spalisz wszystkie, oprócz tego jednego. Przygotuj pistolety i szpadę. Będę się bił. Ale milczeć o tym! Nie budź mnie pod żadnym pozorem, choćby się paliło. No chyba że ci panowie przyjdą. Nikogo poza tym nie przyjmować, zwłaszcza kobiet. Rozumiesz?
Lokaj skłonił się w milczeniu. Odzywał się tylko w nadzwyczajnych sytuacjach.
Hrabia ledwie się rozebrał, już spał. Uleciały mu z myśli piękne panie, niemiecki honor, pojedynki. Odpoczynku tego nie oddałby za najbardziej namiętny uścisk hrabiny Aurory.
II
Hrabia Wentzel Croy-Dülmen od dzieciństwa był panem swej woli i czynów. Wprawdzie ojciec wyznaczył mu opiekuna – swego starego towarzysza broni i sąsiada, majora Koopa, i opiekunkę – ciotkę Dorę. Jednak była to opieka pożal się Boże, a fakt, że majątek nie przepadł, wynikał z ogromu bogactwa rodziny. To zaś, że wyrostek nie zmarnował się zupełnie, należało uznać za cud opatrzności niebieskiej.
Major Koop i ciotka Dora spotykali się czasami, opowiadali sobie o najokropniejszych wybrykach wychowanka, wznosili oczy i ręce ku niebu, wzdychali, radzili i rozjeżdżali się do swych zajęć: major do dóbr nad Renem, ciotka do modłów i ofiar nabożnych. Ze spotkań tych i podjętych na nich postanowień nic nie wynikało, bo Wentzel dbał o opiekunów tyle, co o popiół z cygara. Dzięki swemu pochodzeniu i sytuacji majątkowej mógł obracać się wśród arystokracji, kolegować z synami przedstawicieli najwyższych rodów, bywać w najlepszych domach, gościć w najsłynniejszych salonach. Ponieważ młodzieniec piękny był jak Apollo, kobiety szybko go zepsuły. I to zepsuły do gruntu. Hrabia nie był nigdy dzieckiem, a młodym duszą może ledwie parę miesięcy. Dzięki olbrzymim zdolnościom cudem ukończył szkołę i uniwersytet. Wstąpił do wojska, z wojny francuskiej przywiózł żelazny krzyż i parę blizn. W randze kapitana zakończył czynną służbę.
Czegokolwiek się tknął, szybko go nudziło. Nie robił kariery, nie miał celu w życiu, nie rozumiał potrzeby pracy.
Był hulaką wielkiego formatu, jednak pod maską grzecznego i miłego króla salonów krył się cynik bez żadnych zasad. Nieszanujący nikogo i niczego, lekceważący cały świat, dumny ze swojej charyzmy i magnetycznego uroku.
Należał do kilku klubów dla dżentelmenów, miał tylu przyjaciół, ilu było młodych mężczyzn w stolicy. Kochały go wszystkie kobiety.
Był w zupełności zadowolony ze swojego losu.
Nazywał majora Koopa i ciotkę Dorę nudną miksturą. Owszem, słuchał ich rad i perswazji, ale tak jak się słucha brzęczenia owadów podczas poobiedniej drzemki. Uwagę majora odwracał pytaniami o wino, owce i gospodarstwo nad Renem. Ciotce przynosił cukierki i płacił bez liku na misje jezuickie, jednak staruszkę było trudniej ułagodzić. Żyjąc w stolicy, słyszała więcej niż major, widziała mnóstwo podejrzanych osób i stosunków, a szanowane damy z arystokracji szeptały wprost do jej uszu wszystkie plotki obiegające Berlin, a dotyczące bratanka.
W pobożnej duszy starej panny wzbierała zgroza. Ciotka Dora patrzyła na Wentzla jak na lokatora piekieł, jego mieszkanie obchodziła z daleka niby Sodomę, w jego intencji pościła w piątki, modliła się żarliwie, składała ofiary – wszystko bezskutecznie.
Hrabia nie miałby nigdy spokoju w domu, gdyby nie to, że ciotka, przy całym zgorszeniu, miała słabość do swego „chłopaka”, jak go zawsze nazywała.
Gdy go nie widziała, była silna i zdecydowana, gdy stawał przed jej oczami, topniała, gniew nikł. Piękny panicz również ją obezwładniał swym urokiem.
Zresztą Croy-Dülmen w swym hulaszczym życiu mało miał czasu i ochoty na układanie relacji z ciotką. Jego pojawienie się we frontowej części domu należało do przypadków nadzwyczajnych, witanych z zachwytem, wspominanych bardzo długo. Swą obecnością wyświadczał starszej pani uprzejmość.
Zatem gdy pojawił się lokaj i oznajmił, że hrabia pyta, czy ciotka zgodzi się na wspólne picie kawy, poranek stał się dla panny Dory radosny. Zakrzątnęła się żywo, by ugościć bratanka. Zapędziła do pracy całą służbę. Z ekscytacji nie mogła dobrać ciast i przekąsek.
Nie podejrzewała nawet, że jej „chłopaka” zbudzili tak wcześnie dwaj sekundanci z warunkami pojedynku. Nie przeczuwała, że Urban przygotowuje broń, a Wentzel, po odejściu kolegów, gwiżdżąc wojskową pobudkę, podpisuje ważne dokumenty, zabezpieczając w ten sposób ostatnie ziemskie sprawy, a wproszenie się na kawę wynika z poczucia obowiązku, by pożegnać opiekunkę.
Tuż przed wyjściem ze swojego gabinetu, hrabia zawołał lokaja.
– Idź na Friedrichstrasse numer 5, koło skweru. Weź listę lokatorów, zapytaj stróża o młodą damę, która dzisiejszej nocy wychodziła na miasto. Rozumiesz? Przy okazji każ zaprząc konie, a list ten oddaj hrabiemu Michelowi Schöneichowi. Jeżeli kto się zjawi, powiadom mnie. Zrozumiano?
– Oczywiście, jaśnie wielmożny panie hrabio.
Wentzel się ubrał i poszedł do ciotki. Ponieważ ustalono, że pojedynek odbędzie się w porze poobiedniej w lasku kilka stacji od stolicy, czasu było zaledwie na śniadanie i parę wizyt.
Ciotka Dora przyjęła jawnogrzesznika w ulubionym saloniku. Czule ucałowała go w czoło i posadziła przy zastawionym stole.
Hrabia położył przed nią list.
– Przez pomyłkę znalazł się u mnie. Poznaję pismo majora. Ta częsta korespondencja, ciociu, wydaje się mocno podejrzana! – rzekł ze śmiechem.
– Żartuj zdrów! Pisujemy o tobie, chłopaku! Jedz, zamiast mówić głupstwa. Bardzo się cieszę z twojej wizyty – wyznała z czułym uśmiechem.
– Co to ciocia haftuje tak zawzięcie? Oczy można popsuć taką dłubaniną.
– Panu Bogu na chwałę, to stuła na twój ślub, chłopaku.
– Po cóż ten pośpiech gorączkowy? Zbutwieje cioci robota. Szkoda!
Panna Dora von Eschenbach poprawiła okulary na swym spiczastym nosie i westchnęła żałośnie.
Wentzel popił ten srogi wyrok na stułę łykiem kawy i się zaśmiał.
– To westchnienie, ciociu, było brzemienne krytyką i potępieniem. Czego ciocia pragnie? Towarzystwa jakiejś głupiutkiej jak gąska księżniczki w roli mojej żony? Niech ciocia sobie zaprosi tuzin dam próżniaczek do kompanii. A może ciocia lubi dzieci? Możemy z misji sprowadzić parę chińskich bachorów. Obejdzie się to wszystko bez współudziału mej osoby!
– Wentzel, Wentzel! Żartujesz ze świętych rzeczy. Każdy porządny człowiek musi się ożenić!
– Każdy porządny człowiek powinien unikać poufałości z kobietami! Nieprawdaż, ciociu?
– No, tak, to prawda… są pewne grzechy…
– Z tego wynikające – dokończył za nią. – Słyszałem coś o tym. Otóż ja nie chcę mieć grzesznych stosunków. Nie chcę się starać, oświadczać, bo to, widzi ciocia, doprowadza do uścisku dłoni, do namiętnych spojrzeń, do pocałunków. Tak więc ja się boję żenić, bo to takie niemoralne! – Mówiąc to, zrobił mistyczno-zgorszoną minę.
Ciotka Dora pokręciła głową.
– Ach! Boże! – westchnęła znowu.
– Zamiast wzdychać, proszę zajrzeć do listu majora. O żeniaczce nie warto myśleć, bo ja się pojedynkuję za parę godzin i może być… Cioteczka rozumie? Kaput.
– Co ty?! Jezusie, Mario! Znowu?! Co miesiąc się bijesz. Ach, ja nieszczęśliwa! Co to będzie, co to będzie!
– Nic nie będzie! Po cóż, cioteczko, wzywać imienia boskiego nadaremno? Przecież nie jestem baranem idącym na rzeź. Czy mogę zapalić papierosa?
Nic mogła odpowiedzieć, bo zanosiła się płaczem.
– Takie jesteście wy, kobiety! I ciocia chce, żebym jeszcze drugą sprowadził do duetu. Jedna płakałaby po bratanku, druga po mężu. Ładny to byłby koncert. – Hrabia pokiwał głową. Mówił poważnym tonem, ale widać było, że jest bardzo rozbawiony.
Staruszka rozgniewała się z żalu.
– Tak, tak, kobiety! Gadaj to komu innemu. Masz mnie za tak naiwną! Wiem wszystko! Może to nie z powodu jednej z nich narażać będziesz życie? Czemu ich nie topią i nie palą, nie piętnują żelazem? Sodoma i Gomora! Gdzie są gromy niebieskie? Czemu nie spadają na głowy tych grzesznic?
– Jedna ciocia wystarczyłaby za całą hiszpańską inkwizycję. Aż mnie dreszcz przeszedł.
Hrabia śmiał się z całego serca, ale panna Dora puściła już wodze swej boleści i oburzenia.
– Zginiesz przez nie, jeśli się nie opamiętasz, nie ożenisz, nie będziesz domu pilnował. Okropność! Zabiją cię, mój chłopaku.
– Ciocia ma mnie za niepospolitego gamonia. Przecież ja ani myślę ginąć z jakiegoś błahego powodu. Skoro jednak ciocia mnie krytykuje, to zmykam. Sądziłem, że znajdę pochwałę i zachętę, a tu łzy! Fe, droga cioteczko, to w bardzo złym guście.
Wstał i pochylił się nad jej dłonią.
– Proszę mi wybaczyć i się rozchmurzyć. Nie biję się z powodu grzesznicy, ale dlatego, że Wilhelm Wertheim nazwał mnie metysem i polskim warchołem! Za to określenie rozpłatam go jak szczupaka, daję słowo honoru! Niech ciocia zapyta kapitana Assenberga, jak się fechtuję! Ten pojedynek będzie dla mnie igraszką.
Staruszka otarła łzy i spojrzała mu w oczy.
– Gdy twój ojciec, świeć, Panie, nad jego duszą, powziął ten szalony projekt ożenku, na klęczkach go błagałam, by zaniechał. Nic nie pomogło. Oczarowała go ta Polska. Kraj to na wpół dziki, czynią tam gusła, rzucają uroki, piją jakieś zioła. Słyszałam o tym od poważnych ludzi. Czarna magia i szatańskie sprawki. Diabeł opętał biednego Ralfa. Przeczuwałam nieszczęście i spełniło się. Teraz ty, biedny chłopcze, pokutujesz. Ach, te przebrzydłe Polki! Major Koop zawsze mi powtarza: „Wentzlowi nikt nie ufa, boją się sprzeniewierzenia i odstępstwa. Dlatego nie wzywają go na żadną posadę, obserwują i czekają”. Ach, żebyś się ożenił z córką księcia Haralda, nieufność by znikła. – Tym sposobem ciocia Dora, jak zając po długim kluczeniu, wróciła do punktu, z którego wyszła.
– Nie boję się polskich czarów – odparł hrabia, marszcząc brwi. – Nie pójdę śladem ojca. A jeśli chodzi o posadę, gdy mi przyjdzie ochota, nie ja, ale rząd będzie mnie prosił, bym ją zechciał przyjąć. O to ciocia może być spokojna.
– Więc pojedynek nieodwołalny? – szepnęła.
– Żaden z nas nie jest tchórzem.
W tej chwili otworzyły się drzwi salonu i ukazała się w nich posępna twarz Urbana.
– Konie zaprzężone – oznajmił spokojnie.
– Co, już jedziesz? Ach, Boże, jakież to straszne! Załóż święty medalik, tak żeby był na piersi. Cały dzień będę się modliła za ciebie, mój chłopaku.
– Dziękuję! Nic mi nie będzie. Dziś wieczorem przyjdę do cioci na herbatę. Do widzenia!
Ledwo zamknął za sobą drzwi, a już śmiał się jak szalony.
– Wolę pożegnanie z Aurorą. Ta to dopiero da mi medalik – parsknął. Potem zbiegł szybko na dół, zatrzymał się i krótko spytał lokaja:
– Wiadomo już?
Urban stanął na baczność.
– Kamienica jest przechodnia, drzwi prowadzą też na Brandestrasse. Stróż spał całą noc, nikogo nie widział. Oto spis lokatorów.
– Do diaska! Co więcej?
– Baron Schöneich czeka na pana hrabiego.
– Weź szpadę i ruszaj na dworzec. Kup bilety na stację Kirschmühl i czekaj na mnie.
Urban skinął głową i odszedł.
Baron Schöneich, kolega i przyjaciel Wentzla, przybył, dość zdziwiony nagłym wezwaniem.
– Pewnie się bijesz? – zawołał na wstępie.
– Jakbyś zgadł.
– O co?
– O moją piętę achillesową czy, jak wolisz, polską.
– Z kim?
– Z Wilhelmem.
– Głupstwo! Will pewnie był pijany, a ty, wiadomo, szukasz wrażeń. Czemuś mnie nie wziął na sekundanta? Czuję się urażony.
– Z ciebie człowiek poważny i dyplomata, zaraz wziąłbyś się do godzenia nas. A ja nie szukam zgody. Zresztą taki pojedynek to tylko rozrywka. Jakbym się zmierzył na szable z szafą.
Schöneich pokręcił głową.
– Pojedynki zdarzają ci się zbyt często. Jesteś strasznie drażliwy, Wentzel. Na twoim miejscu, dla zatkania gęby natrętom, poszedłbym do parlamentu i każdego dnia wygłaszał przemowę przeciw Polakom. Masz dar porywającej mowy.
– Ba, przy śpiewie, winie i kobietach, ale nie w waszym sejmie. Brr! Co tam za nudy!
– Ha, to urządź krucjatę na Poznań.
– Do licha z twoimi pomysłami. Powiedz choć raz coś rozsądnego.
– Wstąp do służby.
– Jakiej na przykład?
– Do dyplomacji. Jesteś do tego stworzony.
– Skąd takie przekonanie? – zaśmiał się hrabia.
– Wyznam, że to nie moje spostrzeżenie, lecz Herberta. Wczoraj była mowa o ambasadorach u ministra Richtera. Stary tak powiada: „Poseł powinien grać zawsze rolę kochanka. Kto się zna na uwodzeniu i miłości, ten będzie doskonałym ambasadorem”. A na to Herbert: „Poślijcie do Francji Wentzla Croy–Dülmena, nie będzie strachu o Alzację i miliardy! On wam Galię w ślubnym wianku przyprowadzi do stóp! A dacie mu za to, zamiast pensji i orderu, bukiecik pięknych paryżanek”. Śmiano się z tego cały wieczór.
– Herbert chętnie pozbyłby się mnie z Berlina.
– Tam zaraz z Berlina – rzucił baron rozbawiony. – Tylko z jednego pałacu. Biedaczysko schnie z zawiści.
Hrabia wzruszył ramionami.
– Jemu zawsze podoba się cudze. Póki niczyje, milczy. Gdy zdobędzie, rwie włosy z głowy i szaleje. Z taką taktyką nie zajedzie daleko. On mnie ambasadorem, a ja jego zrobiłbym zarządcą australijskich kolonii. Niech łupi ludożerców.
Spojrzał na zegarek i poruszył się niespokojnie.
– Otóż, Michel, chciałem cię prosić, abyś na wypadek katastrofy spalił papiery z tego biurka co do jednego, bo widzisz…
– Widzę raczej – baron wszedł hrabiemu w słowo – że chcesz się mnie szybko pozbyć. Do czorta! Te pamiątki nie zginą ani ty, bądź spokojny. Kręcisz się jak fryga – zauważył.
– Boję się spóźnić na pojedynek.
– Na taki pojedynek bez świadków. No, no, ambasadorze, ruszaj, ruszaj! Przyjdę wieczorem powitać cię jako zwycięzcę. Bywaj zdrów!
Po chwili sławne na cały Berlin piękne konie hrabiego stały przed bramą pałacu hrabiny Aurory. Gdy cioteczka Dora odprawiała koronkę, piękna kochanka hrabiego mówiła wzburzona:
– Jeżeli ten błazen cię choć draśnie, to ja mu zrobię coś okropnego! Ja… ja…
– Zabronisz mu pokazywać się w twoim domu – podchwycił hrabia.
– Zabronię! – potwierdziła energicznie, jakby mówiła: poćwiartuję go żywcem.
Szyderczy grymas przeszedł po twarzy Wentzla.
– Za to, mój skarbie, będę ci dozgonnie wdzięczny – rzekł z przejęciem.
Dopiero w drodze do Kirschmühl pozwolił sobie w myśli na krytyczną uwagę:
Ciekawym, co by Lidia zrobiła okropnego Wilhelmowi, gdyby mnie zadrasnął. Pewnie pokazałaby mu język. Krótka jest pamięć o pokonanych. Zwłaszcza kobieca. Trzeba im imponować albo nie istnieć! Imponujmy!
Pojedynek nie przebiegł tak, jak hrabia sobie wyobrażał. Obu przeciwników odwieziono do domów rannych. Baron miał przebite ramię i rozcięty szpetnie prawy bok. Wentzel dostał cięcie przez głowę. Mimo rany bił się jeszcze, lecz krew zalewała mu oczy. Nie spostrzegł nawet, że baron zemdlał. Ponieważ hrabia wciąż stał na nogach, obwołano go zwycięzcą. Nędzny to był triumf. Rana głowy była głęboka, szabla rozcięła skórę do kości od czubka głowy aż po czoło.
Schöneich zastał przyjaciela w szponach trzech chirurgów. Kłócili się po łacinie.
– Zostanie szrama – oświadczył jeden.
– Nie, jeśli zastosuje się zimne okłady – powiedział drugi.
Tu pacjent wmieszał się do rozmowy.
– Zostanie albo nie zostanie. To się zobaczy na końcu. Tymczasem zróbcie jakikolwiek początek, panowie.
– Rozsądna opinia – potwierdził najstarszy medyk, przyjaciel domu hrabiego, zabierając się do roboty.
Schöneich uśmiechnął się do bohatera.
– Przyszedłem palić owe dokumenty – rzekł wesoło. – Czy ci nie wstyd dać się napiętnować?
– To wina mojego mistrza szermierki. Nie nauczył mnie ważnego pchnięcia, osioł.
– Przy twoim zaangażowaniu z czasem sam się wszystkiego nauczysz, bo często praktykujesz. Paskudna rana, będziesz miał pamiątkę na całe życie.
– Nie, jeśli zastosuje się zimną wodę – wtrącił medyk.
Staremu doktorowi Vossowi z irytacji drgnęła ręka. Wentzel skrzywił się z bólu.
– Czego się gapisz! – krzyknął na Urbana. – Idź i uspokój panią we frontowym domu.
– Jaką panią? – zagadnął, udając naiwnego, Schöneich.
Ciocia Dora spędziła dzień na płaczu i modlitwie. Gdy kareta wróciła z dworca i zatrzymała się przy wejściu do lewego skrzydła, a do niej nikt nie przychodził, przemogła wstręt, jaki czuła do tej części domu, i zbiegła sama po nowiny. Wszystkie drzwi stały otworem, a służba biegała między pokojami. Dotarła niepostrzeżenie aż do sypialni i ujrzała swego chłopaka w pokrwawionej koszuli, nad nim trzech rzeźników i Urbana bladego jak ściana. Tylko Schöneich, rozparty w fotelu, kiwał się tu i tam, gwiżdżąc – a sam ranny dowcipkował po swojemu.
Staruszka już miała wejść, już podniosła nogę, gdy ją przykuł do podłogi żartobliwy głos barona.
– Doktorze, zacerujcie gładko, żeby piękne kobiece usta nie urażały się o szramę.
Ciocia Dora zakryła uszy dłońmi i uciekła z tego piekła. W takiej chwili takie żarty! Co za czasy, co za młodzież!
Po chwili zjawił się u niej Urban, uspokoił i przekazał zaproszenie hrabiego, ale Dora nie zdecydowała się na powtórne odwiedziny. Jedna próba wystarczyła.
Stary doktor miał rację. Pomimo okładów z zimnej wody szrama została. Szpeciła czoło wyraźną bruzdą, swój niemiecki honor Wentzel opłacił ubytkiem urody. Może to wspomnienie pięknych oczu nieznajomej dziewczyny odjęło mu zręczność i siłę? Tak czy owak miał pamiątkę po tamtej nocy. Myślał o tym, gdy – wreszcie wyleczony – stroił się pewnego wieczoru do teatru.
Właśnie zjawił się doktor Voss. Nie wiedzieć, jakie licho go przyniosło, by zepsuć hrabiemu humor. Na dodatek lekarz, jakby nie miał o czym mówić, zaczął krytykować lekkomyślne postępowanie pacjenta. Efekt był łatwy do przewidzenia, kłótnia wisiała w powietrzu.
Voss potarł górną wargę, co robił zawsze, gdy zamierzał wygłosić ważne zdanie.
– Pan hrabia jest niecierpliwy, nierozsądny i nielogiczny… – rzekł flegmatycznie. – Typowy Słowianin.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki