Magnat - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook + książka

Magnat ebook i audiobook

Maria Rodziewiczówna

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść o wielkiej sile nadziei i marzeń. Młody charyzmatyczny zarządca majątku generałowej Wojewódzkiej, pochodzący ze zdegradowanej arystokratycznej rodziny, postanawia porzucić dotychczasowe życie. Celem, który już dawno sobie wyznaczył, jest zdobycie własnego kawałka ziemi. Chciałby też, wzorem swoich przodków, znów stać się członkiem elity. Dąży do tego cierpliwą pracowitością i uczciwością. Los nie oszczędzi mu jednak niemiłych niespodzianek i nie uchroni przed... miłością.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 50 min

Lektor: Kamil Pruban
Oceny
4,4 (46 ocen)
30
10
2
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

🥲
00
KSLIZU

Dobrze spędzony czas

Super
00
pdefiance

Z braku laku…

szybko zapomnę o tej powieści - i dobrze, bo z trudnością byłam w stanie zainteresować się tą fabułą, losami honorowego bohatera, zwodniczej ukochanej i klaczy, która w pewnym momencie była centrum opowieści (nie ma bardziej nieinteresujących dla mnie zwierząt niż konie, przykro mi). Rodziewiczówna dokładnie oddaje klimat tamtych czasów, aspiracje do bycia częścią wyższych sfer, towarzyskie animozje i społeczną niesprawiedliwość. stworzyła książkę na swoje czasy, dzisiaj trącącą myszką i bardzo niedzisiejszą - nie tylko pod względem świata przedstawionego (bo to byłaby zaleta), ale też postaci i ich charakterów, a także zbyt mało ciekawej refleksji nad ich zachowaniem. do 'Magnata' nigdy nie wrócę i mam nadzieję, że inne książki autorki bardziej mi się spodobają.
00
zakrecona8

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




I

Ma­rzec z desz­czem, śnie­giem i wi­chrem sza­lał nad dwo­rem ku­hac­kim. Drzewa się gięły i ję­czały, da­chy skrzy­piały na obo­rach, wszystko, co żyło, lu­dzie i by­dlęta, po­za­szy­wało się w po­ściel lub słomę, na­wet suka rządcy, naj­czuj­niej­sza, nie szcze­kała pod ofi­cyną, ale tu­ląc się do drzwi, le­żała prze­ra­żona sza­łem przy­rody. Noc była okropna i trzeba było bo­ha­ter­stwa, by się za próg wy­chy­lić.

Jed­nakże, gdy ze­gar w izbie wy­bił dwu­na­stą, rządca się prze­bu­dził i za­raz ze­rwał się z łóżka.

Chwilę wal­czył ze snem i ze zmę­cze­niem dnia po­przed­niego, po­tem się wzdry­gnął, sły­sząc wy­cie wi­chru, wresz­cie zre­zy­gno­wany po­czął się odzie­wać po ciemku, by nie zbu­dzić matki, śpią­cej w są­sied­niej stan­cji.

Na­cią­gnął buty, jesz­cze mo­kre od wie­czora, ko­żu­szek, po­szu­kał czapki, la­tarni, wy­jął spod po­duszki pęk klu­czy i na pal­cach wy­szedł do sieni.

Tu już wi­cher hu­lał w naj­lep­sze, le­d­wie mu do­zwo­lił za­pa­lić świecę w la­tarni. Za drzwiami suka, usły­szaw­szy pana, za­pisz­czała ra­do­śnie i gdy otwo­rzył, wpa­dła mu pod nogi. Ra­zem z nią pęd wi­chru za­ta­mo­wał mu pra­wie od­dech.

– Idź do stan­cji, Warta! – rzekł ła­god­nie do suki, czu­jąc, że drży cała.

Ale gdzieżby Warta od­stą­piła swego chle­bo­dawcę. Po­li­zała mu rękę i wy­bie­gła pierw­sza.

Wy­szedł i on na swą zwy­kłą co­dzienną in­spek­cję i przede wszyst­kim za­gwiz­dał na noc­nego stróża. Od­po­wie­dział mu wi­cher szy­der­czym chi­cho­tem.

Na­iwny też rządca, aby mnie­mać, że stróż na taką porę jest gdzie in­dziej niż w kuchni, przy piecu. Świa­tełko la­tarni ru­szyło przez po­dwó­rze, do obór, skrzyp­nęły drzwi, rządca zaj­rzał w słomę, pa­stu­cha nie było. Już chciał wra­cać i szu­kać go w czwo­ra­kach, gdy ja­kiś jęk by­dlęcy rzu­cił go w stronę. Tam za­plą­tana w łań­cu­chach, du­siła się krowa. Od­mo­tał ją, po­mógł wstać, prze­szedł z końca w ko­niec oborę, obej­rzał każdą sztukę uważ­nie i wy­szedł. Mi­ja­jąc spi­chlerz, usły­szał ja­kiś ło­skot i uj­rzał drzwi tylne nie­za­mknięte. Ru­szył tedy na górę, brzą­ka­jąc klu­czami, za­mknął je. Ob­szedł wkoło sto­dołę, obej­rzał zamki bram, wstą­pił do stajni i owczarni, i wszę­dzie zna­lazł mniej­szy lub więk­szy nie­do­zór. Gniew jego wzbie­rał. Tak okrą­żyw­szy całe gumno, skie­ro­wał się ku czwo­ra­kom. Wszystko spało, ni­g­dzie świa­tła. Otwo­rzył jedne drzwi na prawo i krzyk­nął:

– Mi­chał, do obory mi za­raz! Be­dry­cha omal się nie udu­siła. Niech no się trafi jaki wy­pa­dek, będę wie­dział, kto wi­nien, pie­cu­chu je­den! Marsz!

Zwró­cił się do drzwi le­wych i da­lej cią­gnął:

– Ma­rek! Stró­żu­jesz ty do­brze pieca! Nie wy­niosą go, je­stem pewny! Ale twoją pen­sję stró­żow­ską wy­niosą ci z księgi sztrafy[1]! Czemu brama od szopy nie za­mknięta?

Za­ru­szało się na prawo i lewo, a on da­lej szedł ko­ry­ta­rzem i znowu drzwi otwo­rzył.

– Pa­nie Owsiń­ski, czemu to drzwi od spi­chle­rza stoją otwo­rem? Za­mkną­łem je sam tym ra­zem, ale drugi raz nie za­mknę.

Senny głos od­po­wie­dział ze środka:

– Mu­siał je wi­cher otwo­rzyć. Ja za­mkną­łem, jak Boga ko­cham!

– Tak też pan Boga ko­chasz! A wy, Ćwiar­tuki, dla­czego wy­da­je­cie for­na­lom owies nie­wiany bez miary? W stajni pełne żłoby!

– A da­li­bóg nie da­wa­łem! – od­parł drugi głos.

– Więc wam ukra­dli. Jesz­cze le­piej. Po to sto­icie jak wie­cha w sto­dole?

Za­trza­snął drzwi i wy­szedł z czwo­ra­ków.

Za nim po­go­niły z czte­rech ust po­bożne ży­cze­nia:

– Bo­daj cię naj­ja­śniej­sze pio­runy! Bo­daj­byś ręce i nogi po­krę­cił! Bo­daj cię tak po śmierci czart no­sił! Bo­daj­byś oślepł!

Po­mimo szcze­ro­ści tych ży­czeń rządca zdrów i cały sta­nął na swym ganku.

Z czwo­ra­ków wy­szedł pa­stuch i stróż, a dą­żąc ku obo­rom, wy­le­wali resztę żółci.

– A pies prze­klęty! Sie­dem skór by z czło­wieka ob­darł i jesz­cze by­łoby mu mało. Niech no pani umrze, to weź­mie za­płatę. Bę­dzie mu za wszystko! Niech no sta­rej nie sta­nie, psami go sy­no­wiec[2] wy­szczuje.

– A stara po­dobno źle – mó­wił lo­kaj.

– Nie­długo na­szej męki. Prze­pę­dzimy przy­błędę.

– On że po­dobno też krewny sta­rej.

– Przy­pi­sał się do bo­gaczki. Z ła­ski wzięła, bo zdy­chał z głodu z matką. A te­raz, jak się wy­pasł, pana udaje. Sy­no­wiec go nie cierpi! Schud­nie be­stia prędko, jak trzeba bę­dzie na chleb za­ro­bić sa­memu, za­miast nami orać!

Znik­nęli za wę­głem. W czwo­ra­kach, w stan­cji pi­sa­rza i gu­mien­nego roz­le­gła się też roz­mowa:

– Da­li­bóg za­mkną­łem! Ten łotr pew­nie łże, byle mieć oka­zję do ła­ja­nia.

– Dia­beł go nosi w taki psi czas – do­dał gu­mienny.

– Pew­nie się wcale nie kładł, ino się włó­czył od Mar­cysi do Mał­gosi. Po­rządny czło­wiek, jak się w dzień na­pra­cuje, śpi jak ka­mień, ale jak się kto na szpiega i szelmę uro­dzi, to dia­beł w nim sie­dzi i gna! Wy­cho­wa­li­śmy so­bie do­piero drę­czy­ciela!

– Do­służy się on na­grody. Stara le­d­wie żyje, a suk­ce­sor wy­że­nie go na­tych­miast.

– Może mu stara co za­pi­sze.

– Chyba, toć liże jej nogi i pełza jak pies.

– A nas trak­tuje jak cha­mów. Choć my ta­kie same sługi płatne jak on.

– Oho, fa­na­be­ria hrab­ska, a goły jak bicz!

– Żeby mu kto raz za nas od­dał, toby spo­kor­niał. Ale wszy­scy tchó­rze.

– To czemu pan nie spró­bu­jesz pierw­szy? – szy­der­czo wtrą­cił gu­mienny. – Pan też szlach­cic.

– Wła­śnie dla­tego nie chcę na ta­kim szpiegu rąk wa­lać.

– I jesz­cze py­ta­nie, czyby mu pan do­się­gnął do twa­rzy.

Pi­sarz umilkł i po chwili oby­dwaj za­snęli.

Rządca tym­cza­sem wró­cił do stan­cji, za­wo­łał za sobą Wartę i za­bie­rał się do od­po­czynku. Obu­dziła się jed­nak matka, za­kasz­lała, stę­ka­jąc:

– Czy to ty, Olek?

– Ja. Na gumno cho­dzi­łem.

– A co sły­chać w pa­łacu?

– Nie wiem. Za­pewne spo­koj­nie, kiedy mała nie przy­szła. Niech mama śpi!

Za­pa­no­wała ci­sza. Wi­cher na dwo­rze sza­lał i śnieg z desz­czem bił o szyby, sły­chać było nie­kiedy trzask ła­mią­cych się ga­łęzi. Rządca za­snął snem ka­mien­nym, spo­kojny te­raz do rana. Śniło mu się ja­kieś po­lo­wa­nie, krzyki, na­ganki, gra­nie oga­rów, strzały. Wtem się ock­nął.

To Warta uja­dała u okna, w które ktoś stu­kał, a matka wo­łała:

– Olek! Olek! Wsta­waj! Ktoś się do­bija.

Ze­rwał się, przy­stą­pił do okna. Drobna po­stać tu­liła się do ściany, stu­ka­jąc w szybę.

– To mała z pa­łacu – rzekł.

– Otwórz jej żywo! Mój Boże, pew­nie nie­szczę­ście! – od­parła matka, za­pa­la­jąc za­pałkę.

Rządca odział się znowu, mru­cząc:

– Jak ma być ko­niec, niech bę­dzie. Już mam do­syć tego ży­cia. Ci­cho, Warta! Swój!

Otwo­rzył drzwi i wpu­ścił do stan­cji dziew­czynkę drobną, czarną, otu­loną sza­lem.

– Cóż tam? Pani go­rzej? – spy­tał.

Ale dziew­czynka bie­gła do dru­giej stan­cji, chli­piąc i dy­sząc.

– Pani Ka­li­now­ska! Pani umiera! Ka­zała po­słać po księ­dza za­raz i pa­nią woła! Niech pani za­raz idzie! Ja się boję sama wra­cać!

Dziecko się trzę­sło ze stra­chu i zmę­cze­nia; usia­dło w progu na ku­ferku, chli­piąc.

Ka­li­now­ska ubie­rała się prędko. Syn wy­szedł, by wy­pra­wić bryczkę po księ­dza.

– Jakże się to stało? Mów! Toć z wie­czora do­brze zja­dła i za­snęła.

– Ja nie wiem! Ja spa­łam przy łóżku na ziemi. Aż tu czuję, że mnie pani ude­rza pan­to­flem po twa­rzy, więc się ze­rwa­łam. Ka­zała za­pa­lić świecę. Sie­działa w łóżku bar­dzo straszna i woła: „Po­ślij po księ­dza, za­wo­łaj Ka­li­now­ską, prę­dzej, ja za­raz umrę!”. Więc po­le­cia­łam.

Ka­li­now­ska już była go­towa. Otu­liła się sza­lem i wy­szły. Na progu spo­tkała syna,

– Wy­ślę za­ra­zem de­pe­szę do Wo­je­wódz­kich – rzekł.

– A toć za­bro­niła ci wczo­raj.

– To i cóż? Kiedy umiera, to mój obo­wią­zek uprze­dzić spad­ko­bier­ców. Po śmierci nie prze­mówi, że to ona bro­niła, a żywi po­wie­dzą, że ja in­try­go­wa­łem.

– A jak się jej po­lep­szy, to się jej na­ra­zisz i nic ci nie da. Zo­ba­czysz!

– A niech tam! Krzyw cho­dzić nie umiem, a nie da, to i ow­szem. Będę wy­kwi­to­wany z długu wdzięcz­no­ści i wolny.

– I nę­dzarz – mruk­nęła stara.

– A niech tam! – po­wtó­rzył swoje zwy­kłe słowo z zu­chwal­stwem wiel­kiej siły i mło­do­ści.

Ko­bieta nic nie rze­kła wię­cej, bo się wkoło po­częli lu­dzie bu­dzić i wy­cho­dzić; po­szła w stronę pa­łacu, a za nią jak cień drep­tała dziew­czynka.

Ge­ne­ra­łowa Wo­je­wódzka, ma­gnatka, dzie­dziczka dóbr i ka­pi­ta­łów, wdowa bez­dzietna, umie­rała.

Żyła za długo dla sy­nowca, który się po­sta­rzał, ocze­ku­jąc w War­sza­wie na mier­nej po­sadce mi­lio­nów.

Ge­ne­ra­łowa nie­na­wi­dziła w ogóle wszyst­kich lu­dzi, a w szcze­gól­no­ści ro­dziny męża, jak jego nie­na­wi­dziła za ży­cia, nie mo­gąc mu da­ro­wać mno­gich nie­wier­no­ści i mar­no­traw­stwa jej wła­snej for­tuny.

Wie­działa, że ubó­stwiał bra­tową, że się z nią na­śmie­wał z żony, że ma­jąt­kiem jej opła­cał fan­ta­zje i zbytki tam­tej. Gdy umarł, roz­po­częła ze­mstę.

Pa­trzyła z ra­do­ścią, jak brat mę­żow­ski zban­kru­to­wał, da­rem­nie bła­ga­jąc ją o po­moc; cie­szyła się, gdy syn jego w cią­głym nie­do­statku we­ge­to­wał na mar­nej po­sadce, nie dała im ni­gdy sze­ląga, nie przy­jęła na­wet w go­ścinę.

Roz­wi­nął się w niej ego­izm i skner­stwo, po­dejrz­li­wość i nie­wiara. Nie miała fa­wo­ry­tów ani przy­ja­ciół, rzą­dziła wszyst­kim sama.

Z cza­sem jed­nak po­czuła sta­rość, bez­sil­ność i wtedy spro­wa­dziła do Ku­ha­cza da­leką ubogą krewną wdowę z sy­nem wy­rost­kiem. Dla wdowy zdało się to szczę­ściem i przy­szło­ścią świetną dla syna. Istot­nie, ge­ne­ra­łowa po­sy­łała go do szkół, po­tem na prak­tykę agro­no­miczną za gra­nicę, i wresz­cie uczy­niła go rządcą swych roz­le­głych dóbr. Wdowa tym­cza­sem wy­słu­gi­wała się, ile sił, zno­sząc złe hu­mory, wy­po­mi­na­nie do­bro­dziejstw i słu­żebne sta­no­wi­sko.

Wil­gotną miała stan­cję w ofi­cy­nie i or­dy­na­rię[3] nie­wielką, sama upra­wiała ogród, sama do­iła krowę, ku­pioną za oszczę­dzone przez wiele lat pie­nią­dze.

A jed­nak nie­gdyś Ka­li­now­ska była też dzie­dziczką i pa­nią, tylko wielka po­żoga uczy­niła ją nę­dzarką wdową z sy­nacz­kiem kil­ku­mie­sięcz­nym.

Z po­żogi tej wy­nio­sła siłę bo­ha­ter­stwa i cześć u lu­dzi. Szczy­ciła się swą biedą i do­brze wy­cho­wała syna, żeby się i nim mo­gła szczy­cić.

Alek­san­der Ka­li­now­ski miał te­raz dwa­dzie­ścia pięć lat i wy­pła­cał się ge­ne­ra­ło­wej za koszt na­uki, słu­żąc, jak on to poj­mo­wał, uczci­wie.

Przed kilku laty ge­ne­ra­łowa spro­wa­dziła jesz­cze jedną krewną ubogą, sie­rotę, dziecko.

Bie­dac­twu temu naj­cięż­szy los przy­padł w udziale, bo cią­głe to­wa­rzy­stwo nie­zno­śnej dzi­waczki. By­wała bez­u­stan­nie gde­rana, musz­tro­wana, czę­sto bita, uży­wana do wszel­kich po­sy­łek, po­sług, ko­zioł ofiarny złych hu­mo­rów, ka­pry­sów i do­le­gli­wo­ści ma­gnatki. Mu­siała to zno­sić, bo nie miała ni­kogo na świe­cie, nikt na­wet do­brze nie wie­dział, skąd przy­była, a była za mała i za słaba, by uciec, i za harda, by się po­skar­żyć.

W pa­łacu, oprócz niej i sta­rego lo­kaja, nikt nie miesz­kał, ge­ne­ra­łowa nie zno­siła in­nej służby, dzi­wa­czała z każ­dym dniem go­rzej.

Od pew­nego czasu co dzień pi­sała i pa­liła te­sta­menty, za­tro­skana jed­nym: by sy­no­wiec nic nie do­stał; wzy­wała na­wet rady praw­nika.

Ten ra­dził roz­dać ka­pi­tały za ży­cia, do­bra ob­cią­żyć ban­ko­wym dłu­giem, aby stały się cię­ża­rem spad­ko­bier­com.

Na to ge­ne­ra­łowa nie mo­gła się zde­cy­do­wać. Roz­stać się z pie­niędzmi było nad jej siły. Miała prze­świad­cze­nie, że ob­da­ro­wani opu­ści­liby ją na­tych­miast na pa­stwę cho­roby i śmierci, i z ni­czym od­pra­wiła do­radcę.

Raz za­wo­łała do sie­bie Alek­san­dra Ka­li­now­skiego i gro­żąc mu la­ską, którą się pod­pie­rała, rze­kła:

– Je­stem co­raz słab­sza, prędko umrę, nie chcę nic dać Wo­je­wódz­kim, nie chcę ich wi­dzieć, ty tego pil­nuj, bo je­śli się ośmie­lisz ich po­wia­do­mić, nie dam i to­bie nic i wy­klnę.

Rządca, chło­pak smu­kły, piękny, silny, o twa­rzy zu­chwa­łej i śmia­łej, je­den tylko śmiał jej cza­sem za­prze­czyć lub wy­po­wie­dzieć wła­sne zda­nie. Pa­trzył jej w oczy nie­ustra­sze­nie, ob­raz siły i szla­chet­no­ści wo­bec nie­do­łę­stwa i uoso­bie­nia zło­ści.

– Pani roz­ka­zy­wać, mnie słu­chać – od­parł. – Nie dla­tego to uczy­nię, aby mi pani co dała, ale dla­tego, że w domu pani ja nie go­spo­darz. Ale ani się lę­kam, że mi pani cof­nie ła­skę, ani się klątw boję, bo je­stem prawy. Moja rzecz do­bytku i roli pil­no­wać, poza tym ni­czym się nie zaj­muję.

Rzecz dziwna; ge­ne­ra­łowa zno­siła jego zu­chwałą mowę. Sie­rota drżała, słu­cha­jąc, Ka­li­now­ska bla­dła, ma­gnatka się uśmie­chała. Może ją te szorst­kie słowa ba­wiły jak coś rzad­kiego. Ona sły­szała tylko po­chleb­stwa lub lę­kliwe po­ta­ki­wa­nia. I oto za­cho­ro­wała i miała umrzeć.

Rządca, wy­pra­wiw­szy de­pe­szę i ko­nie po księ­dza, już się nie kładł spać, sie­dział na zy­delku pod pie­cem i go­tów na każde we­zwa­nie z pa­łacu, roz­my­ślał nad swoją dolą.

Ma­rze­niem tego ptaka z gniazda wy­rzu­co­nego był wła­sny kęs ziemi i po­wrót do sfery, w któ­rej się uro­dził. Nie uży­wać mu się chciało, nie pa­no­wać, ale wró­cić do to­wa­rzy­stwa i sto­sun­ków, z któ­rych wy­szedł, od­zy­skać swe miej­sce w świe­cie. Nie po­gar­dzał, nie wsty­dził się swej biedy i pod­rzęd­nego sta­no­wi­ska, ale nie uwa­żał go za wła­sne.

Był jak prze­cho­dzień w przy­droż­nej obe­rży, nie żył ze współ­o­fi­cja­li­stami, nie ob­co­wał z nimi, bo czuł, że tu nie po­zo­sta­nie ani się z nimi zżyje i że są tak zde­mo­ra­li­zo­wani, iż nie zdo­łałby ich do sie­bie pod­nieść. Nie zro­zu­mie­liby go na­wet.

Do wy­zwo­le­nia ra­cho­wał po tro­sze na le­gat Wo­je­wódz­kiej za­pewne, ale przede wszyst­kim ra­cho­wał na sie­bie. Opę­tany swą ideą, stał się skąp­cem, z pen­sji skła­dał grosz do gro­sza, oby­wał się bez ty­to­niu, bez cień­szego ubra­nia, bez naj­mniej­szej fan­ta­zji, i ma­rzył na po­czą­tek o ma­łej dzier­ża­wie.

W oko­licy znał wszyst­kie fol­warki, ob­ra­cho­wał je, oce­nił, o je­den już na­wet trak­to­wał z wła­ści­cie­lem.

Te­raz już targu do­bije. Żeby mu Wo­je­wódzka za­pi­sała trzy ty­siące ru­bli, wię­cej nie żą­dał, i dnia by jed­nego tu nie po­zo­stał. Po­szedłby na swoje! Na swoje! I uśmiech ogar­niał mu twarz su­rową.

Matka by znowu gniazdo miała na stare lata, jego by nie sta­wiano na równi ze wszyst­kimi zło­dzie­jami eko­no­mami, nie wsty­dziłby się za ko­le­gów, nie wy­ma­wiano by mu ła­ski, za którą pła­cił pracą i pła­cił, a był po­są­dzony, że czyni to przez po­chleb­stwo i ra­chu­nek.

Żeby naj­krwaw­sza bieda na swoim, lżej bę­dzie niż tu, w ta­kiej fał­szy­wej po­zy­cji.

Ra­cho­wał swoje za­soby. Po­sia­dał na zdo­by­cie świata pięć­set ru­bli, dwie krowy, klacz, Wartę, tro­chę stat­ków[4] i silne po­sta­no­wie­nie zwy­cię­stwa. Uspo­ko­iło go ma­rze­nie, aż ra­mio­nami ru­szył lek­ce­wa­żąco.

A gdyby na­wet Wo­je­wódzka nic nie dała! Niech tam! Po­ra­dzę so­bie i sam. Na­wet le­piej. Nie będą mi lu­dzie kłuć w oczy spad­kiem.

Wnet jed­nak się za­sta­no­wił. A matka?

Jej czas od­po­cząć. Dla matki trzeba le­gatu.

Tym­cza­sem ra­nek się uczy­nił, wi­cher nieco zwol­nił, na po­dwó­rzu ruch się roz­po­czął. Rządca wziął klu­cze i wy­szedł.

A wła­śnie i ksiądz wjeż­dżał we wrota.

Gdy rządca wró­cił do miesz­ka­nia na śnia­da­nie, zdzi­wił się, wi­dząc matkę w ku­chence.

– Cóż tam sły­chać? – za­gad­nął.

– Le­piej. Po sa­kra­men­tach za­snęła. Zo­sta­wi­łam małą Jó­zię na straży i przy­szłam cie­bie na­kar­mić.

– To może za wcze­śnie de­pe­szę wy­sła­łem?!

– Wy­sła­łeś? Po co? Czyś osza­lał?

– Mała mó­wiła, że umiera, po­słali po księ­dza. My­śla­łem, że czas.

– Có­żeś uczy­nił? Co bę­dzie, gdy oni zjadą? Co ona po­wie? Kto się ośmieli ją o tym uwia­do­mić? Ach, Olek!

– Kto? Ja jej po­wiem. Za­raz pójdę i po­wiem. Wielka rzecz. Wstyd czy hańba? Ja nie chcę na ko­niec mo­jej tu służby do­stać na­zwę in­try­ganta i zło­dzieja. Ona niech pil­nuje swo­ich pie­nię­dzy, a ja swego ho­noru.

Nie chciał jeść ani cze­kać, cały wzbu­rzony. Zmu­sił matkę, żeby po­szła z nim na­tych­miast do pa­łacu do­wie­dzieć się, czy ge­ne­ra­łowa śpi i czy może go przy­jąć.

Ge­ne­ra­łowa obu­dziła się rzeź­wiej­sza, za­żą­dała ro­sołu i na­wet nie­zwy­kle uprzej­mie za­ga­dała do Józi. Wła­śnie wtedy Ka­li­now­ska we­szła.

– A, dzień do­bry! Przy­cho­dzisz mnie na­wie­dzić już, otóż nie, żyję jesz­cze. Po­cze­kaj­cie tro­chę – rze­kła chora z gry­ma­sem szy­der­czym.

– Syn mój chciałby się z pa­nią wi­dzieć – od­parła Ka­li­now­ska.

– A on czego może chcieć? Niech wej­dzie. Cie­kawy pew­nie, czy wy­glą­dam ko­na­jąco.

„Warto się było pro­bosz­czowi fa­ty­go­wać dla ta­kiej po­prawy” – po­my­ślał Alek­san­der, wcho­dząc. Ge­ne­ra­łowa po­pa­trzyła na niego.

– No i cóż tam? – spy­tała szorstko. – Pew­nie po­trze­bu­jesz pie­nię­dzy?

– Nie. Tylko mu­szę oznaj­mić, że wy­sła­łem de­pe­szę o cho­ro­bie pani do pana Wo­je­wódz­kiego.

Ge­ne­ra­łowa, jak ru­szona sprę­żyną, sia­dła na po­sła­niu ze strasz­nie wy­krzy­wioną twa­rzą, od­trą­ciła ta­lerz i Jó­zię klę­czącą przy łóżku.

– Kru­ków spro­wa­dzasz, żeby moje zwłoki dzio­bały! Za ży­cia chce­cie roz­po­cząć ucztę! Ty, ty! Ile ci obie­cali za to, za coś mnie sprze­dał? Ma­cie mnie już za trupa, mój dom za swój! Po­cze­kaj, ja ci za to za­płacę! Ja jesz­cze nie trup! Ja tu pani! Jó­zia, daj mi pu­gi­la­res z szu­flady. Prę­dzej, sły­szysz! Świecę za­pal! Daj tu, trzy­maj!

Ręce jej drżące, twarz zmie­niona zło­ścią, oczy za­bie­głe krwią były prze­ra­ża­jące.

Ka­li­now­scy pa­trzyli, zdjęci wstrę­tem i zgrozą.

Stara otwo­rzyła pu­gi­la­res, do­była dwa ar­ku­sze pa­pieru i urą­gli­wie im po­ka­zała.

– Pa­trz­cie, to mój ostatni te­sta­ment, wa­sze le­gaty, ot, ma­cie! – I przy­tknęła do świecy.

Pło­mień ogar­nął pa­pier, trzy­mała go, aż się zwę­glił, i ci­snęła im pod nogi.

Po­tem po­rwała drugi ar­kusz i po­trzą­snęła nim w stronę Alek­san­dra.

– A to, wiesz co? In­for­ma­cja dla Alek­san­dra Ka­li­now­skiego. A we­wnątrz: scho­wanko, gdzie umie­ści­łam moją go­tówkę! O, tu ono wska­zane! Masz, ty nic nie do­sta­niesz, a tamci niech szu­kają. Mieli być na two­jej ła­sce, te­raz ty bę­dziesz na ich ła­sce, ja­keś so­bie wy­brał. A oni niech szu­kają, niech szu­kają! A te­raz precz z mo­ich oczu, zdrajcy! Idź­cie do swo­ich no­wych do­bro­dzie­jów! Jak z głodu po­mrze­cie pod pło­tem, będę się w gro­bie cie­szyć. Precz! Ja jesz­cze nie trup! Ja tu pani! Jó­zia, daj mi kro­pel! Oni mnie do­bili!

I upa­dła na po­duszki, wy­czer­pana wy­bu­chem. Ka­li­now­ska chciała ra­to­wać, ale syn wziął ją za rękę i po­cią­gnął.

– Chodźmy, ra­chunki tu na­sze skoń­czone. Po­kwi­to­wano nas, je­ste­śmy wolni – rzekł dość gło­śno, aby ge­ne­ra­łowa mo­gła sły­szeć.

I wy­szli, zo­sta­wia­jąc ma­gnatkę samą.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] grzywny
[2] bra­ta­nek
[3] część za­rob­ków pra­cu­ją­cych w ma­jątku ziem­skim wy­pła­cana w na­tu­rze
[4] na­czyń
Co­py­ri­ght © 2024, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-969-7
Pro­jekt okładki i skład: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Ko­rekta: Agnieszka Zie­liń­ska
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja: eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl