Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzeci, finałowy tom sagi Kobiety z rodziny Wierzbickich
Poszczególne zdarzenia są jak potoki wpadające do wielkiej rzeki. Losy każdego z bohaterów tej opowieści prowadzą do jednego czasu, aby wszystko, co się wydarzyło, wydarzyć się mogło.
Młodzi Wierzbiccy opuścili rodzinne gniazdo. W Białym Dworze pozostała Malwina z Leą, w pobliżu jak dawniej mieszka Dyzia z Michałem, sparaliżowanym po udarze. Zmęczona i wyczerpana opieką nad mężem, wspomina dawne czasy, młodość i kogoś, kto wtedy ją zauroczył. Aletoprzeszłość, nic dobrego jej już nie czeka – w tym wieku. Tymczasem pewnego dnia Dyzia otrzymuje list, który nadaje jej smutnemu życiu nowy sens…
Czy życiem bohaterów rządzi przeznaczenie? Do jakiego stopnia mogą mu się oprzeć? I czy kara zawsze spotyka tych, którzy na nią zasłużyli?
Katarzyna Ryrych, autorka m.in. czterotomowej sagi Czarna walizka. Ma również na swoim koncie kilkanaście książek dla dzieci i młodzieży, za które zdobyła wiele prestiżowych nagród. Szuka tematów niekonwencjonalnych, niezgranych fabuł, zaskakujących narracji – jak w życiu. Wielu bohaterów jej książek to ludzie, których napotkała na swojej drodze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 445
Copyright © Katarzyna Ryrych, 2024
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
Fot. archiwum Mariusz Banachowicz
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8352-485-6
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Być może twoje drogi zasypało śniegiem…
A może w całkiem inną udałeś się stronę?
Z biegiem rzeki popłynął najkrótszy dzień roku.
*1*
Porucznik Andriej Sołowiejowicz Kotkow, absolwent Wojskowej Akademii Sztabu Generalnego Federacji Rosyjskiej, uczestnik konfliktu w Czeczenii i Afganistanie, leżał na mchu, a z jego piersi sterczał dziwaczny rozwidlony kij.
Po starannie ogolonym policzku Kotkowa szedł niewielki pajączek, a nad jego głową szumiały brzozy.
Nie miał pojęcia, że właśnie po to Wadim opuścił swoje leśne ustronie i z bronią w ręku, sobie tylko znaną drogą, przekroczył granicę między Rumunią a Ukrainą.
Stary dom w pobliżu sześćdziesiątej siódmej c (Drum Nationale 67c) kupił kiedyś za przysłowiowe grosze, wyremontował, urządził i opuszczał rzadko, chyba że wzywali go miłośnicy trofeów.
Byli to z reguły obywatele Niemiec lub Austrii, leniwi, bogaci miłośnicy polowań bez własnego ryzyka. Wadim zapewniał im to, co chcieli, i pozostawiwszy w jego portfelu niebagatelne sumy, powracali do domów zadowoleni.
Szable dzików, poroża jeleni, wilcze skóry były mile widziane, jednak przedmiotem największego pożądania był niedźwiedź, których sporo kręciło się w okolicy przełęczy Urdele, gdzie wypasano stada owiec, lub w lasach niedaleko przełęczy.
Rzecz jasna, kontaktu do Wadima także nie przekazywano sobie za darmo, tym bardziej że był postacią prawie legendarną z tej racji, iż polował na króla gór, używając broni, która dawała równe szanse zwierzęciu i myśliwemu.
Polując, Wadim gardził zanętą, noktowizorami i celownikami optycznymi, owszem, miał w swoim domu kilka sztucerów niezłej klasy i posługiwał się bardziej niż biegle kuszą, ale wierzył w rohatynę.
Rozwidlony kij przemieniał się w jego rękach w śmiercionośną broń i tylko jeden raz się zdarzyło, że gruby zwierz zahaczył go pazurem. Rana nie była głęboka, bardziej ucierpiał rękaw skórzanej kurtki, który Wadim pozszywał, bliznę zaś wkomponował w wymyślny tatuaż, a pytany, skąd się wzięła, odpowiadał, że próbował wykąpać kota.
Wiosną dwa tysiące dziewiętnastego roku po raz kolejny wyruszył do lasu, na wschód od przełęczy Urdele, gdzie, jak usłyszał, widywano młodego, pięknego samca.
Niedźwiedź jednak nie zamierzał stać się łupem myśliwego, zwodził go, czasem dał się słyszeć w głębi lasu, czasem pozostawiał ślady pazurów na korze, zupełnie jakby prowadził z Wadimem jakąś grę – a może sam postanowił na niego zapolować?
Tak czy inaczej, Wadim chodził jego tropem przez kilka dni i na koniec, o wschodzie słońca, kiedy znad przełęczy unosiła się lekka mgła, stanął ze zwierzęciem oko w oko.
Do jasnej i ciężkiej cholery, nigdy jeszcze nie widział tak pięknego stworzenia, o gęstej, złotobrązowej sierści, lśniącej i gładkiej, błyszczącym czarnym nosie i małych, bystrych oczach.
Za nim, w promieniach słońca, padających spomiędzy liści, wirowały jak złoty pył niewielkie owady.
Po co ja to robię, pomyślał nagle Wadim. Czy naprawdę potrzebuję aż tyle pieniędzy? Mara, zjawiskowa dziewczyna, która zawładnęła jego sercem, nie pochwalała tego, czym się zajmował.
– Kiedyś dam sobie spokój – powiedział. – Ale ten czas musi nadejść sam.
– Obiecujesz?
– Tak.
Będzie ze mnie dumna, pomyślał, cisnął na ziemię zaostrzony kij i rozłożył ręce.
– Zabijałem twoich braci – powiedział, nie spuszczając oczu z niedźwiedzia – zatem masz prawo mnie zabić. Cokolwiek się stanie, niech się dzieje. Jestem gotowy.
Czuł się gotowy. W ciągu ułamka sekundy podsumował całe swoje życie i doszedł do wniosku, że mimo wszystko było dobre, nie złamał danego słowa i pozostał wierny obietnicy, jaką złożył Marze. Przestanie polować. To była kwestia czasu, ale wreszcie nadszedł ten odpowiedni. Był honorowy od czasów dzieciństwa i choć wtedy nie do końca rozumiał słowo „hańba” czy „zdrada”, to miał niejakie pojęcie o tym, jak krew dopomina się krwi – wiele razy walczył z większymi i tęższymi od siebie przeciwnikami, gdy ci wymyślali mu od Cyganów i złodziei.
Oglądał swoje życie jak film, a zwierz nieruchomo stał naprzeciwko niego i patrzył. Wadim widział jego pazury wieńczące potężne łapy, których cios byłby w stanie zgruchotać mu czaszkę, i czekał.
Nie czuł lęku, żywił nadzieję, że jeśli niedźwiedź zaatakuje, to zginie szybko, choć zapewne nie bezboleśnie.
Nie martwił się o kota, który sobie poradzi, i tak jest na wpół dziki, zresztą prędzej czy później ktoś pojawi się w domu.
Kozy także dadzą sobie radę.
Zatem…
To było najdłuższe w moim życiu pięć minut, wspominał później, siedząc z przyjaciółmi przy piwie.
Niedźwiedź sapnął, jak gdyby ze zniecierpliwieniem, po czym odwrócił się i powoli zniknął pomiędzy drzewami. Jego lśniący zad kołysał się na boki, a drobne gałązki trzeszczały pod ogromnymi stopami.
Wadim oparł się plecami o pień i wyjął papierosa.
Prawdziwy król, pomyślał.
– Na przełęczy nie ma już niedźwiedzi – oznajmił, wróciwszy do cabany, gdzie czekało na niego dwu napalonych na trofea Niemców.
Rzecz jasna, zapłacono mu za kilka dni, które poświęcił na tropienie zwierzęcia, a tydzień później rząd ogłosił, że niedźwiedzie zostają objęte ochroną.
Co ciekawsze, Wadim widział tego niedźwiedzia jeszcze kilka razy, z nieco większej odległości, lecz nigdy nie wchodzili sobie w drogę. Któregoś razu przyszło mu nawet do głowy, że zostali ze sobą związani, on i niedźwiedź, jakąś magiczną więzią.
– Gdybym był Indianinem – powiedział pewnego wieczoru do swojego psa – z pewnością nadano by mi imię Brat Króla Gór albo coś podobnego.
Lato miało się ku końcowi. Pies Wadima zamienił szczenięcy puch na kręcone futro i choć nadal trzymały się go dziecięce figle, wyraźnie doroślał. Nie potrzebował smyczy ani obroży, karnie biegł przy nodze i nigdzie nie oddalał się sam.
Być może działo się tak dlatego, że Wadim rozmawiał z nim jak z człowiekiem, nie wydawał sprzecznych poleceń i konsekwentnie pilnował, aby jego towarzysz nie łamał zakazów.
Z jednym tylko nie mógł sobie dać rady – otóż kiedy zasypiał najgłębszym snem, pies niepostrzeżenie kładł się obok niego na łóżku. Co prawda nigdy nie zostało ustalone, czy wolno mu czy nie, Mara nie wściekałaby się o kilka czarnych włosów na prześcieradle czy dziurę wygryzioną w kocu, a i Wadimowi to nie przeszkadzało. Znajdował nawet pewną przyjemność w tym, jak pies układał się do niego plecami albo odwracał na grzbiet i cicho posapywał.
Poranne pobudki, jakie fundował swojemu panu, były żywiołowe i entuzjazm, z jakim zwierzak witał nowy dzień, udzielał się w końcu i człowiekowi.
Ktoś, kto porzucił szczenię na górskiej drodze – a może zawędrowało tam samo – był niewątpliwie łajdakiem, pozostawiając psie dziecko na pastwę wałęsających się sfor zdziczałych psów, wilków i orłów, jednak nie mógł przypuszczać, że ratuje życie drugiemu człowiekowi.
To był czas, gdy zabrakło Mary i gdy Wadim toczył nocne rozmowy z jej cieniem, pełen pretensji i żalu o to, że odeszła – tam, skąd się nie wraca.
Nie myślał o dziecku, które odeszło na długo przed nią, ale Mara… Nie potrafił poradzić sobie z wyrwą, jaka powstała w jego świecie, czuł się okaleczony, jakby utracił rękę lub nogę.
Pies, przemoczona, kudłata kupka nieszczęścia, przykleił się do niego i nie miał zamiaru odejść, a gdy Wadim przyspieszał kroku, próbował niezdarnie biec i piszczał rozpaczliwie.
Na koniec serce człowieka stopniało jak kawałek wosku. Podniósł szczeniaka, przytulił go do siebie i pozwolił lizać się po twarzy. Pierwszą noc spędzili na podłodze, gdzie leżało kilka owczych skór, i być może z tego powodu pies uznał, że powinien spać obok przewodnika dwuosobowego stada.
Mam do kogo wracać, pomyślał pewnego dnia Wadim i jeśli wyruszając w góry, martwił się o kogoś, był to właśnie pies.
Szła górska jesień, barwiąc liście porastających zbocza drzew na najbardziej fantastyczne kolory, rankiem unosiła się mgła, powoli zbierano owce i konie, pustoszały pastwiska.
Należało przygotować się do zimy, drewno na opał zaczął gromadzić z początkiem lata, stary terenowy samochód został dokładnie przejrzany, w ogromnym kredensie stały obok siebie torebki mąki, makaronu, konserwy, słoiki z zapeklowanym mięsem, a nad piecem wisiały połcie słoniny, boczku i pęta kiełbasy.
W szufladach leżały obok siebie świece i baterie, kłębki sznurka, petardy, których używał, aby odstraszyć podchodzące pod dom wilki, a prócz tego wiele innych rzeczy, które w razie czego mogły być przydatne.
W sieni stało obok siebie kilka worków psiej karmy, takiej z najwyższej półki, choć pies najchętniej jadał surowe mięso.
Na stole obok łóżka czekał stos książek, które Wadim zamierzał przeczytać – tak jak dawniej, pomyślał i poczuł bolesny skurcz serca.
Kiedy nie kochali się z Marą, czytali głośno albo rozmawiali. Opowiadał jej różne historie, a ona nie dziwiła się, że były trochę niezwykłe.
– Wszystko jest możliwe – mawiała.
Wszystko, a skoro tak, to i jej śmierć, myślał, zapalając papierosa.
„Nie pal w łóżku – odzywał się gdzieś w jego głowie głos Mary – bo kiedyś spalisz dom”.
„Przecież się obudzisz” – odpowiadał.
„Mogę być gdzieś daleko” – droczyła się z nim.
I rzeczywiście, nagle znalazła się daleko. Dalej odejść nie mogła.
Gdyby odeszła z jakimś facetem, Wadim obiłby mu wstępnie mordę, a potem zapytał, czy naprawdę będzie z nim szczęśliwsza. I zapowiedziałby rywalowi, aby ten nie ważył się jej skrzywdzić, bo wtedy…
A teraz komu mógłby dać po mordzie? Śmierć, myślał, nie jest wesoła, jak przekonywali domorośli malarze z Sepety. Zresztą gdyby któremuś z nich zaproponować, by namalował nagrobek Mary, z pewnością by się tego nie podjął.
„Nasze dziecko byłoby demonem” – żartował, tarmosząc psa za ucho, a ten odpowiadał mu cichym parsknięciem.
„Masz starą duszę” – powiedziała kiedyś Mara. Leżeli na skórach, tych samych, na których później wypłakiwał cały ból w wilgotną, pachnącą wiatrem psią sierść.
„Skąd ty możesz to wiedzieć” – odparł, zagarniając ją ramieniem.
„Spotykaliśmy się już wiele razy” – szepnęła. Zamknął jej usta zachłannym pocałunkiem.
Nigdy nie miał jej dość, zupełnie jakby wiedział, że ich wspólny czas będzie krótki – ale kto myśli o tym, kiedy blask ognia wyzłaca nagie ciało kobiety? Chyba człowiek nawiedzony, a Wadim nim nie był.
Stara dusza Wadima brała swój początek z półmroku cygańskiego wozu, w którym Zora i Nikołaj nieświadomie poczęli niebieskooką Justynę, wędrowała lasami, towarzysząc bożym partyzantom, malowała obrazy resztkami farb i widziała zbyt wiele, za dużo, aby być spokojną.
Pierwszy śnieg spadł nagle. Otwierając oczy, Wadim wiedział, że na zewnątrz jest biało, dokoła bowiem panowała przedziwna cisza i mimo wczesnej pory za oknami było jasno.
– Teraz odpoczniemy – mruknął w psią sierść. – A wiosną…
Leżąc pod grubą kołdrą, nie miał pojęcia, że wiosna, jaka nadejdzie, będzie inna od pozostałych.
*2*
Nikodem stał w pracowni i spoglądał na stojący na sztaludze obraz. Był zadowolony. Udało mu się oddać koloryt powietrza i prawie czuł zapach mokrej ziemi. Woda, stojąca w bruzdach, las, w którym drzewa zaczynały się zielenić, klucz ptaków na bezchmurnym niebie.
Nosił wiele podobnych obrazów pod powiekami, malowały się same i, o dziwo, mimo ogólnego ubóstwa – znajdowały amatorów.
Ludzie, którzy je kupowali, nosili głęboko w sobie tęsknotę za dawnym czasem, miejscami, gdzie byli u siebie, znali każdą ścieżkę, każdy kamień, każde drzewo. Nic dziwnego, że chcieli mieć choć kawałek przeszłości. Czasem było mu wstyd, że zaproponował zbyt wygórowaną sumę, ale – jak przekonywał się za każdym razem – wspomnienia, szczególnie te najpiękniejsze, są bezcenne.
Rzecz jasna, odbiór obrazów odbywał się w ścisłej tajemnicy, aby przypadkiem nikt się nie dowiedział, że pracownik powiatowego domu kultury zarabia „lewe” pieniądze. W podobny sposób trafiali do niego nowi klienci – polecano go tylko zaufanym osobom, bo o donosicieli łatwo, tym bardziej kiedy jest się kimś więcej niż zwyczajnym, szarym człowiekiem.
Miasteczko, gdzie mieszkał wraz z żoną, było niewielkie, domy – schludne, a na ulicach dało się słyszeć wyłącznie wschodni akcent, ten zaśpiew, do którego przywykł.
Dom Nikodema stał na peryferiach, otoczony starymi drzewami owocowymi i może dlatego od pierwszego dnia poczuł się u siebie.
W zasadzie nie brakowało mu niczego z wyjątkiem jednej rzeczy, jednego pragnienia, które dawno temu towarzyszyło także jego ojcu.
Umiem malować, myślał. Naprawdę robię to dobrze. Powinienem choć raz w życiu móc wystawić swoje obrazy w miejscu innym niż dom kultury, w jakimś większym mieście, gdzie być może zajrzałby ktoś znający się na prawdziwej sztuce.
– Nie rozumiem, o co panu chodzi – powiedział kiedyś kierownik placówki i powiódł wzrokiem po swoim gabinecie. – Ładnie tu wyglądają, prawda? To po co panu to miasto, no, pomyśl pan.
Nikodem westchnął. Wiedział, że ten nigdy go nie zrozumie, należało dać sobie spokój.
Ale kierownik nie był tak prosty, jak się wydawało Nikodemowi. Tuż po Nowym Roku wezwał go do siebie i oznajmił, że właśnie ogłoszono konkurs na obraz pod tytułem „Wiosna”.
– Namaluje pan jakiś widoczek, żeby można było poznać, jaka to pora roku i…
Nagrodą za pierwsze miejsce był udział w wystawie w Pałacu Kultury w Warszawie, dyplom i zapewne symboliczna kwota.
– No…? Malujemy? – Kierownik poklepał go po plecach.
Prostak, pomyślał Nikodem. Ale życzliwy, dodał po chwili.
– Malujemy – odparł.
Kierownik wyjął z biurka dwa metalowe kieliszki i butelkę wódki. Wódka, pomyślał Nikodem i uśmiechnął się, bo przed oczyma stanęła mu matka, która dzięki użyciu tej uniwersalnej waluty dokonywała najbardziej niemożliwych transakcji.
Jak oni tam teraz żyją? Pewnie jakoś, odpowiedział sobie w myśli.
– No i dogadaliśmy się. – Kierownik podniósł w górę kieliszek.
Trącili się i wypili. Nikodem dostrzegł błysk aprobaty w oku zwierzchnika i mógłby przysiąc, że odgadł, co ten pomyślał.
Niby wielki pan, taki -cki, -ski, a pije jak swój.
Z pewnością tak.
Powróciwszy do domu, natychmiast poszedł do pracowni. Tam czuł się u siebie. Nie umiał się odnaleźć wśród sprzętów pozostawionych przez właścicieli domu – stołów, krzeseł, kredensów, talerzy, garnków. Miał wrażenie, że każdy z nich woła: Nie dotykaj mnie, nie masz prawa. Nie należę do ciebie, jesteś obcy.
Do tego wszystkiego dokładały się wspomnienia, widok ludzi opuszczających swoje domy w pośpiechu – jak tu w ciągu piętnastu minut zabrać wszystko, co ważne, najprzydatniejsze, coś, co pomoże przetrwać gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie. Pamiętał psy, które biegły za wozami, dopóki nie opadły z sił, i koty, obojętnie drzemiące na parapetach.
Jakim cudem matka i ciotka Malwina uniknęły podobnego losu – było to prawdziwą zagadką. Być może odpowiedź stanowił Waśka Akimow, który został naczelnikiem rejonu, a zatem panem życia i śmierci jego mieszkańców?
Może to on wystawił mu paszport i dał zezwolenie na wyjazd, rzucając ironicznie: Kura nie ptica, Polsza nie zagranica.
– Pamiętaj – powiedziała matka – byle dalej stąd, na zachód. Stamtąd bliżej do wolności.
– Dlaczego nie pojedziesz z nami? – zapytał.
W odpowiedzi wzruszyła ramionami.
– Tu jestem u siebie – wyjaśniła. – Poza tym ojciec…
Nikodem spuścił głowę. Rok temu, latem, ojciec nagle upadł i stracił przytomność. Wylew sparaliżował go całkowicie, ale nie załamało to matki. W jednej chwili zamieniła się w cierpliwą, czułą pielęgniarkę, choć nie było jej łatwo. Michał zachował trzeźwy umysł, ale ze spokojnego, zrównoważonego człowieka stał się nagle drażliwym, dokuczliwym i złośliwym kaleką.
Nikodem podziwiał czułość, z jaką matka karmiła ojca, i jej opanowanie, kiedy ten mówił przykre rzeczy.
– Wszystko ma swoje granice! – wybuchnął kiedyś. – Dlaczego…
– Nigdy nie zrozumiesz – odparła. – A może inaczej: obyś nigdy nie zrozumiał.
Pojął, że za tym wszystkim kryć się musi jakaś ważna tajemnica, przestał robić uwagi i zaczął spędzać więcej czasu z ojcem, czytając mu gazety i książki tak długo, aż ten zamykał oczy, pokazując, że już dosyć.
*3*
To nie jest sprawiedliwe, myślała Dyzia, ocierając usta męża chusteczką. Z nich dwu – wspomniała Antoniego – to właśnie Michał zasłużył na męską śmierć.
Tak było, tak kiedyś powiedział, gdy leżeli ciasno objęci, a za oknem powoli wstawał dzień. Mężczyzna powinien zginąć w bitwie albo… umrzeć w sypialni.
Śmierć uczyniła z Antoniego bohatera – niemożliwe! A Michał, Żelazny Michał – pamiętała, że go tak nazywano – siedział w fotelu bezradny jak dziecko.
Zdawała sobie sprawę z tego, jak musi się czuć. Co za straszliwy, potworny chichot losu. Co za potworna niesprawiedliwość.
– Nawet – rzucił pewnego dnia – nie mógłbym sobie palnąć w łeb. Jestem zdany…
– Nie jesteś „zdany” – odparła. – Kocham cię. W zdrowiu i chorobie, na dobre i złe.
Dopiero teraz pojęła moc tych słów, zupełnie jakby Bóg wystawiał ją na próbę lub zadał pokutę.
– Pani Dyonizja świętą zostanie – powiedział kiedyś Walery.
Przychodził każdego dnia, aby pomóc przy domu, jak mawiał, ale jego obecność pomagała głównie Dyzi. Czasami zamykał się w gabinecie razem z Michałem, słyszała, jak rozmawiali, a niekiedy nawet do jej uszu dobiegał śmiech. Wtedy zaczynała czuć się jak za dawnych lat, lekko, beztrosko – aż do chwili, gdy Walery zbierał się do powrotu.
Pewnego dnia zatrzymał się na schodach i spojrzał na nią, zmarszczywszy brwi.
– Ustaliliśmy dzisiaj z panem Michałem, że jakby coś się stało, to ja panią Dyonizję biorę pod opiekę.
– A cóż by się miało stać takiego, żebym sobie nie poradziła – prychnęła i nagle dotarł do niej sens tych słów. – Przecież pan Walery – dodała – od dawna się nami opiekuje. Jak ten anioł stróż.
– To ja spod skrzydła wyjmę – wyciągnął z kieszeni piersiówkę – trochę tego, co ziemię zamienia w raj.
Wypili, stojąc na schodach.
– Dereniówka. – Dyzia z aprobatą pokiwała głową. – Gdzie Walery owoce zbierał?
– Jakby pani Dyonizja zapomniała, gdzie najlepsze rosną? Mariaszka nam w prezencie zostawiła. Pewnie dlatego taką moc mają.
Mariaszka, westchnęła. Gdyby żyła, czy pomogłaby Michałowi?
„U mnie w ogrodzie – mawiała stara zielarka – nie ma tylko ziół na śmierć”. I patrząc na ludzi, którym pomogła, można było naprawdę mieć takie wrażenie.
– To dom Mariaszki jeszcze stoi… – rzuciła zamyślona.
– Stoi – odrzekł Sawicki. – Nas nie będzie, a on dalej będzie stał.
Następnego dnia udała się do lasu, pozostawiwszy Michała pod opieką Walerego. Rzadko opuszczała dom i choć nie chciała się do tego przed sobą przyznać, brakowało jej swobody, do jakiej przywykła.
Gdzieś w głębi serca dusza Dyzi domagała się wolności. Przecież nie jesteś jeszcze stara, mówiła.
Szła, wciągając w płuca zapach mięty i rumianku, który docierał do niej bardziej intensywnie niż kiedykolwiek, podobnie jak kolor nieba i trawy wydawał się mocniejszy, odróżniała też głos każdego pojedynczego ptaka.
Chata Mariaszki z daleka przypominała zielony pagórek – zarosło ją dzikie wino, pnącza o lepkich liściach, pokrzywy i kolczaste gałązki jeżyn.
Wszystko to próbowało dostać się do środka przez szpary w deskach i szczeliny w dachu, zupełnie jakby las chciał zamieszkać w domu starej znachorki.
Wewnątrz nie zmieniło się nic. Stół dalej stał na swoim miejscu, na ławie leżała owcza skóra, a na piecu pozostały garnki.
Dyzia usiadła na ławie i przymknęła oczy. Pod jej powiekami powoli przesuwały się obrazy – kolejne rozdziały jej życia.
Prawie słyszała siebie wołającą, że nie chce tego dziecka, i po raz drugi zrobiło się jej wstyd, bo przypomniała sobie, jak Mariaszka kazała je przepraszać. W uszach zabrzmiała jej rada Taniuszy – że trzeba kochać, bo niekochany to nawet pies zdechnie.
Widziała siebie domagającą się dziecka od Michała, i ironiczny uśmiech na twarzy staruszki, a także wiele innych obrazów.
– Gdyby Mariaszka była tutaj z nami – szepnęła – spokojniej by nam się żyło…
Nagły podmuch wiatru poruszył uchylonymi drzwiami. Dyzia z lekkim okrzykiem poderwała się z miejsca.
– Gdziekolwiek jesteś – zawołała – opiekuj się nami!
Opuściła chatę i obeszła ją dokoła, jakby łudząc się, że odnajdzie jakiś ślad, cokolwiek – ale zauważyła tylko siedzącą na gałęzi srokę, która na widok człowieka zerwała się i skrzecząc, pofrunęła do lasu.
Rozgarniając krzaki jeżyn czepiające się spódnicy, Dyzia ruszyła śladem ptaka. Las nadal nie był najbezpieczniejszym z miejsc, ale czuła się w nim jak w domu. Nie mogło przytrafić jej się nic straszniejszego od tamtej nocy, którą nadal pamiętała tak, jak gdyby zdarzyła się wczoraj.
Ile lat mogłaby mieć dzisiaj Mariaszka, myślała, wyszedłszy na ścieżkę. Pewnie ze dwieście, uśmiechnęła się. A nam się wydawało, że będzie zawsze. A Sikusia? Leśna Kobieta? Ile lat przeżyła w samotności?
– To niesprawiedliwe – powiedziała na głos – że straszono nią dzieci…
Wróciła do domu dziwnie lekka. Nie spojrzę teraz do lustra, postanowiła, bo wiem, kogo zobaczę.
Młoda dziewczyna mieszkająca w ciele Dyzi nie miała ochoty oglądać swojej obecnej postaci.
– Pani Dyonizja – powitał ją Walery – zadowolona, jakby z jakiego spotkania wróciła…
– Tak, Walery – uśmiechnęła się. – Byłam na spotkaniu z przeszłością. Jak dobrze wszystko pamiętam, aż dziwne… – dodała. – Tamtą noc, kiedy…
– Ale mnie pani wtedy przestraszyła – odpowiedział. – Pomyślałem sobie wówczas, że gdybym się spróbował sprzeciwić…
– Gdzie tam. Panu od początku dobrze z oczu patrzyło.
– Jakbym wiedział, że pani Dyonizja mi w oczy patrzyła…
Dyzia roześmiała się beztrosko. Ostatnimi czasy nie zdarzało jej się to zbyt często. Nie potrafiła się śmiać, siedząc obok Michała, choć ten wykpiwał jej powagę, mówiąc, że na pogrzeb jeszcze za wcześnie, choć gdyby dano mu wybór…
Tak wracała do rzeczywistości, w której niebawem – po wyjeździe Nikodema – miała zostać sama.
*4*
Malwina szczerze współczuła Dyzi i ubolewała nad jej nieszczęściem. Chętnie włączyłaby się w pomoc, ale była pewna, że tamta jej nie przyjmie. O wszystkim dowiadywała się od Walerego i za każdym razem przypominała mu, aby powiedział Dyzi, że Biały Dwór na nią czeka.
Malwina naprawdę czekała. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że dom zrobił się dziwnie cichy i pusty, choć była w nim Waleria i Lea.
Ta ostatnia większość czasu spędzała w swoim pokoju, stroniąc od towarzystwa.
– Ludzi obok miałam aż za wielu – wyjaśniła. – Muszę odpocząć.
Malwinie natychmiast przypomniały się pierwsze tygodnie w swoim własnym domu, kiedy, leżąc w miękkiej pościeli, rozkoszowała się ciszą i spokojem, nie mogąc uwierzyć, że wygodne łóżko i lekka, ciepła pierzynka nie są snem, z którego za chwilę obudzi ją krzyk ojca. Ale otwierała oczy i widziała nad sobą jasny, biały sufit, a pod dłonią czuła gładkie prześcieradło. Gładziła je, skrępowana, że ma spierzchnięte, szorstkie ręce. Trzeba by kogoś zapytać, co zrobić, pomyślała, i nagle przypomniało jej się, że ktoś, kiedyś – nie pamiętała, kto i gdzie – mówił, że należy wymieszać oliwę z kilkoma kroplami cytryny i moczyć w tym dłonie.
Wszystko to powinno być w kuchni, ale tam królowała kucharka o posępnej, surowej twarzy, która Malwinę onieśmielała, choć to ona była panią tego domu.
Pewnego ranka przemogła się i zszedłszy do kuchni, poprosiła o miseczkę oliwy i cytrynę.
– Na ręce dobra śmietanka – rzuciła kucharka.
Zatem wszyscy widzieli jej ręce, pomyślała. Dobrze, w takim razie zobaczą, co z nimi zrobi.
– Pani to musiała ciężko robić – mruknęła tamta, stawiając na stole niewielką miskę. – Nie to, co inne pany.
– Prawda – odparła szczerze Malwina. – Jak Lucynka poczuje, że jej ciężko, to niech mi powie, dobrze?
Oczy kucharki rozbłysły.
– A stopy to w serwatce moczyć – powiedziała. – Jakżem była u hrabiostwa, tom się tego wszystkiego dowiedziała. Sama hrabina tak robiła.
– Skoro tak… – Malwina się uśmiechnęła.
– Ja z pani hrabinę zrobię. – Lucynka poprawiła zsuwającą się z włosów chustkę.
Malwina z uśmiechem wspominała tamtą rozmowę. Kucharka dotrzymała słowa i nim minął miesiąc, pończochy przestały przecierać się na piętach i można było je gładko założyć, a dłonie Malwiny zrobiły się miękkie i delikatne.
Dbała o nie już odruchowo, tak jak szczotkuje się włosy czy myje zęby. Gdyby nie Lucynka, najadłaby się wstydu na lekcjach… Dobrze, że stało się to, zanim zaczęła pobierać nauki, bo nauczycielka miała takie piękne dłonie. Prawie tak piękne, jak Dyzia, której spódnica mogła być poplamiona farbą, ale ręce czy paznokcie nigdy.
Malwina niemal przesadnie dbała o czystość rąk u dzieci; chłopcy byli tacy trudni, obgryzali paznokcie, protestowali, kiedy zwracała im uwagę na „żałobę” za paznokciami, a jak już udało jej się zapędzić ich do łazienki, niechętnie szorowali ręce, mamrocząc coś pod nosem.
Urszula, dopóki mieszkały pod jednym dachem, była inna. Sprawiała wrażenie białej, jak gdyby przezroczystej, a w tych swoich jasnych sukienkach przypominała jedną z owych baśniowych istot, które chowały się w zbożu i wychodziły w samo południe, aby dopaść chłopców idących w pole.
A kiedy spoglądała na Malwinę bladoniebieskimi oczyma, ta zaczynała czuć się nieswojo. Zupełnie jakby pasierbica zaglądała do środka, tam, gdzie czaiły się wszystkie lęki, towarzyszące jej od samego początku.
Jakby czytała w niej jak w książce. To porównanie oczywiście przyszło później, kiedy Malwina nauczyła się czytać.
To wszystko sprawiło, że rozumiała, co teraz może czuć Lea. Nie zadawała żadnych pytań, chyba że ta z własnej woli zaczynała o czymś opowiadać, ale mówiąc, sprawiała wrażenie, jak gdyby rozmawiała sama ze sobą i nie potrzebowała słuchacza.
Lea snuła swoją opowieść półgłosem, a Waleria słuchała, szczęśliwa, że jest obok ktoś bliższy jej wiekiem.
Malwina przyglądała jej się i coraz częściej widziała w niej… Irenkę. To samo spojrzenie, ten sam uśmiech, a nawet ruch głowy, kiedy odrzucała włosy do tyłu.
Pewnie kiedyś zacznie zadawać sobie pytania, bo zupełnie nie była podobna ani do niej, ani do Antoniego, ale do tej chwili zapewne minie jeszcze dużo czasu.
*5*
Nikodem natychmiast zabrał się do pracy. Sporządzenie blejtramu zajęło mu całe popołudnie, ale wieczorem mógł zagruntować płótno.
– Co to będzie? – Żona weszła do pracowni i spojrzała na leżące na stole szkice.
– Konkurs – odparł.
Justyna uśmiechnęła się zagadkowo, pokiwała głową i wyszła równie cicho, jak weszła. A Nikodem sięgnął po arkusz papieru i zaczął sporządzać pierwszy szkic.
Przypominał sobie roztopy zamieniające łąki w podmokłe bajora, klucze bocianów i dzikich gęsi, powietrze, które nagle miało inny kolor.
To będzie to, myślał.
Położył się do snu nad ranem, lecz mimo zmęczenia nie mógł zasnąć, zupełnie jakby trawiła go wewnętrzna gorączka. Chciał jak najszybciej zabrać się do malowania, choć zagruntowane płótno potrzebowało trochę czasu, aby wyschnąć.
Zjawił się w pracy niewyspany i dziwnie niechętnie powrócił do pierwszomajowej dekoracji, której przygotowanie mu zlecono.
Kto jeszcze wierzy w ten nowy, wspaniały świat, gdzie wszyscy mają być równi?
– No i jak tam? – zapytał kierownik, spoglądając na wielkie, czerwone litery. – „Niech się święci Pierwszy Maja” – przeczytał głośno. – Ładne, ładne. Tylko ci „święci” jakoś kolą w oczy. Ideologicznie. Nie dałoby się bez tego?
Nikodem ukrył uśmiech.
– Może… – Kierownik podrapał się w głowę. – Niech się obchodzi? Czy jakoś tak?
– Niech żyje – podpowiedziała pani Ewa, kadrowa.
– Bardzo dobrze – uśmiechnął się kierownik. – Panie Nikodemie, przerabiamy. Dobrze? Może być?
– Musi – odparł krótko.
Po powrocie do domu opowiedział o tym żonie.
– Dobrze, że nie zacząłeś mu tłumaczyć! – Roześmiała się ubawiona.
Co to za dziwny czas, myślał Nikodem. Co to za dziwni ludzie.
Zaczął kłaść farbę na mokrym jeszcze gruncie. Ożywiał świat, w którym stawiał pierwsze kroki i wypowiadał pierwsze słowa.
– Już pierwsza – powiedziała żona, wchodząc do pracowni.
– Spójrz – odparł.
Oparła mu głowę na ramieniu i w milczeniu przyglądała się krajobrazowi.
– Piękny – szepnęła. – Ale chodźmy już się położyć.
Niechętnie odłożył paletę i wstawił pędzel do słoika z terpentyną. Raz jeszcze spojrzał na płótno i zgasił światło.
Idąc na dół, zastanawiał się, co mogą robić ludzie, którzy niegdyś zasypiali i budzili się w tym domu. Wiedział już, kim byli – bowiem w szafie, pomiędzy książkami, odnalazł album ze zdjęciami, każde z nich starannie opisane.
Pozostawili za sobą swoją historię, myślał. W sumie, po co komu historia? Wystarczy pamięć.
Ale kiedy kładł się obok żony, przyszło mu do głowy, że trzeba odnaleźć właścicieli domu, choćby po to, aby przekazać im album.
Zasnął, ledwie przyłożył głowę do poduszki. Gdzieś tam kołatała mu się uporczywa myśl, wyrzut sumienia, że pochłonięty pracą zaniedbuje Justynę, ale był pewien, że ona to rozumie. Przez sen słyszał, jak leżąc obok niego, wzdychała, jakby leżał jej na piersi straszliwy ciężar. Być może nocą przestawała być silna, może noc przynosiła ze sobą to, o czym chciała zapomnieć?
Wyciągnął rękę i wplątał palce w jej włosy.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI