Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O tym, że Pepa była niezwykła, wiedzieli w miasteczku wszyscy. Nie tylko Michał, zakochany w niej po uszy. Kiedy zabrakło tej dziwnej, wolnej jak ptak dziewczyny w martensach w kwiaty, świat zamarł. Poszarzał, skurczył się i zziąbł. Michał postanowił, że nie pozwoli Pepie tak po prostu odejść do raju. W tej książce opowiada swoją krótką love story.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 111
Katarzyna Ryrych
Pepa w raju
Najkrótsza opowieść o miłości
© by Katarzyna Ryrych
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie elektroniczne II, Łódź 2024
ISBN 978-83-7672-847-6
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Duchnik
W listopadzie 2009 roku przeżywałam najgorszy w moim życiu kryzys twórczy. Film, który miał stać się absolutnym hitem, okazał się absolutną klapą, a telefony od przyjaciół, które miały podnieść mnie na duchu, działały dokładnie na odwrót. Po każdej rozmowie biegłam do łazienki, gdzie siedząc na brzegu wanny, zalewałam się łzami. Wiadomości nadchodziły z innego świata, świata ludzi sukcesu, spełnionych twórczo i zadowolonych z siebie, do którego nagle i niespodziewanie przestałam należeć…
– Życie nie składa się z samych sukcesów – pocieszał mnie mąż pomiędzy jedną próbą w teatrze a drugą.
– Mamo, dałabyś już spokój – mówiła córka, biegnąc z wykładu na wykład, a syn, widząc, że nic do mnie nie dociera, po prostu przestał się odzywać.
W ten oto sposób rodzina ułatwiła mi dalsze zapadanie się w sobie. Siedziałam w pokoju, tępo wpatrując się w paznokcie, z których schodził lakier, albo gapiąc się na spacerujące po trawniku wrony.
– Powinnaś zafundować sobie urlop – powiedziała przyjaciółka, przyglądając mi się z niesmakiem. Posiedziała chwilę, a potem nagle spojrzała na zegarek i oświadczyła, że musi uciekać. Ale ja wiedziałam, że od chwili, kiedy przekroczyła próg mojego pokoju, nie myślała o niczym innym jak tylko o tym, aby jak najprędzej z niego wyjść.
Nie powiem, żeby nie miała racji – piętrzące się na biurku brudne szklanki, łóżko, którego nie miałam siły pościelić, i ja z włosami niemytymi od tygodnia, z paskudnymi kilkucentymetrowymi odrostami i oczyma zapuchniętymi od płaczu.
Sama starałabym się opuścić takie miejsce jak najszybciej.
Moja przyjaciółka była ostatnią osobą, która odwiedziła mnie tamtej jesieni.
– Muszę wziąć się w garść – powtarzałam sobie co rano, ale nic z tego nie wychodziło. – Muszę wyjść z domu, pójść do fryzjerki, odwiedzić dentystę, wyjść gdziekolwiek.
Ale kończyło się jedynie na chceniu, a moi najbliżsi powoli zaczynali przyzwyczajać się do tego, że całymi dniami nie wychodzę z pokoju.
Tak jakbym umarła – pomyślałam pewnego dnia. – Umrę i nikt nie będzie o tym wiedział. Mąż dalej będzie wystawiał swoje awangardowe sztuki, córka będzie leczyć złamane po raz kolejny serce, a syn jak zwykle będzie słuchał ogłuszająco-ogłupiającej muzyki.
– Słyszałem, że mówią o tobie w związku z jakimś nowym serialem – zakomunikował mi pewnego dnia mąż.
Serial! Coś, czym całe życie pogardzałam, starając się robić filmy ambitne i głębokie! Zobaczyłam swoje nazwisko tuż obok nikomu nieznanych nazwisk aroganckich gwiazdek promowanych przez równie aroganckich sponsorów i aż pociemniało mi w oczach.
Chyba jednak zostało we mnie trochę życia, bo chwyciłam pierwszą z brzegu szklankę i z rozmachem cisnęłam nią o podłogę. Szkło rozprysło się po całym pokoju, a w drzwiach pojawił się mój syn.
– Nienawidzę seriali! – krzyczałam, bijąc pięściami w sofę.
– Ja też – powiedział niespodziewanie. – A ten twój film… – spojrzał na mnie jakoś dziwnie – ten twój film… był dobry. Ale po mojemu trochę za dużo prawdy.
Uniosłam głowę. Czy te słowa naprawdę padały z ust mojego syna?
– Ludzie nie lubią takiego kina – ciągnął – bo idą tam, żeby odpocząć, pośmiać się albo wzruszyć. A to ich normalnie dobiło. W latach sześćdziesiątych, kiedy Andy Warhol nakręcił sześć godzin filmu o tym, jak facet śpi, to może by przeszło. Ale nie dzisiaj.
Nie czekając na moją reakcję, wyszedł i po chwili zza drzwi jego pokoju rozległa się ogłuszająco-ogłupiająca muzyka.
Mąż wstał z fotela i pogłaskał mnie po wstrętnych, niemytych włosach z dramatycznymi odrostami.
Nie ruszając się z miejsca, zaczekałam, aż dom opustoszeje i powlokłam się do łazienki. Z lustra spojrzało na mnie straszydło o zapuchniętych oczach.
Umyłam twarz w lodowatej wodzie i przeciągnęłam po włosach szczotką.
– Muszę coś natychmiast zrobić – powiedziałam, a straszydło przytaknęło.
Fryzjer? Kosmetyczka? Cokolwiek, byleby od czegoś zacząć. Jeżeli mam umrzeć – pomyślałam – muszę wyglądać w trumnie jak człowiek.
Za nic, za żadne skarby nie mogłam pozwolić, aby zakopano mnie po prostu tak…
Ubrana w wyciągnięty dres, w czapce syna na brudnych włosach, wyszłam z domu. Przy bramie ogarnęło mnie uczucie paniki.
Z pewnością zostawiłam dom otwarty.
Wracałam trzy razy, za czwartym byłam pewna, że przekręciłam klucz w zamku.
Ale prawdziwa katastrofa miała dopiero nadejść.
– Nie mam dzisiaj czasu – powiedziała moja (moja!!!) fryzjerka, spoglądając na mnie beznamiętnie. – Proszę spróbować tam…
Spojrzała w okno, wskazując na nieduży zakład fryzjerski.
– Tam się nie czeka i jest naprawdę tanio – dodała i powróciła do układania włosów lekko już zniecierpliwionej klientki.
W ułamku sekundy zrozumiałam, że po prostu mnie nie poznała… Trud jazdy autobusem, atak paniki, kiedy kontroler poprosił o bilet, wszystko nadaremnie. Z wystawowej szyby po raz kolejny spojrzała na mnie zapuchnięta, szara twarz kobiety w nieokreślonym wieku.
Lokal po przeciwnej stronie ulicy był pusty. Na krześle przed lustrem siedziała tęgawa fryzjerka i przeglądała jakieś kolorowe czasopismo.
Wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka.
Na mój widok kobieta odłożyła magazyn i spojrzała z uśmiechem.
– Farbujemy i strzyżemy – powiedziała, jakby było to z góry przesądzone. Byłam tak zaskoczona, że nie mogłam wydobyć z siebie słowa.
Pewnie myśli, że ma przed sobą niedorozwiniętą babę – pomyślałam.
Niech się dzieje co chce – posłusznie pozwoliłam przygotować się do mycia głowy. Szampon pachniał zielonym jabłuszkiem, a ręce fryzjerki były silne i zdecydowane.
– Nic tak nie poprawia kobiecie samopoczucia jak wizyta u fryzjera – powiedziała. – Najpierw przytniemy te włosy, a potem zastanowimy się nad kolorem. Może zmieni pani kolor? Zrobimy pasemka?
– Proszę robić, co pani chce – wydusiłam i zamknęłam oczy. Nożyczki szczękały wokół mojej głowy, w tle grało radio, a fryzjerka o czymś opowiadała, ale zupełnie nie zwracałam na nią uwagi.
Ważne było to, że mija czas i że nie muszę niczego robić.
– Ciągle mam nadzieję, że przestanie pić – zakończyła opowieść, której nie słuchałam, i włączyła suszarkę. – Teraz dopasujemy kolor do fryzury – powiedziała.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na siebie. Nastroszone jak ptasie pióra włosy zakrywały mi połowę twarzy.
– Proponuję czekoladowy brąz – orzekła fryzjerka, a ja po raz kolejny wzruszyłam ramionami.
Niech będzie, co ma być – myślałam. Efekt końcowy był mi najzupełniej obojętny. Najważniejsze było to, że ktoś się mną zajmował, robił za mnie coś, do czego nie mogłam się zmusić.
Z zamkniętymi oczyma przesiedziałam trzy kwadranse. Fryzjerka jakby wyczuła, że absolutnie nie obchodzi mnie jej historia, bo zamilkła i powróciła do swojej kolorowej gazety.
Ja zaś utrwalałam w pamięci słowa mojego syna. Słowa, jakich nie spodziewałam się usłyszeć. Czego tak naprawdę potrzebują ludzie? – myślałam.
Odpowiedź była już zapewne w drodze…
– Proszę spojrzeć w lustro. – Fryzjerka zdjęła z moich ramion pelerynkę i parę razy przesunęła pędzlem po mojej szyi.
Otworzyłam oczy. Kobieta w lustrze nadal miała zmęczoną twarz i bolesne worki pod oczyma, jednak jej włosy były nienagannie przycięte.
– Podoba się pani? – zapytała.
– Tak – wydusiłam z siebie. Wyjęłam z kieszeni dwa zmięte banknoty stuzłotowe i położyłam je na stoliku.
– Proszę pani, reszta! – zawołała, wybiegając z zakładu, ale nie obejrzałam się. Szłam powoli mokrym chodnikiem, a listopadowa mgła niszczyła moją nową fryzurę.
Przechodząc przez ulicę, dostrzegłam leżącą w kałuży papierową torbę. Przejeżdżający samochód bryzgnął fontanną brudnej wody i nagle w zupełnie niewytłumaczalny sposób poczułam się dokładnie tak samo jak przemoknięta reklamówka.
– Co pani robi do jasnej cholery! – wrzasnął kierowca, kiedy przebiegłam tuż przed maską samochodu. Podniosłam reklamówkę i omal nie wpadłam pod koła innego pojazdu.
– Głupia krowa! – zawołał tęgi mężczyzna o czerwonej, nalanej twarzy.
– Psychiczna – skomentował ktoś za moimi plecami.
Z reklamówką w ręce wbiegłam do miejskiego parku. W butach miałam wodę, spodnie przemoczone były aż do kolan i już czułam, jak robię się chora.
Kiedy przyszłam do domu, lało mi się z nosa i miałam dreszcze.
W takich przypadkach moja babcia zalecała gorącą kąpiel i herbatę z sokiem z malin. Soku z malin oczywiście nie było. Od tygodni nikt nie zrobił porządnych zakupów, nikomu też nie przyszło do głowy, że w domu powinien być sok z malin… Kiedyś, kiedy dzieci były małe, a ja sama ograniczyłam się jedynie do roli pani domu, na kuchennym parapecie stały pękate słoje z owocami zasypanymi cukrem.
Leżąc w gorącej wodzie, przypominałam sobie dawne czasy – pieczenie świątecznych pierników, lepienie bałwana, wycieczki do lasu – i wszystko to wydawało się należeć do jakiejś innej, odległej rzeczywistości.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji