Pepa w raju. Najkrótsza opowieść o miłości - Katarzyna Ryrych - ebook

Pepa w raju. Najkrótsza opowieść o miłości ebook

Katarzyna Ryrych

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O tym, że Pepa była niezwykła, wiedzieli w miasteczku wszyscy. Nie tylko Michał, zakochany w niej po uszy. Kiedy zabrakło tej dziwnej, wolnej jak ptak dziewczyny w martensach w kwiaty, świat zamarł. Poszarzał, skurczył się i zziąbł. Michał postanowił, że nie pozwoli Pepie tak po prostu odejść do raju. W tej książce opowiada swoją krótką love story.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 111

Oceny
4,5 (21 ocen)
12
8
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Han_Mar

Nie oderwiesz się od lektury

Zbyt krótka.. :) piękna, zabawna, kwintesencja życia. O Peppie chciałoby się czytać i czytać i czytać. Nietuzinkowa postać. Do połknięcia w chwilę.
10
Domilazik

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i wzruszająca klatkowa historia🥺
00



Okładka

Karta tytułowa

Katarzyna Ryrych

Pepa w raju

Najkrótsza opowieść o miłości

© by Katarzyna Ryrych

© by Wydawnictwo Literatura

Okładka: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska

Wydanie elektroniczne II, Łódź 2024

ISBN 978-83-7672-847-6

Wydawnictwo Literatura

91-334 Łódź, ul. Srebrna 41

[email protected]

tel. (42) 630-23-81

www.wydawnictwoliteratura.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Duchnik

I

W listopadzie 2009 roku przeżywałam najgorszy w moim życiu kryzys twórczy. Film, który miał stać się absolutnym hitem, okazał się absolutną klapą, a telefony od przyjaciół, które miały podnieść mnie na duchu, działały dokładnie na odwrót. Po każdej rozmowie biegłam do łazienki, gdzie siedząc na brzegu wanny, zalewałam się łzami. Wiadomości nadchodziły z innego świata, świata ludzi sukcesu, spełnionych twórczo i zadowolonych z siebie, do którego nagle i niespodziewanie przestałam należeć…

– Życie nie składa się z samych sukcesów – pocieszał mnie mąż pomiędzy jedną próbą w teatrze a drugą.

– Mamo, dałabyś już spokój – mówiła córka, biegnąc z wykładu na wykład, a syn, widząc, że nic do mnie nie dociera, po prostu przestał się odzywać.

W ten oto sposób rodzina ułatwiła mi dalsze zapadanie się w sobie. Siedziałam w pokoju, tępo wpatrując się w paznokcie, z których schodził lakier, albo gapiąc się na spacerujące po trawniku wrony.

– Powinnaś zafundować sobie urlop – powiedziała przyjaciółka, przyglądając mi się z niesmakiem. Posiedziała chwilę, a potem nagle spojrzała na zegarek i oświadczyła, że musi uciekać. Ale ja wiedziałam, że od chwili, kiedy przekroczyła próg mojego pokoju, nie myślała o niczym innym jak tylko o tym, aby jak najprędzej z niego wyjść.

Nie powiem, żeby nie miała racji – piętrzące się na biurku brudne szklanki, łóżko, którego nie miałam siły pościelić, i ja z włosami niemytymi od tygodnia, z paskudnymi kilkucentymetrowymi odrostami i oczyma zapuchniętymi od płaczu.

Sama starałabym się opuścić takie miejsce jak najszybciej.

Moja przyjaciółka była ostatnią osobą, która odwiedziła mnie tamtej jesieni.

– Muszę wziąć się w garść – powtarzałam sobie co rano, ale nic z tego nie wychodziło. – Muszę wyjść z domu, pójść do fryzjerki, odwiedzić dentystę, wyjść gdziekolwiek.

Ale kończyło się jedynie na chceniu, a moi najbliżsi powoli zaczynali przyzwyczajać się do tego, że całymi dniami nie wychodzę z pokoju.

Tak jakbym umarła – pomyślałam pewnego dnia. – Umrę i nikt nie będzie o tym wiedział. Mąż dalej będzie wystawiał swoje awangardowe sztuki, córka będzie leczyć złamane po raz kolejny serce, a syn jak zwykle będzie słuchał ogłuszająco-ogłupiającej muzyki.

– Słyszałem, że mówią o tobie w związku z jakimś nowym serialem – zakomunikował mi pewnego dnia mąż.

Serial! Coś, czym całe życie pogardzałam, starając się robić filmy ambitne i głębokie! Zobaczyłam swoje nazwisko tuż obok nikomu nieznanych nazwisk aroganckich gwiazdek promowanych przez równie aroganckich sponsorów i aż pociemniało mi w oczach.

Chyba jednak zostało we mnie trochę życia, bo chwyciłam pierwszą z brzegu szklankę i z rozmachem cisnęłam nią o podłogę. Szkło rozprysło się po całym pokoju, a w drzwiach pojawił się mój syn.

– Nienawidzę seriali! – krzyczałam, bijąc pięściami w sofę.

– Ja też – powiedział niespodziewanie. – A ten twój film… – spojrzał na mnie jakoś dziwnie – ten twój film… był dobry. Ale po mojemu trochę za dużo prawdy.

Uniosłam głowę. Czy te słowa naprawdę padały z ust mojego syna?

– Ludzie nie lubią takiego kina – ciągnął – bo idą tam, żeby odpocząć, pośmiać się albo wzruszyć. A to ich normalnie dobiło. W latach sześćdziesiątych, kiedy Andy Warhol nakręcił sześć godzin filmu o tym, jak facet śpi, to może by przeszło. Ale nie dzisiaj.

Nie czekając na moją reakcję, wyszedł i po chwili zza drzwi jego pokoju rozległa się ogłuszająco-ogłupiająca muzyka.

Mąż wstał z fotela i pogłaskał mnie po wstrętnych, niemytych włosach z dramatycznymi odrostami.

Nie ruszając się z miejsca, zaczekałam, aż dom opustoszeje i powlokłam się do łazienki. Z lustra spojrzało na mnie straszydło o zapuchniętych oczach.

Umyłam twarz w lodowatej wodzie i przeciągnęłam po włosach szczotką.

– Muszę coś natychmiast zrobić – powiedziałam, a straszydło przytaknęło.

Fryzjer? Kosmetyczka? Cokolwiek, byleby od czegoś zacząć. Jeżeli mam umrzeć – pomyślałam – muszę wyglądać w trumnie jak człowiek.

Za nic, za żadne skarby nie mogłam pozwolić, aby zakopano mnie po prostu tak…

Ubrana w wyciągnięty dres, w czapce syna na brudnych włosach, wyszłam z domu. Przy bramie ogarnęło mnie uczucie paniki.

Z pewnością zostawiłam dom otwarty.

Wracałam trzy razy, za czwartym byłam pewna, że przekręciłam klucz w zamku.

Ale prawdziwa katastrofa miała dopiero nadejść.

– Nie mam dzisiaj czasu – powiedziała moja (moja!!!) fryzjerka, spoglądając na mnie beznamiętnie. – Proszę spróbować tam…

Spojrzała w okno, wskazując na nieduży zakład fryzjerski.

– Tam się nie czeka i jest naprawdę tanio – dodała i powróciła do układania włosów lekko już zniecierpliwionej klientki.

W ułamku sekundy zrozumiałam, że po prostu mnie nie poznała… Trud jazdy autobusem, atak paniki, kiedy kontroler poprosił o bilet, wszystko nadaremnie. Z wystawowej szyby po raz kolejny spojrzała na mnie zapuchnięta, szara twarz kobiety w nieokreślonym wieku.

Lokal po przeciwnej stronie ulicy był pusty. Na krześle przed lustrem siedziała tęgawa fryzjerka i przeglądała jakieś kolorowe czasopismo.

Wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka.

Na mój widok kobieta odłożyła magazyn i spojrzała z uśmiechem.

– Farbujemy i strzyżemy – powiedziała, jakby było to z góry przesądzone. Byłam tak zaskoczona, że nie mogłam wydobyć z siebie słowa.

Pewnie myśli, że ma przed sobą niedorozwiniętą babę – pomyślałam.

Niech się dzieje co chce – posłusznie pozwoliłam przygotować się do mycia głowy. Szampon pachniał zielonym jabłuszkiem, a ręce fryzjerki były silne i zdecydowane.

– Nic tak nie poprawia kobiecie samopoczucia jak wizyta u fryzjera – powiedziała. – Najpierw przytniemy te włosy, a potem zastanowimy się nad kolorem. Może zmieni pani kolor? Zrobimy pasemka?

– Proszę robić, co pani chce – wydusiłam i zamknęłam oczy. Nożyczki szczękały wokół mojej głowy, w tle grało radio, a fryzjerka o czymś opowiadała, ale zupełnie nie zwracałam na nią uwagi.

Ważne było to, że mija czas i że nie muszę niczego robić.

– Ciągle mam nadzieję, że przestanie pić – zakończyła opowieść, której nie słuchałam, i włączyła suszarkę. – Teraz dopasujemy kolor do fryzury – powiedziała.

Otworzyłam oczy i spojrzałam na siebie. Nastroszone jak ptasie pióra włosy zakrywały mi połowę twarzy.

– Proponuję czekoladowy brąz – orzekła fryzjerka, a ja po raz kolejny wzruszyłam ramionami.

Niech będzie, co ma być – myślałam. Efekt końcowy był mi najzupełniej obojętny. Najważniejsze było to, że ktoś się mną zajmował, robił za mnie coś, do czego nie mogłam się zmusić.

Z zamkniętymi oczyma przesiedziałam trzy kwadranse. Fryzjerka jakby wyczuła, że absolutnie nie obchodzi mnie jej historia, bo zamilkła i powróciła do swojej kolorowej gazety.

Ja zaś utrwalałam w pamięci słowa mojego syna. Słowa, jakich nie spodziewałam się usłyszeć. Czego tak naprawdę potrzebują ludzie? – myślałam.

Odpowiedź była już zapewne w drodze…

– Proszę spojrzeć w lustro. – Fryzjerka zdjęła z moich ramion pelerynkę i parę razy przesunęła pędzlem po mojej szyi.

Otworzyłam oczy. Kobieta w lustrze nadal miała zmęczoną twarz i bolesne worki pod oczyma, jednak jej włosy były nienagannie przycięte.

– Podoba się pani? – zapytała.

– Tak – wydusiłam z siebie. Wyjęłam z kieszeni dwa zmięte banknoty stuzłotowe i położyłam je na stoliku.

– Proszę pani, reszta! – zawołała, wybiegając z zakładu, ale nie obejrzałam się. Szłam powoli mokrym chodnikiem, a listopadowa mgła niszczyła moją nową fryzurę.

Przechodząc przez ulicę, dostrzegłam leżącą w kałuży papierową torbę. Przejeżdżający samochód bryzgnął fontanną brudnej wody i nagle w zupełnie niewytłumaczalny sposób poczułam się dokładnie tak samo jak przemoknięta reklamówka.

– Co pani robi do jasnej cholery! – wrzasnął kierowca, kiedy przebiegłam tuż przed maską samochodu. Podniosłam reklamówkę i omal nie wpadłam pod koła innego pojazdu.

– Głupia krowa! – zawołał tęgi mężczyzna o czerwonej, nalanej twarzy.

– Psychiczna – skomentował ktoś za moimi plecami.

Z reklamówką w ręce wbiegłam do miejskiego parku. W butach miałam wodę, spodnie przemoczone były aż do kolan i już czułam, jak robię się chora.

Kiedy przyszłam do domu, lało mi się z nosa i miałam dreszcze.

W takich przypadkach moja babcia zalecała gorącą kąpiel i herbatę z sokiem z malin. Soku z malin oczywiście nie było. Od tygodni nikt nie zrobił porządnych zakupów, nikomu też nie przyszło do głowy, że w domu powinien być sok z malin… Kiedyś, kiedy dzieci były małe, a ja sama ograniczyłam się jedynie do roli pani domu, na kuchennym parapecie stały pękate słoje z owocami zasypanymi cukrem.

Leżąc w gorącej wodzie, przypominałam sobie dawne czasy – pieczenie świątecznych pierników, lepienie bałwana, wycieczki do lasu – i wszystko to wydawało się należeć do jakiejś innej, odległej rzeczywistości.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

II

Rozdział dostępny w pełnej wersji

III

Rozdział dostępny w pełnej wersji

IV

Rozdział dostępny w pełnej wersji

V

Rozdział dostępny w pełnej wersji

VI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

VII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

VIII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

IX

Rozdział dostępny w pełnej wersji

X

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XI

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XIII

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XIV

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XV

Rozdział dostępny w pełnej wersji

XVI

Rozdział dostępny w pełnej wersji