Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Wydana w 1936 roku, również w Paryżu, podobnie jak "Zwrotnik Raka" (1934) i "Zwrotnik Koziorożca" (1939),"Czarna wiosna" należy do tego samego cyklu powieściowego Millera chronologicznie plasując się pomiędzy obiema tymi książkami. W omówieniach i charakterystykach krytycznoliterackich poświęca się jej mniej miejsca niż legendarnym "Zwrotnikom"; być może dzieje się tak za sprawą luźniejszej kompozycji tego dzieła, złożonego z dwóch szkiców kreślących obraz brooklyńskiej młodości autora. Istotniejszy jest tu jednak otwarcie autobiograficzny charakter artystyczny tego utworu. "Zwrotniki" utrzymane są w tonacji prozy krypto-autobiograficznej, dalekiej od "życiorysowej" dokładności i naturalistycznego weryzmu. W "Czarnej wiośnie" ta dokładność i wierność są zasadą nadrzędną narracji; jej artyzm jest funkcją bezwzględnej szczerości i obrachunku z własnymi doświadczeniami z tego okresu życia. "Czarna wiosna" jest więc swoistym, nieomal faktograficznym podkładem pod Zwrotniki, zwłaszcza pod "Zwrotnik Koziorożca", który w przetransponowanej już w fikcję powieściową formie ukazuje nowojorską młodość autora.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZARNA WIOSNA
HENRY MILLER
Przełożył Marek Cegieła
NOIR SUR BLANC
Tytuł oryginału: Black Spring
© 1963 by Grove Press © The Estate of Henry Miller All rights reserved
For the Polish edition © 1999 by Noir sur Blanc, Warszawa
For the Polish translation © 1999 by Marek Cegiela
ISBN 83-86743-58-1
Dedykuję
Anais Nin
Czyjestem taki, za jakiego sam się uważam, czy też taki, za jakiego uważają mnie inni? Oto słowa rozpoczynające spowiedź w obecności mojego nieznanego i niepoznawalnego „ja ”, nieznanego i niepoznawalnego nawet dla mnie. Oto tworzę legendę, w której muszę się ukryć.
Miguel de Unamuno
To, co się nie dzieje na środku ulicy, jest czymś fałszywym, wtórnym, jednym słowem łiteraturą.
Jestem patriotą— Rejonu Czternastego na Brooklynie, gdzie się wychowałem. Reszta Stanów Zjednoczonych dla mnie nie istnieje, a jeśli nawet, to tylko jako pojęcie, historia albo literatura. W wieku dziesięciu lat wyrwano mnie z mojej rodzinnej gleby i przeniesiono na cmentarz, cmentarz luterański, gdzie na płytach nagrobkowych zawsze panuje porządek, a wieńce nigdy nie więdną.
Urodziłem się jednak i wychowałem na ulicy. „Postmecha-nicznej ulicy z najpiękniejszą halucynogenną roślinnością z żelaza” i tak dalej... Urodziłem się pod znakiem Barana, co daje ciało pełne ognia, wigoru i energii, a także ciut niespokojne. Z Marsem w dziewiątym domu!
Urodziny na ulicy oznaczają tułaczkę przez całe życie, i wolność. Oznaczają wypadki i przypadki, dramat, ruch. Przede wszystkim jednak marzenia. Harmonię faktów bez związku, przydającą twojej tułaczce metafizycznej pewności. Na ulicy się uczysz, kim naprawdę są ludzie; w przeciwnym razie sam sobie ich wymyślasz. To, co się nie dzieje na środku ulicy, jest czymś fałszywym, wtórnym, jednym słowem literaturą. Nic z tego, co się nazywa „przygoda”, nigdy nie ma takiego smaku jak ulica. Nieważne, czy lecisz na biegun, czy z jakimś wodorostem w ręku siedzisz na dnie oceanu, czy się zatrzymujesz w dziewięciu kolejnych miastach albo tak jak Kurtz, płyniesz w górę rzeki i wpadasz w obłęd. Bez względu na to, jak emocjonująca, jak nieznośna jest twoja sytuacja, zawsze się znajdzie jakieś wyjście, sposób na poprawę, jakaś rekompensata, pociecha, gazeta, religia. Niegdyś jednak nic takiego nie istniało. Niegdyś byłeś wolny, dziki, krwiożerczy...
Chłopcy, których szanowałeś, kiedy pierwszy raz wyszedłeś na ulicę, zostali z tobą na całe życie. To jedyni prawdziwi bohaterowie. Napoleon, Lenin, Capone — wszyscy są fikcją. Napoleon jest dla mnie niczym w porównaniu z Eddiem Cameyem, który pierwszy podbił mi oko. Nikt spośród tych, co kiedykolwiek poznałem, nie wydaje się tak po książęcu, po królewsku dostojny jak Lester Reardon, który przez sam fakt, że szedł ulicą, wzbudzał strach i podziw. Jules Verne nigdy mnie nie zaprowadził do tylu miejsc, ile miał w zanadrzu Stanley Borowski po zapadnięciu zmroku. Przy Johnnym Paulu Robinsonowi Crusoe brakowało wyobraźni. Wszystkich tych chłopców z Rejonu Czternastego wciąż jeszcze się pamięta. Nikt ich nie wymyślił — oni naprawdę istnieli. Ich nazwiska dźwięcząjak złote monety — Tom Fowler, Jim Buckley, Matt Owen, Rob Ramsay, Harry Martin, Johnny Dunne, nie licząc Eddiego Cameya czy wielkiego Lestera Reardona. Patrzcie, nawet obecnie, kiedy mówię „Johnny Paul”, imiona świętych budzą we mnie niesmak. Johnny Paul był żywą odyseją Rejonu Czternastego; to, że później został kierowcą ciężarówki, nie ma nic do rzeczy.
Nim nastąpiła ogromna zmiana, nikt się nie wydawał zauważać, że ulice są ohydne czy brudne. Kiedy ścieki były otwarte, zatykało się nos. Wydmuchnąwszy go w chusteczkę, znajdowałeś w niej smarki, a nie własny nos. Ludzie mieli więcej wewnętrznego spokoju i zadowolenia. Były bary, tory wyścigowe, bicykle, rozwiązłe kobiety i kłusaki. Życie jeszcze toczyło się leniwie. Przynajmniej w Rejonie Czternastym. W niedzielę rano nikt się nie ubierał. Skoro pani Gorman z zaropiałymi oczami zbiegała w szlafroku, by się pokłonić kapłanowi — „Dzień dobry, wielebny ojcze!” „Dzień dobry pani!” — ulica była oczyszczona z wszelkiego grzechu. Pat McCarren nosił chusteczkę w klapie surduta; poręcznie i ładnie, jak koniczynę w butonierce. Piwo miało pianę, a ludzie przystawali, by ze sobą pogwarzyć.
W marzeniach wracam do Rejonu Czternastego niczym para-noik do swoich obsesji. Kiedy myślę o tamtych stalowoszarych okrętach w porcie marynarki wojennej, widzę je w astrologicznym wymiarze, w którym jestem zbrojmistrzem, chemikiem, handlarzem materiałów wybuchowych, właścicielem zakładu pogrzebowego, koronerem, rogaczem, adwokatem i zawziętym prokuratorem, uczonym, niespokojnym duchem, tępakiem i bezczelnym cynikiem.
Z czasów swojej młodości inni pamiętają piękny ogród, czułą matkę i pobyt nad morzem, ja natomiast w żywym wspomnieniu, jakby wytrawionym kwasem, zachowałem obraz ponurych, zakopconych ścian i kominów fabryki puszek naprzeciwko naszego domu oraz błyszczące blaszane krążki wyrzucone na ulicę, jedne jasne, połyskliwe, inne zardzewiałe, matowe, jakby miedziane, zostawiające na palcach plamy. Pamiętam hutę z rozżarzonym piecem i mężczyzn z ogromnymi szuflami podchodzących do rozjarzonego otworu paleniska, a na zewnątrz płytkie drewniane formy podobne do trumien i przebite prętami, które groziły otarciem nogi albo złamaniem karku. Pamiętam sczerniałe dłonie formierzy; żużel tak głęboko wbijał im się w skórę, że nic go nie mogło usunąć — ani mydło, ani szorowanie, ani pieniądze, ani miłość, ani śmierć. Wchodzili do huty jak diabły z czarnymi rękami, a później przykrywały je kwiaty, gdy zimni i sztywni leżeli w swoich niedzielnych garniturach — nawet deszcz nie spłucze żużlu. Idąc do Boga, wszystkie owe piękne goryle miały rozrośnięte muskuły, lumbago i czarne dłonie...
Dla mnie w Rejonie Czternastym zamykał się cały świat. Jeśli coś się zdarzyło poza jego granicami, to jakby w ogóle się nie zdarzyło albo było nieistotne. Kiedy ojciec wybierał się na ryby poza ten świat, w ogóle mnie to nie interesowało. Pamiętam tylko, że gdy wieczorem wracał do domu, zionął alkoholem i otworzywszy wielki zielony koszyk, wysypywał na podłogę wijące się potwory z wyłupiastymi oczami. Jeśli jakiś mężczyzna poszedł na wojnę, pamiętam jedynie, że wrócił w niedzielę po południu i zarzygał sobie ubranie, stojąc przed domem pastora, a później się wytarł własną kamizelką. Taki był Rob Ramsay, syn pastora. Pamiętam, że wszyscy lubili Roba — zakałę rodziny. Lubili go, bo był nicponiem i wcale się tym nie przejmował. Świątek czy piątek, bez różnicy, widziało się go późnym wieczorem, jak wracał z płaszczem przewieszonym przez ramię i spoconą twarzą; na chwiejnych nogach szedł ulicą, mocno się zataczając niczym marynarz po długim rejsie; z ust ściekała mu ślina brązowa od nikotyny, a przy tym łagodnie klął pod nosem, choć chwilami także dosadnie i głośno. Całkowite nieróbstwo, beztroska, owo nieprzyzwoite, wręcz świętokradcze zachowanie świadczyły, że był bezbożnikiem, przeciwieństwem bogobojnego ojca. Nie, taki człowiek nie zasługiwał na miłość! Ze swoimi ludzkimi słabościami obnosił się buńczucznie, urągliwie, dumnie, powiewając nimi jak banderillami. W jasny dzień paradował środkiem rozgrzanej ulicy z pękającym gazociągiem; w powietrzu unosił się smród gówna i fruwały przekleństwa; Rob mógł mieć rozpięty rozporek, opuszczone szelki czy zarzy-ganą kamizelkę. Czasami atakował niczym byk, biegając na czworakach, a wtedy ulica natychmiast pustoszała, jakby się otworzyły włazy do kanałów i pochłonęły wszystkie śmieci.
Wariat Willy Maine chętnie właził na dach magazynu nad sklepem z farbami i opuściwszy spodnie, zawzięcie trzepał kapucyna. Obaj stali wśród suchych elektrycznych trzasków ulicy z pękającym gazociągiem, tworząc tandem, który pastorowi łamał serce.
Taki był wówczas Rob Ramsay. Wiecznie na bani. Z wojny wrócił z medalami i z ogniem w bebechach. Zarzygał się pod własnymi drzwiami i wytarł rzygowiny własną kamizelką. Ulicę mógłby oczyścić z ludzi szybciej od karabinu maszynowego. „Phi, czniać!” To był jego styl. Wkrótce w przypływie życzliwości poszedł na koniec mola w tym swoim pięknym, beztroskim stylu i się utopił.
Tak dobrze pamiętam jego i dom, w którym mieszkał, bo właśnie na progu domu Roba Ramsaya zwykliśmy się zbierać w gorące letnie wieczory, by obserwować, co się dzieje w barze po drugiej stronie ulicy. Przez cały wieczór panował tam duży ruch i nikt nie zawracał sobie głowy zasłanianiem okien. Nieopodal znajdował się teatrzyk rewiowy pod nazwą „Zadek”. Wszędzie wokół niego były bary, a w sobotnie wieczory wiła się długa kolejka po bilety, w której stłoczeni ludzie pchali się do kasy. W sobotnie wieczory, kiedy „Dziewczyna w błękicie” pokazywała swoje wspaniałości, zawsze jakiś majtek floty wojennej zrywał się z miejsca i chwytał podwiązkę Millie de Leon. Trochę później, tego samego wieczora, niechybnie zbliżali się wolnym krokiem i skręcali do służbowego wejścia. Wkrótce w pokoju nad barem marynarze ściągali obcisłe spodnie, a subretki, zdjąwszy gorsety, drapały się jak małpy, podczas gdy ci na dole żłopali piwsko, zawzięcie o czymś rozprawiając — i ten dziki, piskliwy śmiech. Wszystko to razem było niczym dynamit i wszystko to obserwowaliśmy z progu domu Roba Ramsaya. Na piętrze staruszek pastor, niby mały odrażający kozioł, klepał te swoje modlitwy przy lampie naftowej, błagając Boga o bliski koniec świata, albo też, zmęczony modlitwą, schodził w nocnej koszuli jak gnom i przeganiał nas miotłą.
Czas od sobotniego popołudnia do poniedziałku rano był jednym nieprzerwanym ciągiem przemieszanych ze sobą wydarzeń. Tylko Bóg wie, dlaczego już w sobotę rano po prostu się czuło okręty wojenne, stojące na kotwicy w wielkim basenie. W sobotnie poranki coś ściskało mnie za gardło. Patrzyłem, jak marynarze szorują pokłady i polerują działa; widok owych morskich potworów na szklanej tafli brudnego basenu sprawiał mi rozkosz. Już wtedy marzyłem o ucieczce, o dalekich wyprawach, ale dotarłem tylko na drugi brzeg rzeki, tak daleko na północ jak stąd do skrzyżowania Drugiej Alei z ulicą Dwudziestą Ósmą, metrem. Tam grałem walca „Kwiat pomarańczy”, a w antraktach przemywałem oczy nad żeliwnym zlewem. Pianino stało w głębi baru. Pamiętam pożółkłe klawisze i to, że nogami nie dosięgałem pedałów. Miałem na sobie aksamitny garnitur, bo aksamit był nakazem mody.
Wszystko, co minęło na drugim brzegu rzeki, to czysty obłęd: podłoga wysypana piaskiem, lampy gazowe, mikowe obrazki, na których śnieg nigdy nie topniał, zwariowani Holendrzy z kuflami w dłoniach, żeliwny zlew zarośnięty omszałym szlamem, kobieta z Hamburga, której dupsko zawsze zwisało z krzesła, podwórko z duszącą wonią kiszonej kapusty... I wszystko w nieustannym rytmie trzy czwarte. Idę między rodzicami, jedną dłoń trzymając w mufce matki, drugą w rękawie ojca. Mocno zaciskam powieki, tak mocno jak małże zaciskają połówki muszli tylko po to, by płakać.
Wszystkie zmiany pływów i pogody na rzece pozostały mi we krwi. Wciąż jeszcze czuję śliskość potężnej barierki, o którą się opierałem, gdy na zimnym czole drżał mi przenikliwy ryk syreny odbijającego promu, niesiony mgłą i deszczem. Wciąż widzę omszałe deski przystani z jękiem się uginające pod naciskiem obłego dziobu i tryskające spomiędzy nich bryzgi zielonej wody. W górze krążyły i nurkowały mewy, brzydko skrzecząc tymi swoimi utytłanymi dziobami, jakby w owych chrapliwych, drapieżnych dźwiękach wyrażały nieludzkie ucztowanie, miesiące spędzone na odpadkach i muskaniu sparszywiałymi nogami zielonej wody, pokrytej pianą.
Człowiek niezauważalnie przechodzi od jednej sceny do drugiej, z jednego wieku i życia do drugiego. Nagle, idąc ulicą, na jawie czy we śnie, po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, że upłynęły lata, że to wszystko minęło na zawsze i pozostanie jedynie w pamięci, a wtedy ona z dziwną pazernością sprawnie zwraca się do wewnątrz i człowiek nieustannie widzi owe sceny i wydarzenia w snach i w zadumie, spacerując ulicą, leżąc z kobietą, czytając książkę, rozmawiając z nieznajomym... raptem, lecz zawsze przerażająco natarczywie i zawsze ze straszliwą dokładnością, wspomnienia te się człowiekowi narzucają i niczym oży-wionę upiory przenikają każdą cząstkę jego jestestwa. Odtąd wszystko się dzieje na przemiennych płaszczyznach — naszych myśli, naszych snów, naszych czynów, całego naszego życia. To rodzaj paralelizmu, w którym spadamy z jednego poziomu naszego rusztowania na inny. Odtąd chodzimy rozdarci na miriady kawałków, jak owad z setką odnóży, stonoga cicho przebierająca nogami i napawająca się tą atmosferą; chodzimy pełni wrażliwych włókienek, które łapczywie chłoną przeszłość i przyszłość, a wszystko się stapia w muzykę i smutek; chodzimy na przekór całościowemu światu, domagając się uznania naszej podzielności. Kiedy tak chodzimy, wszystko się wraz z nami rozpada na miriady mieniących się kawałków. Wielkie rozdarcie wieku dojrzałego. Wielka zmiana. W młodości stanowiliśmy całość, lecz strach i ból świata doszczętnie nas porozbijały. Dawniej nie było wyraźnej granicy między radością i smutkiem — one się zlewały w jedno, tak jak nasze życie na jawie zlewa się z marzeniami i snem. Rano wstawaliśmy jako ta sama istota, która wieczorem zanurzała się w oceanie snu i całkowicie w nim tonęła, chwytając gorączkę dnia i gwiazdy.
A potem nadchodzi czas, gdy nagle wszystko jakby zawraca. Żyjemy w pamięci, w pojęciach, we fragmentach. Już się nie napawamy dziką muzyką z zewnątrz, z ulic — my jedynie pamiętamy. Niczym monoman na nowo przeżywamy dramat młodości. Niczym pająk, który nieustannie wysnuwa nić i obsesyjnie tka jakiś logarytmiczny deseń. Jeśli porusza nas obfity biust, jest to obfity biust dziwki, która go wypięła pewnego dżdżystego wieczora i pierwszy raz ujrzeliśmy cudo wielkich mlecznych globusów; jeśli nas poruszają refleksy na mokrym trotuarze, to dlatego, że w wieku siedmiu lat, kiedyśmy się bezmyślnie gapili w lśniące lustro wody na ulicy, nagle tknęło nas przeczucie ostrzegające przed życiem, które nas czekało. Jeśli nas intryguje widok wahadłowych drzwi, powodem jest wspomnienie pewnego letniego wieczora, kiedy wszystkie drzwi lekko się wahały tam, skąd padały załamujące się promienie światła, by w cieniu po-pieścić złote łydki, koronki i błyszczące parasolki, a przez szpary w drzwiach, jak miałki piasek przesypujący się przez złoże rubinów, sączyła się muzyka i woń wspaniałych nieznanych ciał. Być może, kiedy drzwi szeroko się otworzyły, z zapartym tchem zerknęliśmy na ów świat, być może, wówczas był to dla nas pierwszy znak, jak wielka jest siła grzechu, pierwsza zapowiedź tego, że tu, nad tymi małymi stolikami, które mignęły nam w świetle i na które później mieliśmy patrzeć z taką tęsknotą i czcią, machinalnie zgarniając butem trociny na posadzce i palcami dotykając zimnej nóżki kieliszka, oraz że tutaj w nadchodzących latach poczujemy pierwsze okowy miłości, pierwszy uścisk szponiastych łap piekła, ujrzymy pierwsze plamy rdzy, błyszczące krążki blachy na ulicach, ponure kominy barwy sadzy, bezlistny wiąz miotany wiatrem w świetle błyskawicy podczas letniej burzy, usłyszymy piski i krzyki w ulewnym deszczu, gdy z gorącej ziemi jakby cudem umykają ślimaki, a powietrze niebieszczeje i czuć w nim woń siarki. Tu, nad tymi stolikami, w czasie pierwszego pobytu, przy pierwszym dotknięciu ręki pojawi się ostry, dokuczliwy kurcz szarpiący wnętrzności; wino kwaśnieje nam w brzuchach, jakiś ból przechodzi od stóp coraz wyżej i okrągłe blaty stolików wirują wraz boleścią i gorączką w naszych kościach pod lekkim, palącym dotykiem dłoni. Tu są ukryte wszystkie kolejne legendy młodości i melancholii, szalonych nocy, tajemniczych piersi tańczących na mokrym lustrze trotuaru, cicho chichoczących kobiet, kiedy się drapią, dzikich wrzasków marynarzy, długich kolejek przed wejściem do teatrzyku, statków ocierających się o siebie we mgle i zasapanych holowników wściekle walczących z falami, gdy na moście Bro-oklyńskim stoi jakiś człowiek i straszliwie się męczy, bo nie potrafi skoczyć, napisać wiersza albo podciąć sobie żył wiedząc, że jeśli się cofnie, zabije go ból miłości.
Protoplazmą marzenia jest ból rozłąki. Marzenie dalej żyje po śmierci ciała. Chodzimy po ulicach, mając tysiące nóg i oczu, z furią wychwytując czułkami wspomnienia i najdrobniejsze ślady dawnych dni. Spacerując tak bez celu, tu i tam przystajemy, by niczym długie, lepkie rośliny połykać żywe kąski przeszłości. Spokojnie się napawamy nocą i oceanami krwi, w których utonął sen naszej młodości. Napawamy się i napawamy z nienasyconym pragnieniem. Nigdy znów nie staniemy się całością, lecz żyjemy we fragmentach, a wszystkie nasze cząstki są rozdzielone najcieńszą z błon. Tak więc na widok manewrów floty na Pacyfiku cała saga młodości miga ci przed oczami; marzenie o środku ulicy i krzyki mew krążących i nurkujących z odpadkami w dziobach albo dźwięk trąbki i łopoczące flagi sprawiają, że przed twoimi oczami przepływają nieznane części świata bez dat i bez znaczenia, obracając się jak blaty stolików mieniące się w blasku mocy i chwały. Nadchodzi dzień, gdy stoisz na moście Brooklyńskim i patrzysz w dół na czarne kominy, wyrzucające kłęby dymu, na połyskliwe lufy dział, błyszczące guziki, na wodę, tak cudownie rozcinaną ostrym dziobem, że przypomina lód i koronkę; woda szmaragdowe się pieni zimnym żarem, chłodem szampana i spalonych rusztów. Dziób pruje fale w niekończącej się metaforze: wielki okręt sunie naprzód, a jego masa jest ciężarem świata nie do zważenia; to zanurzanie się w nieznane barometryczne ciśnienia, w nieznane geologiczne rozpadliny i pieczary, gdzie woda melodyjnie faluje, a gwiazdy obracają się i giną, ręce się wyciągają i próbują ich dosięgnąć, by je schwycić, lecz udaje im się to dopiero wówczas, gdy gwiazdy kolejno umierają, jedna po drugiej, miriadami; miriady miria-dów słów toną w zimnym żarze, w sadzy szmaragdowej nocy z pokruszonym lodem, piekącym szampanem i chrapliwym krzykiem mew z utytłanymi dziobami rozdętymi od pąkli na zawsze przyczepionych pod milczącym kilem okrętu.
Człowiek patrzy z mostu Brooklyńskiego na plamę piany, jeziorko benzyny, odłupany kawałek drewna czy pustą krypę; świat przemija, z bólu stając na głowie, światło pożera wnętrzności, włócznie wciskają się w chrząstki, armatura ciała odpływa w nicość. Przechodzą przez ciebie szalone słowa z dawnego świata, znaki i wróżby, napisy na ścianie, szpara w drzwiach baru, karciarze z glinianymi fajkami, mizerne drzewo przed fabryką, ręce czarne nawet po śmierci. Nocą chodzi się po ulicy z mostem jak harfa na tle nieba i zaropiałe oczy snu palą chaty, niszczą ściany; w dymie walą się schody i wystraszone szczury umykają po suficie; jakiś głos jest przygwożdżony do drzwi i długie pełzające stworzenia z włochatymi czułkami i tysiącami nóg spadają z rur jak krople potu. Zadowolone mordercze duchy z przeraźliwym świstem nocnego wiatru i przekleństwa ciepło-nogich mężczyzn; niskie, płytkie trumny z prętami przechodzącymi przez ciało; pełne smutku bajdurzenie nad zimnym, woskowym ciałem, zamykanie martwych oczu; twarde, wyszczerbione wieka muszli mięczaków. Człowiek chodzi dokoła po okrągłej klatce na przemiennych płaszczyznach, po gwiazdach i chmurach pod windą; ściany klatki się obracają i nie ma ani mężczyzn, ani kobiet bez ogonów lub pazurów i wszędzie są litery wypisane żelazem i nadmanganianem. Człowiek chodzi i chodzi dookoła po okrągłej klatce w rytm werbla ognia; teatr płonie, aktorzy zaś dalej mówią swoje kwestie; pęcherz pęka, wypadają zęby, ale płacz klauna przypomina odgłos spadającego łupieżu. W bezksiężycowe noce krąży po dolinie kraterów, dolinie wygasłych ognisk i zbielałych czaszek, ptaków bez skrzydeł. Krąży się i krąży, szukając osi i punktu spoczynku, lecz z ognisk został popiół, a płeć stworzeń jest ukryta w palcu rękawiczki.
A potem, jakby ni stąd, ni zowąd, pewnego dnia się okazuje, że ciało jest zrujnowane, że krew, która w nim płynie, połączyła się z powietrzem, nagle cały świat znowu zaczyna ryczeć i szkielet ciała mięknie jak wosk. Taki dzień może nadejść, gdy po raz pierwszy natykasz się na Dostojewskiego. Pamiętasz, jak pachnie obrus, na którym leży książka; liczysz przedmioty na kominku, ponieważ brzmienie liczb w twoich ustach jest dźwiękiem zupełnie nowym, ponieważ wszystko stare i nowe, albo dotknięte i zapomniane, jest ogniem i fascynacją. Teraz wszystkie drzwi klatki są otwarte i w którąkolwiek ruszysz stronę, idziesz prostą drogą do nieskończoności, prostą szaloną drogą, na której ryczą fale przyboju, gdzie olbrzymie marmurowe ptaki-roki barwy in-dygo składają swoje gorące jaja. Z owych fal, wybijając fosforyzujący rytm i dumnie prężąc pierś, wybiegają emaliowane konie, które maszerowały z Aleksandrem, ich ciasno opięte brzuchy błyszczą od wapnia, ich nozdrza zanurzono w laudanum. Teraz wszystko jest śnieżne i wszawe, z wielką wstęgą Oriona zawieszoną nad oceanem.
Dostojewski pierwszy raz błysnął na moim horyzoncie dokładnie pięć po siódmej na rogu Broadwayu i ulicy Kościuszki. Dwaj mężczyźni i kobieta dekorowali wystawę w jakimś sklepie. Manekiny od połowy ud w dół były druciane. Przy szybie leżał stos pustych pudełek po butach jak zeszłoroczny śnieg...
Właśnie tak pojawiło się nazwisko Dostojewskiego. Bez ostentacji. Jak stare pudełko po butach. Żyd, od którego usłyszałem nazwisko pisarza, miał grube wargi; wypowiedział to słowo z takim nabożeństwem, z jakim nie potrafiłby wymówić, na przykład, Władywostok czy Karpaty. Kiedy mówię Dostojewski, wciąż jeszcze widzę grube, wydatne wargi i cieniutką nitkę śliny, rozciągającą się niczym guma, gdy tamten wymawiał to słowo. Między przednimi zębami miał szczelinę większą, niż to zwykle bywa; właśnie tam, w owej szczelinie słowo Dostojewski rozciągało się wibrując, a w cienkiej, opalizującej błonce śliny zbierało się całe złoto zmierzchu — akurat bowiem nad ulicą Kościuszki zachodziło słońce i ruch pojazdów w górze przypominał wiosenną odwilż; słychać było chrupanie i żucie, jakby manekiny wzajemnie zjadały się żywcem. Nieco później, kiedy przybyłem do krainy Houyhnhnmów, słyszałem to samo chrupanie i żucie, dochodzące z góry, i znowu ślina w ustach jakiegoś człowieka wibrowała, rozciągała się i mieniła w świetle zachodzącego słońca. Tym razem to się dzieje w smoczej jamie: nade mną stoi jakiś mężczyzna i z dzikim uśmiechem Araba zawzięcie stuka rattanową laską. I znów, jakby mój mózg był macicą, ściany świata ustępują. Nazwisko Swift zabrzmiało wyraźnie jak odgłos szczania silnym strumieniem na ocynowane wieko świata. W górze zielony połykacz ognia, jego delikatne jelita są zawinięte w brezent; dwa ogromne, mlecznobiałe zęby żują nad pasem zębatym na trybach pokrytych czarną mazią łączącym strzelnicę z turecką łaźnią; pas ślizga się na zbielałym szkielecie. Nad trybami, z nieustannym szumem przypominającym szczanie, porusza się zielony smok Swifta, mieląc istoty ludzkie, które z daleka wyglądają jak liliputy wsysane niczym makaron. Przez przełyk, gdzieś między łopatkami a trójkątnymi mięśniami piersiowymi, z nieustannym bulgotem i chlupotaniem spadają w bezdenną studnię wnętrzności; pas się rozciąga i ślizga, tryby nieubłaganie się obracają przeżuwając żywcem wszystkie owe istoty ludzkie zmniejszone perspektywą niby makaron wiszące na wąsach w czerwonym parowie smoka. Między chorowitymi żebrami szkieletu, który powstrzymuje obracające się tryby, widzę krainę Houyhnhnmów; słyszę ów szum przypominający szczanie, jakby ludzie do mówienia używali wody selcerskiej. Po całym tłustym czarnym pasie, nad turecką łaźnią przez dom wiatrów, nad błękitnymi falami, między glinianymi fajkami i srebrnymi kulami tańczącymi na tryskających strumieniach przejrzystego płynu: podludzki świat pilśniowych kapeluszy i bandżoli, kolorowych apaszek i czarnych cygar; świat irysów, które się ciągną stąd do Winnipegu, pękających butelek piwa, szklanej melasy i meksykańskich smakołyków, ryku przyboju i skwierczenia smażonych placków, piany i eukaliptusa, brudu, gadaniny, konfetti, białego kobiecego uda, złamanego wiosła, świat karuzeli drewnianych żeber, mechanicznej zagadki, wiecznego uśmiechu, dzikiego uśmiechu Araba z błyskami ognia, świat czerwonego parowu i zielonych jelit...
O świecie, zdławiony i rozpadnięty, gdzież są te mocne białe zęby? O świecie, tonący ze srebrnymi kulami, korkami i kamizelkami ratunkowymi, gdzież są te wspaniałe włosy? O łysy świecie, bezwłosy świecie, teraz przeżuwany na miazgę, pod jakimż martwym księżycem leżysz zimny i połyskliwy?
Szczać ciepłym i pić zimne — jak powiada Trymalchion — bo w środku jest nasza jajowata matka ziemia, która wszystko, co dobre, ma w sobie, tak jak plaster miodu.
Dom, gdzie spędziłem najważniejsze lata życia, miał tylko trzy pokoje. W jednym z nich umarł dziadek. Na pogrzebie żal matki był tak gwałtowny, że omal nie wyciągnęła dziadka z trumny. Martwy dziadek wyglądał idiotycznie — płakał łzami swojej córki. Zupełnie jakby płakał na własnym pogrzebie.
W drugim pokoju ciotka urodziła bliźniaki. Dowiedziawszy się o tym — ciotka była taka szczupła i wycieńczona — zadałem sobie pytanie: dlaczego akurat bliźnięta, a nie trojaczki? Dlaczego poprzestała na dwójce? Była taką mizerną chudziną, a pokój taki mały — z zielonymi ścianami i brudnym żeliwnym zlewem w kącie. Jednakże w naszym domu to jedyny pokój, w którym mogły się urodzić bliźniaki — lub trojaczki, albo szakale.
Trzecim pokojem była alkowa. Tam chorowałem na odrę, ospę wietrzną, szkarlatynę, dyfteryt i tak dalej: wszystkie cudowne choroby wieku dziecięcego sprawiające, że czas się rozciąga w błogości i bólu, zwłaszcza gdy opatrzność zapewniła nad łóżkiem zakratowane okno, gdzie pokazują się straszydła, dała pot gęsty jak ropa, bystry jak rzeka, a także wrażenie puszczania pędów, jakby to było w tropikach podczas nieustannej wiosny; grube steki z polędwicy zamiast dłoni i stóp, które są cięższe od ołowiu albo lekkie jak płatki śniegu; ręce od nóg oddzielają oceany czasu i niezmierzone szerokości światła, maleńka kulka mózgu ukryta daleko niczym ziarnko piasku, a stopy błogo zapuszczają korzenie paznokci pod ruiny Aten. W tym pokoju nie słyszałem niczego prócz idiotyzmów. Z każdą nową cudowną chorobą moi rodzice coraz bardziej tumanieli. („Tylko pomyśl, kiedy byłeś małym dzieckiem, zaprowadziłam cię do zlewu i powiedziałam: dziecinko, już nie chcesz pić z butelki, prawda? Potwierdziłeś, więc rozbiłam butelkę w zlewie”). Do tego pokoju, cicho stąpając („stąpając cicho”, rzekł generał Smierdiakow), weszła miss Sonowska, stara panna w nieokreślonym wieku, ubrana w zielono-czamą sukienkę. Wniosła ze sobą zapach starego sera —jej wdzięki zjełcza-ły pod sukienką. Miss Sonowska przyniosła również woreczek z Jerozolimy i paznokcie, które tak się wbiły w dłonie Jezusa, że dziury nigdy nie zniknęły. Po krucjacie dżumy, po syfilisie Kolumba, po schizofrenii miss Sonowskiej.
Schizofrenia! Już więcej nikt nie myśli, jakie to zdumiewające, że cały świat jest schorowany. Żadnego punktu odniesienia, żadnego zdrowego układu. Bóg mógłby równie dobrze być durem brzusznym. Żadnych absolutów. Jedynie lata świetlne odwlekanego postępu. Kiedy pomyślę o tych stuleciach, gdy Europa się borykała z dżumą, uświadamiam sobie, jak promienne może być życie, jeśli tylko dostajemy cios w odpowiednie miejsce! Taniec i gorączka pośród tego zepsucia! Europa może już nigdy nie zatańczyć tak ekstatycznie. I syfilis! Nadejście syfilisu! Pojawił się jak gwiazda poranna wisząca nad skrajem świata.
W roku 1927 siedziałem w Bronksie, słuchając pewnego mężczyzny, który czytał dziennik narkomana. Ten człowiek aż tak się zaśmiewał, że ledwie mógł czytać. Dwa zjawiska całkowicie się różniące; oto jeden leży pod działaniem luminalu i ma tak dobry nastrój, że wystawia nogi za okno, co doprowadza górną połowę jego ciała do ekstazy, drugi zaś jest tym samym mężczyzną, siedzi w Bronksie i ze śmiechu boki zrywa, bo nie rozumie.
Tak, wielkie słońce syfilisu właśnie zachodzi. Słaba widoczność: prognoza dla Bronksu, dla Ameryki, dla całego współczesnego świata. Słaba widoczność z towarzyszeniem silnych wiatrów i śmiechu. Na horyzoncie żadnych nowych gwiazd. Kataklizmy... wyłącznie kataklizmy!
Myślę o tej chwili w przyszłości, kiedy ponownie narodzi się Bóg, kiedy ludzie będą za Boga walczyli i zabijali, tak jak teraz walczą o żywność i jeszcze długo przyjdzie im to robić. Myślę o erze, gdy praca pójdzie w niepamięć i książki zajmą należne im miejsce w życiu, gdy, być może, nie będzie żadnych książek, prócz jedynej wielkiej księgi — jakiejś Biblii. Dla mnie książką jest człowiek, a moja książka to człowiek, którym jestem, człowiek pogmatwany, niedbały, lekkomyślny; ten człowiek lubieżny, sprośny, narwany, rozważny, pedantyczny, kłamliwy i piekielnie prawdomówny to ja. Sądzę, że w nadchodzącej erze nie zostanę przeoczony. Wówczas moja historia stanie się ważna i blizna pozostawiona przeze mnie na obliczu świata nabierze znaczenia. Nie zapominam, że tworzę historię, historię na uboczu, która niczym szankier zeżre inną historię bez znaczenia. Nie uważam siebie za książkę, rejestr, dokument, lecz za historię naszych czasów — historię wszechczasów.
Jeśli w Ameryce czułem się nieszczęśliwy, jeśli gorąco pragnąłem więcej przestrzeni, więcej przygód, więcej wolności wypowiedzi, to dlatego, że tych rzeczy potrzebowałem. Ameryce jestem wdzięczny za to, że mi uświadomiła moje potrzeby. Odsiedziałem tam swój wyrok. Teraz nie mam żadnych potrzeb. Jestem człowiekiem bez przeszłości i bez przyszłości. Po prostu jestem — to wszystko. Nie obchodzi mnie, co lubicie albo czego nie lubicie; dla mnie to nieważne, czy moje słowa trafiają wam do przekonania, czy nie. Wszystko mi jedno, możecie mnie natychmiast odtrącić. Widzę, że Ameryka rozsiewa nieszczęście. Widzę Amerykę jako ponure przekleństwo świata. Widzę, że zapada długa noc i że grzyb, który zatruł świat, usycha od korzeni.
Tak więc właśnie z przeczuciem końca — czy nastąpi jutro, czy za trzysta lat — gorączkowo piszę tę książkę. Robię to również dlatego, że od czasu do czasu myślę, że czuję się zobowiązany raz po raz rozpalać ów płomień, do czego mnie skłania nie sama odwaga, ale też rozpacz — albowiem nie wierzę, żeby ktoś powiedział to za mnie. Moje wahania i błądzenie po omacku, moje poszukiwania jakichkolwiek i wszelkich środków wypowiedzi to coś w rodzaju niezdarnego wróżenia. Jestem olśniony wspaniałym upadkiem świata!
Co wieczór po kolacji wynoszę śmieci na podwórko. Wracając z pustym wiadrem, zatrzymuję się przy oknie klatki schodowej i patrzę w górę na Sacre-Coeur wysoko na Montmartrze. Co wieczór, znosząc śmieci, wyobrażam sobie, że stoję na wyniosłym wzgórzu w oślepiającej bieli. Nie inspiruje mnie żadne święte serce ani nie myślę o żadnym Chrystusie. Myślę o czymś lepszym od Chrystusa, o czymś ważniejszym niż serce, o czymś ponad Bogiem Wszechmogącym — o SOBIE SAMYM. Jestem człowiekiem. Zdaje mi się, że to wystarcza.
Jestem człowiekiem Boga i człowiekiem Szatana. Każdemu to, co mu się należy. Nie istnieje nic wiecznego, nic absolutnego. Zawsze mam przed sobą obraz ciała, naszego boga w trójcy jedynego: penisa i jąder. Z prawej Bóg Ojciec, z lewej, nieco niżej, wisi Bóg Syn, a między nimi i nad nimi Duch Święty. Nigdy nie zapominam, że tę świętą trójcę stworzył człowiek, że ona się będzie nieskończenie zmieniać — ale dopóki z rękoma i nogami wychodzimy z macic, dopóki nad nami są gwiazdy, by doprowadzać nas do szaleństwa, dopóki pod stopami mamy trawę służącą za poduszkę cudowi, który jest w nas, dopóty to ciało będzie służyło wszelkim naszym zachciankom.
Dziś jest trzeci lub czwarty dzień wiosny i siedzę na placu Clichy w pełnym słońcu. Dzisiaj, siedząc tu w słońcu, powiadam wam, że to nie ma najmniejszego znaczenia, czy świat schodzi na psy, czy nie; nieważne, czy świat ma słuszność, czy się myli, czy jest dobry, czy zły. Świat jest, jaki jest, i ja jestem, jaki jestem. Mówię to nie jako Budda siedzący po turecku, lecz się kieruję rozwiązłą, twardą mądrością, wewnętrznym spokojem. To, co poza mną, i to, co we mnie, wręcz wszystko, jest skutkiem działania niewytłumaczalnych sił. Chaosem, którego porządek jest niepojęty. Niepojęty dla człowieka.
Mnie, osobę spacerującą o zmierzchu, o świcie, o dziwnych, niesamowitych godzinach, poczucie osamotnienia i mojej wyjątkowości uzbraja do tego stopnia, że gdy chodzę w tłumie i mam wrażenie, że już nie jestem człowiekiem, ale drobnym pyłkiem, smarkiem, wówczas sobie wyobrażam, że jestem sam we wszechświecie jako jedyna istota otoczona najwspanialszymi pustymi ulicami, istota dwunożna włócząca się między drapaczami chmur, gdy wszyscy mieszkańcy ucie-kli, a tylko ja chodzę, śpiewam i rozporządzam ziemią. Nie muszę zaglądać do kieszeni kamizelki, by znaleźć swoją duszę; ona cały czas tam jest — tłucze się o żebra, wzbiera od śpiewania. Gdybym właśnie opuścił zgromadzenie, które uznało, że wszystko jest martwe, teraz niczym Bóg samotnie chodząc po ulicach wiem, że to kłamstwo. Dowody śmierci mam stale przed oczami, lecz owo nieustanne umieranie świata nie przesuwa się od skrajów do środka, by mnie objąć; ta śmierć jest u moich stóp i ode mnie się odsuwa, moja własna śmierć zawsze jest przede mną o krok. Świat to zwierciadło mojego umierania, umierające nie bardziej niż ja; za tysiąc lat będę bardziej żywy niż w tej chwili, a świat, w którym teraz umieram, wówczas również będzie bardziej żywy niż obecnie, choć martwy od tysiąca lat. Kiedy każdą rzecz się przeżywa do końca, nie ma śmierci ani żalu, nie ma też fałszywej wiosny; każda przeżyta chwila otwiera większe, szersze horyzonty, od których jedyną ucieczką jest życie.
Marzyciele marzą od szyi w górę, mając ciała mocno przypięte pasami do krzesła elektrycznego. Żeby sobie wyobrazić jakiś nowy świat, trzeba go codziennie przeżywać, każdą myślą, każdym spojrzeniem, każdym krokiem i gestem zabijając i ponownie tworząc, ze śmiercią zawsze o krok w przodzie. Nie wystarczy pluć na przeszłość. Nie wystarczy proklamować przyszłości. Należy działać, jakby przeszłość umarła, a przyszłość była nie do pomyślenia. Należy działać, jak gdyby każdy następny krok był ostatni, bo w istocie tak jest. Każdy krok naprzód jest ostatni i z nim umiera świat, łącznie z nami. Jesteśmy tu z ziemi bez końca, gdzie przeszłość nieustannie trwa, przyszłość się nie zaczyna, a teraźniejszość nigdy nie kończy. Świat, który trzymamy w dłoniach i widzimy, jednakże nie jest nami. Jesteśmy tym, co się nigdy nie postanowiło, nigdy nie ukształtowało w rozpoznawalną formę, wszystko tam jest, ale nie tworzy całości, jej części są od niej dużo większe, że może to pojąć jedynie Bóg matematyk.
Śmiech! radził Rabelais. Na wszystkie twoje nieszczęścia śmiech! Chryste, ale jakże trudno przyjąć jego zdroworozsądkową, rozwiązłą mądrość po tych wszystkich znachorskich lekach, które wlewaliśmy sobie do gardeł. Jak tu się śmiać, skoro ma się zmarnowaną wyściółkę żołądka? Jak można się śmiać po tej całej mizemości, jaką nas zatruwali ci o serwatkowych twarzach, wychudłych policzkach, smutni, cierpiący, uroczyści, poważni, z seraficznymi duszami? Rozumiem oszustwo, które ich inspirowało. Wybaczam im ich charakter. Trudno się jednak uwolnić od całego smutku, jaki stworzyli.
Kiedy pomyślę o wszystkich ukrzyżowanych fanatykach i tych, co nie byli fanatykami, lecz zwykłymi idiotami, o tych wszystkich, których wymordowano w imię idei, z moich ust znika uśmiech. Zablokować wszystkie drogi ucieczki, mówię. Mocno przytrzymać wieko na Nowej Jerozolimie! Niech się gniotą, bez nadziei! Umyci i nieumyci, mordercy i kaznodzieje, ci faceci o serwatkowych twarzach i trzyćwierciowe księżyce, chorągiewki na dachu i głowice pocisków — niech się tylko do siebie zbliżą i duszą przez kilka wieków w tym ślepym zaułku!
Albo świat jest zbyt leniwy, albo ja nie dość sprężony. Gdybym się stał nieczytelny, natychmiast byłbym zrozumiany. Różnica między rozumieniem a nierozumieniem jest cienka jak włos, cieńsza, milimetrowa, niczym niteczka odstępu pomiędzy Chinami a Neptunem. Bez względu na to, jak bardzo jestem zepsuty, ów stosunek pozostaje ten sam; to nie ma nic wspólnego z klarownością, precyzją i tak dalej. (To „i tak dalej” jest ważne!) Umysł tępieje, bo jest instrumentem zbyt precyzyjnym; nici się rwą na mahoniowych sękach, na cedrze i hebanie obcej materii. Rozmawiamy o rzeczywistości, jakby była czymś wymiernym, etiudą fortepianową albo lekcją fizyki. Dżuma się pojawiła, gdy wrócili krzyżowcy, syfilis zaś po powrocie Kolumba. „Rzeczywistość także się pojawi! Rzeczywistość w najlepszym gatunku” — jak twierdzi mój przyjaciel Cronstadt. W wierszu napisanym na dnie oceanu...
Chcąc ją prognozować, trzeba być od niej w odległości milimetra lub miliona lat świetlnych. Różnicę stanowi kwantum utworzone przez skrzyżowanie ulic. Kwantum jest funkcjonalnym nieładem, jaki powstaje w czasie próby wciśnięcia się w ramy odniesienia. Odniesieniem jest wydzielina byłego pracodawcy, czyli ropośluz wynikający z dawnej choroby.
Są myśli zrodzone z ulicy, przypominające epilepsję. Idziesz z gitarą i struny pękają, ponieważ to, o czym myślisz, nie jest osadzone morfologicznie. Żeby sobie przypomnieć sen, trzeba mieć zamknięte oczy i nie wolno się ruszać. Najmniejsze drgnienie i wszystko pryska. Na ulicy poddaję się destrukcyjnemu, dezintegrującemu działaniu otoczenia. Pozwalam, by wszystko na swój sposób mnie pustoszyło. Schylam się, aby szpiegować owe tajemnicze procesy po to, żeby raczej słuchać rozkazów niż komenderować.
Ogromny kawał życia zszedł mi bezpowrotnie. Minął kawał życia rozmieniony na drobne, zmarnowany na rozmowach, działaniu, wspominaniu, marzeniach. Nigdy, w żadnej epoce nie żyłem jednym życiem, życiem męża, kochanka, przyjaciela. Gdziekolwiek byłem, czymkolwiek się zajmowałem, prowadziłem życie wielorakie. Tak więc wszystko, co uważam za moją historię, jest zabłąkane, utopione w dramatach, historiach, życiu innych i nierozerwalnie z nim związane.
Jestem człowiekiem starego świata, nasieniem przeniesionym przez wiatr, nasieniem, które nie zdołało rozkwitnąć w zagrzybionej oazie Ameryki. Należę do mocnego drzewa przeszłości. Jestem związany, fizycznie i duchowo, z ludźmi z Europy, z tymi, co niegdyś byli Frankami, Galami, wikingami, Hunami, Tatarami i kim tam jeszcze. Klimat dla mojego ciała i mojej duszy jest
tu, gdzie bystrość i zepsucie. Jestem dumny, że nie należę do tego kraju.
Dla tych spośród gapiących się w gwiazdy, co nie umieją pojąć aktu objawienia, do niniejszego dołączam kilka horoskopowych pociągnięć pędzla na marginesie mojego Wszechświata Śmierci...
Jestem Szankrem. krabem, który swobodnie chodzi w bok, do tyłu i w przód. Poruszam się w dziwnych tropikach i zajmuję kruszącymi materiałami wybuchowymi, płynami do balsamowania, jaspisem, mirrą, szmaragdem, wydmuchanymi smarkami oraz palcami jeżozwierza. Z powodu Urana, który przecina moje imum coeli, objawiam nadmierne zainteresowanie cipą, gorącymi flakami i zawartością butelek. Neptun dominuje na moim ascendencie. Oznacza to, że moim żywiołem jest woda, że jestem niestały, donkiszotowski, nieobliczalny, niezależny i efemeryczny. A także kłótliwy. Jako człowiek, który nie potrafi usiedzieć na jednym miejscu, mogę grać pyszałka czy bufona urodzonego pod każdym znakiem. W tym autoportrecie brak jedynie kotwicy, dzwonka obiadowego, pozostałości brody i krowiego zadu. Krótko mówiąc, jestem leniwym facetem, który przepieprza czas. Nie mam absolutnie nic do pokazania prócz mojego geniuszu. Przychodzi jednak taka pora, nawet w życiu leniwego geniusza, kiedy należy podejść do okna i wyrzygać nadmiar. Skoro jest się geniuszem, musi się to robić — choćby tylko dlatego, żeby sobie zbudować niewielki zrozumiały świat, którego nie trzeba nakręcać co osiem dni jak zegar! A im więcej balastu wyrzucasz za burtę, tym łatwiej się wznosisz ponad ocenę bliźnich. Aż zupełnie sam znajdujesz się w stratosferze. Wtedy sobie przywiązujesz kamień do szyi i skaczesz na nogi. To przynosi całkowitą destrukcję mistycznej interpretacji snu oraz zapalenie jamy ustnej, spowodowane rtęcią z wcieranej maści. Masz sen na czas nocy, a na dzień koński śmiech.
Tak więc, kiedy stoję przy barze w knajpie „Pod Tomciem Paluchem” i widzę tych ludzi o trzyćwierciowych twarzach, którzy spadają do piekła przez zapadnie z bloczkami i korbami, ciągnąc ze sobą lokomotywy, fortepiany i spluwaczki, mówię do siebie: „Wspaniale! Wspaniale! Wszystkie te graty, całą tę maszynerię podają mi na srebrnej tacy! To świetne! Cudowne! Poemat stworzony, gdy spałem”.
Skromna wiedza, jaką zdobyłem o pisaniu, sprowadza się do tego, że ono nie jest tym, za co je biorą ludzie. Za każdym razem z każdą osobą jest to coś całkiem nowego. Valparaiso, na przykład. Kiedy ja wymawiam to słowo, ma ono zupełnie inne desygnaty niż kiedykolwiek przedtem. Może oznaczać jakąś angielską cipę bez przednich zębów i barmana, którzy stoją na środku ulicy, wypatrując klientów. Może oznaczać anioła w jedwabistej szacie, przebierającego wątłymi palcami po strunach czarnej harfy. Może oznaczać odaliskę z dupą owiniętą mo-skitierą. Może oznaczać wszystkie te rzeczy albo żadnej z nich, lecz cokolwiek oznacza, bądź pewien, że jest to coś innego, coś nowego. Valparaiso to zawsze pięć minut przed końcem, kawałek w tę stronę od Peru, a może kilka centymetrów bliżej. To niewielki kwadrat, który kreślisz gorączkowo, bo nie potrafisz usiedzieć na miejscu i w brzuchu masz Ducha Świętego— łącznie z ortopedycznymi pomyłkami. To znaczy „szczać ciepłym i pić zimne — jak powiada Trymalchion — bo w środku jest nasza jajowata matka ziemia, która wszystko, co dobre, ma w sobie, tak jak plaster miodu”.
A teraz, proszę państwa, tym małym uniwersalnym otwieraczem do puszek, który trzymam w ręku, zaraz otworzę sardynki. Tym małym otwieraczem, który trzymam w ręku, można otworzyć co tylko się chce — wszystko jedno, puszkę sardynek czy drogerię. Jest trzeci lub czwarty dzień wiosny, jak już wam kilkakrotnie napomknąłem, a chociaż to mama, wstrętna wiosna, pełna wspomnień, termometr doprowadza mnie do szału niczym pluskwa. Myśleliście, że cały czas siedziałem na placu Clichy, być może pijąc aperitif. W gruncie rzeczy istotnie tam siedziałem, ale przed dwoma czy trzema laty. I rzeczywiście stałem przy barze w knajpie „Pod Tomciem Paluchem”, lecz to było bardzo dawno i od tego czasu jakiś krab szarpie mi wnętrzności. Wszystko się zaczęło w metrze (w pierwszej klasie) od słów: l’homme que j’etais, je ne le suis plus.
Przechodząc koło dworca kolejowego, strasznie się bałem z dwóch powodów: po pierwsze, że jeśli nieco wyżej uniosę wzrok, wypadną mi oczy, a po drugie, że mi puszczają zwieracze odbytu. Byłem tak spięty, że wszelkie pojęciowanie natychmiast się stało romboedralne. Wyobraziłem sobie, jak cały świat ogłasza wolny dzień na myślenie o spoczynku. Tego dnia popełniono by tyle samobójstw, że nie starczyłoby wozów do zbierania zwłok. Przechodząc koło dworca w Porte, poczułem mdlącą woń wagonów z bydłem. To było tak: przez cały dzień dzisiejszy i wczorajszy — trzy czy cztery lata temu, oczywiście — zwierzęta stały tam ciasno obok siebie w strachu i pocie. Były przesycone zgubą. Mijając je, mam przeraźliwie jasny umysł, myśli krystalicznie przejrzyste. Tak mi się śpieszy z odegnaniem od siebie tych myśli, że przebiegam koło bydła w mroku. Ja też okropnie się boję. Ja też się pocę i ciężko oddycham, zaschło mi ustach, jestem przesycony zgubą. Mijam bydło jak list wysłany pocztą. Albo to nie ja, lecz pewne myśli, ja zaś jestem ich zwiastunem. Owe myśli mają już nalepkę, już są wciągnięte do rejestru, zapieczętowane, ostemplowane i zaopatrzone w znak wodny. Przebiegają seriami, moje myśli, niczym elektryczne zwoje. Czy żyć iluzją, czy poza nią? Oto jest pytanie. Tkwi we mnie jakiś przerażający drogocenny kamień, niezniszczalny kamień zostawiający rysy na szybach okiennych, kiedy uciekam nocą. Bydło ryczy i beczy. Stoi w ciepłym smrodzie własnego gnoju. Teraz znów słyszę kwartet a-moll, gwałtowne i pełne bólu dźwięki skrzypiec. We mnie jest szaleniec, który zawzięcie wywija i wywija smyczkiem aż do ostatniego dysonansu. Czyste unicestwienie, w odróżnieniu od laserowych unicestwień, brudniejszych. Później niczego nie trzeba wycierać. Koło światła toczy się ku przepaści — i wpada w bezdenne piekło. Ja, Beethoven, to stworzyłem! Ja, Beethoven, to niszczę!
Od tej chwili, proszę państwa, wkraczacie do Meksyku. Od tej chwili wszystko będzie cudowne i piękne, zdumiewająco piękne, zdumiewająco cudowne. Coraz bardziej zdumiewająco piękne i cudowne. Od tej chwili już nigdy więcej żadnych sznurów z wiszącym praniem, żadnych barchanowych gaci. Zawsze lato i wszystko jak należy. Skoro to jest koń, jest nim cały czas. Skoro to jest apopleksja, to apopleksja, a nie taniec świętego Wita. Żadnych porannych dziwek, żadnych gardenii. Żadnych martwych kotów w rynsztoku. Nikt się nie będzie pocił, bo nie będzie potu. Jeśli to jest warga, musi być wargą, która wiecznie drży. W Meksyku bowiem, proszę państwa, stale jest południe i to, co się jarzy, jest fuksją, a to, co jest martwe, jest martwe, i nie ma żadnych miotełek do odkurzania zrobionych z piór. Leżysz na betonowym łóżku i śpisz jak palnik acetylenowy. Jeśli ci się trafi bogactwo, jest to bogactwo ogromne. Jeśli ci się nie trafi bogactwo, to bieda, najgorsza z najgorszych. Żadnych arpeggiów, żadnych ozdobników, żadnych kadencji. Albo się trzymasz tonacji, albo nie. Albo zaczynasz czystą melodię, albo zaczynasz płyn do płukania ust. Jednak żadnego czyśćca ni żadnego eliksiru. To czwarta sielanka, czyli XIIIe Arrondissement!
To lepsze niż czytanie Wergiliusza.
Jest sobotnie popołudnie i to sobotnie popołudnie różni się od innych sobotnich popołudni, ale w zupełnie inny sposób niż poniedziałkowe czy wtorkowe. Jadę w stronę mostu w Neuilly i mijając maleńką wysepkę Robinsona, gdzie na drugim końcu stoi kościół, a w nim niewielka figurka podobna do liścienia w gardzieli dzwonu, mam tak nieodparte wrażenie, że jestem w domu, aż wydaje się niewiarygodne, że się urodziłem w Ameryce. Spokojna woda, łodzie rybackie, żelazne słupy oznaczające kanał, leniwe holowniki o niskich burtach, czarne barki i błyszczące podpory relingów, niebo, które nigdy się nie zmienia, zakola wijącej się rzeki, wzgórza opasujące dolinę, panorama wiecznie się zmieniająca, a równocześnie stała, rozmaitość życia pod trójkolorową flagą — wszystko to historia Sekwany, którą mam we krwi i która będzie płynęła w żyłach tych, co nadejdą po mnie, gdy będą się posuwali tymi brzegami w sobotnie popołudnie.
Kiedy przejeżdżam most w Boulogne drogą prowadzącą do Meudon, zawracam i ruszam zboczem wzgórza w dół, do Sevres. Jadąc bezludną ulicą, widzę niewielką restaurację w ogrodzie; słońce przebija się przez liście i pokrywa stoliki krążkami, które błyszczą jak świecidełka. Zsiadam.
Co jest lepsze niż czytanie Wergiliusza albo uczenie się na pamięć Goethego (alles Vergängliche ist nur ein Gleichnis, itd.)? Też pytanie —jedzenie za osiem franków, na dworze, pod markizą, w Issy-les-Moulineaux. Pourtant je suis ä Sevres. Nieważne. Ostatnio myślałem o napisaniu Journal d’un Fou, który jakoby znalazłem w Issy-les-Moulineaux, a ponieważ ów fou to przeważnie ja sam, nie jem w Sevres, lecz w Issy-les-Mouli-neaux. I cóż ten fou mówi, kiedy kelnerka podchodzi z dużą butelką piwa? „Nie przejmuj się błędami podczas pisania. Biografowie wytłumaczą wszystkie błędy”. Myślę o moim znajomym Carlu, który od czterech dni zaczyna opisywać bohaterkę swojej nowej książki. „Nie daję rady! Nie daję rady!” — powtarza. Bardzo dobrze — mówi/ow — pozwól, że ja zrobię to za ciebie. Zacząć! To podstawowa rzecz. Może owa kobieta nie ma orlego nosa? Może ma boski? Co za różnica? Jeśli portret nie wychodzi, to dlatego, że nie opisujesz kobiety, którą masz w głowie: bardziej myślisz o tych, co będą go oglądali, niż o pozującej ci kobiecie. Weźmy Van Nordena — to jeszcze jeden przypadek. Od dwóch miesięcy próbuje zacząć swoją powieść. Za każdym razem, gdy się spotykamy, ma nowy początek. Nigdy nic ponad to. Wczoraj oznajmił: „Rozumiesz, na czym polega mój problem. To nie tylko kwestia jak zacząć; pierwsze zdania decydują o formie całej książki. Oto mój nowy początek sprzed kilku dni: Dante napisał wiersz o miejscowości N. N kropka, bo nie chcę mieć żadnych kłopotów z cenzurą”.
Wyobraźcie sobie początek książki, w którym jest N z kropką! Prywatne piekiełko, żeby się nie narazić cenzurze! Zauważyłem, że kiedy Whitman zaczyna wiersz, pisze: „Ja, Walt, w trzydziestym siódmym roku życia i doskonałym zdrowiu!... Obok mnie moja wizja... Rozczulam się nad sobą... Walt Whitman, kosmos, syn Manhattanu, gwałtowny, mięsisty, zmysłowy, jedzący, pijący i płodzący... Usunąć zamki z drzwi! Wyrwać drzwi z framug!... Tu i od tej chwili dla mnie to wszystko jedno... Istnieję, jaki jestem, to wystarczy...”.
Z Waltem jest zawsze sobotnie popołudnie. Jeśli mu trudno opisać kobietę, on to przyznaje i się zatrzymuje na trzeciej linijce. W następną sobotę przy sprzyjającej pogodzie może doda brakujący ząb albo kostkę. Wszystko może poczekać na stosowną porę. „Odbieram czas jako wartość bezwzględną”. Natomiast mój znajomy Carl, który ma witalność pluskwy, leje w spodnie, bo upłynęły cztery dni, a on w ręku ma tylko negatyw. „Nie widzę żadnego powodu — twierdzi — dla którego miałbym kiedykolwiek umrzeć, nie wyłączając nieszczęśliwych wypadków”. A potem zaciera dłonie i zamyka się w swoim pokoju, by przeżywać własną nieśmiertelność. Prowadzi życie pluskwy ukrytej pod tapetą.
Gorące słońce przebija się przez markizę. Szaleję, bo tak szybko umieram. Liczy się każda chwila. Nie słyszę tyknięcia chwili, która właśnie minęła —jak wariat przywieram do tej, która się jeszcze nie zapowiedziała... Co jest lepsze niż czytanie We-rgiliusza? To! Ów przeciągający się moment, jeszcze nie określony tykaniem ani biciem zegara, ten wieczny moment niszczący wszelkie wartości, stopnie, różnice. Żadnych prawd do wypowiedzenia, żadnej mądrości, którą można by się podzielić.
Wylewność i paplanina, rozmowa ze wszystkimi ludźmi naraz, wszędzie, we wszystkich językach. Teraz woal między szaleństwem a normalnością jest najcieńszy. Teraz wszystko jest tak proste, że aż zwodzi. Z tego szczytu upojenia człowiek się stacza na płaskowyż dobrego zdrowia, gdzie czyta Wergiliusza, Dantego, Montaigne’a i wszystkich innych, którzy mówiąjedy-nie o tym momencie, owym przeciągającym się momencie, zawsze słyszanym... Rozmowa ze wszystkimi ludźmi naraz. Wylewność i paplanina. To ta chwila, kiedy podnoszę szklankę do ust, równocześnie obserwując muchę, która mi usiadła na małym palcu; a w tym momencie owa mucha jest tak ważna jak moja ręka, szklanka, którą trzymam, lub piwo w szklance, czy też jak myśli zrodzone z piwa i razem z nim umierające. To ta chwila, gdy wiem, że drogowskaz „Do Wersalu” albo „Do Sure-snes”, wszelkie znaki wskazujące jakąkolwiek drogę należy zignorować, że człowiek zawsze powinien dążyć tam, dokąd nie prowadzi żaden drogowskaz. To jest ta chwila, gdy wyludniona ulica, przy której usiadłem w restauracji, pulsuje tłumem, a wszystkie zatłoczone ulice są puste. To jest ta chwila, gdy każda restauracja okazuje się właściwa, jeśli nikt ci jej nie wskazał. To jest najlepsze jedzenie, choć najgorsze, jakiego kiedykolwiek próbowałem. To jest jedzenie, którego nie tknie nikt prócz geniusza — zawsze pod ręką, lekko strawne i sprawiające, że ma się apetyt na więcej. „Czy rokfor był dobry?” — pyta kelnerka. Boski! Najbardziej zjełczały, najbardziej robaczywy i najobrzydliwszy rokfor, jaki kiedykolwiek wyprodukowano, pełen robaków Dantego, Wergiliusza, Homera, Boccaccia, Rabelais’go, Goethego, wszystkich robaków, które kiedykolwiek znalazły się w serze. Trzeba być geniuszem, żeby jeść ten ser. To jest ten ser, gdzie się ukrywam —ja, Miguel Fiodor Franęois Wolfgang Valentine Miller.
Droga do mostu jest wybrukowana kocimi łbami. Jadę tak wolno, że każdy kamień oddzielnie wysyła informację mojemu kręgosłupowi, a z kolei on tej idiotycznej klatce, w której rdzeń przedłużony błyska swoimi semaforami. I kiedy przejeżdżam po moście w Sevres, rozglądając się w lewo i prawo, to tak, jakbym jechał każdym mostem, czy to przez Sekwanę, Mamę, Ourcq, Aude, Loarę, Lot, Shannon lub Liffey, Rzekę Wschodnią albo Hudson, Mississippi, Kolorado, Amazonkę, Orinoko, Jordan, Tygrys, Irawadi, jakbym przejeżdżał każdym mostem i nad wszystkimi rzekami, łącznie z Nilem, Dunajem, Wołgą, Eufratem. Jadąc po moście w Sevres, wrzeszczę niczym ten maniak Święty Paweł — „O śmierci, gdzieżeś ty?”. Za mną Sevres, przede mną Boulogne, lecz pode mną Sekwana, która gdzieś się zaczęła od miriadów równoczesnych strug, ten spokojny strumień, wypływający z miliona miliardów korzeni, to nieruchome lustro niosące chmury i dławiące przeszłość, nieustannie mknące naprzód i naprzód, a między owym lustrem i chmurami mknącymi w poprzek —ja, doskonały zbiorowy byt, wszechświat doprowadzający niezliczone wieki do końca, ja oraz to, co przepływa nade mną, i to, co wzbiera we mnie, ja i to wszystko jesteśmy połączeni w ciągłym ruchu, ta Sekwana i każda Sekwana spięta mostem stanowi cud człowieka jadącego po nim na rowerze.
To lepsze niż czytanie Wergiliusza...
Kiedy wracam w stronę St. Cloud, koła toczą się bardzo wolno, szybkościomierz w tej idiotycznej szarej klatce terkoce jak kronika filmowa. Jestem człowiekiem z nietkniętym manometrem; jestem człowiekiem na maszynie, którą kieruję. Zjeżdżam stokiem, naciskając hamulce; z równym zadowoleniem mógłbym jechać w kieracie i tamto lustro przesuwałoby się nade mną, a historia pode mną, lub odwrotnie. Jadę w pełnym słońcu, nieczuły na nic prócz światła. Wzgórze St. Cloud wznosi się przede mną po lewej, drzewa się pochylają, by dać mi cień, droga jest przyjemna i nie ma końca, niewielka figurka spoczywa w dzwonie kościoła jak liścień. W pełnym słońcu droga się rozszerza i prowadzi we wszystkich kierunkach, ale zawsze w dół. Nigdy bym nie chciał jej wyrównać do poziomu, ani usunąć wybojów. Każdy podskok bowiem wysyła świeżą informację na wieżę sygnałową. Zakonotowałem wszystkie mijane miejsca—jeśli ze-chcę sobie przypomnieć swoje myśli, wystarczy mi odtworzyć ową drogę, znowu poczuć te wyboje.