Magnat - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook

Magnat audiobook

Maria Rodziewiczówna

4,4

Opis

„Magnat” to wspaniała opowieść o marzeniach, uczuciach i dążeniu do wyznaczonego celu. Interesujący wątek miłosny nadaje powieści niezwykłego uroku.

Aleksander Kalinowski, niegdyś dziedzic wielkich dóbr, jest obecnie rządcą magnatki Wojewódzkiej, swojej bogatej krewnej. Gdy sprzeciwia się jej ostatniej woli, traci względy i spadek. Dumny, nie chcąc być na niczyjej łasce, wyrusza na jedynym, pięknym koniu w daleką podróż do swojego szkolnego kolegi. Na miejscu okazuje się, iż obecny właściciel majątku to jego krewny. Aleksander kupuje dwór. Chce gospodarować i odzyskać dawną wielką fortunę. Zaczyna także bywać w towarzystwie i poznawać nowych ludzi. Pewnego dnia wpada mu w oko piękna hrabianka Gizela. Dziewczyna droczy się z nim, walczy na słowa. Kalinowski, chcąc uciec od uczucia, zajmuje się rolą. Unika pięknej magnatki. Jednak czy można oszukać serce?

W „Magnacie” występują charakterystyczne rysy artyzmu Rodziewiczówny, takie jak: potężna siła w tworzeniu postaci porywających czytelnika energią swego witalizmu, niezwykła dynamika akcji wyrażona środkami najprostszymi, ale również najsilniej wzruszającymi, niezwykła pomysłowość wyobraźni w fabule i doskonała zwięzłość i przejrzystość budowy powieściowej.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 50 min

Lektor: Kamil Pruban
Oceny
4,4 (48 ocen)
29
10
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolka68

Nie oderwiesz się od lektury

pięknie napisane
00

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Magnat
Warszawa 2015
Rozdział I

Marzec z deszczem, śniegiem i wichrem szalał nad dworem kuhackim. Drzewa się gięły i jęczały, dachy skrzypiały na oborach, wszystko, co żyło, ludzie i bydlęta, pozaszywało się w pościel lub słomę, nawet suka rządcy, najczujniejsza, nie szczekała pod oficyną, ale tuląc się do drzwi leżała przerażona szałem przyrody. Noc była okropna i trzeba było bohaterstwa, by się za próg wychylić.

Jednakże, gdy zegar w izbie wybił dwunastą, rządca się przebudził i zaraz zerwał się z łóżka.

Chwilę walczył ze snem i ze zmęczeniem dnia poprzedniego, potem się wzdrygnął, słysząc wycie wichru, wreszcie zrezygnowany do obowiązku, począł się odziewać po ciemku, by nie zbudzić matki, śpiącej w sąsiedniej stancji.

Naciągnął buty, jeszcze mokre od wieczora, kożuszek, poszukał czapki, latarni, wyjął spod poduszki pęk kluczów i na palcach wyszedł do sieni.

Tu już wicher hulał w najlepsze, ledwie mu dozwolił zapalić świecę w latarni. Za drzwiami suka, usłyszawszy pana, zapiszczała radośnie i gdy otworzył, wpadła mu pod nogi Razem, z nią pęd wichru zatamował mu prawie oddech.

– Idź do stancji, Warta! – rzekł łagodnie do suki, czując, że drży cała.

Ale gdzieżby Warta odstąpiła swego chlebodawcę. Polizała mu rękę i wybiegła pierwsza.

Wyszedł i on na swą zwykłą codzienną inspekcję i przede wszystkim zagwizdał na nocnego stróża. Odpowiedział mu wicher szyderczym chichotem.

Naiwny też rządca, aby mniemać, że stróż na taką porę jest gdzie indziej niż w kuchni, przy piecu. Światełko latarni ruszyło przez podwórze, do obór, skrzypnęły drzwi, rządca zajrzał w słomę, pastucha nie było. Już chciał wracać i szukać go w czworakach, gdy jakiś jęk bydlęcy rzucił go w stronę. Tam zaplątana w łańcuchach, dusiła się krowa. Odmotał ją, pomógł wstać, przeszedł z końca w koniec oborę, obejrzał każdą sztukę uważnie i wyszedł. Mijając spichlerz usłyszał jakiś łoskot i ujrzał drzwi tylne nie zamknięte. Ruszył tedy na górę, brząkając kluczami, zamknął je. Obszedł wkoło stodołę, obejrzał zamki bram, wstąpił do stajni i owczarni, i wszędzie znalazł mniejszy lub większy niedozór. Gniew jego wzbierał. Tak okrążywszy całe gumno, skierował się ku czworakom. Wszystko spało, nigdzie światła. Otworzył jedne drzwi na prawo i krzyknął:

– Michał, do obory mi zaraz! Bedrycha omal się nie udusiła. Niech no się trafi jaki wypadek, będę wiedział, kto winien, piecuchu jeden! Marsz!

Zwrócił się do drzwi lewych i dalej ciągnął:

– Marek! Stróżujesz ty dobrze pieca! Nie wyniosą go, jestem pewny! Ale twoją pensję stróżowską wyniosą ci z księgi sztrafy! Czemu brama od szopy nie zamknięta?

Zaruszało się na prawo i lewo, a on dalej szedł korytarzem i znowu drzwi otworzył.

– Panie Owsiński, czemu to drzwi od spichlerza stoją otworem? Zamknąłem je sam tym razem, ale drugi raz nie zamknę.

Senny głos odpowiedział ze środka:

– Musiał je wicher otworzyć. Ja zamknąłem, jak Boga kocham!

– Tak też pan Boga kochasz! A wy, Ćwiartuki, dlaczego wydajecie fornalom owies nie wiany, bez miary? W stajni pełne żłoby!

– A dalibóg nie dawałem! – odparł drugi głos.

– Więc wam ukradli. Jeszcze lepiej. Po to stoicie jak wiecha w stodole?

Zatrzasnął drzwi i wyszedł z czworaków.

Za nim pogoniły z czterech ust pobożne życzenia:

– Bodaj cię najjaśniejsze pioruny! Bodajś ręce i nogi pokręcił! Bodaj cię tak po śmierci czart nosił! Bodajś oślepł!

Pomimo szczerości tych życzeń rządca zdrów i cały stanął na swym ganku.

Z czworaków wyszedł pastuch i stróż, a dążąc ku oborom, wylewali resztę żółci.

– A pies przeklęty! Siedem skór by z człowieka obdarł i jeszcze mu byłoby mało. Niech no pani umrze, to weźmie zapłatę.

Będzie mu za wszystko! Niech no starej nie stanie, psami go synowiec wyszczuje.

– A stara podobno źle – mówił lokaj.

– Niedługo naszej męki. Przebędziemy przybłędę.

– Onże podobno też krewny starej.

– Przypisał się do bogaczki. Z łaski wzięła, bo zdychał z głodu z matką. A teraz, jak się wypasł, pana udaje. Synowiec go nie cierpi! Schudnie bestia prędko, jak trzeba będzie na chleb zarobić samemu, zamiast nami orać!

Zniknęli za węgłem. W czworakach, w stancji pisarza i gumiennego rozległa się też rozmowa:

– Dalibóg zamknąłem! Ten łotr pewnie łże, byle mieć okazję I do łajania.

– Diabeł go nosi w taki psi czas – dodał gumienny.

– Pewnie się wcale nie kładł, ino się włóczył od Marcysi do Małgosi. Porządny człowiek, jak się w dzień napracuje, śpi jak kamień, ale jak się kto na szpiega i szelmę urodzi, to diabeł w nim siedzi i gna! Wychowaliśmy sobie dopiero dręczyciela!

– Dosłuży się on nagrody. Stara ledwie żyje, a sukcesor wyżenie go natychmiast.

– Może mu stara co zapisze.

– Chyba, toć liże jej nogi i pełza jak pies.

– A nas traktuje jak chamów. Choć my takie same sługi płatne jak on.

– Oho, fanaberia hrabska, a goły jak bicz!

– Żeby mu kto raz za nas oddał, toby spokorniał. Ale wszyscy tchórze.

– To czemu pan nie spróbujesz pierwszy? – szyderczo wtrącił gumienny. – Pan też szlachcic.

– Właśnie dlatego nie chcę na takim szpiegu rąk walać.

– I jeszcze pytanie, czyby mu pan dosięgnął do twarzy. Pisarz umilkł i po chwili obadwa zasnęli.

Rządca tymczasem wrócił do stancji, zawołał za sobą Wartę i zabierał się do odpoczynku. Obudziła się jednak matka, zakaszlała stękając:

– Czy to ty, Olek?

– Ja. Na gumno chodziłem.

– A co słychać w pałacu?

– Nie wiem. Zapewne spokojnie, kiedy mała nie przyszła. Niech mama śpi!

Zapanowała cisza. Wicher na dworze szalał i śnieg z deszczem bił o szyby, słychać było niekiedy trzask łamiących się gałęzi. Rządca zasnął snem kamiennym, spokojny teraz do rana. Śniło mu się jakieś polowanie, krzyki, naganki, granie ogarów, strzały. Wtem się ocknął.

To Warta ujadała u okna, w które ktoś stukał, a matka wołała:

– Olek! Olek! Wstawaj! Ktoś się dobija.

Zerwał się, przystąpił do okna. Drobna postać tuliła się do ściany, stukając w szybę.

– To mała z pałacu – rzekł.

– Otwórz jej żywo! Mój Boże, pewnie, nieszczęście! – odparła matka zapalając zapałkę.

Rządca odział się znowu, mrucząc:

– Jak ma być koniec, niech będzie. Już mam dosyć tego życia. Cicho, Warta! Swój!

Otworzył drzwi i wpuścił do stancji dziewczynkę drobną, czarną, otuloną szalem.

– Cóż tam? Pani gorzej? – spytał.

Ale dziewczynka biegła do drugiej stancji, chlipiąc i dysząc.

– Pani Kalinowska! Pani umiera! Kazała posłać po księdza zaraz i panią woła! Niech pani zaraz idzie! Ja się boję sama wracać!

Dziecko się trzęsło ze strachu i zmęczenia; usiadła w progu na kuferku, chlipiąc.

Kalinowska ubierała się prędko. Syn wyszedł, by wyprawić bryczkę po księdza.

– Jakże się to stało? Mów! Toć z wieczora dobrze zjadła i zasnęła.

– Ja nie wiem! Ja spałam przy łóżku na ziemi. Aż tu czuję, że mnie pani uderza pantoflem po twarzy, więc się zerwałam. Kazała zapalić świecę. Siedziała w łóżku bardzo straszna i woła: „Poślij po księdza, zawołaj Kalinowską, prędzej, ja zaraz umrę!” Więc poleciałam.

Kalinowska już była gotowa. Otuliła się szalem i wyszły. Na progu spotkała syna.

– Wyślę zarazem depeszę do Wojewódzkich – rzekł.

– A toć zabroniła ci wczoraj.

– To i cóż? Kiedy umiera, to mój obowiązek uprzedzić spadkobierców. Po śmierci nie przemówi, że to ona broniła, a żywi powiedzą, żem ja intrygował.

– A jak się jej polepszy, to się jej narazisz i nic ci nie da. Zobaczysz!

– A niech tam! Krzyw chodzić nie umiem, a nie da, to i owszem. Będę wykwitowany z długu wdzięczności i wolny.

– I nędzarz – mruknęła stara.

– A niech tam! – powtórzył swoje zwykłe słowo z zuchwalstwem wielkiej siły i młodości.

Kobieta nic nie rzekła więcej, bo się wkoło poczęli ludzie budzić i wychodzić; poszła w stronę pałacu, a za nią; jak cień, dreptała dziewczynka.

Generałowa Wojewódzka, magnatka, dziedziczka dóbr i kapitałów, wdowa bezdzietna, umierała.

Żyła za długo dla synowca, który się postarzał, oczekując w Warszawie, na miernej posadce – milionów.

Generałowa nienawidziła w ogóle wszystkich ludzi, a w szczególności rodziny męża, jak jego nienawidziła za życia, nie mogąc mu darować mnogich niewierności i marnotrawstwa jej własnej fortuny.

Wiedziała, że ubóstwiał bratową, że się z nią naśmiewał z żony, że majątkiem jej opłacał fantazje i zbytki tamtej. Gdy umarł, rozpoczęła zemstę.

Patrzyła z radością, jak brat mężowski zbankrutował, daremnie błagając ją o pomoc; cieszyła się, gdy syn jego w ciągłym niedostatku wegetował na marnej posadce, nie dała im nigdy szeląga, nie przyjęła nawet w gościnę.

Rozwinął się w niej egoizm i sknerstwo, podejrzliwość i niewiara. Nie miała faworytów ani przyjaciół, rządziła wszystkim sama.

Z czasem jednak poczuła starość, bezsilność i wtedy sprowadziła do Kuhacza daleką ubogą krewną wdowę, z synem wyrostkiem. Dla wdowy zdało się to szczęściem i przyszłością świetną dla syna. Istotnie, generałowa posyłała go do szkół, potem na praktykę agronomiczną za granicę i wreszcie uczyniła go rządcą swych rozległych dóbr. Wdowa tymczasem wysługiwał się ile sił, znosząc złe humory, wypominanie dobrodziejstw i służebne stanowisko.

Wilgotną miała stancję w oficynie i ordynarię niewielką, sama uprawiała ogród, sama doiła krowę, kupioną za oszczędzone przez wiele lat pieniądze.

A jednak niegdyś Kalinowska była też dziedziczką i panią, tylko wielka pożoga uczyniła ją nędzarką – wdową, z synaczkiem kilkomiesięcznym.

Z pożogi tej wyniosła siłę bohaterstwa i cześć u ludzi. Szczyciła się swą biedą i dobrze wychowała syna, żeby się i nim mogła szczycić.

Aleksander Kalinowski miał teraz dwadzieścia pięć lat i wypłacał się generałowej za koszt nauki, służąc, jak on to pojmował, uczciwie.

Przed kilku laty generałowa sprowadziła jeszcze jedną krewną ubogą, sierotę, dziecko.

Biedactwu temu najcięższy los przypadł w udziale, bo ciągłe towarzystwo nieznośnej dziwaczki. Bywała bezustannie gderana, musztrowana, często bita, używana do wszelkich posyłek, posług, kozioł ofiarny złych humorów, kaprysów i dolegliwości magnatki. Musiała znosić, bo nie miała nikogo na świecie, nikt nawet dobrze nie wiedział, skąd przybyła, a była za mała i słaba, by uciec, za harda, by się poskarżyć.

W pałacu, oprócz niej i starego lokaja, nikt nie mieszkał, generałowa nie znosiła innej służby, dziwaczała z każdym dniem gorzej.

Od pewnego czasu co dzień pisała i paliła testamenty, zatroskana jednym, by synowiec nic nie dostał; wzywała nawet rady prawnika.

Ten radził rozdać kapitały za życia, dobra obciążyć bankowym długiem, aby stały się ciężarem spadkobiercom.

Na to generałowa nie mogła się zdecydować. Rozstać się z pieniędzmi było nad jej siły. Miała przeświadczenie, że obdarowani opuściliby ją natychmiast na pastwę choroby i śmierci, i z niczym odprawiła doradcę.

Raz zawołała do siebie Aleksandra Kalinowskiego i grożąc mu laską, którą się podpierała, rzekła:

– Jestem coraz słabsza, prędko umrę, nie chcę nic dać Wojewódzkim, nie chcę ich widzieć, ty tego pilnuj, bo jeśli się ośmielisz ich uwiadomić, nie dam i tobie nic, i wyklnę.

Rządca, chłopak smukły, piękny, silny, o twarzy zuchwałej i śmiałej, jeden tylko śmiał jej czasem zaprzeczyć lub wypowiedzieć własne zdanie. Patrzył jej w oczy nieustraszenie, obraz siły i szlachetności wobec niedołęstwa i uosobienia złości.

– Pani rozkazywać, mnie słuchać – odparł. – Nie dlatego to uczynię, aby mi pani co dała, ale dlatego, że w domu pani ja nie gospodarz. Ale ani się lękam, że mi pani cofnie łaskę, ani się klątw boję, bom prawy. Moja rzecz dobytku i roli pilnować, poza tym niczym się nie zajmuję.

Rzecz dziwna; generałowa znosiła jego zuchwałą mowę. Sierota drżała słuchając, Kalinowska bladła, magnatka się uśmiechała. Może ją te szorstkie słowa bawiły jak coś rzadkiego. Ona słyszała tylko pochlebstwa lub lękliwe potakiwania. I oto zachorowała i miała umrzeć.

Rządca, wyprawiwszy depeszę i konie po księdza, już się nie kładł spać, siedział na zydelku pod piecem i gotów na każde wezwanie z pałacu, rozmyślał nad swoją dolą.

Marzeniem tego ptaka, z gniazda wyrzuconego, był własny kęs ziemi i powrót do sfery, w której się urodził. Nie używać mu się chciało, nie panować, ale wrócić do towarzystwa i stosunków, z których wyszedł, odzyskać swe miejsce w świecie. Nie pogardzał, nie wstydził się swej biedy i podrzędnego stanowiska, ale nie uważał go za własne.

Był jak przechodzień w przydrożnej oberży, nie żył ze współoficjalistami, nie obcował z nimi, bo czuł, że tu nie pozostanie ani się z nimi zżyje i że są tak zdemoralizowani, iż nie zdołałby ich do siebie podnieść. Nie zrozumieliby go nawet.

Do wyzwolenia rachował po trosze na legat Wojewódzkiej zapewne, ale przede wszystkim rachował na siebie. Opętany swą ideą, stał się skąpcem, z pensji składał grosz do grosza, obywał się bez tytoniu, bez cieńszego ubrania, bez najmniejszej fantazji i marzył na początek o małej dzierżawie.

W okolicy znał wszystkie folwarki, obrachował je, ocenił, o jeden już nawet traktował z właścicielem.

Teraz już targu dobije. Żeby mu Wojewódzka zapisała trzy tysiące rubli, więcej nie żądał, i dnia by jednego tu nie pozostał. Poszedłby na swoje! Na swoje! I uśmiech ogarniał mu twarz surową.

Matka by znowu gniazdo miała na stare lata, jego by nie stawiano na równi ze wszystkimi złodziejami ekonomami, nie wstydziłby się za kolegów, nie wymawiano by mu łaski, za którą płacił pracą i płacił a był posądzony, że czyni to przez pochlebstwo i rachunek.

Żeby najkrwawsza bieda na swoim, lżej będzie niż tu, w takiej fałszywej pozycji.

Rachował swoje zasoby. Posiadał na zdobycie świata pięćset rubli, dwie krowy, klacz, Wartę, trochę statków i silne postanowienie zwycięstwa. Uspokoiło go marzenie, aż ramionami ruszył lekceważąco.

A gdyby nawet Wojewódzka nic nie dała! Niechta! Poradzę sobie i sam. Nawet lepiej. Nie będą mi ludzie kłuć w oczy spadkiem.

Wnet jednak się zastanowił. A matka?

Jej czas odpocząć. Dla matki trzeba legatu.

Tymczasem ranek się uczynił, wicher nieco zwolniał, na podwórzu ruch się rozpoczął. Rządca wziął klucze i wyszedł.

A właśnie i ksiądz wjeżdżał we wrota.

Gdy rządca wrócił do mieszkania na śniadanie, zdziwił się, widząc matkę w kuchence.

– Cóż tam słychać? – zagadnął.

– Lepiej. Po Sakramentach zasnęła. Zostawiłam małą Józię na straży i przyszłam ciebie nakarmić.

– To możem za wcześnie depeszę wysłał?!

– Wysłałeś? Po co? Czyś oszalał?

– Mała mówiła, że umiera, posłali po księdza. Myślałem, że czas.

– Cóżeś uczynił? Co będzie, gdy oni zjadą? Co ona powie? Kto się ośmieli ją o tym uwiadomić? Ach, Olek!

– Kto? Ja jej powiem. Zaraz pójdę i powiem. Wielka rzecz. Wstyd czy hańba? Ja nie chcę na koniec mojej tu służby dostać nazwę intryganta i złodzieja. Ona niech pilnuje swoich pieniędzy, a ja swego honoru.

Nie chciał jeść ni czekać, cały wzburzony. Zmusił matkę, że poszła z nim natychmiast do pałacu dowiedzieć się, czy generałowa śpi i czy może go przyjąć.

Generałowa obudziła się rzeźwiejsza, zażądała rosołu i nawet niezwykle uprzejmie zagadała do Józi. Właśnie wtedy Kalinowska weszła.

– A, dzień dobry! Przychodzisz mnie nawiedzić już, otóż nie, żyję jeszcze. Poczekajcie trochę – rzekła chora z grymasem szyderczym.

– Syn mój chciałby się z panią widzieć – odparła Kalinowska.

– A on czego może chcieć? Niech wejdzie. Ciekawy pewnie, czy wyglądam konająco.

Warto się było proboszczowi fatygować dla takiej poprawy, pomyślał Aleksander wchodząc. Generałowa popatrzyła na niego.

– No i cóż tam? – spytała szorstko. – Pewnie potrzebujesz pieniędzy?

– Nie. Tylko muszę oznajmić, żem wysłał depeszę o chorobie pani do pana Wojewódzkiego.

Generałowa, jak ruszona sprężyną, siadła na posłaniu ze strasznie wykrzywioną twarzą, odtrąciła talerz i Józię klęczącą przy łóżku.

– Kruków sprowadzasz, żeby moje zwłoki dziobały! Za życia chcecie rozpocząć ucztę! Ty, ty! Ile ci obiecali za to, za coś mnie sprzedał? Macie mnie już za trupa, mój dom za swój! Poczekaj, ja ci za to zapłacę! Ja jeszcze nie trup! Ja tu pani! Józia, daj mi pugilares z szuflady. Prędzej, słyszysz! Świecę zapali Daj tu, trzymaj!

Ręce jej drżące, twarz zmieniona złością, oczy zabiegłe krwią były przerażające.

Kalinowscy patrzyli, zdjęci wstrętem i zgrozą.

Stara otworzyła pugilares, dobyła dwa arkusze papieru i urągliwie im pokazała.

– Patrzcie, to mój ostatni testament, wasze legaty ot, macie! I przytknęła do świecy.

Płomień ogarnął papier, trzymała go, aż się zwęglił, i cisnęła im pod nogi.

Potem porwała drugi arkusz i potrząsnęła nim w stronę Aleksandra.

– A to, wiesz co? Informacja dla Aleksandra Kalinowskiego. A wewnątrz: schowanko, gdziem umieściła moją gotówkę! O, tu ono wskazane! Masz, ty nic nie dostaniesz, a tamci niech szukają. Mieli być na twojej łasce, teraz ty będziesz na ich łasce, jakeś sobie wybrał. A oni niech szukają, niech szukają! A teraz precz z moich oczu, zdrajcy! Idźcie do swoich nowych dobrodziejów! Jak z głodu pomrzecie pod płotem, będę się w grobie cieszyć. Precz! Ja jeszcze nie trup! Ja tu pani! Józia, daj mi kropel! Oni mnie dobili!

I upadła na poduszki, wyczerpaną wybuchem. Kalinowska chciała ratować, ale syn wziął ją za rękę i pociągnął.

– Chodźmy, rachunki tu nasze skończone. Pokwitowano nas, jesteśmy wolni – rzekł dość głośno, aby generałowa mogła słyszeć.

I wyszli, zostawiając magnatkę samą.

Rozdział II

Wojewódzcy, otrzymawszy depeszę, pożyczyli u znajomych kilkadziesiąt rubli i wyjechali pierwszym pociągiem wszyscy, to jest mąż, żona, córka i syn.

– Nareszcie! – było ich pierwsze słowo i zaraz potem: – Jedźmy wszyscy co rychlej, żeby dopilnować całości. Ten Kalinowski tymczasem kradnie, co sam może, i innym kraść pozwala, by go nie wydali.

I pani, bardzo praktyczna, każdemu wydzielała robotę.

– Ty, mężu, zajmiesz się prawnymi formalnościami; ty, Stasiu, obejmiesz nadzór nad inwentarzami, spichlerzami; my z Kostusią dopilnujemy domu.

Staś najmniej chciwy i żartowniś z natury, jeden bez zapału jechał i rolą swą się nie zachwycał.

– To dopiero będzie niespodzianka, gdy wieść okaże się przedwczesną, i ta quasi – nieboszczka spotka nas żywa na progu, z laską w ręku!

– Jak możesz żartować w ten sposób? Ten Kalinowski nie bez racji do nas się odzywa. Czuje, gdzie jest wschodzące słońce – wtrącił ojciec.

– No, to nie racja. Jeśli obrał generałową, to tak bardzo o nas się nie troszczy. No i testamentu pewnie też się nie boi. Dopilnuje swego interesu.

– Z tym się porachuję! – mruknął Wojewódzki zajadle.

Jednakże żart Stasia rzucił cień na ich szczęście. A jeśli generałowa wyzdrowiała...

Ale już po drodze otrzymali pocieszającą wiadomość.

O śmierci milionerki wiedziano już na trzy powiaty wokoło. Na ostatniej stacji spotkali konnego z Kuhacza, który wysyłał do nich drugą depeszę.

Najęli pocztę, obrażeni mocno, że nie znaleźli koni, i ruszyli po złote runo.

W pałacu generałowa spoczywała na katafalku w wielkiej sieni wchodowej, wśród zieleni i światła. Śmierć i jej nawet wygładziła i uspokoiła twarz, Starła złość, wyszlachetniła rysy.

Kilka kobiet czuwało przy zwłokach, na drzwiach do dalszych pokojów błyszczały pieczęcie.

Wojewódzki ledwie spojrzał na zwłoki, obejrzał się, szukając, komu by się przedstawił.

Właśnie w progu stanął Kalinowski, którego dzwonek pocztowy objaśnił, kto jedzie.

– Jestem Wojewódzki, synowiec nieboszczki. Chciałbym się widzieć z rządcą tutejszym.

– Ja jestem. Co pan rozkaże?

– Proszę mi dom otworzyć.

– Posłałem po wójta. Natychmiast przyjedzie. Zaraz po zgonie, w obecności dwóch świadków, popieczętować kazałem sprzęty, spisać inwentarz i zamknąłem dom. Oto są klucze.

– Więc mam tu czekać na wójta?

– Nie inaczej. Państwo się chwilę pomodlą.

Staś, pomimo katafalku, uśmiechnął się na widok obrażonej miny rodziców. Wojewódzki spojrzał pogardliwie na rządcę i rzekł do żony:

– Wyjdźmy do ogrodu.

Pani zacięła usta i, przechodząc obok Kalinowskiego, rzuciła wzgardliwie:

– Mogliście rachować, że przyjedziemy, i przygotować trochę uprzejmiejsze przyjęcie. Byłoby to dyplomatyczniej.

Na opaloną twarz Kalinowskiego uderzyła krew.

– Ja tu już nie służę, ani dyplomacji nie potrzebuję! – odparł zmienionym głosem. – Strzegę prawa, a nie uprzejmości.

– Ja wolę tu czekać niż szukać kataru po błocie – rzekł Staś zostając na ganku.

O parę kroków od niego stał Kalinowski, patrząc na drogę ku wsi. Staś, po chwili wahania, zbliżył się do niego.

– Pan pozwoli się przedstawić – rzekł grzecznie, uchylając kapelusza. Wymienił nazwisko. Rządca dotknął czapki, powiadając swoje.

– Może pan krewny Adama Kalinowskiego – ironicznie wymienił Staś – znanego sportsmena i bogatego panicza w Warszawie?

– To mój stryjeczny brat – odparł spokojnie Aleksander.

– Dziwna rzecz, że on mi o panu nie wspominał – równie ironicznie ciągnął tamten.

– Bo należę do takich ubogich krewnych, co nie szukają bogatych ani ich potrzebują. Nie zna mnie, ale będzie wiedział, kto jestem, gdy go pan spyta. Ojciec jego wyniósł się za Bug i tam dobra nabył. Mój ojciec został z tej strony i stracił dobra i nawet życie. Nazywał się jak ja, Aleksander.

Patrzył wciąż na drogę, mówił obojętnie. Nie chodziło mu o przekonanie tego panicza.

– A pan już tu od dawna? – zagadnął Staś.

– Jestem od dwunastu lat, służę od pięciu.

– Podobno, że generałowa była straszna baba.

– Nie mnie ją sądzić. Była moją dobrodziejką.

– A wójta ani śladu. A te pokoje nieopalane od kilku dni. Kobiety i stary się rozchorują. A mnie, licho wie, po co tu wlekli. Mógłby mnie pan ugościć u siebie, na folwarku.

– Mam matkę, a dwa tylko pokoje. Nie chciałem nawet proponować, matka słaba.

– Dużo też tu znajdziemy inwentarza? – trochę urażony, urzędowym tonem spytał Stanisław.

– Pięćset sześćdziesiąt sztuk, wedle ostatniego obrachunku z wójtem po śmierci pani generałowej.

– Pan bardzo przezornie postąpił, ale taka ścisłość na stemplu nam się odbije. Czy pan już ma inną posadę?

– Nie, już służyć więcej nie będę.

– Ano, zapewne. Stara musiała pana zabezpieczyć.

– Nie, legatu żadnegom nie dostał. Należy mi się tylko półroczna pensja.

– Oho, jeszcze są zaległości?

– Nawet spore, bo ostatnimi czasy grosza nie można było ubłagać, a krescencję sprzedała na pniu i wzięła z góry pieniądze.

– Ładny spadek. Starzy się ucieszą, jak się dowiedzą. No, ale gotówka gruba być musi.

– Zapewne; nie wiem. Nieboszczka trzymała kasę sama.

– Wyobrażam sobie, jak ją musieli okradać.

– Któżby? Nawet służby przy sobie nie trzymała. Stary, głuchy lokaj i dziewczynka sierota, wychowanka.

– Że też jej nie zarżnęli! – roześmiał się panicz.

– Otóż i wójt jedzie – odetchnął z ulgą Kalinowski.

Zeszedł z ganku na spotkanie urzędnika i posłał gapiącego się chłopca do ogrodu po nowych dziedziców.

Rozpoczęły się urzędowe formalności, legitymacje, prawne ceregiele. Z wyżyn katafalku uczestniczyła temu zapomniana już generałowa.

Znienawidzeni spadkobiercy zajęli jej dom, rozgościli się, dawali rozkazy, ona czekała cierpliwie, aż się nacieszą, wszystko obejrzą, posilą się, wypoczną i na końcu pomyślą, by jej dać grób, gdzie już nikt o niej nie wspomni.

Kalinowski, pożegnawszy wójta, wrócił do sieni, rozbudził drzemiące stróżownice zwłok, poprawił świece i, słuchając głosów z głębi domu, z goryczą pomyślał. Coraz większy ogarniał go wstręt do tych Wojewódzkich, którzy nawet nie zachowali pozorów ludzkich elementarnej delikatności.

Za drzwiami pierwsza była jadalnia, tam się posilano, wcale się sąsiedztwem zwłok nie krępując; słychać było brzęk porcelany i szkła, gniewne wybuchy pani, śmiech Stasia, rozkazy pana. Służby już się znalazło – pełno, każdy biegł skarbie sobie łaski na przyszłość. Rządcy już nikt nie słuchał, w gospodarstwie był bunt i rozprzężenie. Żeby nie pieczęcie, strach prawa, rozkradziono by gumna i obory.

Do wszystkich poprzednich niechęci do Kalinowskiego przybyła ostatnia, że im kraść nie dopuścił. On, o uszak wsparty, pasował się sam z sobą.

Iść tam do nich, nie wołany, przypomnieć pogrzeb czy odejść do mieszkania i zbierać graty do przeprowadzki? Plany jego przyszłości zupełnie się zmieniły, nie było legatu, nie będzie dzierżawy. Jego zasobów nie było dość na mały folwarczek. Postanowił tymczasem wynieść się do miasteczka, matkę umieścić na kwaterze, a samemu szukać czegokolwiek po świecie. Niewesołe miał przed sobą jutro – z łaski generałowej.

Tu się wzdrygnął, bo go tknęło sumienie, że nie był lepszy od tych za drzwiami, myślał tylko o sobie.

Ruszył się, drzwi otworzył, wszedł do jadalni.

Rodzina właśnie skończyła przekąski, pili herbatę.

Wojewódzki, gdy go ujrzał, skinął głową.

– A co tam? Może pan jeszcze co nam ma zabronić? – rzekł rozdrażniony.

– Chcę spytać, co będzie z pogrzebem?

– No a cóż? Zapewne i za to trzeba płacić?

– Kupiliśmy już jaj i mleka – wtrąciła pani. – Zgotowaliście nam miluchne przyjęcie. Nie ma co mówić. Dziękuję i nie zapomnę.

– Trumnę obstalowałem. Wieczorem będzie gotowa – rzekł rządca nie podnosząc rękawicy i hamując się całą siłą. – Będzie kosztowała siedemdziesiąt rubli.

– Siedemdziesiąt rubli? Któż pana upoważniał do takich wydatków? Za sześćdziesiąt można mieć metalową z Warszawy, Może pan tę zachować dla siebie, ja w tej chwili do Warszawy telegrafuję.

– A zanim przyjdzie, upłynie trzy dni! – Wtrącił Staś. – Nie wiem jak kto, ale ja w tym domu nie zostanę.

Wojewódzki się opamiętał.

– To są warunki! Być na łasce rozboju rzemieślników! No i ileż pan jeszcze narachuje kosztów?

Ale w Kalinowskim zagrała krew karmazynów.

– Nic nie porachuję. Zapłacę sam za pogrzeb. Jutro o dziewiątej będzie eksportacja. Proboszcz uprzedzony – rzekł drżącym głosem i wyszedł.

Był pijany z oburzenia. W gardle dławiła go niezmierzona wściekłość, a zarazem paliły go oczy krwawymi łzami za krzywdę, o którą nie mógł się upomnieć, on, płatny sługa.

Wyszedł na ganek oficyny czując żądzę mordu, odwetu. Już nie panował nad sobą. Drzwi rozwarł kolanem, kopnął nogą wielki baniak gliniany, rozbił go, wodą zalał stancję i dopiero na krzyk żałosny spojrzał przed siebie.

Na zydelku w kącie siedziała Józia sierota.

Ona to krzyknęła, uderzona czerepem garnka w samo czoło. Ostry kant rozciął głęboko, krew trysnęła, natychmiast zalewając twarz. Z drugiej stancji wypadła Kalinowska przerażona.

– Co się stało? Józiu, co tobie?

Dziewczyna zwinęła się w kłębek na ziemię i zemdlała.

Tedy Kalinowski nagle ostygł, opamiętał się, rzucił do dziecka, porwał je na ręce i położył na łóżku. Chwilę w milczeniu ratowali ją, cucili, dopiero obejrzawszy, że rana nieciężka, Kalinowska spojrzała na syna. Znała go, zgadła, co zaszło.

– Ty wiesz, że możesz się stać mordercą. Ojciec twój siedział i umarł w więzieniu, chwalebny. A ty, jeśli się nie poprawisz, w jakim będziesz? Ty wiesz, coś mi przysiągł, jakieś omal nie zakatował złodzieja w spichrzu! Tak dotrzymujesz?

– Matko, oni mnie złodziejem nazwali! Oplwany jestem, opoliczkowany, zhańbiony! Bodajem się był nie rodził, bodaj przeklęty był ten dzień, gdyś mnie tu przywiozła! Ja, ja nie wytrzymam!

Załamał ręce na głowie, aż trzasnęły stawy, obłęd rozpaczy miał w oczach.

Tedy Kalinowska wzięła go za ramię i pociągnęła za sobą do drugiego pokoju, zamknęła drzwi, przyprowadziła go do ściany, gdzie wisiał krzyż, gromnica i blacha, ryngraf ze starej zbroi, i z siłą, dziwną na jej wiek, zgięła go na kolana.

– Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech – zaczęła powoli. Odpowiedział jej głuchy jęk tylko:

– Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje! Kalinowski rękami zakrył twarz, do ziemi się pochylił i zapłakał. Nad łkającym skończyła modlitwę.

Potem zdjęła ze ściany krzyż, jakiś dziwny, czarny, trochę krzywy, niezgrabny.

– Masz, pocałuj go! To wszystko, coś dostał w spadku po ojcu. Z chleba więziennego ulepił. I na niego też plwali i policzkowali go, i ze wszystkiego odarli. Byłeś tylko, tak jak on, był czysty. Dosyć ci.

Pomilczała chwilę i rzekła już spokojniej:

– A bądź przygotowany, że to dopiero początek. Stokroć gorsze cię czeka, jeśli kapitałów nieboszczki nie znajdą. Podejrzenie padnie na ciebie niezawodnie, możesz być nawet sądownie zaskarżony. Spodziewaj się śledztwa, rewizji, może więzienia, Za tobą może tylko świadczyć Bóg, bo ani ja, ani to dziecko nic nie znaczymy wobec prawa. Na to moc zbieraj! Osłupiałymi oczyma popatrzył na nią.

– Mój Boże! To okropne! Może się znajdą te pieniądze. Józia może kiedy widziała, gdzie je schowała.

– O Józi zapomniałam – szepnęła z wyrzutem Kalinowska, wychodząc.

Dziewczynka już znowu siedziała na zydelku w kącie, chusteczką obwiązawszy czoło, cichutka, wylękła jak psiak przywykły do razów i nędzy.

– Boli? – spytała ją troskliwie Kalinowska.

– Nie, nie boli – szepnęła połykając łzy.

Wszystko zniesie, byle jej stąd nie wypędzono, nie kazano wracać do pałacu, gdzie leży umarła pani.

Zaraz po zgonie tu się schroniła, za mała, by się troskać, co dalej będzie, co z nią się stanie.

Kalinowska też o tym nie myślała, ale że litościwa była, nakarmiła ją, napoiła, posłała jej na kanapce i nawet ubrała ją we własny kaftan, bo ubranie, które jej dała generałowa, było w łachmanach.

Jako mienie przyniosła z sobą Józia tekturowe pudełko, gdzie chowała dary swej opiekunki. Były tam wstążeczki od płótna, pudełka od pastylek, kilka kłębków włóczki czerwonej, stary skórzany pasek z klamerką i tym podobne graty, które dzieci rade zbierają.

Kalinowski, zajęty nową troską, stanął przed nią i znienacka zagadnął:

– Czyś ty nie widziała, gdzie pani chowała pieniądze?

Dziewczynka bała się go od dawna, teraz j jeszcze bardziej poczęła się trząść i płakać.

– Daj jej spokój! Ja sama wybadam – rzekła matka. – Ty zjedz cośkolwiek i zaśnij. Trzecią noc czuwasz.

– Nie mam czasu. Niech mi mama da dwieście rubli. Zaraz jadę do proboszcza.

Kalinowska otworzyła kufer i dobywszy stary pugilares, dała mu dwie setki.

– Czy chcesz z góry tak dużo dać za kwaterę? – spytała.

– Za kwaterę dla generałowej – odparł gorzko.

– Jak to?

– Powiedzieli mi, że nie byłem upoważniony przez nich do wydatków na pogrzeb, żem ich okradł na współkę z księdzem i stolarzem. Tedy wziąłem pogrzeb na swój koszt.

– To ileż na to wydasz? – spytała przerażona.

– Albo ja wiem, może wszystko, co mam.

Stara kobieta spuściła głowę i chwilę pasowała się z sobą, wreszcie rzekła:

– Ano, cóż robić! Nadzyśmy przyszli, nadzy odejdziemy. Tylko szkoda tylu lat i moich sił, i twojej pracy. Jeśliś tak postąpił, to znać honor ci tak kazał, trzeba znieść. Ale ci ludzie to chyba przebrane chamy. Fe, wstyd! To i pensji twej półrocznej nie zapłacą, zobaczysz. Żeby choć prędzej stąd wyjechać.

– Jużem najął fury na graty. Jutro mama może wyjechać, ja muszę zdać wszystko. Parę dni zostanę, Boże, jak ja wytrzymam!

Ubrał się i pocałowawszy matkę w rękę, wyszedł ku stajniom.

Po chwili wyjechał za wrota, do miasteczka.

Proboszcz był to staruszek jowialny, dobrego serca, niechciwy, więc Kalinowski rachował, że więcej stu rubli za pogrzeb nie weźmie.

Śmiało też poszedł na plebanię, zostawiwszy konia u pana Prota Sucheńca, mieszczanina, u którego wynajął oficynkę dla matki.

Pan Prot był zamożny masarz i handlarz nierogacizny, ojciec licznej rodziny i potentat miasteczkowy.

Proboszcz przyjął Kalinowskiego z zajęciem.

Wieść się już rozeszła, że do Kuhacza przybyli nowi dziedzice, więc ksiądz chciał od naocznego świadka dowiedzieć się, co zacz są.

Ale Kalinowski wzburzenie swoje już pohamował, niegodnym mu się zdało mówić, co o nich myślał.

– Ledwiem ich widział – rzekł. – Byli nieradzi, znalazłszy dom opieczętowany. Chciałem ustrzec ich dobro przed grabieżą, a oni się obrazili. Proszę księdza proboszcza o pogrzeb na jutro i ile mam zań zapłacić?

Proboszcz się roześmiał, zażył tabaczki i odparł:

– To tak, widzisz. Generałowa całe życie nic nie dawała na kościół, niech da po śmierci. Tak myślę, tysiączek uszczerbku nie uczyni.

Kalinowski drgnął, a proboszcz rzecz rozwijał:

– To tak, widzisz. Za stu biedaków, których chowam darmo, chrzczę darmo, śluby daję darmo, jeden bogacz musi mi wrócić. To sprawiedliwie; z czegóż utrzymam kościół, cmentarz, służbę. Nieprawdaż? Powiedz to ode mnie tym nowym dziedzicom. Niech pierwszy grosz spadkowy dadzą na nieboszczkę, straszyć ich nie będzie.

I śmiał się jowialny proboszcz.

Tedy Kalinowski musiał wyznać prawdę.

– Ja im tego nie powiem, bo oni wcale nie chcą za pogrzeb płacić; ja grzebię generałową za swoje, a że mam całego kapitału pięćset rubli, więc jakże mogę dać tysiąc?

Proboszcz nagle spoważniał i poczerwieniał.

– Jak to? Oni się targują o pogrzeb swej dobrodziejki? Tak? Ano, to się potargujemy. Ja od ciebie pieniędzy brać nie będę, ani z tobą o to się układać. Przyjechali spadkobiercy, niech do mnie się udają. To takie ptaszki! No to ci radzę od nich z życiem uciekać, bo cię ograbią i jeszcze oszkalują. Jakże to było? Opowiedz.

Kalinowski powtórzył rozmowę. Proboszcz biegał po pokoju i sapał.

– Wracajże i powiedz, że ja czekam na nich – zawołał zacierając ręce. – Beze mnie się nie obejdą. No a cóż ty dostaniesz? Jeszcze nie wiadomo?

– Owszem, nic nie dostanę.

– Jakże? Skąd wiesz? Testament już czytali?

– Nie. I testamentu nie ma, i matka mi przepowiada śledztwo i więzienie. Ale co miałem robić?

I powiedział rzecz całą. Proboszcz się za głowę chwycił.

– Wariacie, coś uczynił! Bój się Boga, toć tam może był legat i na kościół! Tyś gorzej niż wariat! Ja rachowałem na pewno, że organy nowe zrobię! Pewnie był legat! Ty jesteś osioł dardanelski!

– Co miałem robić? Musiałem depeszę wysłać, a potem jej się polepszyło, więc musiałem wyznać. Zresztą, niechta! Sumienie mi nic nie wyrzuca.

– Osioł jesteś! – powtórzył oburzony proboszcz. – Czemu twoje sumienie nie pomyśli, iluś ty swym wyskokiem biednych ludzi pokrzywdził? Wszystkie legaty przepadły! Rozumiesz ty to?

Wszystkie! Ty masz naturę bezczelnie dumną, tylko honor, ambicja, a zastanowienia ani za grosz. Magnacka tradycja, antenaty, królewięta! Podepce małych, byle honor swój karmazynowy uchował. Oho, czyta się o takich. No, wpadniesz ty w moje ręce do spowiedzi! Rozsierdzony, pogroził mu ręką.

– A o matki starości pomyślałeś?

– Matka mi przyznała rację.

– Pewnie. Ona jest święta, ona najgorsze bez szemrania zniesie, ale twoja rzecz dać jej najlepsze. A cóż z tą małą sierotą będzie? Pomyślałeś, jeśli i jej legat się spalił?

– Przecie Wojewódzcy spadek biorą. A oniż nie biorą z tym żadnych obowiązków? Ksiądz proboszcz tylko mnie chłoszcze.

– Ja chłoszczę zawsze obecnych. Im też pewnie złego nie pochwalę, bądź pewny. No a z sobą cóż myślisz teraz robić? Służbę inną masz?

– Nie chcę już więcej służyć i kolegować ze zgrają oficjalistów, złodziei! Czy ksiądz proboszcz myśli, że gdybym sługą nie był, oni by się ośmielili mnie tak oszkalować? Być na równi z tą klasą płatnych złodziei, to być do śmierci napiętnowanym, zabić swą cześć i honor albo, upomniawszy się o krzywdę, być wyrzuconym za drzwi jako zuchwały sługa. W mojej kołysce nie lęgli się ekonomy i pisarze, i jam na to się nie rodził.

– No więc zapewne kupisz dobra albo pójdziesz na Tatarów, a może będziesz hetmanem. Wariat jesteś i źle skończysz, jeśli się nie opamiętasz. A matka?

Kalinowski ponuro milczał.

Ksiądz zażył znowu tabaczki i kichnął.

– Ot, widzisz, co ci powiem. Fanaberiom daj pokój, ja ci naraję posadę. Piszesz dobrze? Zarekomenduję cię do mego stryja w konsystorzu za pisarza. Oficjalistą tedy nie będziesz.

Ale Kalinowski wstał i wziął za czapkę.

– Dziękuję księdzu proboszczowi, alem nie miejski ptak, ani wytrzymam nad biurem. Będzie, co będzie. Weźmiemy się za łby z dolą i albo wydrę jej szmatek ziemi na własność i miejsce między sobie równymi, albo ksiądz mi da darmo kilka łokci gruntu i odśpiewa mi raz ostatni, żem był osioł.

Pocałował księdza w ramię i wyszedł.

Gdy wstąpił po konia do Sucheńca, zastał w stajni gospodarza, który go właśnie oglądał.

– Ja jestem kupiec na pańską klacz – rzekł. – Daję panu od słowa za nią sto rubli.

– Macie, panie gospodarzu, dobre oko, a ciasną kieszeń. Zresztą ona nie na sprzedaż.

– A po co ona teraz panu? Przecie pan weźmie po pani generałowej najmniej dziesięć tysięcy, majątek kupi, gdzie daleko może?

– A, ba! A jak nie wezmę ni grosza, to pojadę w świat szukać szczęścia. A na mojej Zozuli najdalej i najprędzej zajadę.

Śmiał się zakładając wędzidło.

– Jutro już się matka do was sprowadzi – dodał kładąc nogę w strzemię. – Każcie w piecu napalić.

– Będzie ciepło. Dziewczęta jej posłużą i wyręczą. Bądź pan spokojny; Ale to słyszę, prawdziwe dziedzice generałowej zjechali, bo dali pocztylionowi dwa złote na piwo. Nie wysokiego rodu całe to gniazdo.

Ralinowski poczerwieniał.

– Co po tytule, gdy pusto w szkatule – odparł. – I ja z rodu magnatów, a nędzarz – sługa.

– Pan to co innego. Pan służy, to prawda, ale w panu fantazja pańska. Ho, ho, z pana jeszcze nikt nie drwił, a z nich już się śmieją.

Kalinowski dotknął prętem czapki i wyjechał za wrota. Patrzyły za nim córki Sucheńca i trącały jedna drugą.

– A ładny gdyby lanszaft! – westchnęła jedna.

– A dumny jak królewicz! – szepnęła druga.

I gapiłyby się i wzdychały dłużej bezczynnie, gdyby ich ojciec do domu nie zapędził.

– Wyglądajcie, Wyglądajcie! – burczał. – Niech no ja którą z nim na romansach złapię, popamięta! To nie dla was kawaler.

Marcysia, starsza i rezolutna, postawiła się śmiało.

– Jak mnie zaczepi, to się wcale na tatusia oglądać nie będę! – Zachichotała umykając do kuchni.

Kalinowski tymczasem, wróciwszy do Kuhacza, poszedł wprost do pałacu i zameldował się.

Wyszedł do niego Wojewódzki, niecierpliwy, bp właśnie szperali po różnych szufladach i meblach szukając pieniędzy.

– A co tam? – spytał sucho.

– Przyszedłem oznajmić, że wracam z parafii. Proboszcz nie zechciał ze, mną o pogrzeb się układać. Czeka na rozporządzenie pana.

– Znowu będzie rozbój na gładkiej drodze – mruknął Wojewódzki. – Ale miał rację: ja tu jestem panem. Każ mi pan zaprząc do powozu. Zaraz jadę.

– Niech pan zawoła lokaja. On wie, gdzie stajnia – odparł Kalinówski i wyszedł.

– To już nie zuchwalec, to zbój! – zawołał Wojewódzki.

Przeszukiwanie biurek i szufladek poprawiło nieco humory rodziny. Znaleźli cenne stare klejnoty, podręczną kasę, a w niej parę tysięcy gotówki i arkusz z wyliczeniem kapitałów. Suma dwieście tysięcy rubli w najrozmaitszych papierach, akcjach i złocie.

Pod sumą generałowa napisała aforyzm: Beatus qui tenet i swój podpis.

– Tak, sumka okrągła! – zaśmiał się Staś. – Dostanę od ojca jeden folwark i połowę gotówki. Założę stajnię wyścigową, jak Adam Kalinówski, i więcej rodzicom nie będę dokuczał. Ale mi ta łacina się nie podoba. Niesmaczny koncept starej ropuchy. Zdaje się, że ją widzę w tej chwili, jak na nas patrzy i drwiąco się wykrzywia. A jeśli je gdzieś tak schowała, że i czart nie znajdzie?

– No, no, jeśli ich tu nie będzie, to je gdzieś schował rządca – odparł ojciec. – Bądź spokojny, sąd przydusi ptaszka, wyśpiewa! Szukajcie dalej! Ja pojadę do księdza, żeby raz się tego trupa pozbyć ze swego domu. Dam klesze trzysta rubli. Chyba dosyć?

– Ależ za wiele! – oburzyła się pani. – Daj połowę. Toć przecie nie miasto!

Wojewódzki pojechał. Oni dalej szukali i szukali, ale bez żadnego więcej skutku. Powoli ogarniał ich szał i rozdrażnienie. Roztrząsali papiery, listy, bieliznę, ubrania, graty, przeszukali każdy sprzęt, łóżko, stolik od robótek, fotel, portrety na ścianach – na próżno. Nie było nigdzie pieniędzy ni testamentu, ni świstka papieru ze wskazówką.

Wreszcie zmęczeni, ustali i spojrzeli po sobie, już nawet i Staś się nie śmiał, a panna była bliska mdłości.

– Ot i postawiła baba na swoim! – warknął Staś. – Nie chciała nam dać i nie dała. Boć przecie rządca nie byłby tak głupi, żeby wszystko zabrać i czekać na nas spokojnie.

– Właśnie, że jest mądry. Zabrał, okradł nas, schował w bezpiecznym miejscu i teraz drwi sobie i bezczelnością nadrabia! Ale to mu lekko nie ujdzie. Trzeba go natychmiast zaskarżyć, aresztować i rewidować! Tylko energicznie!

Pani była rozgorączkowana. Chciała natychmiast posyłać po policję. Zaczęła ją mitygować córka.

– Proszę mamy, ażeby o to rozpytać tej dziewczynki, która służyła i nie odstępowała na krok generałowej od dwóch lat. To dziecko podobno, żeby ją łagodnie pytać, powie.

– Może masz rację. Gdzież ona się podziała?

– Lokaj mówił, że boi się umarłej i gdzieś się schowała w oficynie.

– Sprowadźże ją tutaj przez lokaja. Może masz dobre natchnienie.

Posłano po Józię. Dziecko, posłyszawszy, że ma iść do pałacu, oparło się, szlochając i tuląc w najciaśniejszy kąt, ale Kalinowska przekonała ją, że powinna słuchać swych nowych opiekunów.

– Idź, grzecznie się przywitaj, jeśli cię o co spytają, śmiało odpowiedz i zabierz swoje pudełko, bo może cię zatrzymają tam. No, idź, dziecko, idź! Po rękach ich nie całuj, mała, ani proś o co! – dodał Kalinowski.

Dziecko poszło, tym ostatnim rozkazem jakby ośmielone. Przypomniały jej te słowa sieroctwo i wyzysk, zbudziły na dnie duszy hardość.

Na progu sypialni zostawił ją lokaj.

– Jest mała Józia – oznajmił i odszedł.

Wojewódzcy spojrzeli ciekawie. Dziecko było uosobieniem nędzy i zbiedzenia. Drobna, chuda, śniada, z wielkimi żałosnymi oczyma, stała w progu, ginąc cała w kaftanie Kalinowskiej i oburącz trzymając drogocenne swe pudełko.

– Chodźże bliżej, moje dziecko! – rzekła łagodnie Wojewódzka. – Co ty masz w rękach?

– To moje rzeczy – odparł cichutki głosik.

– Złóżże je na dawnym miejscu! Ty tutaj sypiałaś, w pani generałowej pokoju?

– Nie, tu obok, w ubieralni.

– No więc się tam rozgość na powrót i chodźże tu do nas. Dostaniesz cukierków. Tyś przecie sierota, na wychowaniu byłaś, a teraz u nas będziesz. Nie lękaj się nas, nie skrzywdzimy cię nigdy.

Dziecko zniknęło na chwilę i wróciło już bez pudełka, ale zawsze nieufne i dzikie.

Wojewódzka przyprowadziła ją do stolika i dała garść cukierków.

Tedy Józia rozejrzała się i widząc nieład w pokoju, podniosła oczy na swą nową opiekunkę i spytała:

– Może posprzątać?

– To ty tutaj sprzątałaś dawniej?

– Ja.

– I cały dzień przebywałaś z panią?

– Czasem mnie zamykała w bilardowym pokoju za karę.

– Na długo?

– Ile chciała. Zimą, myślę, że dłużej bywało, bo tam zimno bardzo.

– A pani zawsze przebywała w swoim pokoju?

– Ej, nie. Chodziła po domu, wszędzie, zimą, a latem po ogrodzie. Ja za nią nosiłam krzesełko i robotę.

– No a gdzież ona chowała pieniądze? – spytał zniecierpliwiony Staś.

– Tutaj – wskazała Józia biurko, gdzie już znaleźli gotówkę.

– A gdzież jeszcze więcej?

– W komódce przy biurku też.

I tam znaleźli też portmonetkę z kilkunastu rublami.

– No a tobie nie dawała pani pieniędzy?

– Nie.

– A Kalinowscy często przychodzili do pani?

– Pan Aleksander co tydzień przychodził do kancelarii z papierami, a po panią Kalinowska posyłała mnie pani często, kiedy zachorowała. Dawniej nigdy.

– A jak pani umierała, był tu kto oprócz ciebie? Kalinowscy pewnie?

– Jak się na pana Aleksandra tak rozgniewała, to potem zabroniła im przychodzić.

– A o cóż się rozgniewała? Jakże tam było?

– On przyszedł, gdy ksiądz odjechał, i powiedział jej, że coś posłał, coś napisał, dobrze nie rozumiałam. Wtedy zaczęła bardzo krzyczeć i kazała mi dać ot tę skórzaną książkę, i świecę, i potem jakieś papiery wyjęła i popaliła, i wypędziła pana Aleksandra i panią Kalinowską, a mnie zakazała ich wpuszczać i powiedziała, że jak nie posłucham, to mnie po śmierci straszyć będzie.

– No a kiedyż umarła?

– Ja nie wiem. Ja zasnęłam na dywaniku przy łóżku, nie budziła mnie, i rano patrzę, a pani jeszcze śpi, ale taka straszna, więc uciekłam do oficyny.

– A Kalinowscy wnet do pałacu poszli?

– Pan Aleksander posłał po wójta, a pani poszła po ogrodnikową i kucharzową.

– I ty z nimi?

– Nie, ja się bałam. Mnie nie wołali.

– Niewieleśmy się dowiedzieli – rzekł Staś i dodał po francusku. – Zresztą, ta mała wygląda mi na marionetkę samychże Kalinowskich. Opowiada bajeczkę, której oni ją nauczyli.

Wojewódzka bystro przyglądała się dziewczynce.

– A ty, maleńka, bardzo żałujesz pani? – spytała.

Józia pomyślała chwilę, poruszyła ustami, ale nic nie odpowiedziała.

Roześmiał się szyderczo Staś. – Przynajmniej to milczenie jest wymowne.

– A dawno już tu jesteś? – badała dalej Wojewódzka.

– Okropnie dawno – szepnęło dziecko.

– A gdzież pierwej byłaś?

– U mamusi – odparła, i widać było, jak jej oczy nabierały łez. – Ale mamusi już nie ma.

Spuściła głowę i poczęły jej łzy kapać na podłogę, bez szlochania, bez jęku. Takie milczące łzy nad wiek dojrzałej istoty.

Wojewódzcy na chwilę zapomnieli o pieniądzach i interesach, poczuli litość dla biedactwa.

Panna zbliżyła się do niej, Wojewódzka podsunęła cukierki, Staś sięgnął do kieszeni i dał jej czterdzieści groszy.

Józia spojrzała na pieniądz i przeraziła się, że może myślą, iż prosi ich o co. Usunęła się.

– Dziękuję panu – rzekła przez łzy. – Ja nie potrzebuję pieniędzy. Dziękuję panu. – I cofała się coraz dalej.

– Patrzcie no, fajla! – roześmiał się. – I czemuż nie chcesz?

– Bo nie zarobiłam – odparła. – Jeszcze jestem za mała, żeby służyć za pieniądze.

W tej chwili turkot się rozległ i zaraz ukazał się Wojewódzki sapiący z gniewu.

– Wyobraźcie sobie, co klecha zaśpiewał: tysiąc rubli. Szakale, nie ludzie! Powiedziałem mu, co o nim myślę, a on na to ośmielił się dawać mi moralne nauki i wskazywać obowiązki. No, przekonałem go!

– Coś zrobił? – spytała żona.

– Zagroziłem mu policją, jeśli nie pogrzebie jutro, i rzuciłem mu dwieście rubli. Na to obraził się, odrzucił mi pieniądze i powiedział, że czeka, bym groźbę wykonał. Myślał, żem mówił na wiatr. A ja ruszyłem na policję i już dostał rozkaz.

– To się dopiero tatko zasypał! – zawołał Staś. – Ksiądz ten papier obwiezie po całym obywatelstwie i ładnie ojca umaluje. Uf, jak to było niedyplomatycznie!

– Ja twoich rad nie potrzebuję – ofuknął ojciec, który, już wracając obejrzał się, że palnął głupstwo i teraz zuchwalstwem nadrabiał. – Ja, dzięki Bogu, o opinię nie dbam teraz. Będę miał stosunki, jakie zechcę wybrać.

– Będzie ojciec nos zadzierać, jak się pieniądze znajdą. Tymczasem nie warto! – szydził syn.

– Jak to? Nie ma? – Wojewódzki pobladł.

– Nie ma i prawdopodobnie nie będzie.

Wobec ironii syna stary wybuchnął:

– Otóż będą! Zaraz wracam do miasteczka i uwiadomię policję. Jestem okradziony, niech prawo mnie broni przed bandą zbójów. Dajcie mi ten spis!

Porwał papier i wypadł na ganek wołając o konie.

Z wyżyn swego katafalku generałowa uczestniczyła wszystkiemu i wykrzywiała się drwiąco, coraz okropniejsza w miarę ubiegających godzin oczekiwania na spokój grobu.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.