Wilczy księżyc. Kobiety z Rodziny Wierzbickich - Katarzyna Ryrych - ebook + audiobook + książka

Wilczy księżyc. Kobiety z Rodziny Wierzbickich ebook

Katarzyna Ryrych

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom sagi Kobiety z rodziny Wierzbickich

Młody księżyc nazywają tu wilczym księżycem. Powiadają, że w tym czasie młode wilki opuszczają swoje stado i wyruszają w poszukiwaniu własnego miejsca.

Bietka, córka Malwiny, znika ze swoim chłopcem. Lea trafia tam, gdzie nikt nie chciałby się znaleźć, i próbuje przeżyć w Auschwitz. Tylko Urszula dalej żyje „na ptasich prawach” – w drodze, niespokojna, samotna.

Biały Dwór żegluje przez morze historii jak arka Noego, dając schronienie potrzebującym – a dokoła szaleje wojna…

Katarzyna Ryrych, autorka m.in. czterotomowej sagi Czarna walizka. Ma również na swoim koncie kilkanaście książek dla dzieci i młodzieży, za które zdobyła wiele prestiżowych nagród. Szuka tematów niekonwencjonalnych, niezgranych fabuł, zaskakujących narracji – jak w życiu. Wielu bohaterów jej książek to ludzie, których napotkała na swojej drodze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 435

Oceny
4,6 (35 ocen)
23
11
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna część, więc wiedziałam czego się spodziewać i nie zawiodłam się ani trochę.
00
Arrcadio

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna
00
Goszaczyta98

Dobrze spędzony czas

🌙 „𝓦𝓲𝓵𝓬𝔃𝔂 𝓴𝓼𝓲ęż𝔂𝓬” 𝓚𝓪𝓽𝓪𝓻𝔃𝔂𝓷𝓪 𝓡𝔂𝓻𝔂𝓬𝓱 🌙 •• Drugi tom sagi „Kobiety z rodziny Wierzbickich”. •• ▪️𝗥𝗘𝗖𝗘𝗡𝗭𝗝𝗔 ▪️ 🌙Młody księżyc nazywają tu wilczym księżycem. Powiadają, że w tym czasie młode wilki opuszczają swoje stado i wyruszają w poszukiwaniu własnego miejsca.🐕 Bietka, córka Malwiny, znika ze swoim chłopcem. Lea trafia tam, gdzie nikt nie chciałby się znaleźć, i próbuje przeżyć w Auschwitz. Tylko Urszula dalej żyje „na ptasich prawach” – w drodze, niespokojna, samotna. Biały Dwór żegluje przez morze historii jak arka Noego, dając schronienie potrzebującym – a dokoła szaleje wojna… Każda strona przesycona jest niezwykłymi emocjami, które wylewają się wprost do naszego serca, sprawiając, że czujemy się emocjonalnie związani z bohaterami i całą tą historią. Życie pisze różne scenariusze, a tą książką autorka uświadamia nas, jak takie zmiany kształtują naszą osobowość. Autorka szczególny nacisk kładzie na przekazanie nam, poprzez tę historię, że ...
00
Karinaj28

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
kingamly

Nie oderwiesz się od lektury

opowieść super, ale audio niedbale zrobione, z licznymi błędami (pani Ada zmienia wyrazy, albo zacina się i poprawia i nie zostało to usunięte z nagrania...)
00

Popularność




Copyright © Katarzyna Ryrych, 2024

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce

Fot. archiwum Mariusz Banachowicz

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-693-5

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

1918–1944

– 1 –

– Nie żyje, szepnęła Dyzia, przykładając czoło do szyby. Poniżej, gdzie znajdowały się jej usta, pojawił się mały obłoczek pary. Przez chwilę przyglądała się, jak znika, a potem chuchnęła na szybę i palcem wskazującym nakreśliła dwie litery, D + A, dokładnie tak samo, jak pewnej zimy, kiedy razem z Antonim, ciasno objęci, potoczyli się w śnieg – świeży, dziewiczy, na którym nawet ptaki nie zapisały swojej przelotnej obecności.

Z gałęzi drzewa osypywał się lekki, biały puch, osiadał na kołnierzu jej szubki, na rzęsach, na włosach, topniał na policzkach.

– I tak zasypie nas śnieg – szepnął Antoni, patrząc na ich inicjały.

Teraz obraz ten powrócił z całą bezwzględną ostrością, żywy, przejmujący, bolesny.

To nie miało tak być, pomyślała i zaraz się zawstydziła, iż kiedyś przypuszczała, że tym, który nie powróci, będzie Michał.

Na domiar złego wszyscy mieszkańcy Białego Dworu – z wyjątkiem jej samej, Franciszka, nieznośnego Walerego, Lucynki i Taniuszy – leżeli chorzy. Uskarżali się na ból mięśni, głowy, duszności, męczył ich kaszel tak mocny, że gdzieś głęboko w płucach pękały naczynka krwionośne i na chusteczkach pozostawały różowe plamy.

– Gruźlica nie zmiotłaby tylu naraz – powiedziała Lucynka. – To jakaś inna chaliera być musi. Po domowemu nie poradzimy.

„Po domowemu” oznaczało napar z malin, słodzony miodem, i bańki, lecz choć zawsze to pomagało, tym razem choroba nie zamierzała ustąpić.

– Musi zakaźne – podsumowała kucharka. – Z człowieka na człowieka przełazi jak, nie przymierzając, wszy.

To już powinnam być chora, uznała Dyzia, nalewając sobie kieliszek samogonu. Szlachetniejsze trunki skończyły się już dawno i jedyne, co pozostało, pochodziło z działalności Walerego, który niefrasobliwie wymieniał bimber na produkty spożywcze i nawet nie krył się z jego pochodzeniem.

Ów szlachetny trunek, tak mocny, że zdawał się przepalać gardło, Walery pędził w podziemiach cukrowni. Robił to razem z kilkoma pracownikami, mając do dyspozycji melasę, czyli słodki syrop buraczany, lub odpady pozostałe z produkcji cukru.

– A może pani Dyonizja nie chworuje – żartował – bo chworoba mojego bimbru się boi?

– Kto to wie – odparła. Bimber stał w kuchni, w butelkach, które niegdyś zawierały naprawdę wykwintne trunki.

Jedna z nich należała wyłącznie do Dyzi – samogon zaprawiony syropem malinowym, który łagodził ostry smak, ale i tak wychylała kieliszek szybko, jak mężczyzna, wlewając sobie zawartość wprost do gardła, ku uciesze Walerego.

Bimber Sawickiego popijali także Taniusza, Lucynka i Franciszek – i podobnie jak Dyzia nie zachorowali.

Więc pewnie było coś na rzeczy.

Wiadomość o śmierci Antoniego dotarła do Dyzi właśnie w tym strasznym czasie, kiedy biegała od łóżka do łóżka, z pokoju do pokoju, zmieniając mokrą od potu pościel, pojąc chorych, poprawiając poduszki, kładąc chłodne kompresy na rozpalone czoła.

Dzieci – Nikodema, Bietkę, Leę i malutką Walerię – ułożono w jednym pomieszczeniu, bliźniaków w drugim, a Malwina, która była w najgorszym stanie, pozostała w swojej małżeńskiej sypialni.

– Ktoś do pani! – zawołał z kuchni Franciszek.

– Do mnie? – zdziwiła się Dyzia.

Pewnie obcy, pomyślała, bo tu wszyscy wiedzą, że we dworze choroba. Zarzuciła na ramiona wełnianą chustę i tak jak stała, z gołą głową, wybiegła na podwórze.

Na twarzy przybysza malowała się powaga; miał na sobie mundur.

– Ja do was z niewesołą wiadomością – oznajmił.

– Michał?! – krzyknęła odruchowo i zacisnęła palce na frędzlach chusty.

Żołnierz pokręcił głową.

– Pan Antoni Wierzbicki zginął w obronie Lwowa…

Dalsze słowa rozmyły się, zadźwięczały dalekim echem.

– Mąż pani… – ciągnął przybyły.

– Nie, nie mąż. – Dyzia pokręciła głową. – Nie mój…

Co mogła powiedzieć?

Przyjrzała się zmęczonej twarzy posłańca – mógł mieć nie więcej niż siedemnaście lat, dziecko prawie.

– Ja pana do domu zaprosić nie mogę – wyjaśniła, starając się panować nad drżeniem głosu – bo u nas chorzy. Zarazić pana nie chcę. Ale przyniosę herbaty albo bulion mamy. Niech się pan pod dachem schroni, o, tam. – Wskazała ręką stajnię.

– Muszę dalej w drogę – uśmiechnął się blado. – Niechże pani ducha nie traci, Polskę mamy.

– Polskę – powtórzyła.

Polskę, o której tyle mówił Michał. Polskę, tyle że już bez Antoniego. Który nie mówił o niej często.

Patrzyła, jak jeździec znika w śnieżnej kurzawie, i nie mogła ruszyć się z miejsca, zupełnie jakby jej stopy przymarzły do ziemi.

– Pani Dyonizja niech do domu wraca! – huknął Walery. – Jeszcze się zapalenia płuc nabawi, a wtedy ja będę panią doglądać.

Kiedy indziej roześmiałaby się z jego żartobliwej pogróżki, teraz jednak trudno jej było wydobyć z siebie głos.

– Na rany Chrystusa, co się stało? – Zbiegł z ganku i spojrzał jej w twarz.

Pozwoliła, aby zaprowadził ją do domu, posadził na krześle przed kominkiem.

– Niechże pani mówi, co się stało, pani Dyonizjo…

– Antoni – szepnęła, a świat nagle odpłynął gdzieś daleko.

Kiedy otworzyła oczy, ujrzała przed sobą zatroskaną twarz Walerego. Może to nieprawda, pomyślała. Może po prostu wypiła ciut ponad miarę?

– Kochała go pani – powiedział.

– Tak – odparła. – Kochałam.

Duża, szorstka dłoń starła z jej policzka łzę. Dyzia uchwyciła się ręki Sawickiego jak rozbitek, który znajduje dryfującą belkę.

– To miał szczęście – ciągnął Walery. – Jednego aż dwie kobiety kochają, a drugi samotny jak ten pies.

Kiedy indziej dotarłby do niej sens tych słów, powiedziałaby coś naprawdę życzliwego, od serca, bo choć nie chciała się do tego przyznać, szczerze lubiła Sawickiego, stał się jej bliski, bliższy niż ojciec, którego nigdy nie interesowała, bliższy niż bracia, którzy zawsze byli mądrzejsi i lepsi.

Ale siedziała oszołomiona, milcząca, odgrodzona od świata przejmującym bólem.

– Pani Dyonizjo, żyć trzeba – odezwał się Walery. – Choćby… – zawahał się – dla jego syna.

Spojrzała na niego półprzytomnie.

– Pani Dyonizjo, toż przecież wystarczy raz spojrzeć. Teraz wstać trzeba, wiem, że to boli, ale trzeba. Ranny żołnierz z ziemi wstaje, karabin podnosi i rusza naprzód. A pani tu ktoś więcej niż żołnierz. Pani tutaj nami dowodzi, a wojsko bez dowódcy to, uczciwszy uszy, burdel na kółkach.

Dla jego syna. Słowa Walerego dopiero teraz nabrały właściwego sensu. Przecież wystarczy raz spojrzeć, a…

Dyzia wstała i powoli, jak we śnie, podeszła do okna.

Wiedziała, że tuż obok niej jest Walery, anioł stróż o fizjonomii ponurego draba.

– Nie żyje – powiedziała głośno Urszula, tak jakby śmierć Antoniego, stwierdzona w taki sposób, nabrała wiarygodności.

To nie mam już nikogo, pomyślała.

– Trzeba zająć się pochówkiem – odezwała się ciotka. – Jesteś córką.

– A ona? – krzyknęła Urszula.

– Kto taki?

– Malwina. Jego żona.

Ciotka westchnęła. Tępy upór, tak można byłoby określić cechę wspólną wszystkim Wierzbickim.

Niechęć do jakiegokolwiek kompromisu. Ale śmierć, to najbardziej ostateczne wydarzenie, musiało poruszyć Urszulę, wieczorem pojawiła się bowiem w saloniku ciotki.

– Pewnie chciałby, aby pochowano go w domu… To znaczy…

– Tak – odrzekła starsza pani. – Człowiek powinien wrócić do źródeł.

Przed oczami Urszuli natychmiast pojawiła się Irenka. Gdzie biło jej źródło? Czy była tylko przelotnym ptakiem, który zatrzymywał się na chwilę, aby znowu poderwać się do lotu?

Zacisnęła powieki tak mocno, aż pojawiły się pod nimi świetliste koła.

Trudno. Trzeba będzie przewieźć ciało ojca do domu, pochować i wrócić, choć to miejsce także nie należało już do niej. Było jak puste gniazdo, z którego wiatr wydmuchał resztki puchu.

Wieczorem tego samego dnia przyniesiono rzeczy Antoniego. Nie było ich wiele, zwyczajny żołnierski dobytek. Zegarek, szkaplerz, przedziurawiony zapewne kulą. Listy i fotografie, które włożyła do szuflady.

Nie czuła ciekawości, aby do nich zajrzeć, przeszłość zamknęła się, zatrzasnęła jak wieko trumny.

Trumnę z ciałem Antoniego zabrano na lawecie, wraz z kilkoma innymi, którzy udawali się w ostatnią drogę w tym samym kierunku, Urszula zaś wyruszyła dwa dni wcześniej, pociągiem.

Siedziała sztywno wyprostowana, drobna, chuda figurka w płaszczu z pelerynką, w futrzanej czapce i giemzowych bucikach.

Za oknem przesuwały się drzewa i ośnieżone pola, biel kłuła w oczy.

Miarowy stukot kół pociągu sprawił, że Urszulę ogarnęła senność. On już się nie obudzi, pomyślała i ponownie do niej dotarło, że tak naprawdę nigdy nie znała swojego ojca. Jego obraz tworzyły fragmenty zdarzeń, mgliste wspomnienia i to było wszystko.

Śmierć jest ostateczna, stanowi barierę pomiędzy światem żywych a krainą umarłych, zadane pytania pozostają bez odpowiedzi, wina bez odkupienia, a słowo „przebacz” odbije się pustym echem.

W takim nastroju dotarła do domu babki.

Staruszka powitała ją serdecznie, z uśmiechem, który przeraził Urszulę.

– A wiesz ty, kotku, że Tosiu wcale nie umarł, oni jego do Paryża wysłali, żeby tam malował, a w trumnie kto inny leży, zresztą jak trumnę przywiozą, to otworzysz i zobaczysz, że mówię prawdę. A tu jemu walizeczkę spakowałam…

Otworzyła niewielką skórzaną walizkę, w której listy mieszały się z tubkami farb, zdjęcia poprzywierały do palet.

– Pójdziesz, pożegnasz tego biedaka, każdego pożegnać się godzi… A to nawet nie powiedzieli, jak mu na imię…

Urszula stała w sieni. Biednej babci pomieszało się w głowie, pomyślała. Takim nie należy się sprzeciwiać, przypomniała sobie słowa doktora Zagórskiego. Zgadzać się, potakiwać. Może oni są szczęśliwi w tym swoim świecie. Póki innym nie zagrażają, niech tam sobie będą. Primum non nocere, dziecko, przede wszystkim nie szkodzić.

– Pójdę, babciu, pożegnam – obiecała.

Kolacja, jaką ją przyjęto, była dla Urszuli nieopisaną torturą. Babka podała jej paczuszkę listów, które pisał z frontu Antoni, bo tak ładnie pytał o swoją córkę, powinny więc zostać u niej, dopóki ojciec nie wróci, a wtedy może nareszcie się przeproszą.

Ale ja już mu wybaczyłam, pomyślała, obracając w palcach kopertę, datowaną przez pocztę polową na pierwszego listopada.

– A co ty, kotku, nie jesz? – zmartwiła się babka, widząc, jak Urszula dziobie widelcem kawałek zimnej pieczeni.

– Jestem zmęczona – powiedziała Urszula. – Położę się, prześpię, dobrze?

– No tak, zapomniałam, z daleka jedziesz… Ale tatuś twój jeszcze dalej pojechał…

Tak, pomyślała. Pojechał naprawdę daleko. Dalej już nie można.

I rozciągnęła usta w uśmiechu. Kładąc się do łóżka, miała wrażenie, że ten uśmiech przyrósł jej do twarzy.

Obudziła się o świcie, kiedy niebo za oknem zaczynało lekko różowieć. Zawsze lubiła tę porę, razem z resztą świata oczekiwała na to, co przyniesie nowy dzień. Patrzyła przez to okno najpierw sama, potem z Irenką i ponownie sama.

Usiadła na łóżku i zapaliła świeczkę, tak jak robiła to zawsze.

Teraz jednak aromat wosku nagle zamienił się w zapach cmentarza. W moim życiu wydarzają się jedynie pogrzeby, uznała.

Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami. Robiła tak zawsze, gdy czuła się samotna.

W ten sposób dotrwała do chwili, kiedy za oknem zrobiło się jasno.

Kuchenny piec był jeszcze ciepły. Przez chwilę grzała ręce, trzymając je nad blachą. Dokładnie tak samo, przypomniała sobie, robił jej ojciec przed pójściem do pracowni.

Składam się także z jego komórek, pomyślała. Żeby usunąć go z mojego życia, musiałabym pozbyć się samej siebie.

Narzuciła na ramiona kożuszek i wyszła przed dom. W oddali słońce barwiło ściany Białego Dworu na jasnożółty kolor.

Tam właśnie udała się tylko po to, aby usłyszeć z ust ponurej kucharki, że nie przyjmują nikogo, bo mają w domu chorych.

Chorzy. Przed oczami Urszuli natychmiast pojawiła się mała Waleria, która była już córką Malwiny i Antoniego. Nawet ją mi zabrał, pomyślała, i natychmiast zdała sobie sprawę z absurdu tego spostrzeżenia.

Przecież Malwina postawiła go przed faktem dokonanym, poświadczył jedynie swoje domniemane ojcostwo, nie ma w tym żadnej jego winy.

– A Waleria? – krzyknęła w ślad za kucharką.

Lucynka odwróciła się, stając w progu.

– Chora jak inni – odparła. – Ale najciężej to chyba panienki bracia. Panienka wybaczy, nie mam czasu na rozmowy.

Urszula stała przy bramie, czując, jak śnieg topnieje za kołnierzem kożuszka. Nie spodziewała się tak chłodnego – by nie powiedzieć wręcz wrogiego – przyjęcia.

Odwróciła się i poszła przed siebie.

Polem, grzęznąc w śniegu, brnęło stadko saren. Nie przestraszyły się Urszuli, zmierzającej w stronę dąbrowy.

Mariaszka, myślała, ta mnie nie odprawi.

– Któż to był? – zapytała Dyzia, wstając od łóżka synka. Kosmyki włosów przywarły do jego spoconego czoła.

Teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem przypominał swego ojca, zupełnie jakby śmierć Antoniego otworzyła jej oczy.

Jeśli umrze, pomyślała, umrę i ja.

– Panienka Urszula – odparła Lucynka. – Nie wpuściłam, żeby czegoś nie zawlokła do starszych państwa.

Dyzia skinęła głową. Tak, Lucynka miała swój rozum. Ale ta choroba już za długo trwa. Może Mariaszka coś poradzi.

– Niech Lucynka przy dzieciach posiedzi. Ja wyjść muszę.

– Gdzie to panią niesie – mruknęła kucharka. – Jak jest potrzeba, to Walerego albo Franciszka posłać.

– Powiedziałam, że wychodzę – odparła Dyzia.

Przeszła obok Walerego, który popatrzył na nią z troską.

– Poradzę sobie – rzuciła.

– Wiem – odrzekł i wyjął z kieszeni fajkę.

Kiedy wyszła za bramę, smutek ścisnął jej serce. Trzeba będzie żyć, myślała, kłaść się do snu i budzić, i tak aż do śmierci.

Szła śladami Urszuli.

Obieśmy go utraciły, szepnęła. Ona pewnie bardziej nieszczęśliwa.

Gdyby Urszula nagle znalazła się na jej drodze, Dyzia pewnie by ją objęła – ale ta była już w chacie Mariaszki.

Jakiś wewnętrzny głos podpowiedział Dyzi, aby pozostała na zewnątrz. Oparła się plecami o ścianę i przymknęła oczy.

Nie tak dawno temu była tu, aby Mariaszka pomogła jej pozbyć się dziecka… Tego dziecka. Gdyby tak się stało, gdyby pomogła, nie pozostałoby już nic.

– Pani ze dworu – rozległ się obok niej dziwny, ochrypły głos.

Drgnęła i otworzyła oczy.

Postać, stojąca kilka kroków od niej, przypominała kupkę łachmanów, od której szedł dziwny, słodkawy zapach.

Toż to Sikusia, pomyślała, walcząc z mdłościami.

– Samej chodzić nie trzeba… Wilki ludzkiego mięsa spróbowały. Człowieka łatwiej upolować niż sarnę. Pani do domu niech wraca.

– Wrócę, Sikusiu, wrócę – szepnęła. – Ja już niczego się nie boję.

Za plecami Sikusi poruszyły się krzewy i wyjrzał z nich trójkątny pysk lisa.

– I niech Sikusia przyjdzie jutro do dworu – Dyzia przesłoniła usta szalem – to jedzenia naszykuję.

– Do ludzi Sikusia nie pójdzie, wilków się nie boi, mrozu się nie boi, boi się ludzi.

Skrzypnęły drzwi. Sikusia przypadła do ziemi.

Urszula wyszła z chaty i nie widząc nikogo, ruszyła w stronę wsi.

Mariaszka nie zmieniła się nic a nic, zupełnie jakby czas o niej zapomniał. Może tylko jej twarz skurczyła się jak zimowe jabłko, ale oczy patrzyły jak dawniej, ostro, przenikliwie, zupełnie jakby zaglądały w głąb duszy.

– Jeden ci umarł, ale drugi żyje – powiedziała.

– Chory – szepnęła Dyzia.

Znachorka wciągnęła ją do izby.

– U Mariaszaki jest lekarstwo na wszystko, tylko na śmierć ziół nie ma…

– Niech Mariaszka o śmierci tyle nie mówi – wybuchnęła Dyzia. – Nie daj Boże, usłyszy…

Staruszka się roześmiała.

– Słyszy, słyszy, przecie za człowiekiem od narodzin chodzi. Jak czas nadejdzie, to się przypomni…

Po plecach Dyzi przebiegł dreszcz.

– Ale to jeszcze długo – dodała tamta.

Podeszła do pieca i wyciągnęła przed siebie chude ręce.

– Dwu za jednego – wymamrotała – zabiorą trzeciego…

– Jakiego trzeciego? – krzyknęła Dyzia.

Przecież w domu jest trzech chłopców, pomyślała przerażona. Nikodem i synowie Antoniego. To akurat trzech!

Zerwała się z ławy.

– Siadaj – poleciła Mariaszka. – Po lekarstwo przyszłaś, z lekarstwem wyjdziesz.

– Jak to „trzeciego zabiorą”?

Staruszka rzuciła na blachę garść ziół. Z pieca podniósł się błękitny dym, zapiekł w oczy, wypełnił sobą izbę.

– Patrz! – syknęła.

Dyzia szeroko otworzyła oczy.

Wstążki dymu układały się w postaci, które chwiały się i kołysały jak drzewa na wietrze. Byli tam mężczyźni i kobiety, i dzieci, a wszyscy oni wznosili się w górę, rozpływali pod powałą, znikali tam, gdzie wisiały płócienne woreczki.

– Masz. – Znachorka rzuciła jeden z nich Dyzi na kolana.

Ta zamrugała oczami i zważyła woreczek w dłoni.

– Mało tego – powiedziała.

– Wystarczy – odparła staruszka. – Jak wlazło do wsi, to szybko nie wyjdzie.

– Mariaszka wie, co to takiego?

Tamta potrząsnęła głową.

– Różne tu bywały. Każda inna, a imię to samo. Może z dąbrowy wyszło, kto wie.

Może z dąbrowy wyszło, powtarzała Dyzia, wracając do dworu. Jakby to coś żywego było. Prawda, w środku lasu wznosił się niewielki pagórek, zwany mogiłką, gdzie leżeli ci, którzy dawno temu poumierali na jakąś zarazę. Ów czas pamiętali jeszcze najstarsi ludzie, kobiety opowiadały o nim przy darciu pierza.

Na mogiłce rosły największe, najczerwieńsze i najsłodsze poziomki, lecz nikt ich nie zbierał, bo rosły na trupach i Bóg raczył wiedzieć, co jeszcze w nich prócz tej słodyczy było…

Urszula spojrzała w twarz księdza. Rumianą, gładko ogoloną. Gdzież tu pokora i asceza, pomyślała. Ach, tego u mnichów należy szukać.

– Sakramenty były? – Ksiądz przyjrzał się jej podejrzliwie.

– Na wojnie? – zapytała. – To za każdym żołnierzem kapelan powinien stać.

– Opatrzność stoi – odpowiedział.

– I jak – Urszula się zaczerwieniła – to ona wybiera sobie, kogo strzec, a od kogo się odwrócić? A po czyjej stronie w tej wojnie jest Bóg?

– Mieliśmy o pochówku rozmawiać.

– Ksiądz nie chce, to się obejdzie – rzuciła Urszula. – Ojcu to obojętne.

Ach, ci Wierzbiccy, pomyślał proboszcz.

Córka Antoniego, drobna, nieugięta, stała przed nim, zagryzając dolną wargę. A jeszcze ich tam sporo, skrzywił się. Ot, trafiło mu się, Bóg raczy wiedzieć, za jakie grzechy.

– Z ojcem raczej w zgodzie nie żyła – wyrwało mu się i natychmiast tego pożałował.

– Kto z kim i jak żyje, wszyscy wiedzą.

Odwróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę drzwi, ksiądz zaś poczuł, jak zapiekła go twarz.

Znaczy, we wsi wiedzą, kto plebanię odwiedza wieczorną porą.

– W rodzinnym grobowcu? – zapytał nieco łagodniej.

Urszula zatrzymała się z ręką na klamce.

– Tak – odrzekła i wyszła.

Cóż to za rodzina, mruczał do siebie ksiądz, spacerując po pokoju, w którym przyjmował wiernych, co to przybywali w interesach.

Ojciec pewnie byłby ze mnie dumny, pomyślała Urszula.

Po co nam to było, szepnęła, wchodząc do domu. O co ja do niego pretensje miałam? Że chciał żyć?

– Tosiu już pewnie do Paryża dojechał – powitała ją babka. – To tak daleko…

– Tak, babciu, z pewnością dojechał – potwierdziła.

Na Pola Elizejskie, dokończyła w myśli.

Tak jak kiedyś, bolało ją całe ciało. Bolały włosy, od korzonków przez całą długość.

Potem, postanowiła, potem się poddam. Teraz nie mogę.

– Uleńko, a zjadłabyś co. – Prababka zastąpiła jej drogę.

– Nie jestem głodna – odrzekła. – Naprawdę.

– To chociaż herbatkę. Kawałeczek bułki. Jeszcze ciepła, prosto z pieca.

Urszula spojrzała na staruszkę.

– Dobrze.

– Uleńko – szepnęła prababka, kiedy znalazły się same – on nie żyje, ja wiem.

– Pojechał do Paryża – odpowiedziała Urszula.

– Uleńko, ja przy zdrowych zmysłach jestem.

Załzawione oczy prababki spojrzały jej prosto w twarz.

– Moja córka… Ona wiedzieć nie chce. Jak ona go kochała. Ponad wszystko. Ponad wszystko.

Wszyscy go kochali, pomyślała Urszula. Tylko ja jedna… Jak to Irenka kiedyś powiedziała?

Że miłość i nienawiść to siostry.

Zatem ona także go kochała. Na swój sposób.

A może, zastanawiała się, ja kochać nie umiem?

Powróciwszy do swojego pokoju, wyjęła z szuflady listy. Wśród nich znalazła jeden niewysłany.

Jak los pozwoli i wrócę do domu, porozmawiam z moją córką. Sporo tego jest do wyjaśnienia, ale Helena mówi, że to mądra dziewczyna, więc pewnie w końcu podamy sobie ręce.

Podamy sobie ręce, szepnęła Urszula. Przez wieczność, bo jak inaczej.

Anna Majorska, piękna Rosjanka, matka chłopca, przed którym ukrywała tożsamość ojca, przyjechała na pogrzeb z Łucka, pozostawiwszy jedynaka pod opieką swoich rodziców.

W futerku z szalowym kołnierzem wyglądała bogato i patrzyła z góry na wszystkich. Miasteczko, gdzie się zatrzymała w jedynym zajeździe, zrobiło na niej przygnębiające wrażenie, podobnie jak wieś, gdzie urodził się mężczyzna, którego pokochała do szaleństwa.

Nie było w tym stwierdzeniu najmniejszej przesady – żeby spotkać się z Antonim, potrafiła wyskoczyć przez okno swojej sypialni prosto w jego ramiona lub tropić go, by się dowiedzieć, gdzie mieszka – co nigdy jej się nie udało, starannie ukrywał bowiem adres, a dorożkarzowi, zawożącemu go na miejsce, płacił za milczenie.

– Dałabyś sobie spokój z tym Polaczkiem – powiedział pewnego dnia ojciec, emerytowany urzędnik. Jak mawiano w rodzinie, dostał niegdyś list z podziękowaniem za służbę od samego cara. – Jeszcze jakąś pamiątkę ci zostawi.

O pamiątce dowiedziała się później, kiedy już Antoni wyjechał. Ojciec wpadł w szał, lecz córka zagroziła, że rzuci się pod pociąg, jeśli nie da spokoju jej kochankowi.

Nie wiadomo, co zrobiłby Antoni, gdyby się dowiedział, że Anna spodziewa się dziecka, być może chciałby się żenić – był to akurat czas pomiędzy matką Urszuli a Malwiną, gdy z jednej strony ponownie poczuł powiew wolności, a z drugiej coraz trudniej było mu radzić sobie z dziećmi.

O śmierci Antoniego dowiedziała się przypadkiem, od kuzynki, która była, jak mawiano, „polityczna” i bywała u pewnego nieszkodliwego dziwaka, socjalisty.

Wierzbicki… Tak, to musiał być Antoni.

A niech zobaczy, że i tak go odnalazłam, pomyślała, i zaraz wybuchnęła gorzkim śmiechem, bo przecież zobaczyć tego w żaden sposób nie mógł.

Ale i tak, nie powiedziawszy w domu prawdy, postanowiła towarzyszyć mu w ostatniej drodze.

Cóż za galeria dziwaków, myślała, patrząc z pogardą na uczestników pogrzebu. Szczególną odrazą przejęła ją istota nieokreślonej płci, okutana w łachmany, która, idąc daleko za konduktem, wydawała z siebie psi skowyt.

Towarzyszący jej pies spoglądał na nią ze współczuciem, choć przezornie trzymał się z daleka, bowiem jego grzbiet nieraz poczuł na sobie kij albo celnie ciśnięte kamienie.

Zainteresowanie Anny wzbudziła natomiast drobna dziewczyna o bladej twarzy, w której natychmiast rozpoznała rysy Antoniego.

Nie planowała jednak zawierania znajomości. Zaczekała na uboczu, dopóki grudy ziemi nie uderzyły o wieko trumny.

Każde uderzenie Sikusia odczuwała prawie fizycznie, jakby owe grudy sypały się na jej głowę. I za każdym razem przed jej oczami pojawiał się ten sam obraz: młody, przystojny mężczyzna, który pomógł jej wstać, kiedy uciekając przed wiejską dzieciarnią, potknęła się i upadła, boleśnie rozbijając kolano.

Mężczyzna pochylił się nad nią i podał jej rękę.

– Nic się pani nie stało? – zapytał, zupełnie jakby naprawdę była „panią”.

Wybełkotała coś w odpowiedzi, a on wyjął z kieszeni chusteczkę i podał Sikusi, aby otarła skaleczenie.

To właśnie było dla Antoniego charakterystyczne. Kobietę zawsze traktował jak kobietę, nawet jeśli nie darzył płci przeciwnej szacunkiem.

I ten jeden, pozornie niemający znaczenia gest sprawił, że Sikusia pokochała Antoniego Wierzbickiego. Chusteczkę poplamioną krwią i błotem trzymała od tego czasu jak relikwię, i za każdym razem, kiedy ją wyjmowała, przypominała sobie dzień, w którym nazwano ją „panią”.

O pogrzebie dowiedziała się od Mariaszki, kiedy spotkała ją w lesie, i postanowiła opuścić swoje schronienie, aby wyrazić wdzięczność za to, co się zdarzyło dawno temu.

Pies zaś przyczepił się do niej na drodze i tak jak wszystkie stworzenia, wyczuł, że ma do czynienia z istotą dobrą, zatem postanowił odprowadzić ją kawałek, bowiem ludzie zwykle miewali przy sobie coś do jedzenia, nawet ci najbardziej niepozorni.

Na pogrzebie Antoniego zabrakło jego żony i Dyzi. Mam go w swoim sercu, pomyślała ta druga, zastanawiając się, jak powiadomi o śmierci męża Malwinę, gdy tamta odzyska przytomność.

W pewnym sensie była wdzięczna chorobie, która zagnieździła się w Białym Dworze. Z drugiej strony ta sama choroba zatrzymała ją w domu; Dyzia praktycznie nie ruszała się z pokoju, gdzie leżały dzieci, tak jakby jej obecność mogła zapobiec najgorszemu.

Wszystko wskazywało na to, że mały Nikodem czuje się lepiej, kaszel stał się mniej gwałtowny, a czoło chłopca nie było już tak bardzo rozpalone. Podobnie Bietkę i Walerię powoli opuszczała choroba.

Teraz go chowają, stwierdziła Dyzia, gdy odezwał się kościelny dzwon. Głos niósł się daleko, jasno, czysto.

Niebo nad wsią było takie jak na jej nieporadnych pejzażach: niebieskie jak ultramaryna, z szaro-białymi obłokami.

A on zawsze będzie w moim sercu, pomyślała i zrobiło jej się wstyd, że ani razu nie wspomniała o Michale, który znajdował się nie wiadomo gdzie, a być może śmierć krążyła także wokół niego.

Odjechał z jeszcze niewygojoną raną i nie było o nim żadnych wiadomości.

Na pogrzebie Antoniego się nie pojawił; albo jest daleko i nie wie, albo oddziału nie mógł zostawić.

– Pani powinna odpocząć – odezwał się Franciszek, zaglądając do pokoju. – My z Walerym posiedzimy z dziećmi, a jakby, tfu, na psa urok, coś się działo, to zaraz panią obudzimy.

Dyzia posłusznie udała się do swojego pokoju i położyła na łóżku w ubraniu, nie zdejmując bucików.

Kiedy otworzyła oczy, natychmiast zorientowała się, że ktoś zdjął jej buty i owinął stopy kocem, a ciepły sweter wisiał na oparciu krzesła.

Usiadła na łóżku, ale myśl, że powinna wstać i wrócić do obowiązków, sprawiła, że na powrót opadła na poduszki.

Może jestem chora, pomyślała. Tyle czasu z nimi, dziwne, żeby mnie ominęło. Za drugim razem udało jej się wstać i zejść do kuchni.

– Jakbym tak zachorowała – powiedziała do Lucynki – to ktoś musi dzieci doglądać.

– Zaraz tam zachoruje… – mruknęła kucharka. – Jakby miała zachorować, toby dawno zległa. Człowiekowi snu potrzeba, odpoczynku, a pani jak ten chłop pańszczyźniany, haruje od świtu do nocy. Dlaczego panów piłami rżnęli? Bo – odpowiedziała sama sobie – dychnąć im po robocie nie dali, ot co.

– Dzieciom zioła podać trzeba, te od Mariaszki – powiedziała Dyzia i rozejrzała się za Taniuszą.

– Jakby mi Tania łóżko pościeliła, przygotowała wodę do umycia. Odpocząć muszę.

Sen, pomyślała, zdejmując ubranie. Prześpię to, a jutro…

Kiedy Lucynka weszła, aby zgasić świecę, Dyzia spała mocno, obejmując ramieniem poduszkę.

Już ja wiem, kto jej się śni, pomyślała kucharka i zamknęła drzwi pokoju.

Walery siedział w dziecinnym pokoju i przyglądał się Nikodemowi. A kiedy przenosił wzrok na chrześnicę, czuł dziwne dławienie w gardle.

– Ot, nazbierało się tych dzieci we dworze – mruknął. No i dobrze, bo wojna zebrała swoje żniwo, zatem będzie miał kto zająć miejsce tych, których nie stało.

Nabił fajkę i przeniósł się bliżej kominka, aby dmuchać dymem w żar, bo ostry i gryzący zapach tytoniu mógł drażnić płuca dzieci.

Od ciepła zamykały mu się oczy, jednak otwierał je, gdy tylko czuł, że głowa opada mu na piersi.

Zegar za ścianą wybił północ i Walery zaczął się zastanawiać, z jakiej przyczyny ludzie uważają, że wszystkie zjawy pokazują się o tej właśnie godzinie. A jak śmierć po człowieka przychodzi, to nad ranem.

Czyli, myślał, wszystko ma swoją porę.

Wstał i podszedł do łóżka, na którym spał Nikodem. Chwilę słuchał równego oddechu chłopca, a potem pochylił się nad Walerią, Bietką i Leą.

– Widzi mi się – szepnął – że choroba odstąpiła.

Dla pewności usiadł na podłodze i oparłszy się o największe łóżko, przymknął oczy.

– Panie Walery – ze snu wyrwał go głos Dyzi – cóż pan tak jak pies śpi na podłodze?

– A niby kto ja jestem? – odparł, przecierając oczy. – Czujny, wierny, a jak trzeba, to i ugryźć potrafię. O czym pani Dyonizja pewnie już się przekonała. Taki rozkaz dostałem.

Serce Dyzi nagle ścisnęło się boleśnie. Uklękła na podłodze i objęła go za szyję.

– Pan Walery u nas jak rodzina! – zawołała. – Wstyd tak mówić, wstyd.

– Tak mi się widzi – mruknął – że pani Dyonizja psy lubi.

Dyzia wstała i poprawiła pierzynkę, która zsunęła się z dziewczynek. Czoła miały chłodne, suche, a oddech równy.

– Chwała Bogu – szepnęła. – A to myślałam, że poumierają. Do chłopców zajrzeć trzeba.

Bliźniacy leżeli obok siebie, tak samo rozpaleni, spoceni, a ich ciężki, świszczący oddech słychać było aż za drzwiami.

Dwu za jednego, wezmą trzeciego, przypomniały jej się słowa Mariaszki. Jeden to przecież Antoni, pomyślała. A dwu…

– Tania! – Wybiegła z pokoju. – Taniusza!

– A co znowu? – zapytała niania, wychodząc z kuchni.

– Chłopcom trzeba by okłady, na głowę, zimne, gorączka nie spada – krzyknęła Dyzia.

– Toż przecież okładam. – Taniusza westchnęła. – Pomagać nie pomaga, trzeba czekać.

– Po lekarza posyłam – zadecydowała Dyzia.

– Jeśli zechce przyjechać – rzuciła z kuchni Lucynka. – Lekarz też człowiek, ma prawo się bać.

– Bać srać! – warknęła Dyzia. – Lekarz od tego jest, żeby ludzi leczył. A jak się zapłaci… Od pieniędzy i strach mija. Panie Walery, bryczkę trzeba szykować.

– Jak trzeba, to trzeba. Ale jeśli mogę coś powiedzieć…

– Nie – ucięła Dyzia.

– Wedle rozkazu.

Walery owinął szyję szalikiem, wciągnął buty i wyszedł.

Niebo pojaśniało. Nad dąbrową powoli gasła Psia Gwiazda i wrony opuszczały swoje gniazda. Wszystkie, na kształt czarnej, wrzeszczącej chmury, kierowały się w stronę pól.

Dyzia owinęła nogi baranicą i ukryła twarz w kołnierzu kożuszka. Jest jakoś tak, pomyślała, śmiertelnie pięknie.

Tak, to dobre określenie na tę porę, kiedy światło spotykało się z ciemnością, rozrzedzało ją, wyostrzało kształty.

Na to zawsze była wrażliwa.

Śmiertelnie pięknie, powtórzyła w myśli. To określenie spodobałoby się Antoniemu. Światło, mawiał, najwięcej dzieje się na styku dnia i nocy. Zawsze, myślała, chciał coś takiego namalować. Ale czy mu się udało? Nie miała śmiałości wejść do jego pracowni, choć drzwi nie były zamknięte na klucz.

Widać Malwina ufała jej, a może wystawiała ją na próbę.

Dom, w którym mieszkał doktor, stał na przedmieściach, wydawał się ciemny i zamknięty na głucho. A na podwórzu nie było nawet psa.

Zupełnie jakby poumierali, pomyślała Dyzia; wyskoczyła z bryczki i potykając się, pobiegła do bramy.

– Tak żem przypuszczał – powiedział Walery – że nic z tego nie będzie.

– Ale przecież musi być w domu. O tej porze… O, tam na piętrze jakby światło mignęło. Na miłość boską, doktorze, niechże pan otworzy! – krzyknęła.

Postała chwilę przed bramą, tłumiąc gniew.

– Jakże tak, od tego jest lekarzem, żeby ludziom pomagać.

– Jak kto nie chce pomóc, to nie pomoże – stwierdził Walery. – Siłą do środka nie wejdziemy.

Dyzia wsunęła rękę do kieszeni kożuszka, jednak nie znalazła swojego rewolweru. Ot, głupia, pomyślała, trzeba było zabrać, ale kto się mógł spodziewać, że lekarz odmówi pomocy.

– A żebyś tak szukał pomocy i nie znalazł… Pierwsza cię spod drzwi odprawię – syknęła i widać była to godzina zwana przez ludzi złą, bo pewnej nocy lekarz miał się zjawić w jej domu… Ale teraz nawet nie przypuszczała, że coś obdarzyło jej słowa dziwną mocą.

– I czego pani Dyonizja złorzeczy? – odezwał się Walery. – Złych życzeń nie trzeba, bo los sam odpłaca pięknym za nadobne.

Żeby tylko gorączka spadła, myślała, siadając obok niego na koźle.

Kiedy okrywała się baranicą, zauważyła, jak zasłona na piętrze domu drgnęła i w świetle lampy naftowej po szybie przesunął się cień.

Doktor dobrze wiedział, co zwalało ludzi z nóg, i nie miał ochoty zarazić się hiszpanką, tak bowiem nazywano grypę, która ich dziesiątkowała.

Chorowali w Krakowie i we Lwowie, diabli wiedzą, skąd się wzięła. Niektórzy twierdzili, że przywleczono ją z samej Ameryki, ale przecież Ameryka daleko, za oceanem, na drugiej półkuli. Jedni mówili, że to grypa, drudzy, że zaraza, podobna do tych, co dawno temu dziesiątkowały całe wioski.

Co gorsza, nikt nie wiedział, czym tę chorobę wygnać z człowieka. Próbowano ją leczyć zastrzykami z kamfory, aspiryną, stawianiem pijawek, lecz nic nie pomagało.

I na dodatek łatwo można było się tym czymś zarazić, więc doktor przedsięwziął wszystkie środki ostrożności.

– Powiem w miasteczku, że leżysz chory – zaproponowała jego żona, ale nie przystał na jej propozycję, straciłby bowiem pacjentów przychodzących z czymś innym niż ta dziwna influenza. A pacjenci oznaczali pieniądze.

Zatem jeśli pojawił się ktoś, o kim wiedziano, że ma w domu chorego na hiszpankę, lekarz udawał, że go nie ma.

W Białym Dworze chorzy byli prawie wszyscy mieszkańcy, i z tego powodu na pogrzebie Antoniego pojawiła się jedynie córka zmarłego, która – o czym także wiedział – nie miała z nimi żadnego kontaktu.

Doktora dziwiło jedynie to, że nie wszyscy pozarażali się ową grypą. Może ktoś zachodził do Mariaszki, tej dziwnej staruchy, i dostał jakieś zioła? Bo lekarz wiedział, że znachorka miała zioła prawie na każdą dolegliwość. Także i na to, co sam leczył niechętnie.

Kiedy epidemia minie – bo mijała zawsze – dowie się, co tam robili.

Doktor od dawna nosił w sobie zapiekły żal do kobiety z lasu, jak zwykł ją nazywać, ale winić mógł tylko siebie.

Sprawa była prosta – pewnego dnia odesłał pacjenta z kwitkiem, gdyż zrobiło się późno, a na wieczór umówił się na karty.

Pacjent splunął i udał się do Mariaszki, która wysmarowała mu czyrak maścią o sobie tylko znanej recepturze, ten zaś pękł, nim mężczyzna powrócił do domu i, jak później mówił wszystkim dokoła, „nawet najmniejszego śladu nie zostało”.

Od tej pory każdy, kto miał podobny kłopot, szedł do lasu, płacił jajkami, masłem, kiełbasą czy serem i potem rozpowiadał, jak to mu skutecznie zielarka pomogła.

Kiedy bryczka zniknęła z zasięgu jego wzroku, doktor usiadł na sofie i zamyślił się głęboko. Mówiono, że ta nowa grypa błyskawicznie przenosi się z człowieka na człowieka.

Że chociaż ludzie zasłaniają usta i myją ręce częściej niż zazwyczaj, choroba się rozprzestrzenia i zbiera śmiertelne żniwo.

A tu, proszę, przyjeżdżają, po pomoc zapewne.

Zatem jakimś cudem nie zachorowali.

Może to przez alkohol, bo poszeptywano, że żona Michała Wierzbickiego nie stroni od kieliszka, a głowę ma mocną jak dragon.

Doktor westchnął i podszedłszy do stojącego w kącie zegara, otworzył szafkę i wyjął ukrytą na samym dnie butelkę koniaku. Nalał sobie sporą porcję i, profilaktycznie, wychylił trunek do dna jak pospolitą wódkę.

– Łajdak, ścierwo… – Dyzia mełła w ustach wszystkie obelżywe słowa, jakie przychodziły jej do głowy.

– Nie zaprzeczę – odparł Walery. – Ale widzi pani Dyonizja, są ludzie i tacy, którymi ich się nazywać nie godzi.

– I było to po co konia gonić – mruknęła Lucynka. – Gdyby mnie kto o radę zapytał…

– Ale nie zapytał – odwarknęła Dyzia. – Sumienie mam czyste. Żeby ta gorączka spadła, za długo trwa.

Franciszek pokiwał głową.

– Tam, na Syberii – powiedział – to człowiek albo przeżył, albo nie.

Nad ranem, kiedy Dyzia zasnęła na fotelu, trzymając w ramionach małą Walerię, śmierć odwiedziła Biały Dwór. Jej nadejście usłyszał jedynie pies, lecz do jego wycia wszyscy byli przyzwyczajeni; wył a to do księżyca, a to odpowiadał wilkom zwołującym się w lesie.

Śmierć ominęła pokój dzieci, przeszła obok Walerego i bezgłośnie uchyliła drzwi do sypialni bliźniaków.

Urodzili się razem, pomyślała Dyzia, stojąc w milczeniu nad ich łóżkiem, i odeszli razem, zanim jeszcze poznali smak dorosłego życia.

– To teraz jest ich tam trzech – szepnęła. – O tym Mariaszka mówiła.

Ciała chłopców zrobiły się już chłodne, trzymali się za ręce tak mocno, że trudno było rozpleść im palce.

– Ja wiem tyle, pani Dyonizjo – za jej plecami pojawił się Walery – że jak kto tak długo w takiej gorączce leży, to potem w głowie ma pomieszane, choć przed chorobą wszystko w porządku było.

– Prawda – potwierdziła Taniusza. – Od gorączki mózg się człowiekowi gotuje.

Ile, pomyślała przerażona Dyzia, Nikodem leżał w gorączce? A dziewczynki?

– Małe dzieci lżej to przechodzą – pocieszyła ją Lucynka, rozpinając bluzkę. Oczom Dyzi ukazała się blada, poznaczona piegami skóra. – Pani widzą? U nas wszyscy zlegli na ospę, dziadek umarł, babka umarła, a ja i brat przeżyliśmy. I ani śladu.

– Oby – westchnęła Dyzia i ponownie wpadła w przygnębienie. Jak ja to wszystko, myślała, powiem Malwinie. Dzieci niby nie jej, ale matkowała im z poświęceniem… I jeszcze mąż…

Żona Antoniego, która od kilku dni zbierała się do życia, przyjęła wiadomość spokojnie, z kamienną twarzą.

Czy ta kobieta nie ma serca, pomyślała Dyzia. Siedziała na skraju łóżka, w którym jeszcze nie tak dawno Malwina spała ze swoim mężem.

– Jeśli w obronie ojczyzny – oświadczyła tamta po chwili – to honorowo. Jak żołnierz.

I to było wszystko, co powiedziała.

Twarz jej ożyła, kiedy Dyzia wyszła z pokoju, domyśliwszy się, że wdowa chce pozostać sama ze swoim bólem.

Chwilę stała pod drzwiami, ale z sypialni nie dobiegł nawet najcichszy dźwięk.

Byłoby to trudne, bo po raz ostatni w życiu Malwina płakała w polach, w dniu, kiedy spotkała Urszulę. To wtedy dowiedziała się, że rodzina uważa ją za martwą, i bolał ją nie tyle pomysł ojca, ile to, że siostry i matka mu uległy.

Teraz wiedziała już, że powodował nimi strach, jednak tamtego dnia nie potrafiła sobie z tym poradzić. I wypłakała bodaj wszystkie łzy.

W południe Dyzia wyruszyła do wsi, aby uzgodnić z księdzem pochówek. Ten, nie wdając się w rozmowę, ustalił dzień i godzinę, ale poinformował, że łatwiej dostać odpust, niż znaleźć teraz trumnę, a kiedy jakimś cudem się to uda, na cmentarz sami mają ją dowieźć, sami złożyć do grobu i trzymać się z dala od ludzi, aby nikogo nie zarazić.

Kiedy tylko wyszła, zawołał gospodynię i polecił jej szybko zmyć podłogę, a korytarz plebanii okadzić siarką.

Malwina była zbyt słaba, by wstać i utrzymać się na nogach, nie mówiąc o tym, żeby w jakikolwiek sposób pomóc przygotować chłopców w ostatnią drogę.

Leżała więc, patrząc w okno, a przed jej oczami przesuwały się, niczym fotografie, sceny z jakiegoś dawnego życia, z którym nie miała już nic wspólnego.

W tym poprzednim spełniło się jej marzenie – nauczyła się wszystkiego, czego jej w dzieciństwie nie nauczono, wyszła za mąż, tym samym uwalniając się od ojca, urodziła dziecko i została panią Białego Dworu. O czymś takim nie mogła nawet marzyć, marznąc pod cienką pierzynką w ojcowskim domu.

Jeśli nie miała ochoty, nie musiała przygotowywać posiłków ani prać. Ani zajmować się dziećmi. Dzieci!

– Taniuszka! – zawołała słabym głosem.

Drzwi otworzyły się prawie natychmiast, zupełnie jakby tamta stała pod nimi, czekając, aż Malwina ją wezwie.

– A reszta dzieci? – zapytała.

– Dobrze, jeszcze dzień, dwa, a będą biegać po domu.

– To ja do tego czasu…

Taniusza pokręciła głową.

– Pani musi odpocząć, nabrać sił. Lucynka już tam rosół gotuje, kurę upiecze.

Malwina przymknęła oczy. Jest jeszcze, myślała, Urszula. Pewnie ktoś powiadomi ją o śmierci braci.

A może w ich śmierci była jakaś wina jej, Malwiny? Może nie zwracała na nich uwagi tak, jak powinna, nie poświęcała za dużo czasu?

Przypomniała sobie, jak Antoni brał do rąk, jedno po drugim, szczenięta brązowej wyżlicy i chwalił je, zachwycał się każdym z osobna, a zapytany, dlaczego to robi, odparł, że wszystko, co żyje, musi wiedzieć, że jest potrzebne i kochane.

Przyznała mu wtedy rację, ona, której nikt nigdy za nic nie chwalił, za to ganił chętnie, i którą nikt nigdy się nie zachwycał.

Zatem ile razy przechodziła obok drewnianej skrzyni, w której szczeniaki pracowicie ssały matkę, tyle razy powiedziała coś dobrego, a brązowe oczy suki spotykały się z jej oczami, zaś cienki ogon radośnie uderzał o ściankę skrzyni. I rzeczywiście – po psy Antoniego ludzie przyjeżdżali naprawdę z daleka.

Może tak bardzo pochłonęła ją Bietka? Krew z jej krwi, kość z jej kości. Ktoś, kto bez reszty należał do niej, kogo mogła kochać bez lęku.

A może chłopcy żyli już swoim życiem?

Antoni wysłał ich do szkoły, mieszkali na stancji, skąd przyjechali do domu z gorączką. Zatem to oni, przemknęło jej przez myśl.

Jeśli zaś wszystko dzieje się tak, jak nauczają w kościołach, Antoni nie jest na tamtym świecie sam. Tutaj zaś…

Malwina uśmiechnęła się tajemniczo.

– Jakoś tak spokojnie to przyjęła – powiedziała Dyzia, spoglądając na Walerego.

– Nikt nie wie, co się w człowieku dzieje – odpowiedział. – Tak jak rzeka w zimie. Lód trzyma, a pod lodem woda. Człowiek patrzy i nie widzi ani nurtu, ani kamieni. A jak wpadnie, to wir go wciągnie.

Tak, pomyślała, dobrze powiedział. Co tam w tej kobiecie siedzi… Na zewnątrz lód. A pod nim Bóg wie co.

– Na panią Dyonizję – ciągnął Walery – starczy spojrzeć i już człowiek wie, czy smutna czy zła.

– To źle czy dobrze? – zapytała.

– Dobrze, choć nie mnie oceniać. Ja jestem człowiek prosty, co w sercu, to powiem. Takiemu, kto uczucia ukrywa, pewnie ciężko. Ukrywać zawsze ciężko – powtórzył.

Aha, pewnie do mnie pije, pomyślała Dyzia, jednak nie odezwała się ani słowem. Zresztą on wie, i jak go zna, nie powie nikomu.

– Taniuszka! – rozległo się z sypialni.

Lecz Dyzia była pierwsza. Malwina leżała na łóżku, patrząc w okno.

– To wszystkie dzieci… – zaczęła.

– Tak, te małe – odpowiedziała Dyzia, zaciskając pięści. Toż przecież sama wychowywała bliźniaków, a teraz…

– A Bietka? Lea? Waleria? No i Nikodem?

Kiedy wymówiła imię chłopca, na jej twarzy pojawił się szczególny wyraz.

Wie, pomyślała Dyzia. Walery na pewno słowa nie pis­nął, on się w babskie plotki nie bawi. Zatem musiało być tak, jak powiedział – tylko głupi by się nie domyślił. A Malwina nie była głupia. Wręcz przeciwnie, przy niej Dyzia – choć od szóstego roku życia umiała czytać i pisać – czuła się głupia.

A ponoć, jak powiedziała kiedyś jej matka, urody starczy jej za rozum.

Jakbym klaczą była, pomyślała Dyzia i zaczerwieniła się nagle.

– Dwa dni temu nastąpiło przesilenie – powiedziała. – A chłopcy… czekaliśmy. Do Mariaszki chodziłam. Dała zioła, jednak nie pomogły. I po doktora pojechałam, ale udawał, że go w domu nie ma.

– Widać nie było im pisane – odparła spokojnie Malwina.

A Antoni? – chciała zawołać Dyzia, lecz zacisnęła zęby. Nie dzieliła go z Malwiną żywego, zatem i po śmierci nie będzie dzielić się smutkiem.

Tymczasem Malwina myślała o Nikodemie. Był starszy od Bietki, zatem pochodził z okresu zamkniętych drzwi, czasu, kiedy Malwina i Antoni jeszcze nie byli do końca małżeństwem. Trudno, można powiedzieć, że wtedy nie miała żadnych praw. Przedstawiła swoją propozycję, Antoni na nią przystał. To bodaj jedyne wydarzenie w jej życiu, kiedy wszystko wydawało się jasne i oczywiste. A to, co nastąpiło później, było kaprysem losu, może gdyby Antoni nie wszedł do jej pokoju, wszystko potoczyłoby się inaczej? Ale tego oczywiście nie mogła się już dowiedzieć.

To, że Nikodem musi być synem Antoniego, przyszło jej do głowy, kiedy zobaczyła chłopca po raz pierwszy. Wystarczyło spojrzeć na nich obu, nawet głowy trzymali tak samo i tak samo się uśmiechali.

Pewnie dlatego żona Michała zachowywała się dość dziwnie, kiedy spotykali się razem. Najbardziej jednak zastanawiało Malwinę to, że Michał niczego się nie domyślał. On i Dyzia byli małżeństwem od dość dawna i zapewne nie kładli się do wspólnego łóżka tylko po to, aby spać obok siebie… Zresztą mąż Dyzi na ascetę nie wyglądał, lubił kobiety, a o jego temperamencie mogłaby opowiedzieć niejedna mieszkanka wsi. Przy tak wielu przygodach trudno było uwierzyć, że nie począł dziecka, a jednak nic takiego się nie stało.

Z książek, które przeczytała, dowiedziała się, że męskie nasienie może być jałowe. Zatem Michał mógł być takim właśnie mężczyzną.

Czyżby udawał, że wszystko w porządku? Bo dziewczyny raczej nie miały pojęcia o tym, co się dzieje w ich ciele.

A tu nagle – syn.

Pewnie z tej radości nie zauważył tego, co widzieli wszyscy.

Malwina leżała w łóżku umyta i przebrana. Taniusza uczesała jej włosy i nakarmiła ją pożywnym bulionem.

– Taniu, przynieś do mnie Bietkę – poprosiła, ale niańka potrząsnęła głową.

– Za wcześnie – odrzekła. – Dziecko po chorobie zmęczone. Ledwo gorączka spadła.

A jeśli Bietka… pomyślała Malwina i poczuła, jak ogarnia ją lęk. Może chcą to przede mną zataić, dla mojego dobra.

– Tylko te dzieci jakoś cicho.

– Śpią, jak to po chorobie… – Taniusza się uśmiechnęła. – Pani też snu potrzeba.

Malwina skinęła głową.

– Jakby pani wstać chciała, to dzwonić proszę. Zawsze ktoś usłyszy.

Kiedy za Taniuszą zamknęły się drzwi, Malwina powróciła myślami do Dyzi. Sprytnie to wszystko urządziła. A Antoni mówił, że głupiutka.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI