Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Petersburg, koniec XIX wieku. Polikarp Białopiotrowicz jest właścicielem rozległego majątku Tepeniec w powiecie mozyrskim i osobą niezwykle majętną. Stroni od ludzi. Obaj jego synowie już nie żyją. Straszny dziadunio ma dwóch wnuków: Alberta, zwanego Wojcieszkiem i Hieronima, zwanego Ruciem.
Pierwszy z nich prowadzi w Petersburgu rozrzutne życie za pieniądze dziadka. Drugi studiuje na petersburskiej politechnice. Obaj są szpiegowani przez służących Polikarpa Białopiotrowicza, który otrzymuje regularne sprawozdania z tego, co robią wnuki.
Niepewny charakteru swoich spadkobierców dziadek poddaje ich najrozmaitszym próbom. Bezwzględne eksperymenty niemal doprowadzają do śmierci Hieronima...
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– To mi dopiero nowina! – odparł spod burki stłumiony, zaspany głos. – A czego tam chcesz? Pali się?
– Wstań, to zobaczysz.
– Ale kiedy ja nie chcę ani wstawać, ani patrzeć.
– Ano, to się utopisz.
– Coo?
Spod burki wyjrzała na świat rozczochrana, płowa czupryna, potem ręka, potem senna twarz młodego człowieka.
Ziewnął przeciągle, pięściami przetarł oczy i spojrzał.
– Bogowie Olimpu i Walhalli! Co to, potop? – krzyknął, zrywając się na równe nogi.
Było się czemu dziwić. Chłopski alkierz, gdzie się to działo, po ramy okien pełen był wody. Wszystkie sprzęty były już zatopione, szczelinami wdzierał się nurt, sycząc; wkoło panowała głucha cisza, tylko z dala dochodziła przeciągła wrzawa głosów ludzkich i przeraźliwy ryk bydła.
Zbudzony, stojąc po kolana w wodzie, rozejrzał się zdumiony.
– Cóż milczysz? – krzyknął do towarzysza. – Gadaj, co się stało!
– Powódź – lakonicznie odparł zagadnięty.
– Wieś zatopiona? Gdzie koledzy?
– Zatopiona. Koledzy bezpieczni, pod lasem. Ja zaszedłem po ciebie.
– Rychło w porę! – zamruczał pan Hieronim. – O włos nie zginąłem przez twą troskliwość.
– Spałeś jak pień.
– Jak pień. Zgrabna metafora. Ciekawym, jak byś ty spał, gdybyś wrócił z linii po trzech dniach roboty.
– Grocholski był z tobą, a jednak pierwszy się stawił na alarm.
– Grocholski musi myśleć o pani naczelnikowej. Zakochani mają zawsze lekki sen, jak panienki. Nieprawdaż?
– Musi być – odparł Litwin.
Tu pan Hieronim zakrzątnął się, brodząc po wodzie i monologując pod nosem:
– Już wiem! To pewnie dziadunio nasłał na mnie to nieszczęście za to, żem nie chciał pójść na medycynę. Bogowie piekieł, czy jest w waszej spiżarni mąk gorsza od doli studenta na praktyce? Jako Hiob wyjdę z tej okazji, jeśli życie zachowam. Tłumok w wodzie, odzienie wniwecz; moje rachunki, plany pożarła ta ciecz nikczemna. Dobrze, że choć skrzypce w całości. A masz czółno, Żabba?
– Nie ma – odpowiedział spokojnie.
– Jak to, nie ma? Piechotą pójdziemy po wodzie?
– A juści. Albo to dla ciebie co nowego? Ty Delfin.
– Otóż to! Dlategom nierad mej reputacji marnować w tej odzieży. Hm, a gdzież to smyczek? Leżał na oknie czy pod oknem! Przepadł! Doprawdy, czuję i w tym palec dziadunia. On ma konszachty ze złymi mocami i używa ich na moją zatratę. Oj, oj! Nie ma smyczka, nie ma!
– Porzuć gadanie i chodźmy – wtrącił Żabba.
– Łatwo ci to powiedzieć. Ale ja, dusza muzykalna, cierpię nad tą stratą!
Chłopak załamał ręce patetycznie, oczy mu się jednak śmiały.
– Dajże pokój, albo to czas błaznować?
– Na błaznowanie powinien człowiek mieć czas, bo inaczej – cóż robić z życiem? Trzeba będzie dostać żółtaczki, zapchać mózg cyframi, tak wyglądać jak ty, skrzeku pospolity!
Podczas tej operacji pan Hieronim wziął zmokły tłumoczek na plecy, skrzypce pod pachę i wydostał się oknem na świat boży. Kolega zebrał resztę manatków i podążył za nim, nie obrażony bynajmniej zoologiczną przenośnią swego nazwiska.
– Słuchaj no, Żabba, a gdzież to ci bezpieczni koledzy pod lasem? Prowadź, bo doprawdy zgłupiałem ze snu i paniki. To nie moja specjalność wodna komunikacja.
– Tędy – rzekł Żabba – widzisz, koledzy na górce.
– Aha! Widzę, że idziemy prosto na doły z gliną! Śliczna awantura! I to morze było wczoraj nikczemną kałużą. I wierz tu pozorom. Chłopi uciekli i wrzeszczą. Co to im pomoże? Ale że mnie ten wrzask nie zbudził!
– Kiedy bo spałeś jak pień.
– Jak pień! Ten zawsze swoje – mruknął chłopak i umilkł na chwilę.
Woda dochodziła im do pasa, prąd walił z nóg, targał tu i tam. Było dziwnie przykro borykać się z rozpętanym żywiołem, nie wiedząc, gdzie i co ma się pod stopami, bo woda – rozmulona, pełna zielska – była czarna jak atrament.
Nad tą wodą sterczały dachy chat, łby bydła, drzewa lasu – i na wzgórzu tłum ludzi, zbitych w niesforną, wyjącą gromadę.
Pan Hieronim zza pleców kolegi spojrzał w stronę lasu, odmierzył okiem odległość i zaśmiał się niefrasobliwie.
– Stroiki inżynierowej musiały ulec smutnym wypadkom – zauważył wesoło.
– Zostały w chacie podobno.
– Otóż tak, dobrze jej! Po co jeździ z mężem, nieodstępna jak wyrzut sumienia. Siedziałaby w mieście. Bardzo się cieszę z tej straty! Będzie miała naukę na przyszłość. Potrzebna nam tu jak dziura w bucie! Wiecznie kogoś zbałamuci, a my za tego musimy wszystko odrabiać. Szkoda, że ten fircyk Grocholski nie poszedł na dno z jej sukienkami. Brr, co tu wody!
Chłopak odsapnął, bo go nurt za piersi chwytał.
– I powiedz mi, Żabba, skąd się ten tani płyn wziął w takiej ilości przez jedną noc?
– Z gór – wygłosił zapytany.
– Ale z jakich?
– Skąd ta rzeka płynie.
– Gruntownie znasz kwestię! Jakież to? Alpy, Himalaje, Andy?
– Góry i kwita!
– Otóż i odpowiedź inżyniera! Poproszę naczelnika, żeby cię wysłał na praktykę do wiejskiej szkółki na zarysy geografii!
– Nie durz mi głowy! – burknął Litwin.
– To dopiero głowa drogocenna. Żeby ją wytrząść, to przysięgnę, że mak by się sypał.
Kolega coś zamruczał niewyraźnie. Nigdy nie próbował walczyć na języki z panem Hieronimem. Drwin jego i przedrzeźnień bał się cały instytut.
Wzgórek pod lasem zbliżał się widocznie. Można już było rozróżnić wyraźnie kilka postaci czarnych, a jedną jasną i usłyszeć nawoływania znajomych głosów.
– Salve! Salve! – wołał pan Hieronim, wyprzedzając Żabbę. – Nie krzyczcie! Wierzę w wasze dobre intencje co do mojej osoby! Jestem wam mocno obowiązany, a jak będę miał możność odwdzięczenia, to klnę się na bogi, że sam się pierwej uratuję, a po was poślę modły do nieba! Witajcie, witajcie!
Żabba, słuchając tego, uśmiechnął się lekko.
– Ja przyszedłem przecież – wtrącił.
– Aha, dopominasz się solidniejszej wdzięczności – śmiał się pan Hieronim. – Bądź spokojny! W takim razie poślę po ciebie tego raka, co to chodził po drożdże na Podlasiu.
– Hm, to już wolę modły!
– Jak się masz, Ruciu, jak się masz! Tędy, tędy! – wołano ze wzgórza.
Chłopak dotarł do stromego brzegu, rzucił nań swe mienie, potem wdrapał się jak kot, pomógł Żabbie i dopiero wtedy otrząsnął się z wody i ukłonił całemu towarzystwu.
– Staję do apelu, panie naczelniku! – ozwał się do mężczyzny w średnim wieku. – Rzeka odarła mnie z narzędzi pracy, nie mam nawet ołówka!
– Dobrze, że żyjemy i kasa uratowana! – odparł naczelnik.
– Ale moje suknie – tam! – wskazała desperacko pulchną rączką dama różowa i biała, uczepiona naczelnikowego ramienia.
– I mój frak przepadł! – jęknął Grocholski melancholijnie.
– Szkoda! – zaśmiał się Hieronim. – Zagrałbym wam Tadeusza, żeby nie to, że i mój smyczek zginął.
– Ale widok przepyszny! – ozwał się naczelnik.
Wszyscy spojrzeli na rzekę. Istotnie, widok był piękny grozą i ogromem.
Niewielki potok, płynący wczoraj jeszcze o kilkaset kroków od wsi, leniwy, cichy, przez pół doby urósł do niezwykłych rozmiarów.
Olbrzymimi wałami parła fala przed sobą środkiem prądu stogi siana, deski, zielsko, liście, gałęzie – wszystko splątane w bezładny kłąb.
Huk i wrzenie kotłowało się jak w zbuntowanym mieście, rzeka wyglądała jak lud rozjuszony, pijany, ryczący, żądny krwi i ognia.
– Przypomniała babka dziewic wieczór – rzucił Hieronim, trącając lekko Grocholskiego. – Cóż, Jasiu, nie popłyniesz na ratunek sukien damy swego serca? – zagadnął z cicha.
– Tej sztuki nawet ty byś nie dokazał.
– Doprawdy? Czy wiesz o jakich ważnych przeszkodach?
– Wiem: niemożliwość!
Oczy chłopca zamigotały sinawym błyskiem polerowanej stali.
– Niemożliwość! Hieronim Białopiotrowicz, wasz sługa, nie wie, co to za facecja, co się tak brzydko wabi!
– Et, porzuć! – wtrącił Żabba. – Choćbyś chciał, to nie możesz wyłowić smyczka.
– Milcz! Nie otwieraj krwawiących ran, bo jak się rozgniewam, to cię wrzucę tam, gdzie najady przymierzają sukienki naczelnikowej, będziesz dopiero krzyczał z zachwytu!
Koledzy parsknęli śmiechem. Litwin skrzywił się, jak ktoś, co chce kichnąć, a nie może, i mruknął uparcie:
– Ale tak i smyczek przepadł całkiem!
– Masz, idź go szukaj! – zawołał swawolnik, porywając czapkę towarzysza i ciskając ją daleko w wodę.
– Ajej, ajej, ajej! – lamentował poszkodowany. – Jedna była, nowiutka. Teraz mi słońce mózg przepali!
– Niewiele go znajdzie! Ale nie śmiej się, nie lamentuj, nie biegaj jak kura za kurczętami! Skacz, Żabbo, jeszcze ją dogonisz!
– Bodaj ci się dziadunio przyśnił!
Hieronim chwilę patrzył na niezaradność kolegi, potem skoczył na brzeg, wywrócił w powietrzu koziołka, wpadł w wodę, dognał czapkę, chwycił ją w zęby i, bawiąc się siłą prądu i spienioną falą, w parę minut stał już na lądzie.
– Brawo! – zawołała piękna pani. – Pan pływasz jak ryba.
– Czy to komplement, Grocholski? – szepnął Hieronim.
– Domowego wyrobu – odparł któryś z kolegów, bo Grocholski, uśmiechnięty, odpowiadał damie:
– Dla niego to zabawka! Na naszych oczach przepływał Newę pod Kronsztadem. Daliśmy mu wtedy przydomek Delfin.
– Panowie! – zawołał naczelnik, który mieszając się do rozmowy, z lunetą przy oku śledził brzeg rzeki. – Patrzcie, tam w lesie, między drzewami, coś płynie!
– Gdzie, gdzie? – wołała krótkowidząca pani, mrużąc oczy i skubiąc męża za rękaw. – Co płynie? Gdzie? Pokaż, mój drogi!
– Płynie dach, a na dachu coś siedzi, niby gęś, niby pies! – pouczył uprzejmie Hieronim.
– Jaka gęś, jaki pies? – wtrącił Żabba.
– Pstrokata! Może to zresztą koza, ma na sobie trochę czarnego i trochę białego. Widzisz przecie!
– Człowiek płynie!
– Ty wszędzie widzisz nadzwyczajności!
– Ale kiedy to naprawdę człowiek – kobieta!
– Może nawet młoda i ładna, do ciebie podobna!
– Panowie, to rozbitek tonie, słyszycie?! – wołał naczelnik, odejmując lunetę od oka.
Zamilkli wszyscy. Dach się zbliżał, rzucany tu i tam prądem, chwilami fala nakrywała go zupełnie, chwilami wyrzucała na powierzchnię. Wnet nawet naczelnikowa dostrzegła postać ludzką przyczepioną do szczytu i do wszystkich uszu doleciało rozpaczne wołanie ratunku.
– Aha, ratuj! Nie ma czółna! – rzekł Grocholski, oglądając się wokoło.
Hieronim milczał, stalowe jego oczy nie schodziły z rozbitka, nie śmiał się.
– Delfin! – szepnął Żabba. – Skacz! Szkoda człowieka!
Inżynier dosłyszał i obejrzał się niezadowolony.
– Co pan robisz? – upomniał Litwina. – Oliwę lejesz na ogień! Ten szaleniec gotów na wszystko!
– Wiem, panie naczelniku! Nic mu się nie stanie!
Hieronim się roześmiał.
– Nie darmo żyjemy tyle lat jak bracia. Żabba szynkuje moją skórę jak własną. Bądź spokojny, brateńku, nie trzeba mi zachęty. Czekam tylko, żeby się to zbliżyło dostatecznie. Przyniosę ci w prezencie tę ładną kobietę!
– Okropność! Pan się utopi! – krzyknęła, blednąc, naczelnikowa.
– Ej, broń Boże! No, teraz dobrze, w miarę! Hop!
Nim się zdołano obejrzeć, chłopak już zrzucił surdut i burty – płynął ukośnie pod prąd, na środek. Towarzystwo skupiło się na brzegu, śledząc z natężeniem tę walkę. Naczelnik oddał lunetę żonie i uśmiechał się z zadowolenia. Grocholski bił brawo. Oczy Żabby, zwykle trochę senne, błyszczały niepokojem i dumą. Zszedł nad samą wodę i ściskał w ręku ogromną gałąź, obojętny, że mu rzeka dochodziła do kolan; gotów był rzucić się na pomoc druhowi, choć pływać nie umiał i choć obaj kłócili się całe życie.
Ale Delfin nie potrzebował pomocy.
Sapiąc, parskając, miażdżąc fale siłą pięści, płynął wciąż, nie ustając i nie słabnąc. Czasem przystawał i śledził ścigany przedmiot, czasem jego jasną głowę nakrywał bałwan, ale przestrzeń dzieląca go od dachu zmniejszała się z każdą chwilą, a prąd, druzgocący całe osady, oślizgiwał się bezsilny po smukłych, sprężystych członkach nieustraszonego chłopca.
– Brawo! – krzyknął Grocholski.
Mokra, pełna zielska i szlamu głowa wyjrzała obok dachu, nerwowa dłoń chwyciła rozbitka. Nieszczęsna kobieta – czy koza – rozpaczliwie trzymała się drzewa. Obrońca, wisząc w powietrzu, zdyszany, nie mogąc dobyć głosu z zalanego wodą gardła, szarpnął ją z całych sił. Szczap deski, w który wpiła się rękoma, oddarł się z trzaskiem, krzyknęła okropnie i, nie puszczając drzazgi, zsunęła się w rzekę. Woda trysnęła, zakrywając wszystko, zniknęli oboje. Dach, uwolniony od ciężaru, podniósł się nieco i popłynął szybciej.
Po chwili spośród huczących bałwanów ukazały się dwie głowy. To Delfin wracał – wolniej, mozolniej, z ładunkiem.
Prąd go już targał i zawracał, szamotali się ze sobą w wielkiej ciszy, bo patrzący, tamując oddech, czekali, jak się to skończy, i nie wołali już brawo.
Hieronim dyszał, pracując jedną ręką, coraz częściej ginął pod falą, ale pomimo osłabienia trzymał mocno trofeum swej wyprawy, kobietę omdlałą, siną, może martwą.
– Rucio, Rucio! – krzyknął Żabba.
Głos przyjaciela ocucił zmęczonego. Zebrał resztę sił, rzucił się naprzód. Główny prąd został za nim. Jeszcze sto kroków, jeszcze pięćdziesiąt. Żabba wszedł po ramiona w wodę, rzucił mu gałąź.
– Brawo, Delfin!
Krzyczał Grocholski, inżynier, piszczała dyszkantem inżynierowa, krzyczeli obaj koledzy. A biedny Delfin, zziajany, bez tchu, blady jak ściana, leżał na brzegu, ociekając wodą, dysząc jak zgoniony zwierz i trzymając wciąż za ramię drobną postać rozbitka.
Żabba ukląkł nad nim i podczas gdy inni zajęli się uratowaną, on ocierał twarz i ręce przyjaciela, powtarzając uparcie:
– A co? Ja mówiłem, że mu to nic! Ja mówiłem!
– Uf! – odsapnął wreszcie Hieronim, siadając na ziemi. – Szkoda, żem o zakład nie poszedł. Zasłużyłem sobie na dobrą indemnizację! Uf! Tom się zmachał!
– A ja mówiłem, że to kobieta! – szepnął Litwin.
– Czy żyje przynajmniej? Podobna do ciebie? – zagadnął chłopak, oglądając się wokoło i wstając.
– Żyje, biedactwo, żyje! – wołała pawim głosem naczelnikowa.
– Pokażcie mi ją! Może to syrena?
– Aha, syrena! – parsknął śmiechem Grocholski, odstępując od leżącej na trawie ofiary powodzi.
Hieronim spojrzał ciekawie i skrzywił się.
Przed nim, okryta pledem inżynierowej, leżała dziewczynka kilkuletnia, drobna, chuda, sina.
Miała na sobie strzępy grubej koszuli, czerwoną, wyszarzaną spódniczkę do kolan; bose ciemne nogi krwawiły w kilku miejscach, malutką jak pięść twarzyczkę zakrywały zupełnie roztargane czarne włosy, pełne zielska i szlamu.
W kurczowo zaciśniętej ręce trzymała wciąż drzazgę dachu, a wyglądała bez życia.
– Ten patyk z suchej miotły już nie zipie! – zawołał Hieronim, klękając nad nią.
– Owszem, owszem – wołała pani naczelnikowa. – Serce bije, ręce ciepłe!
– Bo jeszcze nie zastygły! – mruknął student, biorąc na kolana głowę dziewczynki i odgarniając włosy z jej czoła.
– Szaniarski – zainterpelował jednego z gapiących się kolegów. – Masz pewnie w mantelzaku butelczynę?
– Mam parę kropel! – odparł zagadnięty.
– A co? Duszą i starką Szaniarski ratuje zawsze z najgorszych niebezpieczeństw! Daj no, bracie!
Student przyniósł rżniętą flaszkę. Hieronim z trudnością otworzył zaciśnięte zęby dziecka i wlał w gardło trochę wódki.
– No, że niepiękna, to widoczne, ale że uparta, o tym ja coś wiem. Ledwiem ją oderwał od dachu i maluczko mnie nie pociągnęła na dno! No, nie szczerz zębów! Połknij jeszcze odrobinę!
Naczelnik tymczasem, spojrzawszy obojętnie ma zdobycz pana Hieronima, odszedł znów nad wodę, wezwawszy Grocholskiego i Żabbę.
Wzięli narzędzia, zmierzyli wysokość wody – powódź już nie rosła. Zaczęli naukową gawędkę.
– Trzeba nam będzie poszukać schronienia za lasem w jakiejś bezpiecznej wsi.
– Byłem tam onegdaj na robocie – objaśnił Grocholski. – Sądzę, że się znajdą mieszkania.
– A ot i słońce zachodzi! – wtrącił Żabba.
– Możemy iść. Co przepadło, zginęło! Ciekawym, czy Białopiotrowicz ocucił małą.
Wrócili do drzewa, gdzie skupiła się reszta. Dziewczynka siedziała już na ziemi, otulona burką studencką, zalękła, drżąca, wlepiając w twarz Hieronima piwne, łzami zaszłe oczy.
– No, żyje! – rzekł naczelnik. – To i dobrze. Możemy iść.
– Dokąd? – zagadnęła pani i nie czekając na odpowiedź, trzepała dalej: – Ale wiesz, mężu, to niemowa! O co się spytać, milczy!
– Niemowa? Krzyczała przecie ratunku. Mniejsza z tym. Chodźmy! Znajdą się rodzice!
Żabba wziął dziecko za ramię.
Spojrzała dziko, usunęła się.
– Oho, księżniczka z bajki. Bierz ją, Ruciu!
– A biorę. Może się rozmyśli i przemówi.
Orszak ruszył. Na czele wódz rzeszy z lunetą pod pachą, dalej pani pod eskortą Grocholskiego i dwaj studenci, obładowani tłumokami! Pochód zamykał Żabba z przyjacielem.
Dziecko, gdy je Hieronim wziął na ręce, zaczęło płakać. Nie zważał na to i niosąc je, ruszył za towarzystwem, dowcipkując po swojemu z Żabbą.
Po chwili uspokoiło się biedactwo, spojrzało w górę, w śmiejące się oczy chłopca, przytuliło mu się do piersi, przymknęło zmęczone płaczem oczy.
Usypiała, kołysana ruchem i okropnym zmęczeniem. Już jej nic złego nie mogło spotkać.
Szli tak wśród lasu godzinę i mrok padał zupełny, gdy zaczerniała przed nami wieś, mrugając światełkami z okien. Zaczęto nawoływać ludzi.
Po chwili tłum ich otoczył. Dobijano się jak o honor o przyjęcie rozbitków, porwano ich tłumoki i Hieronim ani się obejrzał, jak się znalazł z Żabbą w obszernej izbie, otoczony całą chłopską rodziną, wyprzedzającą się w usługach.
Dziecko spało cichutko.
– A to co, panie? – zagadnął gospodarz, gdy chłopiec układał drobiazg ten na swej burce, na ławie.
– Szczupak na sprzedaż! Niech śpi tymczasem.
– Ej, pan żartuje! Toż to człowiek.
– Nawet kobieta. Złowiłem w powodzi. Może ją znacie?
Wszystkie twarze pochyliły się nad uśpioną – każdy się cofnął, ruszając ramionami.
– Nietutejsza – odparł gospodarz. – Musiała ją rzeka z góry gdzieś porwać. No, niech śpi! Jak ma rodziców, to się upomną. Prosimy tymczasem panów na wieczerzę.
Młodzi ludzie rzucili się do jadła z dobrze zrozumiałą zaciekłością; wśród wrzawy rozmów, śmiechu, anegdot Hieronima, szczęku misek i łyżek nikt nie dosłyszał płaczu rozbitka.
Zbudził ją hałas, przeraził widok tylu obcych i łkała, tuląc się do ściany, jak młody wilczek, na wpół tylko oswojony.
Nagle przypomniał ją sobie Hieronim, zajrzał w kąt.
– Może ci się jeść chce, dziecko? – spytał, głaszcząc ją po głowie.
– Bardzo! – szepnęła, biorąc w obie dłonie jego rękę.
– No, to chodź do stołu!
Chciała usłuchać, ale nie miała siły utrzymać się na nogach, upadła, rzucając mu spojrzenie konającego ptaszka.
Wzrok ten dziwnie mu szedł do serca.
Żabba miał siostrzyczkę w takim wieku, która mieszkała razem z nimi w Petersburgu. Hieronim, sierota bez ojca i matki, lubił dziecko, bawił się z nim, swawolił, kupował łakocie.
Przed rokiem szkarlatyna ją zabiła. Konając, patrzyła na brata i przyjaciela takim samym żałosnym wzrokiem, prosząc o ratunek.
Student się pochylił, wziął na ręce małą, pocałował w chude policzki i zaniósł do stołu.
– Mleka, matko! – poprosił gospodyni.
Nakarmił ją, trzymając na kolanach. Piła chętnie, chciwie, ciepło wybiegło jej na twarzyczkę rumieńcem. Milczała jednak ciągle, patrząc nieufnie, dziko spod roztarganych włosów. Potem dostała dreszczów, sen ją znów morzył niespokojny, gorączkowy.
Jednak pomimo namowy nie puściła ręki studenta, którą cisnęła do piersi nerwowym, lękliwym ruchem. Wezwana na spoczynek przez gospodynię, rozpłakała się okropnie; nie zdołano jej oderwać od opiekuna. Poniósł ją z sobą do alkierza, gdzie im wyznaczono mieszkanie.
Żabba już tam siedział od godziny nad stronicą cyfr, szukając w płomyku lampki natchnienia. Obejrzał się na przyjaciela.
– Cóż to będzie? – zagadnął burkliwie.
– Nic – odparł Hieronim – będzie nasze petersburskie życie, kiedy Wandzia żyła.
Wspomnienie siostry ułagodziło Litwina. Zamilkł na chwilę, zdjął nieodstępne dymne okulary, przetarł je, oparł łokieć o stół i gryzł przez chwilę pięści. Nie o cyfrach myślał w tej chwili, bo się znów obejrzał i mruknął:
– Podściel jej moją burkę, jeżeli trzeba.
– Już dobrze, nie beczy. Wiesz, mam taką głupią naturę, że jak dzieciak płacze, to...
Nie dokończył, splunął i rzucił się na łóżko, tonąc w pierzynach gospodyni.
– Uf, alem się zmachał! Powiadam ci, Józiu, ani jeden członek nie został w subordynacji. Dobranoc, a obudź no mnie, jakby tam przypadkiem archanioł trąbił na sąd ostateczny, bo jak mi Bóg miły, gotówem nie posłyszeć!
Żabba kiwnął głową. Matematyka zajęła mu całą myśl. Mruczał wpółsennie formuły.
A dzieciak jęczał we śnie niezrozumiałe wyrazy, żałośnie, z rozdzierającą skargą, to z dziką zaciętością. Litwin skrzywił się parę razy, ale nie gniewnie; opędzał się od tego głosu jak od natrętnego wspomnienia, co mu gmatwało naukę, przywołując obraz jedynej zmarłej siostrzyczki.
Hieronim chrapał jak drwal. Szczęśliwy! Miał dwadzieścia lat, czyste sumienie i szalone zdolności. On nie znał bezsennych nocy, spędzonych nad oschłą nauką. On się bawił w instytucie.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.