Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Saga rodzinna o kilku pokoleniach pewnej znanej odeskiej rodziny, wielkich wojnach tego świata, burzliwych uczuciach, niekonwencjonalnych związkach.
Historie ludzi, którzy żyjąc blisko siebie, nie mieli o sobie pojęcia.
Lwów, koniec XIX wieku. W niewielkim sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne pojawia się noworodek, śliczny chłopczyk, o którym wiadomo tyle tylko, iż matka nadała mu imię Izaak.
Opiekę nad dzieckiem przejmuje osiemdziesięcioletnia siostra Agłaja.
Rodzicami chrzestnymi małego Mikołaja zostaje przypadkowo przechodząca obok klasztoru para - piękna aktorka z teatrzyku objazdowego i czarujący złodziej, umiejący otworzyć każdy sejf.
Mikołaj, obdarowany przez chrzestnych tajemniczą pamiątką, którą otrzymać ma w dniu swego ślubu, i sporą sumą pieniędzy, opuszcza wkrótce sierociniec ze swoim nowym ojcem - bogaty kupcem Konstantym Brodskim, bezdzietnym filantropem.
W podróż do Odessy wyrusza wraz z nimi młoda mamka, Chaja, która przed kilkoma dniami straciła synka.
Jak potoczy się życie tych, których zetknął ze sobą nieprzewidywalny los?
Pierwsza część sagi rozgrywa się w latach 1900 -1916, wielkie wydarzenia historyczne stanowią tło dla opowieści o dwóch parach małżeńskich, dwójce dzieci i prostej, niepiśmiennej dziewczynie, która z cichej niańki zmienia się w fascynującą kobietę.
Napisana z rozmachem, dowcipem i wyobraźnią powieść przenosi nas w niepowtarzalne klimaty Odessy początków XX wieku. Są tu dramatyczne sytuacje, barwne, krwiste postacie, jest tajemnica i seks, realizm magiczny przeplata się z subtelną kpiną, a wszystko to sprawia, że czyta się tę książkę jednym tchem, smakując znaczenia poszczególnych scen.
Katarzyna Ryrych, rocznik 1959, autorka m.in. "Tercetu prowincjonalnego", "Wdowiego Wzgórza", "Życia motyli" i powieści o zagadkowym tytule "Zginęła mi sosna". Nadto ma na swoim koncie kilkanaście książek dla młodszego i nastoletniego Czytelnika, za które zdobyła wiele prestiżowych nagród. Szuka tematów niekonwencjonalnych, niezgranych fabuł, narracji intuicyjnych - jak życie. Wielu bohaterów jej książek to ludzie, których napotkała na swojej drodze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Copyright © Katarzyna Ryrych, 2022
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
© Kateryna Yakovlieva/Shutterstock
Redaktor prowadząca
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8295-525-5
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Wiesi i Pawłowi Sajdkom
1
Szóstego grudnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku siostra Agłaja usiadła na swoim twardym łóżku i postawiła duże, chude stopy na kamiennej posadzce.
Jako jedna z nestorek przybytku Pana nie musiała wędrować chłodnym korytarzem do toalety. Wyciągnęła spod łóżka biały emaliowany nocnik, podciągnęła koszulę nocną i przykucnęła, starając się nie patrzeć na obciągnięte suchą, pomarszczoną skórą uda.
Tego dnia siostra Agłaja miała zostać dotknięta wszechmogącym palcem Pana, ale na razie nie otrzymała żadnego znaku.
Jej mocz był żółtawy i mętny, a jego kwaśno-gorzki zapach napełnił pomieszczenie.
Agłaja wsunęła nocnik pod łóżko i uklękła, patrząc nie na prosty, drewniany krzyż, lecz w niewielkie zakratowane okno.
Jakiś czas temu doszła do wniosku, że istota przybita do krzyża nie ma nic wspólnego ze zmartwychwstałym Jezusem. Oczywiście to spostrzeżenie zachowała dla siebie. Instynktownie czuła, iż podobna uwaga nie byłaby – delikatnie mówiąc – mile widziana.
Okno to, zdaniem siostry Agłai, było czymś zupełnie innym. Krata tworzyła naturalny krzyż, a poza nim rozciągało się niebo.
W którym, jak wiadomo, przebywał Bóg.
Agłaja miała jednak poważne wątpliwości dotyczące samego Boga. Wraz z trzydziestoma sześcioma siostrzyczkami zajmowała się dziećmi z rodu Dawida, które na skutek przedziwnych splotów zdarzeń i okoliczności trafiały do sierocińca prowadzonego przez wyznawczynie Syna Bożego, co pozostawało ze sobą w niejakiej sprzeczności.
Małe żydowskie sieroty płci obojga, zwane nie wiedzieć czemu kantonistami, trafiały pod skrzydła siostrzyczek w rozmaitych okolicznościach – podrzucane przez otwór w bramie, przynoszone przez zasmarkane rodzeństwo lub kogoś z kahału, jeśli uznano, że gmina jest zbyt biedna, aby zapewnić dach i strawę kolejnej gałązce winorośli.
To właśnie niepokoiło siostrę Agłaję. Jako jedna z niewielu zakonnic, poza matką przełożoną, która jej zdaniem musiała pamiętać biblijny potop, umiała czytać i pisać. Była jedenastą córką pewnego zubożałego szlachcica i nauczyła się tej trudnej sztuki, towarzysząc siostrom w czasie lekcji.
Ta umiejętność doprowadziła Agłaję na skraj bluźnierstwa. Ofiara Izaaka sprawiła, że z dobrotliwego ojca Bóg stał się żądnym krwi, egoistycznym tyranem, a reszty dopełniła męczeńska śmierć Jezusa.
Dla Agłai, podobnie jak dla reszty mniszek, Jezus był wcieleniem mężczyzny i śpiewając pieśni ku Jego chwale, popadała w przedziwny rodzaj mistycznej ekstazy, graniczącej z orgazmem.
Jaki ojciec, myślała Agłaja, wydaje swoje dziecko na męki? Jaki ojciec nakłania innego ojca do, co by nie powiedzieć, morderstwa?
W ten sposób w każdej z sierot płci męskiej widziała małego Jezuska lub cudem ocalonego Izaaka i podczas gdy inne siostrzyczki nie szczędziły malcom dyscypliny, siostra Agłaja była równie hojna w rozdawaniu karmelków i orzechów.
Ukarany za jakieś bezsensowne przewinienie malec przybiegał do staruszki i wypłakiwał ból w jej habit, a dotyk dużej, suchej dłoni sprawiał, że chudy tyłek przestawał piec.
Siostra Agłaja kochała całą gromadę miłością szczerą i prostą, a sieroty odpłacały jej tym samym, przynosząc pierwsze blade pąki kwiatków z klasztornego ogrodu, złapaną w kuchni mysz lub zasuszonego motyla znalezionego w refektarzu.
Poza tym staruszka pamiętała pierwotne imiona wszystkich sierot, nadane im, zanim maluchy przybyły do sierocińca. Samuel nazywał się teraz Adam, Srulek został przechrzczony na Marcina, Ryfka otrzymała imię Maria.
To ostatnie szczególnie śmieszyło ich opiekunkę – Maryja, podobnie jak czarnowłosa Ryfka czy Sara, była Żydówką. Ale oczywiście Agłaja nigdy nie powiedziała o tym nikomu.
Wprawdzie wszystko to wydawało się absolutnie racjonalne, jednak rozum nie był w tym miejscu mile widziany.
Należało wierzyć i nie żywić żadnych wątpliwości.
Skłonność Agłai do pytań i szukania na nie odpowiedzi przyciągała do niej dzieci. Przychodziły z najdziwniejszymi kwestiami, jakie można sobie wyobrazić, i jeśli nie potrafiła znaleźć wyjaśnienia, zastanawiała się nad problemem tak długo, póki nie znalazła odpowiedniego rozwiązania.
Poprzedniego dnia Ryfka-Maria zapytała o Świętego Mikołaja. Rzecz jasna, Agłaja opowiedziała jej o biskupie Mirry, ale dziewczynka usilnie próbowała dociec, w jaki sposób biskup Mirry obdarowuje szesnaście sierotek ciepłymi pończochami, pomarańczami i czekoladą.
– Czynimy to na jego pamiątkę – wyjaśniła siostra Agłaja. – Każdy, kto w tym dniu ofiarowuje komuś nawet najmniejszy drobiazg, staje się równy temu wielkiemu świętemu.
– Aha – odrzekła Ryfka-Maria.
Jednak w połowie drogi do drzwi zatrzymała się i zmarszczywszy brwi, zapytała:
– To KTO robi NAM prezenty?
Siostra Agłaja westchnęła.
2
Wprzypadku sierocińca, w którym spędziła sześćdziesiąt cztery lata swojego życia, od dwudziestu lat czynił to pewien kupiec z Odessy, choć trudno byłoby go nazwać świętym.
Niemniej jednak cudem ocalony od syfilisu, gdy ten zaowocował jedynie brakiem jakiegokolwiek potomstwa, kupiec co roku osobiście przywoził do klasztoru wełniane pończochy, buciki, pomarańcze, czekoladę i kakao, które przez cały rok podawano sierotkom w niedzielę do śniadania.
Miało to dlań szczególną wagę, bowiem o uzdrowienie syna matka modliła się nie do kogo innego, jak do świętego Mikołaja, a ten jej modlitw wysłuchał przy wsparciu osiągnięć ówczesnej medycyny.
Niestety, jedna z odeskich prostytutek, która dokonała inicjacji chłopca, prócz dogłębnej wiedzy na temat kobiecego ciała i wszystkiego, co sprawia mu przyjemność, ofiarowała młodzieńcowi również syfilis. Święty z Mirry najwyraźniej był mizoginem, gdyż prostytutka zmarła po paru miesiącach, a jej zgon szesnastoletni Konstanty opłakał szczerymi łzami.
Panna, którą poślubił cztery lata po wstydliwej chorobie, z ulgą przyjęła wiadomość o niepłodności męża, sama bowiem na skutek błędu lekarza nie tylko pozbyła się niechcianej ciąży, lecz zapewniła sobie bezpieczny seks na całą resztę życia.
Jednakże niepokój związany z brakiem potomka, który przejąłby pomnażany majątek, narastał i Konstanty często budził się w nocy, myśląc o bezsensowności swoich działań.
– Postanowiliśmy adoptować dziecko – oznajmił pewnego dnia jego przyjaciel i sąsiad, Eugeniusz Kogen, gdyż Kogenowie również bezskutecznie starali się o naturalnego dziedzica.
Ale Konstanty jeszcze nie był pewien, co powinien zrobić.
– Może weźmiemy na wychowanie dziecko któregoś z krewnych? – zaproponowała Zinaida.
Jej mężowi nie spodobał się ten pomysł.
Bliżsi i dalsi krewni jawili mu się jako banda drapieżników czekających na jego bezpotomne zejście. A wzięcie na wychowanie jednego z małych drapieżników? Nie, w żadnym wypadku nie mógł tego zrobić.
Podobnie postrzegał rodzinę małżonki.
Równie dobrze mógłby lekką ręką roztrwonić wszystko, co do tego czasu udało mu się zgromadzić, i na dodatek przyprawić przez to paru członków rodziny o apopleksję.
Dlatego Konstanty postanowił zaczekać.
Pierwszego grudnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku spojrzał na swoje życie jak na kolejny kontrakt i nie widząc realnego zysku, odłożył sprawę dziedzica ad acta.
I zajął się pakowaniem wełnianych pończoch, tabliczek czekolady oraz puszek herbaty, podczas gdy w klasztorze siostra Agłaja, nie zdejmując koszuli nocnej, włożyła barchany i habit, po czym udała się na dół, aby sprawdzić, czy piekarz zostawił już chleb.
Szybkim krokiem przeszła przez dziedziniec, gdzie głuchoniemy sługa klasztorny, Wasylko, przekopał w śniegu wąską ścieżkę prowadzącą do bramy, i położyła rękę na klamce.
Naparłszy całym chudym ciałem, pchnęła drzwi i jej oczom ukazał się wiklinowy koszyk, w którym, prócz dziesięciu bochenków jeszcze ciepłego chleba, leżał zawinięty w wełnianą chustkę noworodek.
Jego drobne usta były lekko sine i gdyby się nie poruszały, można byłoby uznać, iż dziecko nie żyje.
Zapewne gdyby nie bochny gorącego chleba, niemowlę zamarzłoby na śmierć, jednak ktoś, kto je tam pozostawił, najwyraźniej liczył na to, że brama klasztoru otworzy się dla biedactwa wcześniej niż brama Raju.
Agłaja pochyliła się i podniosła maleństwo, a ono zakwiliło cicho i otworzyło oczy.
Były brązowo-fiołkowe, otoczone gęstymi, puszystymi, czarnymi rzęsami.
Staruszka wyprostowała się i pociągnęła za sznurek wiszącego przy bramie dzwonka.
Nad jej głową kłębiły się ciemne chmury, zwiastujące nadejście kolejnej śnieżycy, gdy zakonnica dzwoniła jak na pożar.
Plącząc się w habitach i przewracając w śniegu, do bramy przybiegło trzydzieści pięć pozostałych siostrzyczek i nawet kiedy wszystkie zgromadziły się dokoła siostry Agłai, ta nie przestała dzwonić.
– Dziecko! – zawołała matka przełożona i wyciągnęła ręce po noworodka.
– Ja się nim zajmę – rzekła Agłaja. – Albowiem dziecię narodziło się nam.
Przełożona spojrzała na nią zdumionymi oczyma i uczyniła na czole znak krzyża. Ale widać staruszka nie była opętana, gdyż nie zaczęła mówić różnymi językami ani rzucać się po ziemi.
Po prostu stała w śniegu, tuląc do siebie maleństwo, a jej oczy skierowane były w niebo, z którego opadały ogromne płatki.
– Pod dach, szybko, pod dach! – krzyknęła siostra Hildegarda i wszystkie poderwały się jak stadko spłoszonych gołębi.
Noworodka ułożono na stole w refektarzu, jedynym pomieszczeniu, gdzie już od rana było ciepło, i rozwinięto chustę.
Oczom siostrzyczek ukazało się – jak jeszcze długo głosiła fama – zdrowe niemowlę płci męskiej, nieco zmarznięte, ale żywe.
Zapadła cisza.
– Okryjcie go, zanim dostanie zapalenia płuc! – zawołała siostra Genowefa i wtedy dziecko zapłakało.
– Jest głodny – stwierdziła siostra Hildegarda.
– Trzeba mu znaleźć mamkę – orzekła siostra przełożona.
– Czy któraś kobieta zechce wykarmić żydowskie dziecko? – zastanowiła się siostra Genowefa.
Siostra Agłaja przytuliła noworodka do płaskiej piersi.
– Przynieście mleko – powiedziała. – Ciepłe mleko na pół z wodą. I czystą szmatkę.
Poczuwszy ciepło, chłopczyk przestał płakać.
A kiedy siostra Agłaja włożyła mu do ust zamoczoną w mleku szmatkę, przymknął oczy i począł ssać jak z piersi matki.
Agłaję natomiast ogarnęło przedziwne uczucie. Z racji swego stanu macierzyństwo było dla niej czymś absolutnie obcym, podobnie jak ciało mężczyzny, choć… miała swój niewielki sekret, który stanął na przeszkodzie obwołaniu jej świętą.
Tak czy inaczej, dziecko uspokoiło się i usnęło w ramionach staruszki i było już wiadomo, komu zostało powierzone.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI