Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o wielkiej sile nadziei i marzeń. Młody charyzmatyczny zarządca majątku generałowej Wojewódzkiej, pochodzący ze zdegradowanej arystokratycznej rodziny, postanawia porzucić dotychczasowe życie. Celem, który już dawno sobie wyznaczył, jest zdobycie własnego kawałka ziemi. Chciałby też, wzorem swoich przodków, znów stać się członkiem elity. Dąży do tego cierpliwą pracowitością i uczciwością. Los nie oszczędzi mu jednak niemiłych niespodzianek i nie uchroni przed... miłością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Marzec z deszczem, śniegiem i wichrem szalał nad dworem kuhackim. Drzewa się gięły i jęczały, dachy skrzypiały na oborach, wszystko, co żyło, ludzie i bydlęta, pozaszywało się w pościel lub słomę, nawet suka rządcy, najczujniejsza, nie szczekała pod oficyną, ale tuląc się do drzwi, leżała przerażona szałem przyrody. Noc była okropna i trzeba było bohaterstwa, by się za próg wychylić.
Jednakże, gdy zegar w izbie wybił dwunastą, rządca się przebudził i zaraz zerwał się z łóżka.
Chwilę walczył ze snem i ze zmęczeniem dnia poprzedniego, potem się wzdrygnął, słysząc wycie wichru, wreszcie zrezygnowany począł się odziewać po ciemku, by nie zbudzić matki, śpiącej w sąsiedniej stancji.
Naciągnął buty, jeszcze mokre od wieczora, kożuszek, poszukał czapki, latarni, wyjął spod poduszki pęk kluczy i na palcach wyszedł do sieni.
Tu już wicher hulał w najlepsze, ledwie mu dozwolił zapalić świecę w latarni. Za drzwiami suka, usłyszawszy pana, zapiszczała radośnie i gdy otworzył, wpadła mu pod nogi. Razem z nią pęd wichru zatamował mu prawie oddech.
– Idź do stancji, Warta! – rzekł łagodnie do suki, czując, że drży cała.
Ale gdzieżby Warta odstąpiła swego chlebodawcę. Polizała mu rękę i wybiegła pierwsza.
Wyszedł i on na swą zwykłą codzienną inspekcję i przede wszystkim zagwizdał na nocnego stróża. Odpowiedział mu wicher szyderczym chichotem.
Naiwny też rządca, aby mniemać, że stróż na taką porę jest gdzie indziej niż w kuchni, przy piecu. Światełko latarni ruszyło przez podwórze, do obór, skrzypnęły drzwi, rządca zajrzał w słomę, pastucha nie było. Już chciał wracać i szukać go w czworakach, gdy jakiś jęk bydlęcy rzucił go w stronę. Tam zaplątana w łańcuchach, dusiła się krowa. Odmotał ją, pomógł wstać, przeszedł z końca w koniec oborę, obejrzał każdą sztukę uważnie i wyszedł. Mijając spichlerz, usłyszał jakiś łoskot i ujrzał drzwi tylne niezamknięte. Ruszył tedy na górę, brząkając kluczami, zamknął je. Obszedł wkoło stodołę, obejrzał zamki bram, wstąpił do stajni i owczarni, i wszędzie znalazł mniejszy lub większy niedozór. Gniew jego wzbierał. Tak okrążywszy całe gumno, skierował się ku czworakom. Wszystko spało, nigdzie światła. Otworzył jedne drzwi na prawo i krzyknął:
– Michał, do obory mi zaraz! Bedrycha omal się nie udusiła. Niech no się trafi jaki wypadek, będę wiedział, kto winien, piecuchu jeden! Marsz!
Zwrócił się do drzwi lewych i dalej ciągnął:
– Marek! Stróżujesz ty dobrze pieca! Nie wyniosą go, jestem pewny! Ale twoją pensję stróżowską wyniosą ci z księgi sztrafy[1]! Czemu brama od szopy nie zamknięta?
Zaruszało się na prawo i lewo, a on dalej szedł korytarzem i znowu drzwi otworzył.
– Panie Owsiński, czemu to drzwi od spichlerza stoją otworem? Zamknąłem je sam tym razem, ale drugi raz nie zamknę.
Senny głos odpowiedział ze środka:
– Musiał je wicher otworzyć. Ja zamknąłem, jak Boga kocham!
– Tak też pan Boga kochasz! A wy, Ćwiartuki, dlaczego wydajecie fornalom owies niewiany bez miary? W stajni pełne żłoby!
– A dalibóg nie dawałem! – odparł drugi głos.
– Więc wam ukradli. Jeszcze lepiej. Po to stoicie jak wiecha w stodole?
Zatrzasnął drzwi i wyszedł z czworaków.
Za nim pogoniły z czterech ust pobożne życzenia:
– Bodaj cię najjaśniejsze pioruny! Bodajbyś ręce i nogi pokręcił! Bodaj cię tak po śmierci czart nosił! Bodajbyś oślepł!
Pomimo szczerości tych życzeń rządca zdrów i cały stanął na swym ganku.
Z czworaków wyszedł pastuch i stróż, a dążąc ku oborom, wylewali resztę żółci.
– A pies przeklęty! Siedem skór by z człowieka obdarł i jeszcze byłoby mu mało. Niech no pani umrze, to weźmie zapłatę. Będzie mu za wszystko! Niech no starej nie stanie, psami go synowiec[2] wyszczuje.
– A stara podobno źle – mówił lokaj.
– Niedługo naszej męki. Przepędzimy przybłędę.
– On że podobno też krewny starej.
– Przypisał się do bogaczki. Z łaski wzięła, bo zdychał z głodu z matką. A teraz, jak się wypasł, pana udaje. Synowiec go nie cierpi! Schudnie bestia prędko, jak trzeba będzie na chleb zarobić samemu, zamiast nami orać!
Zniknęli za węgłem. W czworakach, w stancji pisarza i gumiennego rozległa się też rozmowa:
– Dalibóg zamknąłem! Ten łotr pewnie łże, byle mieć okazję do łajania.
– Diabeł go nosi w taki psi czas – dodał gumienny.
– Pewnie się wcale nie kładł, ino się włóczył od Marcysi do Małgosi. Porządny człowiek, jak się w dzień napracuje, śpi jak kamień, ale jak się kto na szpiega i szelmę urodzi, to diabeł w nim siedzi i gna! Wychowaliśmy sobie dopiero dręczyciela!
– Dosłuży się on nagrody. Stara ledwie żyje, a sukcesor wyżenie go natychmiast.
– Może mu stara co zapisze.
– Chyba, toć liże jej nogi i pełza jak pies.
– A nas traktuje jak chamów. Choć my takie same sługi płatne jak on.
– Oho, fanaberia hrabska, a goły jak bicz!
– Żeby mu kto raz za nas oddał, toby spokorniał. Ale wszyscy tchórze.
– To czemu pan nie spróbujesz pierwszy? – szyderczo wtrącił gumienny. – Pan też szlachcic.
– Właśnie dlatego nie chcę na takim szpiegu rąk walać.
– I jeszcze pytanie, czyby mu pan dosięgnął do twarzy.
Pisarz umilkł i po chwili obydwaj zasnęli.
Rządca tymczasem wrócił do stancji, zawołał za sobą Wartę i zabierał się do odpoczynku. Obudziła się jednak matka, zakaszlała, stękając:
– Czy to ty, Olek?
– Ja. Na gumno chodziłem.
– A co słychać w pałacu?
– Nie wiem. Zapewne spokojnie, kiedy mała nie przyszła. Niech mama śpi!
Zapanowała cisza. Wicher na dworze szalał i śnieg z deszczem bił o szyby, słychać było niekiedy trzask łamiących się gałęzi. Rządca zasnął snem kamiennym, spokojny teraz do rana. Śniło mu się jakieś polowanie, krzyki, naganki, granie ogarów, strzały. Wtem się ocknął.
To Warta ujadała u okna, w które ktoś stukał, a matka wołała:
– Olek! Olek! Wstawaj! Ktoś się dobija.
Zerwał się, przystąpił do okna. Drobna postać tuliła się do ściany, stukając w szybę.
– To mała z pałacu – rzekł.
– Otwórz jej żywo! Mój Boże, pewnie nieszczęście! – odparła matka, zapalając zapałkę.
Rządca odział się znowu, mrucząc:
– Jak ma być koniec, niech będzie. Już mam dosyć tego życia. Cicho, Warta! Swój!
Otworzył drzwi i wpuścił do stancji dziewczynkę drobną, czarną, otuloną szalem.
– Cóż tam? Pani gorzej? – spytał.
Ale dziewczynka biegła do drugiej stancji, chlipiąc i dysząc.
– Pani Kalinowska! Pani umiera! Kazała posłać po księdza zaraz i panią woła! Niech pani zaraz idzie! Ja się boję sama wracać!
Dziecko się trzęsło ze strachu i zmęczenia; usiadło w progu na kuferku, chlipiąc.
Kalinowska ubierała się prędko. Syn wyszedł, by wyprawić bryczkę po księdza.
– Jakże się to stało? Mów! Toć z wieczora dobrze zjadła i zasnęła.
– Ja nie wiem! Ja spałam przy łóżku na ziemi. Aż tu czuję, że mnie pani uderza pantoflem po twarzy, więc się zerwałam. Kazała zapalić świecę. Siedziała w łóżku bardzo straszna i woła: „Poślij po księdza, zawołaj Kalinowską, prędzej, ja zaraz umrę!”. Więc poleciałam.
Kalinowska już była gotowa. Otuliła się szalem i wyszły. Na progu spotkała syna,
– Wyślę zarazem depeszę do Wojewódzkich – rzekł.
– A toć zabroniła ci wczoraj.
– To i cóż? Kiedy umiera, to mój obowiązek uprzedzić spadkobierców. Po śmierci nie przemówi, że to ona broniła, a żywi powiedzą, że ja intrygowałem.
– A jak się jej polepszy, to się jej narazisz i nic ci nie da. Zobaczysz!
– A niech tam! Krzyw chodzić nie umiem, a nie da, to i owszem. Będę wykwitowany z długu wdzięczności i wolny.
– I nędzarz – mruknęła stara.
– A niech tam! – powtórzył swoje zwykłe słowo z zuchwalstwem wielkiej siły i młodości.
Kobieta nic nie rzekła więcej, bo się wkoło poczęli ludzie budzić i wychodzić; poszła w stronę pałacu, a za nią jak cień dreptała dziewczynka.
Generałowa Wojewódzka, magnatka, dziedziczka dóbr i kapitałów, wdowa bezdzietna, umierała.
Żyła za długo dla synowca, który się postarzał, oczekując w Warszawie na miernej posadce milionów.
Generałowa nienawidziła w ogóle wszystkich ludzi, a w szczególności rodziny męża, jak jego nienawidziła za życia, nie mogąc mu darować mnogich niewierności i marnotrawstwa jej własnej fortuny.
Wiedziała, że ubóstwiał bratową, że się z nią naśmiewał z żony, że majątkiem jej opłacał fantazje i zbytki tamtej. Gdy umarł, rozpoczęła zemstę.
Patrzyła z radością, jak brat mężowski zbankrutował, daremnie błagając ją o pomoc; cieszyła się, gdy syn jego w ciągłym niedostatku wegetował na marnej posadce, nie dała im nigdy szeląga, nie przyjęła nawet w gościnę.
Rozwinął się w niej egoizm i sknerstwo, podejrzliwość i niewiara. Nie miała faworytów ani przyjaciół, rządziła wszystkim sama.
Z czasem jednak poczuła starość, bezsilność i wtedy sprowadziła do Kuhacza daleką ubogą krewną wdowę z synem wyrostkiem. Dla wdowy zdało się to szczęściem i przyszłością świetną dla syna. Istotnie, generałowa posyłała go do szkół, potem na praktykę agronomiczną za granicę, i wreszcie uczyniła go rządcą swych rozległych dóbr. Wdowa tymczasem wysługiwała się, ile sił, znosząc złe humory, wypominanie dobrodziejstw i służebne stanowisko.
Wilgotną miała stancję w oficynie i ordynarię[3] niewielką, sama uprawiała ogród, sama doiła krowę, kupioną za oszczędzone przez wiele lat pieniądze.
A jednak niegdyś Kalinowska była też dziedziczką i panią, tylko wielka pożoga uczyniła ją nędzarką wdową z synaczkiem kilkumiesięcznym.
Z pożogi tej wyniosła siłę bohaterstwa i cześć u ludzi. Szczyciła się swą biedą i dobrze wychowała syna, żeby się i nim mogła szczycić.
Aleksander Kalinowski miał teraz dwadzieścia pięć lat i wypłacał się generałowej za koszt nauki, służąc, jak on to pojmował, uczciwie.
Przed kilku laty generałowa sprowadziła jeszcze jedną krewną ubogą, sierotę, dziecko.
Biedactwu temu najcięższy los przypadł w udziale, bo ciągłe towarzystwo nieznośnej dziwaczki. Bywała bezustannie gderana, musztrowana, często bita, używana do wszelkich posyłek, posług, kozioł ofiarny złych humorów, kaprysów i dolegliwości magnatki. Musiała to znosić, bo nie miała nikogo na świecie, nikt nawet dobrze nie wiedział, skąd przybyła, a była za mała i za słaba, by uciec, i za harda, by się poskarżyć.
W pałacu, oprócz niej i starego lokaja, nikt nie mieszkał, generałowa nie znosiła innej służby, dziwaczała z każdym dniem gorzej.
Od pewnego czasu co dzień pisała i paliła testamenty, zatroskana jednym: by synowiec nic nie dostał; wzywała nawet rady prawnika.
Ten radził rozdać kapitały za życia, dobra obciążyć bankowym długiem, aby stały się ciężarem spadkobiercom.
Na to generałowa nie mogła się zdecydować. Rozstać się z pieniędzmi było nad jej siły. Miała przeświadczenie, że obdarowani opuściliby ją natychmiast na pastwę choroby i śmierci, i z niczym odprawiła doradcę.
Raz zawołała do siebie Aleksandra Kalinowskiego i grożąc mu laską, którą się podpierała, rzekła:
– Jestem coraz słabsza, prędko umrę, nie chcę nic dać Wojewódzkim, nie chcę ich widzieć, ty tego pilnuj, bo jeśli się ośmielisz ich powiadomić, nie dam i tobie nic i wyklnę.
Rządca, chłopak smukły, piękny, silny, o twarzy zuchwałej i śmiałej, jeden tylko śmiał jej czasem zaprzeczyć lub wypowiedzieć własne zdanie. Patrzył jej w oczy nieustraszenie, obraz siły i szlachetności wobec niedołęstwa i uosobienia złości.
– Pani rozkazywać, mnie słuchać – odparł. – Nie dlatego to uczynię, aby mi pani co dała, ale dlatego, że w domu pani ja nie gospodarz. Ale ani się lękam, że mi pani cofnie łaskę, ani się klątw boję, bo jestem prawy. Moja rzecz dobytku i roli pilnować, poza tym niczym się nie zajmuję.
Rzecz dziwna; generałowa znosiła jego zuchwałą mowę. Sierota drżała, słuchając, Kalinowska bladła, magnatka się uśmiechała. Może ją te szorstkie słowa bawiły jak coś rzadkiego. Ona słyszała tylko pochlebstwa lub lękliwe potakiwania. I oto zachorowała i miała umrzeć.
Rządca, wyprawiwszy depeszę i konie po księdza, już się nie kładł spać, siedział na zydelku pod piecem i gotów na każde wezwanie z pałacu, rozmyślał nad swoją dolą.
Marzeniem tego ptaka z gniazda wyrzuconego był własny kęs ziemi i powrót do sfery, w której się urodził. Nie używać mu się chciało, nie panować, ale wrócić do towarzystwa i stosunków, z których wyszedł, odzyskać swe miejsce w świecie. Nie pogardzał, nie wstydził się swej biedy i podrzędnego stanowiska, ale nie uważał go za własne.
Był jak przechodzień w przydrożnej oberży, nie żył ze współoficjalistami, nie obcował z nimi, bo czuł, że tu nie pozostanie ani się z nimi zżyje i że są tak zdemoralizowani, iż nie zdołałby ich do siebie podnieść. Nie zrozumieliby go nawet.
Do wyzwolenia rachował po trosze na legat Wojewódzkiej zapewne, ale przede wszystkim rachował na siebie. Opętany swą ideą, stał się skąpcem, z pensji składał grosz do grosza, obywał się bez tytoniu, bez cieńszego ubrania, bez najmniejszej fantazji, i marzył na początek o małej dzierżawie.
W okolicy znał wszystkie folwarki, obrachował je, ocenił, o jeden już nawet traktował z właścicielem.
Teraz już targu dobije. Żeby mu Wojewódzka zapisała trzy tysiące rubli, więcej nie żądał, i dnia by jednego tu nie pozostał. Poszedłby na swoje! Na swoje! I uśmiech ogarniał mu twarz surową.
Matka by znowu gniazdo miała na stare lata, jego by nie stawiano na równi ze wszystkimi złodziejami ekonomami, nie wstydziłby się za kolegów, nie wymawiano by mu łaski, za którą płacił pracą i płacił, a był posądzony, że czyni to przez pochlebstwo i rachunek.
Żeby najkrwawsza bieda na swoim, lżej będzie niż tu, w takiej fałszywej pozycji.
Rachował swoje zasoby. Posiadał na zdobycie świata pięćset rubli, dwie krowy, klacz, Wartę, trochę statków[4] i silne postanowienie zwycięstwa. Uspokoiło go marzenie, aż ramionami ruszył lekceważąco.
A gdyby nawet Wojewódzka nic nie dała! Niech tam! Poradzę sobie i sam. Nawet lepiej. Nie będą mi ludzie kłuć w oczy spadkiem.
Wnet jednak się zastanowił. A matka?
Jej czas odpocząć. Dla matki trzeba legatu.
Tymczasem ranek się uczynił, wicher nieco zwolnił, na podwórzu ruch się rozpoczął. Rządca wziął klucze i wyszedł.
A właśnie i ksiądz wjeżdżał we wrota.
Gdy rządca wrócił do mieszkania na śniadanie, zdziwił się, widząc matkę w kuchence.
– Cóż tam słychać? – zagadnął.
– Lepiej. Po sakramentach zasnęła. Zostawiłam małą Józię na straży i przyszłam ciebie nakarmić.
– To może za wcześnie depeszę wysłałem?!
– Wysłałeś? Po co? Czyś oszalał?
– Mała mówiła, że umiera, posłali po księdza. Myślałem, że czas.
– Cóżeś uczynił? Co będzie, gdy oni zjadą? Co ona powie? Kto się ośmieli ją o tym uwiadomić? Ach, Olek!
– Kto? Ja jej powiem. Zaraz pójdę i powiem. Wielka rzecz. Wstyd czy hańba? Ja nie chcę na koniec mojej tu służby dostać nazwę intryganta i złodzieja. Ona niech pilnuje swoich pieniędzy, a ja swego honoru.
Nie chciał jeść ani czekać, cały wzburzony. Zmusił matkę, żeby poszła z nim natychmiast do pałacu dowiedzieć się, czy generałowa śpi i czy może go przyjąć.
Generałowa obudziła się rzeźwiejsza, zażądała rosołu i nawet niezwykle uprzejmie zagadała do Józi. Właśnie wtedy Kalinowska weszła.
– A, dzień dobry! Przychodzisz mnie nawiedzić już, otóż nie, żyję jeszcze. Poczekajcie trochę – rzekła chora z grymasem szyderczym.
– Syn mój chciałby się z panią widzieć – odparła Kalinowska.
– A on czego może chcieć? Niech wejdzie. Ciekawy pewnie, czy wyglądam konająco.
„Warto się było proboszczowi fatygować dla takiej poprawy” – pomyślał Aleksander, wchodząc. Generałowa popatrzyła na niego.
– No i cóż tam? – spytała szorstko. – Pewnie potrzebujesz pieniędzy?
– Nie. Tylko muszę oznajmić, że wysłałem depeszę o chorobie pani do pana Wojewódzkiego.
Generałowa, jak ruszona sprężyną, siadła na posłaniu ze strasznie wykrzywioną twarzą, odtrąciła talerz i Józię klęczącą przy łóżku.
– Kruków sprowadzasz, żeby moje zwłoki dziobały! Za życia chcecie rozpocząć ucztę! Ty, ty! Ile ci obiecali za to, za coś mnie sprzedał? Macie mnie już za trupa, mój dom za swój! Poczekaj, ja ci za to zapłacę! Ja jeszcze nie trup! Ja tu pani! Józia, daj mi pugilares z szuflady. Prędzej, słyszysz! Świecę zapal! Daj tu, trzymaj!
Ręce jej drżące, twarz zmieniona złością, oczy zabiegłe krwią były przerażające.
Kalinowscy patrzyli, zdjęci wstrętem i zgrozą.
Stara otworzyła pugilares, dobyła dwa arkusze papieru i urągliwie im pokazała.
– Patrzcie, to mój ostatni testament, wasze legaty, ot, macie! – I przytknęła do świecy.
Płomień ogarnął papier, trzymała go, aż się zwęglił, i cisnęła im pod nogi.
Potem porwała drugi arkusz i potrząsnęła nim w stronę Aleksandra.
– A to, wiesz co? Informacja dla Aleksandra Kalinowskiego. A wewnątrz: schowanko, gdzie umieściłam moją gotówkę! O, tu ono wskazane! Masz, ty nic nie dostaniesz, a tamci niech szukają. Mieli być na twojej łasce, teraz ty będziesz na ich łasce, jakeś sobie wybrał. A oni niech szukają, niech szukają! A teraz precz z moich oczu, zdrajcy! Idźcie do swoich nowych dobrodziejów! Jak z głodu pomrzecie pod płotem, będę się w grobie cieszyć. Precz! Ja jeszcze nie trup! Ja tu pani! Józia, daj mi kropel! Oni mnie dobili!
I upadła na poduszki, wyczerpana wybuchem. Kalinowska chciała ratować, ale syn wziął ją za rękę i pociągnął.
– Chodźmy, rachunki tu nasze skończone. Pokwitowano nas, jesteśmy wolni – rzekł dość głośno, aby generałowa mogła słyszeć.
I wyszli, zostawiając magnatkę samą.
Przypisy